Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
W dwudziestym szóstym wieku ludzkość rozprzestrzeniła się po galaktyce, zabierając ze sobą w zimny kosmos podziały rasowe i religijne. Pomimo napięć i wybuchających tu i ówdzie krwawych wojen, Protektorat NZ trzyma nowe światy żelazną ręką, wykorzystując do tego elitarne oddziały uderzeniowe: Korpus Emisariuszy.
To, czego nie mogła zagwarantować religia, zapewniła technika. Teraz, gdy świadomość można zapisać w stosie korowym i w prosty sposób przenieść do nowego ciała, śmierć stała się zaledwie drobną niedogodnością. O ile tylko stać cię na nowe ciało...
Były Emisariusz NZ, Takeshi Kovacs, zna smak umierania, to ryzyko zawodowe. Lecz ostatnia śmierć była szczególnie brutalna. Przetransferowany strunowo na odległość wielu lat świetlnych, upowłokowiony w nowym ciele w San Francisco na Starej Ziemi i rzucony w środek spisku bezwzględnego nawet jak na standardy społeczeństwa, które zapomniało o wartości ludzkiego życia, szybko uświadamia sobie, że pocisk, który wybił dziurę w jego piersi na Świecie Harlana, to dopiero początek problemów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 669
Tytuł oryginału: Altered Carbon
Copyright © 2002 by Richard Morgan Copyright for the Polish translation © 2017 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Iwona Sośnicka Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Cieśliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Wydanie II ISBN 978-83-7480-942-9
Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
Dwie godziny przed świtem siedziałem w obskurnej kuchni, paląc podebranego Sarze papierosa. Czekałem, wsłuchując się w wycie sztormu. Millsport od dawna już spało, ale prądy morskie nawet w nocy szarpały przybrzeżne płycizny. Szum oceanu wypełniał opustoszałe ulice, a delikatne jak muślin opary unoszące się znad wiru opadały na miasto, zasnuwając mgłą kuchenne okno.
Pobudzony chemikaliami, po raz piętnasty tej nocy przeliczyłem sprzęt leżący na pooranym bliznami drewnianym stole. Należący do Sary igłowiec połyskiwał mrocznie w słabym świetle, otwór w rękojeści był gotowy na przyjęcie magazynka. Doskonała broń zabójcy, mała i bezgłośna. Magazynki leżały tuż obok. Każdy oklejony taśmą izolacyjną, żeby móc odróżnić rodzaj pocisków – zielone: nasenne, czarne: z pajęczym jadem. Większość magazynków była owinięta na czarno. Sara zużyła dużo zielonych poprzedniej nocy, na strażników w Gemini Biosys.
Mój sprzęt był mniej subtelny. Duży srebrny smith&wesson i ostatnie cztery granaty halucynogenne. Cienkie karmazynowe linie wokół każdego z cylindrów zdawały się iskrzyć, jakby miały oderwać się od metalu i unieść w powietrze, dołączając do smużek dymu snujących się z papierosa. Przesunięcie i rozmycie rzeczywistości, efekt uboczny tetrametu, zaliczonego dzisiaj po południu na nabrzeżu. Normalnie, gdy jestem na prochach, nie palę, ale z jakichś przyczyn tet zawsze wyzwala głód.
Usłyszałem to na tle odległego ryku sztormu. Drapieżny szum wirników rozcinających tkaninę nocy.
Lekko zdegustowany sobą zdusiłem papierosa i przeszedłem do sypialni. Sara spała – zbiór okrytych prześcieradłem sinusoidalnych krzywych o niskiej częstotliwości. Jej twarz zakrywały kruczoczarne włosy, a jedna z rąk o długich palcach wystawała nad krawędź łóżka. Kiedy stałem, przyglądając się jej, noc na zewnątrz pękła. Jeden z orbitalnych strażników Świata Harlana oddał strzał testowy w morze. Grzmot zranionego nieba przetoczył się, uderzając w okna. Kobieta w łóżku poruszyła się i odgarnęła włosy z twarzy. Spojrzenie ciekłych kryształów znalazło mnie i natychmiast się skupiło.
– Co się tak gapisz? – Głos miała ochrypły od snu.
Uśmiechnąłem się.
– Nie wciskaj mi kitu. Powiedz, na co się gapisz.
– Tylko patrzę. Czas ruszać.
Uniosła głowę i wyłowiła dźwięk helikoptera. Z jej twarzy zniknęły ostatnie oznaki snu. Usiadła wyprostowana.
– Gdzie towar?
Dowcip korpusu. Uśmiechnąłem się jak przy spotkaniu starego przyjaciela i skinąłem w stronę walizki w kącie pokoju.
– Podaj mi gnata.
– Tak, proszę pani. Czarne czy zielone?
– Czarne. Ufam tym wszarzom mniej więcej tak, jak kondomowi z folii.
W kuchni załadowałem pistolet igłowy, zerknąłem na własną broń i zostawiłem ją na miejscu. Zamiast niej zgarnąłem drugą ręką jeden z granatów H. Zatrzymałem się w przejściu do sypialni i zważyłem sprzęt w dłoniach, jakbym próbował zdecydować, który jest cięższy.
– Namiastka penisa? – zakpiłem.
Sara spojrzała na mnie spod grzywy opadających na czoło czarnych włosów. Wciągała właśnie na nogi długie, wełniane skarpety.
– To twój ma długą lufę, Takeshi.
– Rozmiar nie...
Oboje usłyszeliśmy to równocześnie. Podwójne, metaliczne klak dobiegające z zewnętrznego korytarza. Nasze spojrzenia się spotkały i przez ułamek sekundy widziałem odbite w jej oczach własne zdziwienie. Rzuciłem w jej stronę nabity pistolet. Wyciągnęła rękę i złapała go w powietrzu dokładnie w chwili, gdy cała ściana sypialni zawaliła się z hukiem. Wybuch rzucił mnie w kąt i powalił na podłogę.
Musieli zlokalizować nas w mieszkaniu kamerami termowizyjnymi, a potem zaminować całą ścianę rzepami. Tym razem nie ryzykowali. Komandos, który przeszedł przez zdemolowaną ścianę, był krępy i błyszczał owadzimi oczami bojowej maski gazowej. W osłoniętych rękawicami dłoniach dźwigał krótkolufowy karabinek Kałasznikowa.
Ogłuszony brzmiącymi w uszach dzwonkami, wciąż na podłodze, rzuciłem w niego granatem. Był nieodbezpieczony, zresztą i tak bezużyteczny w konfrontacji z maską gazową, ale tamten nie miał czasu tego zauważyć. Odbił granat korpusem kałasznikowa i zatoczył się do tyłu, szeroko otwierając osłonięte maską oczy.
– Granat, padnij!
Sara leżała na podłodze za łóżkiem, chroniąc głowę ramionami, osłonięta przed podmuchem wcześniejszej eksplozji. Usłyszała krzyk i w ciągu kilku sekund, które kupił nam blef, podniosła się, unosząc igłowiec. Za ścianą dostrzegłem postacie kulące się w oczekiwaniu na spodziewany wybuch granatu. Usłyszałem przypominający bzyczenie komara świst monomolekularnych igieł z trzech wystrzałów wycelowanych w pierwszego komandosa. Niewidoczne, przebiły się przez kombinezon bojowy i zatopiły w ciele pod spodem. Gdy trucizna wbiła swoje szpony w system nerwowy, komandos stęknął jak ktoś usiłujący dźwignąć wielki ciężar. Wyszczerzyłem zęby i zacząłem się podnosić.
Sara kierowała właśnie celownik na postacie za ścianą, kiedy w drzwiach kuchennych pojawił się drugi komandos i rozwalił ją z karabinka szturmowego.
Wciąż na kolanach, z percepcją wyostrzoną działaniem narkotyku, przyglądałem się, jak ginie. Wszystko działo się jak na filmie w zwolnionym tempie. Komandos celował nisko, blokując kałasznikowa przed odrzutem superszybkiego ognia, z którego słynął ten model. Najpierw poszło po łóżku, wzbijając w powietrze tuman pierza i strzępów materiału, potem przez Sarę, złapaną w półobrocie. Gdy przelatywała przez ścianę ognia zobaczyłem, jak jedn z jej nóg zmienia się w miazgę tuż pod kolanem, a potem zobaczyłem tors, z którego pociski wyrwały krwawe strzępy tkanki wielkości pięści.
Poderwałem się na równe nogi, gdy tylko zamilkł automat. Sara padła na twarz, jakby próbując ukryć rany od pocisków, ale i tak widziałem wszystko przez krwawą zasłonę. Bez chwili namysłu wypadłem zza rogu, komandos nie zdążył jeszcze obrócić kałasznikowa. Uderzyłem w niego na wysokości talii, zablokowałem karabin i wypchnąłem z powrotem do kuchni. Lufa automatu zaczepiła o framugę, więc broń wypadła mu z ręki. Usłyszałem, jak metalicznie wali o posadzkę tuż za mną. Z siłą i szybkością tetrametu usiadłem okrakiem na przeciwniku, zablokowałem cios ręką i chwyciłem dłońmi jego głowę. Rozbiłem ją o podłogę jak łupinę kokosa.
Oczy pod maską nagle straciły ostrość. Ponownie uniosłem jego głowę i jeszcze raz trzasnąłem nią o podłogę, czując, jak od uderzenia pęka czaszka. Pomimo chrupnięcia, dźwignąłem ją znowu i trzasnąłem po raz kolejny. Uszy wypełniał mi grzmot jak w środku burzy, a gdzieś na obrzeżach świadomości słyszałem własny głos wrzeszczący przekleństwa. Uderzałem czwarty czy piąty raz, gdy poczułem kopnięcie między łopatkami, a z nogi stołowej przede mną jakimś magicznym sposobem wyskoczyły drzazgi. Poczułem ukłucie, gdy dwie z nich wbiły mi się w twarz.
Nagle wyparowała ze mnie cała wściekłość. Niemal łagodnie opuściłem głowę komandosa i sięgnąłem w zdumieniu dłonią do skaleczonego drzazgami policzka, gdy uświadomiłem sobie, że strzelono do mnie i że pocisk musiał przebić się przez moją klatkę piersiową, wbijając się w nogę stołu. Oszołomiony spojrzałem w dół i dostrzegłem rozlewającą się po koszuli ciemnoczerwoną plamę. Żadnych wątpliwości. Dziura wylotowa wielkości piłki golfowej.
Wraz ze świadomością nadszedł ból. Czułem się tak, jakby ktoś szybko przeciągnął mi przez pierś stalową szczotkę do czyszczenia rur. Powoli podniosłem rękę do klatki piersiowej, odnalazłem otwór po kuli i wsadziłem w niego dwa palce. Ich czubki przesunęły się po nierównościach rozerwanych kości i poczułem, jak o jeden z nich uderza coś elastycznego. Pocisk ominął serce. Stęknąłem i spróbowałem się podnieść, ale odgłos przeszedł w kaszel i poczułem na języku krew.
– Nie ruszaj się, skurwielu!
Krzyk wydobył się z młodego, zaciśniętego w szoku gardła. Pochyliłem się nad swoją raną i obejrzałem przez ramię. Za mną, w drzwiach, stał młody mężczyzna w policyjnym mundurze, kurczowo zaciskając dłonie na pistolecie, z którego przed chwilą strzelił. Trząsł się. Znów kaszlnąłem i obróciłem się w stronę stołu.
Błyszczący, srebrny smith&wesson leżał na wysokości moich oczu, dokładnie tam, gdzie zostawiłem go przed dwiema minutami. Możliwe, że pokierowało mną właśnie to, co planowałem, gdy Sara jeszcze żyła i gdy wszystko było dobrze. Niecałe dwie minuty temu mogłem podnieść pistolet, nawet o tym myślałem, więc czemu nie teraz. Zacisnąłem zęby, mocniej przycisnąłem palce do rany w piersiach i wyprostowałem się. O podniebienie uderzyła ciepła struga krwi. Wolną ręką oparłem się o krawędź stołu i obejrzałem się na gliniarza. Czułem, jak moje wargi odsuwają się od zaciśniętych zębów w upiornym uśmiechu.
– Nie zmuszaj mnie do tego, Kovacs.
Z oddechem świszczącym przez zęby i bulgoczącym w gardle przysunąłem się o krok do stołu i oparłem o niego biodrami. Na pooranym rysami i pokrytym pyłem blacie smith&wesson błyszczał jak skarb. Z orbity trysnął strumień energii, sięgając gdzieś w otchłań, rozjaśniając kuchnię na niebiesko. Słyszałem zew sztormu.
– Powiedziałem nie...
Zamknąłem oczy i sięgnąłem po pistolet.
Zmartwychwstanie może być brutalne.
W Korpusie Emisariuszy uczą, żeby przed przechowalnią odpuścić. Przestawić się na zero i dryfować. To pierwsza lekcja, a nauczyciele wbijają to do głowy od początku. W sali wykładowej przechadzała się przed nami hardooka Virginia Vidaura, z ciałem tancerki ukrytym w bezkształtnym kombinezonie Korpusu.
– Niczym się nie przejmujcie – powiedziała – a będziecie gotowi.
Spotkałem ją znowu dekadę później w areszcie sądowym w New Kanagawa. Kładli ją na sto osiemdziesiąt lat: napad z bronią w ręku i uszkodzenia organiczne. Ostatnie, co mi powiedziała, gdy wyprowadzali ją z celi, to: Nie martw się, chłopcze, przechowają to. Potem pochyliła głowę, by zapalić papierosa, wciągnęła dym głęboko w płuca, które nic ją już nie obchodziły, i ruszyła korytarzem jakby szła na nudny wykład.
W wąskim polu widzenia ograniczonym drzwiami celi patrzyłem, jak idzie z dumą i niczym mantrę szeptałem do siebie słowa: Nie martw się, przechowają to. Bardzo obosieczna mądrość ludowa. Ślepa wiara w skuteczność systemu karnego i klucz do ulotnego stanu umysłu, bez którego nie dało się uniknąć raf psychozy. Bez względu na to, co czujesz, myślisz, kimkolwiek jesteś teraz, gdy wrzucają cię do przechowalni, tym samym będziesz, wychodząc z niej. Wrócą nawet te same stany lękowe, co może stanowić pewien problem. Więc odpuszczasz sobie. Przełączasz się na zero. Odrywasz się i dryfujesz.
O ile masz czas.
Wyskoczyłem ze zbiornika, jedną ręką macając się po piersiach w poszukiwaniu rany, drugą sięgając po nieistniejącą broń. Grawitacja uderzyła mnie niczym młot i opadłem z powrotem w żel pływowy. Na ślepo machałem rękami, aż łokciem walnąłem boleśnie w bok zbiornika i jęknąłem. Żel wlał mi się przez usta i popłynął w dół gardła. Natychmiast zacisnąłem wargi i złapałem się listwy uszczelniającej zbiornik, ale to było już wszędzie. Zalewało oczy, paliło mnie w nosie i gardle, ślizgało się po palcach. Masa zmuszała mnie do zwolnienia uchwytu na listwie, przygniatając moją klatkę jak podczas manewru w wysokim g, wciskając mnie w żel. Żel pływowy? Tonąłem.
Nagle ktoś mocno chwycił mnie za ramię i krztuszącego się wyciągnął do pozycji siedzącej. Kiedy właśnie docierało do mnie, że nie mam żadnej rany na piersiach, ktoś przetarł mi twarz ręcznikiem i mogłem wreszcie coś zobaczyć. Postanowiłem zachować tę przyjemność na później i skupiłem się na tym, by oczyścić gardło i nos z zawartości zbiornika. Przez jakieś pół minuty siedziałem z opuszczoną głową, wykrztuszając z siebie żel i próbując zrozumieć, czemu wszystko tyle waży.
– I to tyle, jeśli chodzi o trening. – Usłyszałem twardy, męski głos,w rodzaju tych, jakie zazwyczaj słyszy się w instytucjach związanych z prawem. – Czego cię nauczyli w tych Emisariuszach, co, Kovacs?
Wtedy to do mnie dotarło. Na Świecie Harlana Kovacs to dość powszechne nazwisko. Wszyscy wiedzą, jak je wymawiać. Ten facet tego nie wiedział. Mówił w zniekształconej odmianie amangielskiego używanego na Świecie, ale mocno zniekształcał nazwisko, a końcówkę wymawiał z twardym „k”, zamiast słowiańskiego „cz”.
W ogóle wszystko było tu za ciężkie.
Świadomość sytuacji przebiła się przez moją otumanioną percepcję jak cegła przez taflę matowanego szkła.
Inna planeta.
Gdzieś po drodze wzięli Takeshiego Kovacsa (CC[1]) i go przesłali. A skoro Świat Harlana stanowił jedyną zamieszkałą biosferę w układzie Glimmera, oznaczało to równocześnie międzygwiezdną transmisję strunową do...
Dokąd?
Rozejrzałem się. Zgrzebne rury neonów osadzone pod betonowym sufitem. Siedziałem w otwartym włazie matowego, metalowego cylindra, wyglądałem pewnie jak antyczny lotnik, który zapomniał ubrać się przed wejściem na pokład swojego dwupłatowca. Cylinder był jednym z rzędu około dwudziestu innych ustawionych pod ścianą, stojących naprzeciw zamkniętych, ciężkich metalowych drzwi. Powietrze było chłodne, a ściany niepomalowane. Na Świecie Harlana sale upowłokowiania maluje się na pastelowo, a obsługa jest schludna. W końcu skoro spłaciło się dług wobec społeczeństwa, mogą ci przynajmniej zapewnić słoneczny start w nowe życie.
Określenie „słoneczny” zdecydowanie nie pasowało do stojącej przede mną postaci. Facet miał jakieś dwa metry wzrostu i wyglądał jakby – zanim załapał się na obecne stanowisko – utrzymywał się z zapasów z bagiennymi panterami. Muskulatura wypychała jego klatkę piersiową i ręce jak zbroja, włosy ostrzygł tuż przy skórze, odsłaniając schodzącą do lewego ucha długą bliznę w kształcie błyskawicy. Ubrany był w luźny czarny strój, z naramiennikami i logo w kształcie dyskietki na piersi. Oczy pasowały do ubrania, patrzyły na mnie z twardym spokojem. Po tym, jak pomógł mi się już podnieść, cofnął się na wyciągnięcie ręki, dokładnie według zasad z podręcznika. Widać było, że robił to już od dawna.
Zablokowałem jeden z otworów w nosie i wydmuchałem z drugiego żel.
– Powiesz mi, gdzie jestem? Przedstawisz mi moje prawa czy coś w tym stylu?
– W tej chwili nie masz żadnych praw, Kovacs.
Spojrzałem w górę i zauważyłem, że na jego twarzy wciąż malował się ten sam ponury uśmiech. Wzruszyłem ramionami i wysmarkałem nos do końca.
– Powiesz mi, gdzie jestem?
Zawahał się przez chwilę, zerknął na oświetlony neonami sufit, jakby chcąc się upewnić co do informacji, zanim mi ją przekaże, a potem powtórzył mój gest.
– Jasne. Czemu nie? Jesteś w Bay City, stary. Bay City, Ziemia. – Na jego twarz wrócił grymas udający uśmiech. – Kolebka rasy ludzkiej. Życzymy miłego pobytu na tym najstarszym z cywilizowanych światów. Ta-dada-DAAM.
– Nie rezygnuj z pracy – powiedziałem ponuro.
* * *
Lekarka poprowadziła mnie długim białym korytarzem, którego podłoga nosiła liczne ślady gumy z łóżek na kółkach. Poruszała się dość szybko i z trudem za nią nadążałem, zwłaszcza że miałem na sobie wyłącznie owinięty wokół bioder szary ręcznik i wciąż jeszcze ociekałem żelem ze zbiornika. Zachowywała się z wymuszoną uprzejmością, ale wyczuwałem coś więcej. Pod ramię wcisnęła sobie zwinięty w rulon arkusz dokumentacji. Zastanawiałem się, przez ile upowłokowień dziennie przechodziła.
– Przez następny dzień czy dwa powinien pan jak najwięcej odpoczywać – wyrecytowała. – Mogą się pojawić drobne dolegliwości i bóle, ale to normalne. Sen załatwi sprawę. Jeśli będzie pan miał jakieś nawracające komp...
– Wiem. Już przez to przechodziłem.
Kiepski początek znajomości, ale właśnie przypomniałem sobie Sarę.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami z matową szybą i napisem: prysznic. Lekarka skierowała mnie do środka i przez chwilę stała, przyglądając mi się.
– Z pryszniców też już korzystałem – zapewniłem.
Kiwnęła głową.
– Kiedy pan skończy, na końcu korytarza jest winda. Wysiądzie pan piętro niżej. Aha, czeka na pana policja, chcą z panem porozmawiać.
Instrukcja mówi, że nowo upowłokowionym powinno się oszczędzać silnych wrażeń i adrenaliny, ale prawdopodobnie czytała moją kartotekę i nie uznała spotkania z policją za szczególne wydarzenie w moim życiu. Spróbowałem właśnie tak do tego podejść.
– Czego chcą?
– Nie byli uprzejmi mnie o tym poinformować. – Słowa zdradzały frustrację, której nie powinna była po sobie pokazać. – Może wyprzedza pana reputacja.
– Być może. – Kierowany impulsem, wykrzywiłem nową twarz w uśmiechu. – Pani doktor, nigdy tu jeszcze nie byłem. To znaczy na Ziemi. Nie miałem jeszcze do czynienia z waszą policją. Powinienem się bać?
Popatrzyła na mnie i zobaczyłem, jak w jej oczach pojawia się: strach, zdumienie i pogarda zawiedzionego reformatora ludzkości.
– Człowieka takiego jak pan – powiedziała w końcu – to chyba oni powinni się bać.
– No tak, racja – zgodziłem się cicho.
Zawahała się, potem machnęła ręką.
– W przebieralni jest lustro – rzuciła i wyszła.
Zerknąłem w stronę wskazanego pokoju, niepewny, czy jestem już na nie gotów.
Pod prysznicem bez żadnej konkretnej melodii wygwizdałem swój niepokój i namydliłem się, obmacując równocześnie nowe ciało. Powłoka miała niewiele ponad czterdzieści standardowych lat Protektoratu, budowę pływaka i chyba jakieś wojskowe uwarunkowanie w układzie nerwowym. Najprawdopodobniej podrasowanie neurochemiczne. Miałem już kiedyś coś takiego. Ucisk w płucach sugerował uzależnienie od nikotyny. Na ramieniu miałem też potężną bliznę, ale poza tym nie znalazłem nic, do czego mógłbym się przyczepić. Drobne wady i problemy same później wyjdą, ale jeśli ma się choć odrobinę rozsądku, po prostu się do nich przywyka. Każda powłoka ma swoją historię. Jeśli przejmujesz się czymś takim, prędzej czy później stajesz w kolejce do Synthety albo Fabrikonu. Nosiłem już całkiem sporo syntetycznych powłok, bo dość często używają ich podczas przesłuchań. Są tanie, ale za bardzo przypomina to samotne mieszkanie w domu pełnym przeciągów. I nigdy nie potrafią dobrze podpiąć zmysłu smaku; wszystko, co jesz, smakuje jak gotowane trociny.
W przebieralni na półce znalazłem elegancko poskładany letni garnitur. Na szczycie stosiku z ubraniem leżała biała koperta z moim nazwiskiem, przyciśnięta prostym, stalowym zegarkiem. Wziąłem głęboki wdech i podszedłem do lustra na ścianie.
Ta chwila zawsze była najtrudniejsza. W ciągu ostatnich dwudziestu lat często mi się to zdarzało, ale wciąż doznaję wstrząsu, gdy zaglądając w lustro, widzę w nim nieznaną twarz. Jakby obraz wydobywał się z głębin stereogramu. Przez pierwszych kilka chwil widzisz tylko kogoś obcego, kto przypatruje ci się przez okno. Potem, jak przy zmianie ostrości, czujesz, że unosisz się za tą maską i przywierasz do niej od środka z niemal namacalnym wstrząsem. Jakby ktoś przeciął pępowinę, tylko zamiast rozdzielenia dwóch osób dokonuje się odrzucenie obcości. I oto patrzysz w lustrze na własne odbicie.
Stałem tam i wycierałem się do sucha, przyzwyczajając się do nowej twarzy. Miała kaukaskie rysy, co było dla mnie pewną odmianą, i sprawiała wrażenie, że nawet jeśli istniało w życiu coś takiego jak linia najmniejszego oporu, jej właściciel nigdy się taką zasadą nie kierował. Nawet przez charakterystyczną bladość wynikającą z długiego pobytu w zbiorniku przebijały twarde rysy, jakby wysmagane przez wiatr. Twarz przecinały liczne bruzdy. Gęste, czarne włosy tu i ówdzie zaczynały siwieć. Niebieskie oczy sprawiały wrażenie zamyślonych. Pod lewym biegła niewielka, postrzępiona blizna. Uniosłem lewe przedramię i przyjrzałem się wypisanej tam historii, zastanawiając się, czy te dwie sprawy miały ze sobą jakiś związek.
Koperta pod zegarkiem zawierała pojedynczą kartkę zadrukowanego papieru. Wydruk, ręczny podpis. Bardzo staromodne.
Cóż, jesteś teraz na Ziemi. Wnajstarszym zcywilizowanych światów. Wzruszyłem ramionami i przeczytałem list, potem ubrałem się i wsadziłem go do kieszeni marynarki. Zerkając po raz ostatni do lustra, założyłem zegarek i ruszyłem na spotkanie z policją.
Była szesnasta piętnaście czasu lokalnego.
* * *
Lekarka czekała na mnie, siedziała za długim blatem recepcji i wypełniała na monitorze jakieś formularze. Obok niej stał chudy, poważnie wyglądający, ubrany na czarno mężczyzna. W pokoju nie było nikogo więcej.
Rozejrzałem się, po czym skupiłem wzrok na gościu.
– Policja?
– Na zewnątrz. – Machnął w stronę drzwi. – To nie ich teren. Potrzebują specjalnego nakazu, żeby móc tu wejść. Mamy własną ochronę.
– A pan to...?
Przyjrzał mi się z tą samą mieszanką emocji, która uderzyła mnie wcześniej w spojrzeniu lekarki.
– Naczelnik Sullivan, kierownik Centrali Bay City, instytucji, którą właśnie pan opuszcza.
– Nie wygląda pan na zachwyconego faktem, że stąd wychodzę.
– Jesteś recydywistą, Kovacs. – Sullivan przygwoździł mnie wzrokiem. – Nigdy nie widziałem sensu w tym, żeby tracić dobre ciało i krew na ludzi takich jak ty.
Dotknąłem listu schowanego w kieszeni.
– Na szczęście dla mnie, pan Bancroft ma na ten temat inne zdanie. Miał wysłać po mnie limuzynę. Ona również czeka na zewnątrz?
– Nie sprawdzałem.
Na blacie zabrzmiał pojedynczy dzwonek. Lekarka skończyła wprowadzać dane. Oderwała wystający kawałek wydruku, podpisała go w kilku miejscach i podała Sullivanowi. Naczelnik nachylił się nad arkuszem i przejrzał go, mrużąc oczy, po czym umieścił na nim podpis i podał mi kopię.
– Takeshi Lev Kovacs – oświadczył, tak samo źle wymawiając moje nazwisko jak jego pracownik w pokoju ze zbiornikiem. – Na mocy władzy powierzonej mi przez Wydział Sprawiedliwości ONZ, wypuszczam pana, wynajmując Laurensowi Bancroftowi na okres nieprzekraczający sześciu tygodni. Po tym czasie pańskie zwolnienie warunkowe zostanie ponownie rozpatrzone. Proszę tu podpisać.
Wziąłem pióro i w miejscu wskazanym przez naczelnika napisałem swoje nazwisko cudzym charakterem pisma. Sullivan rozdzielił górną i dolną kopię, po czym podał mi tę różową. Lekarka przytrzymała drugi arkusz, przejęty po chwili przez Sullivana.
– To oświadczenie lekarskie potwierdzające, że Takeshi Kovacs (CC) został przejęty w nienaruszonym stanie od Administracji Sądowej Świata Harlana, po czym upowłokowiono go w tym ciele. Poświadczony przeze mnie i zamknięty obwód monitorujący. W załączeniu dysk z kopią szczegółów transmisji i danymi zbiornika. Proszę podpisać deklarację.
Spojrzałem w górę w poszukiwaniu kamer. Bezskutecznie. Nie warto się rzucać. Po raz drugi przećwiczyłem swój nowy podpis.
– Oto kopia obowiązującej pana umowy wynajmu. Proszę ją uważnie przeczytać. Naruszenie któregokolwiek z punktów może spowodować natychmiastowe przeniesienie pana na powrót do przechowalni i wykonanie kary w pełnym wymiarze albo tu, albo w innej instytucji wyznaczonej przez Administrację. Czy rozumie pan te warunki i zgadza się je realizować?
Wziąłem dokument i szybko go przeskanowałem. Standardowa papka. Zmodyfikowana wersja zwolnienia warunkowego, jakie podpisywałem już kilka razy razy na Świecie Harlana. Napisana nieco bardziej formalnym językiem, ale treść była ta sama. Zwykłe pieprzenie. Podpisałem bez mrugnięcia okiem.
– No cóż. – Sullivan jakby stracił część swojej sztywności. – Masz szczęście, Kovacs. Nie zmarnuj tej szansy.
Nigdy im się nie znudzi powtarzanie tego?
W milczeniu złożyłem moje kopie dokumentów i wcisnąłem je do kieszeni obok listu. Odwracałem się, by wyjść, gdy lekarka wstała z miejsca i wysunęła w moją stronę małą, białą karteczkę.
– Panie Kovacs.
Zatrzymałem się.
– Nie powinien pan mieć żadnych poważnych problemów z aklimatyzacją – stwierdziła. – To zdrowe ciało i jest pan do tego przyzwyczajony. Gdyby jednak działo się coś poważnego, proszę zadzwonić pod ten numer.
Wyciągnąłem rękę i chwyciłem kartkę z mechaniczną precyzją, której wcześniej nie zauważyłem. Neurochemia zaczynała zaskakiwać. Wsunąłem karteczkę do tej samej kieszeni co resztę papierów i wyszedłem, bez słowa przemierzając recepcję. Może byłem niewdzięcznikiem, ale nie sądziłem, żeby ktokolwiek w tym budynku zapracował już na moją wdzięczność.
Masz szczęście, Kovacs. Jasne. Ponad sto osiemdziesiąt lat świetlnych od domu, w ciele innego człowieka w ramach sześciotygodniowego wynajmu. Przetransportowany, by wykonać pracę, której lokalna policja nie tknęłaby nawet pałką. Zawiodę, a czeka mnie powrót do przechowalni. Czułem się tak szczęśliwy, że mijając drzwi, mógłbym zacząć śpiewać.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 CC – skrót od: Cyfrowy Człowiek (zamiennie z FCC – Format Cyfrowy Czlowieka).