Upadłe anioły - Richard Morgan - ebook + książka

Upadłe anioły ebook

Richard Morgan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Upowłokowiony w uszkodzone ciało bojowe Klina, Takeshi Kovacs służy jako najemnik w sponsorowanej przez Protektorat, brutalnej wojnie domowej, mającej zdławić rewolucję na Sanction IV.

Korzystając z szansy dołączenia do potajemnej ekspedycji, mającej zabezpieczyć znalezisko archeologiczne, Takeshi wpada w wir zdrady i oszustw, przy których front zdaje się być miłym wspomnieniem. Poszukiwany obiekt jest bezcenny i niesie ze sobą niezliczone zagrożenia. To znalezisko, dla którego korporacje będą zabijać. Odkrycie, które zmieni ludzkość.

Updałe Anioły zdzierają powłokę z 26 wieku, odsłaniając nagą przemoc, głupotę i czystą chciwość, które sprawiają, że człowiek okazuje się zupełnie nieprzygotowany na odkryte dziedzictwo: gwiazdy.

Oto SF najwyższej jakości: fantastyczny i równocześnie subtelnie opisany świat; silne, a przy tym wrażliwie opisane postacie, niesamowita lecz wiarygodna technika, ekscytujące a zarazem głębokie pisarstwo. Richard Morgan dołączył do światowej elity fantastyki naukowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 670

Oceny
4,4 (442 oceny)
216
177
43
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arteusz65

Nie oderwiesz się od lektury

Połączenie SF ze spojrzeniem na ludzką zadufalosc swoją wielkością i wyjątkowością we Wszechświecie. Książka opisuje nasz brutalność, zachłanność i dążenie do zagrabienie wszystkiego w imię ideałów, za pieniądze czy też dla władzy. To wszystko na tle wymarłej cywilizacji będącej w swym technologicznym postępie eony lat przed nami. Jest to zupełnie inna książka niż tom pierwszy pomimo łączących je postać głównego bohatera. Kryminał z zaawansowaną technologią a obraz ludzkości w Kosmosie. Serdecznie polecam.
00
RadekZ1984

Nie oderwiesz się od lektury

dobra fantastyka
00
mjelski

Z braku laku…

Historia na której opiera się książka jest co najwyżej średnia… Dialogi, no cóż – przegadane, często nieciekawe. Bohater, który w pierwszym tomie był jakiś i na nim opierała się pierwsza książka, przez co była ciekawie napisana – tutaj jest już nijaki, a jego motywy działania kompletnie niezrozumiałe. Do tego autor nie pozbył się zbędnych wywodów, które o ile w pierwszej części może czasami były trochę potrzebne, to tu już po prostu przeszkadzały. Gdyby to był pierwszy tom, to nie czytałbym kolejnych… Zwłaszcza, że początek jest dużo gorszy niż druga część książki.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Broken Angels

Copyright © 2003 by Richard Morgan Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Iwona Sośnicka Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Cieśliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Wydanie II ISBN 978-83-7480-954-2

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743www.mag.com.pl

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

Tę powieść dedykuję Virginii Cottinelli:

Część 1  

Wojna jest jak każdy kiepski związek. Oczywiście, że chcesz się wyrwać, ale za jaką cenę? I – co być może ważniejsze – kiedy już się wyrwiesz, czy będzie ci lepiej?

Quellcrista Falconer „Dzienniki z kampanii”

Rozdział pierwszy

Jana Schneidera pierwszy raz spotkałem, straszliwie cierpiąc, w orbitalnym szpitalu Protektoratu, trzysta kilometrów nad poszarpanymi chmurami Sanction IV. Formalnie rzecz biorąc, w całym systemie Sanction nie powinno być żadnych jednostek Protektoratu – resztki planetarnego rządu ze swych podziemnych bunkrów uparcie głosiły, że sprawa ma charakter czysto wewnętrzny, a lokalni udziałowcy korporacyjni milcząco zgodzili się trzymać tej wersji.

W związku z tym statki Protektoratu kręcące się po systemie od chwili, gdy Joshua Kemp podniósł w Indigo City sztandar rewolucji, zmieniły swoje kody identyfikacyjne i zostały odstąpione w długoterminowy leasing różnym zainteresowanym korporacjom, a następnie wypożyczone oblężonemu rządowi w ramach funduszu lokalnego rozwoju (z ulgą podatkową). Te, których nadspodziewanie skuteczne, czarnorynkowe pociski samonaprowadzające Kempa nie strąciły z orbity, zostaną w końcu odsprzedane Protektoratowi bez zrywania umowy leasingu, a wszelkie straty netto znów odpisze się od podatku. Wszystkie ręce czyste. A w międzyczasie cały starszy rangą personel ranny w walce z siłami Kempa został wywieziony promami ze strefy walk, co stanowiło dla mnie istotny czynnik w wyborze stron. Wiedziałem już, co znaczy brudna wojna.

Prom wyładował nas bezpośrednio na pokład hangaru szpitala za pomocą urządzenia przypominającego potężny pas amunicyjny – wyrzucał tuziny kapsuł noszowych w bezceremonialnym pośpiechu. Przy akompaniamencie jękliwego wycia gasnących silników, grzechocząc i stukając, zjeżdżaliśmy przez skrzydło na pokład, a kiedy otworzyli moją kapsułę, powietrze hangaru sparzyło mi płuca mrozem świeżo przegnanej próżni. Na wszystkim, łącznie z moją twarzą, utworzyła się natychmiast cienka warstwa kryształków lodu.

– Ty! – Kobiecy, ostry z przemęczenia głos. – Czujesz ból?

Mrugając, pozbyłem się części lodu z oczu i spojrzałem na swój zalany krwią kombinezon.

– Niech pani zgadnie – zaskrzeczałem.

– Medyk! Dawka endorfiny i przeciwwirusowych. – Nachyliła się nade mną, poczułem równocześnie dotyk palców w rękawiczkach na czole i ukłucie hipospraju na karku. Ból znacząco osłabł. – Z frontu Evenfall?

– Nie. – Udało mi się słabo zaprzeczyć. – Szturm na Północne Obrzeże. Coś się stało w Evenfall?

– Jakiś pieprzony, cholerny kretyn zrzucił tam właśnie głowicę jądrową. – W głosie lekarki słychać było ledwie kontrolowaną, zimną furię. Jej dłonie przesuwały się po moim ciele, oceniając uszkodzenia. – Czyli nie ma uszkodzeń z promieniowania. Jakieś chemikalia?

Przechyliłem głowę lekko w stronę klapy.

– Dozymetr. Powinien. To wyjaśnić.

– Przepadł – odparła ostro. – Razem z większością ramienia.

– Och. – Zebrałem słowa. – Chyba jestem czysty. Nie możecie zrobić skanu komórkowego?

– Nie, tutaj nie. Skanery komórkowe są wbudowane w pokłady szpitalne. Może wrócimy do tego później, jak uda nam się zrobić tam dla pana trochę miejsca. – Przestałem czuć dotyk dłoni. – Gdzie ma pan kod paskowy?

– Lewa skroń.

Ktoś starł z tego miejsca krew i poczułem niewyraźne przesunięcie przez twarz skanera laserowego. Maszyna świergotem wyraziła aprobatę i zostawiono mnie samego. Zaliczony.

Przez chwilę po prostu tam leżałem, pozwalając dawce endorfin z uprzejmą skwapliwością lokaja odbierającego płaszcz pozbawić mnie zarówno bólu, jak i świadomości. Jakaś mała część mnie zastanawiała się, czy ciało, które noszę, okaże się jeszcze do uratowania, czy będą musieli mnie na nowo upowłokowić. Wiedziałem, że Klin Carrery utrzymuje garść klonów dla swojej tak zwanej niezastąpionej kadry, a jako jeden z tylko pięciu walczących dla Carrery byłych Emisariuszy zdecydowanie zaliczałem się do tej elity. Niestety, bycie niezastąpionym to obosieczne ostrze. Z jednej strony zapewnia elitarną opiekę medyczną, aż do całkowitej wymiany ciała. Minusem natomiast jest fakt, że jedynym celem takiego traktowania jest możliwość rzucenia człowieka z powrotem do walki przy pierwszej nadarzającej się okazji. Szeregowcowi na poziomie planktonu, którego ciało zostało zbyt mocno uszkodzone, wycięto by po prostu stos korowy z przytulnego gniazdka na szczycie rdzenia kręgowego i wrzucono go do pojemnika, w którym prawdopodobnie zostałby do końca wojny. Nie było to idealne wyjście i – pomimo reputacji Klina dotyczącej dbania o swoich ludzi – nie było też gwarancji upowłokowienia, ale po kilku ostatnich miesiącach szalejącego chaosu tego rodzaju odejście w niepamięć zdawało się absolutnie pożądane.

– Pułkowniku. Hej, pułkowniku.

Nie byłem pewien, czy zachowanie przytomności zawdzięczałem warunkowaniu Emisariusza, czy do świadomości przywrócił mnie dochodzący z boku głos. Ociężale przekręciłem głowę, by sprawdzić, kto mówi.

Wyglądało na to, że wciąż byliśmy w hangarze. Na noszach obok mnie leżał muskularny młodzieniec z gęstą szopą krótkich, czarnych włosów i wyrytą na twarzy przenikliwą inteligencją, której nie mogło zamaskować nawet oszołomienie wywołane endorfiną. Był ubrany w kombinezon bojowy Klina, taki jak mój, ale nie leżał na nim zbyt dobrze, a otwory w stroju zdawały się nie pokrywać z dziurami w ciele. Na lewej skroni, gdzie powinien znajdować się kod kreskowy, czerniała sposobna oparzelina po strzale z blastera.

– Do mnie mówisz?

– Tak jest, sir. – Podniósł się na łokciu. Musieli mu dać znacznie mniej niż mnie. – Wygląda na to, że naprawdę nieźle pogoniliśmy Kempa tam na dole, prawda?

– To ciekawe ujęcie sytuacji. – Przez głowę przeleciały mi obrazy 391. plutonu rozrywanego wokół mnie na strzępy. – Jak ci się zdaje, dokąd będzie uciekał? Biorąc pod uwagę, że to jego planeta.

– Yyy, myślałem...

– Odradzałbym to, żołnierzu. Nie czytałeś warunków swojego kontraktu? A teraz zamknij się i oszczędzaj płuca. Jeszcze będziesz ich potrzebował.

– Yyy, tak jest, sir. – Gapił się trochę, a sądząc po odgłosach głów odwracających się na noszach obok, nie on jeden był zaskoczony, słysząc, że oficer Klina Carrery mówi w taki sposób. Podobnie jak większość wojen, Sanction IV wzbudziła dość intensywne emocje.

– I jeszcze jedno.

– Pułkowniku?

– To mundur porucznika. A struktura dowodzenia Klina nie przewiduje stopnia pułkownika. Postaraj się to zapamiętać.

Nagle z jakiejś okaleczonej części mojego ciała nadpłynęła nieoczekiwana fala bólu, przedarła się przez uścisk stojących na straży drzwi do mózgu endorfinowych goryli i zaczęła histerycznie wywrzaskiwać raporty o uszkodzeniach do wszystkich, którzy mogli słyszeć. Uśmiech, który przykleiłem do twarzy, rozpłynął się tak samo, jak musiał roztopić się krajobraz w Evenfall i nagle przestało mnie interesować cokolwiek poza wrzaskiem.

* * *

Gdy znów się obudziłem, gdzieś pode mną delikatnie pluskała woda, a moją twarz i ramiona ogrzewały łagodne promienie słoneczne. Ktoś musiał zdjąć ze mnie poszarpane odłamkami resztki kurtki bojowej, zostawiając mnie w pozbawionym rękawów podkoszulku Klina. Poruszyłem ręką, a czubki moich palców przesunęły się po równie ciepłych, wygładzonych ze starości drewnianych deskach. Światło słoneczne rysowało na zamkniętych powiekach tańczące wzory.

Ból zniknął.

Usiadłem. Od miesięcy nie czułem się tak dobrze. Leżałem rozciągnięty na prostej konstrukcji małym molo, wcinającym się na kilkanaście metrów w coś, co wyglądało na fiord lub wąską zatokę. Z obu stron wody wznosiły się niskie góry o łagodnych stokach, a w górze wiatr przesuwał białe obłoki. Nieco dalej z wody wystawały głowy foczej rodziny, która przyglądała mi się poważnie.

Miałem na sobie tę samą afrokaraibską powłokę bojową, którą nosiłem w trakcie szturmu na Północną Krawędź. Bez ran i blizn.

A więc.

Na deskach za mną zastukały ciche kroki. Przechyliłem głowę w bok, automatycznie podnosząc ręce w geście obronnym. Dużo później niż odruch przyszła myśl, że w prawdziwym świecie nikt nie byłby w stanie podejść do mnie tak blisko bez uaktywniania czujnika zbliżeniowego mojej powłoki.

– Takeshi Kovacs – odezwała się stojąca obok mnie kobieta w mundurze, właściwie wymawiając miękkie słowiańskie „cz” na końcu nazwiska. – Witamy w przechowalni rekonwalescencyjnej.

– Bardzo przyjemna. – Wstałem, ignorując wyciągniętą dłoń. – Wciąż jestem na pokładzie szpitala?

Kobieta potrząsnęła głową i zgarnęła z regularnej twarzy długie, buntownicze włosy w kolorze miedzi.

– Pańska powłoka wciąż przebywa na intensywnej terapii, ale świadomość przesłano drogą cyfrową do przechowalni Klin Jeden do czasu, aż będzie pan gotów do fizycznego ożywienia.

Rozejrzałem się wokół i znów zwróciłem twarz w stronę słońca. Na Północnym Obrzeżu dużo pada.

– A gdzie mieści się przechowalnia Klin Jeden? Czy to tajne?

– Obawiam się, że tak.

– No i skąd ja to wiedziałem?

– Pańskie kontakty z Protektoratem bez wątpienia umożliwiły panu zapoznanie się z...

– Och, daj spokój, to było pytanie retoryczne. – I tak orientowałem się, gdzie mieścił się ten wirtualny format. Standardową praktyką w przypadku wojny planetarnej było umieszczenie na szalonych, eliptycznych orbitach garści satelitów o niskim albedo, w nadziei, że nie zahaczy ich żaden wojskowy sprzęt. W takiej sytuacji ma się całkiem duże szanse, że nikt nigdy ich nie znajdzie. Jak to piszą w podręcznikach – kosmos jest wielki.

– Przy jakim stosunku to puszczacie?

– Odpowiednik czasu rzeczywistego – odpowiedziała natychmiast. – Ale mogę to przyśpieszyć, jeśli pan sobie życzy.

Idea rozciągnięcia mojej, niewątpliwie krótkiej, rekonwalescencji o dowolny współczynnik do około trzystu – była kusząca, ale jeśli miałem zostać ściągnięty z powrotem do walki w miarę szybko w czasie rzeczywistym, prawdopodobnie lepiej było nie tracić gotowości. Zresztą, nie byłem pewien, czy dowództwo Klina pozwoliłoby mi na zbytnie przedłużanie odpoczynku. Kilka miesięcy pustelniczego obijania się po tak pięknej, naturalnej okolicy musiałoby ujemnie wpłynąć na zapał do masowych rzezi.

– Tam może pan zamieszkać – powiedziała kobieta, wskazując miejsce w pobliżu. – Jeśli życzy pan sobie jakichś modyfikacji, proszę dać znać.

Podążyłem wzrokiem za linią jej ramienia do miejsca, gdzie na brzegu piaszczystej plaży stała dwupiętrowa struktura z drewna i szkła, przykryta dachem o szerokich okapach.

– Wygląda nieźle. – Owinęły mnie ledwie wyczuwalne macki pobudzenia seksualnego. – Czy masz stanowić mój ideał interpersonalny?

Kobieta znów pokręciła głową.

– Jestem wewnątrzformatowym konstruktem technicznym kontroli systemów Klina Jeden, wzorowanym fizycznie na podpułkownik Lucii Mataran z Głównego Dowództwa Protektoratu.

– Z tymi włosami? Nabijasz się ze mnie.

– Dysponuję swobodą i dyskrecją. Życzy pan sobie wygenerowania dla niego ideału interpersonalnego?

Było to kuszące w równym stopniu, co oferta spowolnienia czasu. Ale po sześciu tygodniach w towarzystwie hałaśliwych zabijaków z komanda Klina bardziej niż czegokolwiek chciałem przez jakiś czas pobyć sam.

– Zastanowię się nad tym. Coś jeszcze?

– Ma pan nagraną odprawę od Isaaca Carrery. Życzy pan sobie umieszczenia jej w domu?

– Nie. Odtwórz tutaj. Zawołam cię, jeśli będę jeszcze czegoś potrzebował.

– Jak pan sobie życzy. – Konstrukt ukłonił się lekko i zniknął. W zajmowanym przez nią miejscu z wolna pojawiła się męska postać w czarnym mundurze Klina. Gładko zaczesane czarne włosy ze srebrnymi nitkami, pobrużdżona twarz patrycjusza; twarz, której ciemne oczy i śniade rysy w jakiś sposób były równocześnie twarde i pełne zrozumienia, a pod mundurem ciało oficera, którego wysoka ranga nie oznaczała rezygnacji z pola bitwy. Isaac Carrera, odznaczony były kapitan Komanda Próżniowego, a następnie twórca najgroźniejszych sił najemnych w Protektoracie. Wzorowy żołnierz, dowódca i taktyk. Czasami, gdy nie miał innego wyboru, kompetentny polityk.

– Witam, poruczniku Kovacs. Przepraszam, że to tylko nagranie, ale Evenfall postawiło nas w złej sytuacji i nie ma czasu na zestawianie połączenia. Według raportu medycznego pańskie ciało może zostać naprawione w ciągu około dziesięciu dni, więc nie zastosujemy tu opcji z bankiem klonów. Chcę, żeby wrócił pan na Północne Obrzeże najszybciej, jak to możliwe, ale prawdę mówiąc, nasza ofensywa została zatrzymana i przez kilka tygodni poradzą sobie i bez pana. Do nagrania dołączony jest raport z uaktualnieniem statusu, łącznie z listą strat z ostatniego szturmu. Chciałbym, żeby przejrzał pan to w trakcie pobytu w wirtualu, zaprzęgając do pracy słynną intuicję Emisariuszy. Bóg mi świadkiem, że potrzebne nam tam nowe pomysły. W szerszym kontekście, zdobycie terytorium Obrzeża stanowi jeden z dziewięciu głównych celów koniecznych do doprowadzenia tego konfliktu...

Już byłem w ruchu, idąc wzdłuż pomostu, a następnie w górę wznoszącego się wybrzeża, ku najbliższym wzgórzom. Niebo było w całości pokryte kłębiącymi się chmurami, ale nie były dość ciemne, by groziła mi burza. Miałem wrażenie, że jeśli uda mi się wejść dostatecznie wysoko, będę miał wspaniały widok na całą zatokę.

Za mną głos Carrery cichł na wietrze, w miarę jak oddalałem się od projekcji na pomoście, deklamującej słowa do pustej przestrzeni i może słuchających go fok. Oczywiście przy założeniu, że nie miały nic lepszego do roboty niż słuchanie.

Rozdział drugi

W sumie trzymali mnie tam tydzień.

Niewiele straciłem. Pode mną chmury kłębiły się i przewalały nad powierzchnią północnej półkuli Sanction IV, zalewając deszczem kobiety i mężczyzn zabijających się jeszcze niżej. Konstrukt regularnie odwiedzał dom, na bieżąco informując mnie o co ciekawszych szczegółach. Pozaplanetarni sojusznicy Kempa bezskutecznie próbowali przerwać blokadę Protektoratu, tracąc przy tym transportowce międzyplanetarne. Stadko inteligentniejszych niż zwykle pocisków samonaprowadzających przyleciało z jakiegoś nieokreślonego miejsca i odparowało pancernik Protektoratu. Siły rządowe utrzymywały pozycje w tropikach, podczas gdy na północnym wschodzie Klin i inne jednostki najemników ustępowały pola elitarnej gwardii prezydenckiej Kempa. Evenfall dalej dymiło.

Jak już powiedziałem, niewiele straciłem.

Kiedy obudziłem się w komorze upowłokowień, czułem się doskonale. Oczywiście, był to efekt chemikaliów; szpitale wojskowe tuż przed przelaniem szprycują powłoki rekonwalescentów mnóstwem środków na dobre samopoczucie. To ich odpowiednik przyjęcia powitalnego, a przy okazji dzięki temu człowiek czuje się tak, jakby sam mógł wygrać tę cholerną wojnę, gdyby tylko dali mu szansę stanąć naprzeciwko tych złych. Oczywiście, to przydatny efekt. Jednak w rzece tego patriotycznego koktajlu płynął też mały strumyczek prostego zadowolenia z faktu bycia w całości i posiadania pełnego zestawu działających narządów i kończyn.

Przynajmniej do czasu rozmowy z lekarką.

– Wyciągnęliśmy pana wcześniej – powiedziała głosem, w którym nie było już tak wyraźnie słychać wściekłości demonstrowanej na pokładzie załadunkowym. – Na rozkaz dowództwa Klina. Wygląda na to, że nie ma pan czasu na pełne wykaraskanie się z ran.

– Czuję się dobrze.

– Oczywiście, że tak. Naszprycowaliśmy pana endorfinami po same uszy. Kiedy się wypalą, odkryje pan, że lewe ramię ma tylko jakieś dwie trzecie funkcjonalności. Och, i płuca wciąż są uszkodzone. Blizny po Guerlain dwadzieścia.

Zamrugałem.

– Nie wiedziałem, że rozpylali to świństwo.

– Tak, najwyraźniej nikt nie wiedział. Powiedzieli mi, że to prawdziwy triumf potajemnego ataku. – Zrezygnowała zaledwie w połowie rozpoczętego grymasu. Zmęczona, zbyt zmęczona. – Wyczyściliśmy większość, przepuściliśmy biosprzęt regeneracyjny przez najbardziej oczywiste obszary i wyleczyliśmy zakażenia wtórne. Po kilku miesiącach odpoczynku prawdopodobnie doszedłby pan do siebie w pełni. W obecnym stanie... – Wzruszyła ramionami. – Proszę raczej nie palić. Tylko lekki wysiłek. Och, niech to wszyscy diabli!

Spróbowałem lekkiego wysiłku. Przeszedłem się po pokładzie szpitalnym. Zmusiłem spalone płuca do wciągania powietrza. Zgiąłem ramię.

Cały pokład był zapchany pięcioma rzędami wykonujących podobne ćwiczenia rannych ludzi. Niektórych znałem.

– Hej, poruczniku!

Tony Loemanako z twarzą składającą się w większości z maski postrzępionego ciała z zielonymi łatami wszczepionych biosprzętów regeneracyjnych. Wciąż się uśmiechał, choć z lewej strony widać było zdecydowanie zbyt wiele z jego przesadnej liczby zębów.

– Udało się panu, poruczniku. Niezłe osiągnięcie!

Odwrócił się w tłumie.

– Hej, Eddie, Kwok. Porucznik przeżył.

Kwok Yuen Yee miała oba oczodoły ściśle zalepione jasnopomarańczową galaretką inkubatora tkankowego. Oglądanie świata umożliwiała jej przymocowana zewnętrznie do czaszki mikrokamera. Jej ręce odrastały na szkielecie z czarnych włókien. Nowa tkanka wyglądała na mokrą i nieuformowaną.

– Porucznik. Myśleliśmy...

– Porucznik Kovacs!

Eddie Munharto, utrzymywany w pionie przez kombinezon ruchowy, podczas gdy biosprzęt regenerował jego prawe ramię i obie nogi z poszarpanych strzępów, jakie zostawił po sobie inteligentny szrapnel.

– Dobrze pana widzieć, poruczniku! Widzi pan, wszystkich nas składają. Bez obaw, za kilka miesięcy 391. pluton wróci skopać trochę kempistowskich tyłków.

Powłoki bojowe Klina Carrery aktualnie są dostarczane przez Khumalo Biosystems. Najwyższej klasy bojowy biotech Khumalo dysponuje paroma uroczymi dodatkami, z których warto wspomnieć o systemie blokowania serotoniny, zwiększającym zdolność do bezmyślnej przemocy, oraz drobny dodatek wilczych genów, zwiększających szybkość i brutalność, a także podwyższających poczucie lojalności grupowej, którą odczuwa się niemal fizycznie. Patrząc na otaczające mnie, wymizerowane resztki plutonu, poczułem, jak ściska mi się gardło.

– No, ale odpłaciliśmy im, no nie? – odezwał się Munharto, wymachując jedyną pozostałą mu kończyną. – Wczoraj widziałem raport.

Mikrokamera Kwok obróciła się z cichym dźwiękiem siłowników hydraulicznych.

– Weźmie pan nowy 391., sir?

– Ja nie...

– Hej, Naki. Gdzie jesteś, stary? To porucznik.

Później trzymałem się już z dala od osiowego pokładu.

* * *

Schneider znalazł mnie następnego dnia, gdy siedziałem w sali rekonwalescencyjnej dla oficerów i paliłem papierosa, trzymając się z dala od okna. Głupie, ale jak powiedziała pani doktor, niech to wszyscy diabli. Nie ma zbyt wiele sensu w dbaniu o siebie, jeśli ciało w każdej chwili może zostać rozerwane na strzępy przez latające kawałki stali albo rozpuszczone na amen przez opad chemiczny.

– Ach, porucznik Kovacs.

Chwilę trwało, zanim go rozpoznałem. Pod wpływem szoku wywołanego obrażeniami ludzkie twarze wyglądają zupełnie inaczej, a zresztą obaj byliśmy pokryci krwią. Przyjrzałem mu się znad papierosa, zastanawiając się, czy to kolejna osoba, którą będę musiał zastrzelić za chwalenie doskonałej bitwy. Nagle coś w jego zachowaniu sprawiło, że zaskoczyłem i przypomniałem sobie dok wyładunkowy. Nieco zdziwiony, że wciąż jest na pokładzie, a jeszcze bardziej tym, że udało mu się blefem dostać tutaj. Gestem zaprosiłem go do zajęcia miejsca.

– Dziękuję. Jestem Jan Schneider. – Wyciągnął do mnie dłoń, skinąłem tylko w jej stronę, a Schneider w tym czasie zdążył się już poczęstować moimi papierosami leżącymi na stole. – Naprawdę doceniam, że pan nie, yyy...

– Zapomnij. Ja zapomniałem.

– Rany, tak, rany... mogą robić dziwne rzeczy z ludzkim umysłem i pamięcią.

Poruszyłem się zniecierpliwiony.

– Sprawiły, że pomieszałem stopnie i to wszystko...

– Słuchaj, Schneider, naprawdę wcale mnie to nie obchodzi. – Wciągnąłem zdecydowanie niezalecane, pełne płuca dymu i zakaszlałem. – Wszystko, co mnie obchodzi, to przeżycie w tej wojnie dostatecznie długo, by znaleźć sposób na wyrwanie się z niej. Jeśli jeszcze raz to powtórzysz, dopilnuję, żeby cię zastrzelili; w innym wypadku możesz robić to, na co masz cholerną ochotę. Łapiesz?

Kiwnął głową, ale jego poza uległa subtelnej zmianie. Nerwowość przygasła, ograniczając się do kontrolowanego przygryzania kciuka. Przyglądał mi się drapieżnie. Kiedy umilkłem, wyjął kciuk z ust, uśmiechnął się i zastąpił go papierosem. Niemal swobodnie wydmuchał dym w stronę okna i widocznej w nim planety.

– Dokładnie – powiedział.

– Co dokładnie?

Schneider rozejrzał się wokół konspiracyjnie, ale kilka pozostałych osób przebywających w sali siedziało w drugim jej końcu, oglądając holopornosa z Latimer. Znów się uśmiechnął i nachylił się bliżej.

– Dokładnie to, czego szukałem. Ktoś ze zdrowym rozsądkiem. Poruczniku Kovacs, chciałbym złożyć panu propozycję. Coś, co wiąże się z wyrwaniem z tej wojny, nie tylko z życiem, ale i bogactwem większym niż mógłby pan sobie wyobrazić.

– Mam całkiem sporą wyobraźnię, Schneider.

Wzruszył ramionami.

– Wszystko jedno. W każdym razie mnóstwo pieniędzy. Jest pan zainteresowany?

Zastanowiłem się nad tym, usiłując doszukać się możliwych pułapek.

– Nie, jeśli wymaga to zmiany stron. Osobiście nie mam nic przeciwko Joshui Kempowi, ale obawiam się, że przegra, a ja...

– Polityka. – Schneider lekceważąco machnął ręką. – To nie ma nic wspólnego z polityką. W ogóle nic wspólnego z wojną, poza okolicznościami. Mówię o czymś konkretnym. O towarze. O czymś, za posiadanie czego każda z korporacji gotowa byłaby zapłacić jednocyfrowy procent rocznych dochodów.

Bardzo wątpiłem, by na tak zacofanym świecie jak Sanction IV istniało coś takiego, a jeszcze bardziej, by miał do tego dostęp ktoś pokroju Schneidera. Z drugiej strony, udało mu się wkręcić na pokład, praktycznie rzecz biorąc, okrętu Protektoratu oraz uzyskać opiekę medyczną, o którą bezskutecznie błagało w cierpieniu pół miliona ludzi na powierzchni – i to biorąc za dobrą monetę rządowe szacunki. Mógł faktycznie coś mieć, a w tej chwili warte wysłuchania było wszystko, co mogłoby mi pozwolić na wyrwanie się z tej kuli błota, zanim rozerwie się na strzępy.

Kiwnąłem głową i zdusiłem papierosa.

– No dobra.

– Wchodzi pan?

– Słucham – powiedziałem spokojnie. – To, czy wejdę, będzie zależało od tego, co usłyszę.

Schneider wciągnął policzki.

– Nie jestem pewien, poruczniku, czy możemy rozmawiać na takich zasadach. Potrzebuję...

– Potrzebujesz mnie. To oczywiste, inaczej nie odbywalibyśmy tej rozmowy. A więc będziemy rozmawiać na tych zasadach czy mam wezwać ochronę Klina i pozwolić im to z ciebie wykopać?

Zapadła martwa cisza, w której uśmiech Schneidera z wolna znikał z twarzy.

– Cóż – powiedział w końcu. – Widzę, że źle pana oceniłem. Rejestry nie ukazują tego, yyy, aspektu pańskiego charakteru.

– Wszelkie rejestry, do których mogłeś mieć dostęp, nie dadzą ci nawet połowicznego obrazu. Do twojej wiadomości, Schneider, mój ostatni oficjalny przydział wojskowy to Korpus Emisariuszy.

Przyglądałem się, jak ta informacja do niego dociera, i zastanawiałem się, czy spanikuje. W całym Protektoracie Emisariusze mają niemal mityczny status i nie są bynajmniej znani z łagodnego charakteru. Na Sanction IV moja historia nie była tajemnicą, ale o ile okoliczności tego nie wymagały, starałem się o tym raczej nie wspominać. Był to rodzaj reputacji, która w najlepszym razie wywoływała nerwową ciszę za każdym razem, gdy wchodziłem do mesy, a w najgorszym prowadziła do szalonych wyzwań ze strony pierwszopowłokowych z większą ilością mięśni i wspomagania niż zdrowego rozsądku. Carrera wezwał mnie na dywanik po trzeciej śmierci (stos zachowany). Dowodzący oficerowie mają tendencję do krzywego patrzenia na śmierć podwładnych. Ten rodzaj entuzjazmu należałoby zachować dla wroga. Zgodziliśmy się, że wszystkie odniesienia do mojej emisariuszowskiej przeszłości zostaną zagrzebane głęboko w bazie danych Klina, a na ich miejsce zostanie stworzona historia najemnika z marines Protektoratu. Była to dostatecznie przeciętna kariera.

Jednak jeśli moja emisariuszowska przeszłość wystraszyła Schneidera, nie dał tego po sobie poznać. Znów nachylił się do mnie z twarzą pełną namysłu.

– Emki, tak? Kiedy pan służył?

– Jakiś czas temu. Dlaczego pytasz...?

– Był pan na Innenin?

Jego papieros żarzył się w moją stronę. Przez krótką chwilę poczułem się, jakbym na niego spadał. Czerwone światło rozmyło się w ślady laserowego ognia, rysującego zrujnowane ściany i błoto pod stopami, gdy Jimmy de Soto walczył z moim uściskiem i zginął, krzycząc od ran, a potem przyczółek Innenin rozpadł się wokół nas.

Na chwilę zamknąłem oczy.

– Tak, byłem na Innenin. Chcesz mi powiedzieć o tym interesie na skalę bogactwa korporacji czy nie?

Schneider z trudem powstrzymywał się od chęci wyjawienia komuś swojej tajemnicy. Poczęstował się kolejnym papierosem z mojej paczki i rozsiadł się wygodnie w fotelu.

– Wie pan o tym, że wybrzeże Północnego Obrzeża, aż do Sauberville, charakteryzuje się najstarszymi osiedlami marsjańskimi, jakie są znane ludzkiej archeologii?

No cóż. Westchnąłem i przesunąłem spojrzenie z jego twarzy z powrotem na panoramę Sanction IV. Powinienem był się spodziewać czegoś takiego, ale i tak poczułem się rozczarowany Janem Schneiderem. W ciągu tych kilku krótkich minut naszej znajomości odniosłem wrażenie, że jest zbyt twardo stąpającą po ziemi osobą, by uwierzyć w te bzdury o zaginionych cywilizacjach i zakopanym w ziemi technologicznym skarbie.

Upłynęła już większa część z połowy tysiąclecia, od kiedy natknęliśmy się na mauzolea marsjańskiej cywilizacji, a ludzie wciąż nie potrafią zrozumieć, że walające się tu i ówdzie artefakty naszych wymarłych, planetarnych sąsiadów są w większości albo niedostępne, albo zniszczone. Albo najprawdopodobniej oba naraz, lecz skąd mielibyśmy o tym wiedzieć? Jedynymi naprawdę przydatnymi rzeczami, jakie udało nam się zdobyć, były mapy astrogacyjne, których z ledwością odszyfrowany zapis pozwolił nam wysłać statki kolonizacyjne do gwarantowanych celów ziemiopodobnych.

Sukces ten, w połączeniu z porozrzucanymi ruinami i artefaktami znalezionymi na planetach poznanych dzięki mapom, spowodował rozkwit różnorakich teorii, idei i kultów religijnych. W czasie, jaki spędziłem, przeskakując wte i wewte przez Protektorat, zdążyłem już usłyszeć większość z nich. W niektórych miejscach bełkotliwie tłumaczą paranoidalną ideę, że wszystko to stanowi jedynie przykrywkę wymyśloną przez NZ w celu ukrycia faktu, że mapy astrogacyjne zostały nam w rzeczywistości dostarczone przez przybyszów z naszej własnej przyszłości. Istnieje starannie skonstruowana religia twierdząca, że jesteśmy zagubionymi potomkami Marsjan, czekającymi na zjednoczenie z duchami naszych przodków po osiągnięciu oświecenia. Paru naukowców zabawia się luźnymi teoriami, według których Mars stanowił w rzeczywistości jedynie odległą placówkę, kolonię odciętą od rodzimej kultury i że główne centra cywilizacji wciąż gdzieś tam są. Moja ulubiona głosi, że Marsjanie przenieśli się na Ziemię i zamienili się w delfiny, by zrzucić z siebie ograniczenia cywilizacji technicznej.

W końcu wszystko jednak sprowadza się do jednego. Nie ma ich, a my tylko zbieramy resztki.

– No cóż.

– Myślisz, że jestem świrem, prawda? Żyjącym gdzieś w świecie dziecięcych holofilmów?

– Coś w tym stylu.

– No to mnie wysłuchaj. – Zrobił się bardziej bezpośredni. Palił w krótkich, szybkich pociągnięciach, wypuszczając dym z ust w trakcie mówienia. – Widzisz, wszyscy zakładają, że Marsjanie byli jak my. Nie chodzi o podobieństwo fizyczne. Chodzi mi o to, że zakładamy, że ich cywilizacja miała takie same podstawy kulturowe jak nasza.

Podstawy kulturowe? Nie brzmiało to jak język, którym posługiwał się Schneider. Ktoś mu to powiedział. Moje zainteresowanie odrobinę wzrosło.

– To znaczy, że kiedy mapujemy świat taki jak ten, wszyscy zacierają ręce, kiedy znajdujemy ośrodki mieszkalne. Wszyscy mówią, że to miasta. Jesteśmy prawie dwa lata świetlne od głównego systemu Latimera, gdzie znajdują się dwie nadające się do zamieszkania biosfery i trzy wymagające odrobiny pracy, a na wszystkich mamy przynajmniej garść ruin, ale jak tylko sondy dostały się tutaj i zarejestrowały coś, co wygląda jak miasta, wszyscy rzucili wszystko i pognali tutaj.

– Powiedziałbym, że z tym gnaniem to lekka przesada.

Przy szybkościach podświetlnych nawet najbardziej dopakowanej barce kolonizacyjnej przeskoczenie przestrzeni oddzielającej układ podwójny Latimera od tego bez wyobraźni nazwanego młodszego brata gwiazdy zajęłoby prawie trzy lata. W przestrzeni międzygwiezdnej nic nie dzieje się szybko.

– Serio? A wiesz, ile to trwało? Od odebrania sygnałów z sondy przekazem strunowym do inauguracji rządu Sanction?

Przytaknąłem. Jako lokalny doradca wojskowy musiałem znać tego rodzaju fakty. Zainteresowane korporacje przepchnęły papierkową robotę z Kartą Protektoratu zaledwie w kilka tygodni. Ale to było prawie stulecie temu i nie odniosłem wrażenia, żeby miało to jakiś związek z tym, co Schneider miał mi teraz do powiedzenia. Machnąłem na niego, żeby przeszedł do rzeczy.

– Więc tak – powiedział, nachylając się do przodu i unosząc dłonie, jakby dyrygował orkiestrą. – Przylatują archeologowie. Działa to tak, jak wszędzie; roszczenia na zasadzie ktopierwszy, ten lepszy, z rządem jako pośrednikiem między znalazcami i kupcami korporacyjnymi.

– Za odpowiedni procent.

– Tak, za procent. Plus prawo do wywłaszczenia, cytat: za adekwatną rekompensatą wszelkich znalezisk uznanych za mających kluczowe znaczenie dla interesów Protektoratu et cetera et cetera, koniec cytatu. Rzecz w tym, że każdy przyzwoity archeolog, który chce coś złapać, rzuca się na centra zamieszkania, i to właśnie wszyscy zrobili.

– Skąd ty to wszystko wiesz, Schneider? Nie jesteś archeologiem.

Wyprostował lewą rękę i odwinął rękaw, prezentując mi sploty uskrzydlonego węża wytatuowanego pod skórą za pomocą farby z iluminium. Łuski węża błyszczały, każda świeciła własnym światłem, a skrzydła poruszały się odrobinę w górę i w dół tak, że prawie słyszałem szelest, który mogłyby wydawać. W zęby węża wpleciono inskrypcję Gildia Pilotów MPSanction, a cały obrazek był otoczony słowami Ziemia jest dla trupów. Wyglądało to na prawie nowe.

Wzruszyłem ramionami.

– Niezłe. I?

– Robiłem za transport dla grupy archeologów pracujących na wybrzeżu Dangrek na północny zachód od Sauberville. W większości byli to grzebacze, poza...

– Grzebacze?

Schneider zamrugał.

– Tak. A co?

– To nie jest moja planeta – wyjaśniłem cierpliwie. – Ja tu tylko prowadzę wojnę. Kim są grzebacze?

– Och. No wiesz, dzieciaki. – Machnął ręką w zakłopotaniu. – Prosto z akademii. Pierwsze wykopaliska. Grzebacze.

– No dobra. Rozumiem. Więc kto nim nie był?

– Co? – Znów zamrugał.

– Kto nie był grzebaczem? Powiedziałeś, że wwiększości byli to grzebacze, poza. Poza kim?

Schneider wyglądał na urażonego. Nie podobało mu się, że przerwałem mu narrację.

– Mieli też parę doświadczonych osób. Grzebacze muszą brać wszystko, cokolwiek znajdą w wykopaliskach, ale zawsze trafią się jacyś weterani, którzy nie kupują konwencjonalnej mądrości.

– Albo zjawili się za późno, by załapać się na coś lepszego.

– Tak. – Z jakiegoś powodu ta uwaga też mu się nie spodobała. – Czasami. Rzecz w tym, że my... że oni coś znaleźli.

– Co?

– Marsjański statek międzygwiezdny. – Schneider zdusił papierosa w popielniczce. – Nienaruszony.

– Bzdury.

– Właśnie, że tak.

Znów westchnąłem.

– Chcesz, żebym uwierzył, że wykopaliście cały statek kosmiczny, nie, przepraszam, międzygwiezdny, a wiadomość o tym w jakiś sposób nie wydostała się na zewnątrz? Nikt go nie widział. Nikt nie zauważył, że sobie tam leży. Co zrobiliście, przykryliście go plastobańką?

Schneider przejechał językiem po wargach i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nagle znów się dobrze bawił.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Jeszcze raz dziękuję mojej rodzinie i przyjaciołom za to, że wytrzymali ze mną w trakcie pisania Upadłych aniołów. Na pewno nie było to łatwe. Podziękowania należą się też mojej agentce Carolyn Whitaker za cierpliwość oraz Simonowi Spantonowi i jego załodze, zwłaszcza pełnej pasji Nicoli Sinclair, za to, że Modyfikowany węgiel poszybował jak złoty orzeł na dopalaczu.

Napisałem powieść fantastycznonaukową, ale książki, które miały na nią wpływ, nie zaliczają się do fantastyki. W szczególności chciałbym wyrazić swój najszczerszy szacunek dla dwójki pisarzy z mojej puli niefantastów: Robin Morgan za The Demon Lover, stanowiącą prawdopodobnie najbardziej spójną, pełną i konstruktywną krytykę przemocy politycznej, jaką kiedykolwiek czytałem, oraz Johnowi Pilgerowi za Heroes, Distant Voices i Hidden Agendas, razem stanowiące nieustanny i brutalnie szczery akt oskarżenia przeciw nieludzkim czynom popełnianym na całym świecie przez tych, którzy zwą się naszymi przywódcami. W przeciwieństwie do mnie pisarze ci nie wymyślili tematów swoich książek, ponieważ nie musieli. Widzieli i doświadczyli tego osobiście, a my powinniśmy ich wysłuchać.