Trzynastka - Richard Morgan - ebook + książka

Trzynastka ebook

Richard Morgan

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Za sto lat od dziś, wbrew wszelkim przewidywaniom, na Ziemi zapanowała stabilizacja – potęgi polityczne zdołały dojść do porozumienia, którego podstawą stała się globalna niezależność handlowa i koegzystencja przy współpracy, a na Marsie rozwija się wspomagana przez nanotechnologię kolonia. Jednak pełne napięcia lata drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku zostawiły po sobie ciężkie dziedzictwo genetyczne. Skutki wczesnych prób modyfikowania ludzkiego genomu żyją między nami jako ledwie tolerowane wyrzutki – licencjonowani, monitorowani i serdecznie nienawidzeni.

Dla Sevgi Ertekin, byłej policjantki wydziału zabójstw nowojorskiej policji, pracującej obecnie w ochronie korporacji kolonizacyjnych, problemy wariantów nie są czymś obcym. Jednak kiedy wariant 13, genetycznie stworzony supersamiec przygotowany do prowadzenia ostatnich wojen zeszłego stulecia przeżywa tajemnicze rozbicie statku kosmicznego na środku oceanu, a na kontynencie amerykańskim dochodzi do serii brutalnych zabójstw odkrywa, że czasami ogień można zwalczać tylko ogniem.

Carl Marsalis, sam będący zmodyfikowanym genetycznie, byłym żołnierzem, poluje na uciekinierów z ramienia ONZ. Nie jest to wygodny sposób na życie – byli koledzy, trzynastki, nienawidzą go i boją się jako zdrajcy i zabójcy, reszta ludzkości widzi w nim genetycznego potwora i przypomnienie mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki – jest murzynem, w każdym sensie tego słowa. A w tej chwili znajduje się poza władzą ONZ, pozbawiony wsparcia, wsadzony do więzienia na Florydzie za zamiar udzielenia pomocy w aborcji. Kiedy więc Sevgi zgłasza się z ofertą, Carl natychmiast zgadza się pomóc.

Tak zaczyna się szalone polowanie na mordercę i walka o przetrwanie. Oraz poszukiwanie prawdy o tym, co naprawdę uczyniono z ostatnimi żołnierzami ludzkości. Trzynastka to doskonały thriller SF a także powieść o uprzedzeniach i skutkach grzebania w ludzkim kodzie genetycznym. O naszej zdolności do przemocy, ale co istotniejsze, o zdolności do oszukiwania i zepsucia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 855

Oceny
4,3 (254 oceny)
125
91
31
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arteusz65

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna intryga, wyraziści bohaterowie, wartka akcja i intryga, bardziej sensacja niż SF ale warto po tę książkę sięgnąć. Polecam.
00
waltharius

Dobrze spędzony czas

niezłe
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

SF w najlepszym wydaniu. Polecam.
00
Lukasz_Krawiec

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy z nas chciałby i mógłby opowiedzieć ciekawą historię. Potem czyta coś takiego i mówi sobie "gdzie mi do tego..." To naprawdę dobra rzecz... Nie czyta się jej jednym tchem.... Bo szkoda.
00
ZbigniewTwa

Dobrze spędzony czas

Dobry początek, potem trochę stracił rozpęd…
00

Popularność




Podzię­ko­wa­nia

Podzię­ko­wa­nia

To było trudne zada­nie i wielu oso­bom jestem winien mnó­stwo podzię­ko­wań. Aby napi­sać Trzy­nastkę żebra­łem, poży­cza­łem i kra­dłem prak­tycz­nie zewsząd.

Ponie­waż jest to powieść fan­ta­styczno-naukowa, zacznijmy od nauki:

Pier­wotny pomysł na wariant trzy­na­ście został zain­spi­ro­wany przez teo­rie Richarda Wran­ghama doty­czące zaniku ludz­kiej agre­sji, opi­sane przez Matta Ridleya w jego dosko­na­łej książce Nature via Nur­ture. Pozwo­li­łem sobie na bar­dzo dużą swo­bodę w inter­pre­ta­cji tych pomy­słów i wariant trzy­na­ście opi­sany w tej książce w naj­mniej­szym stop­niu nie ma odpo­wia­dać pomy­słom panów Wran­ghama ani Ridleya. Oni po pro­stu dostar­czyli mi tram­po­liny – dość paskudne chlup­nię­cie pod nią to wyłącz­nie moje dzieło.

Pomysł plat­form ze sztucz­nych chro­mo­so­mów rów­nież jest poży­czony, w tym przy­padku z fascy­nu­ją­cej i tro­chę strasz­nej książki Gre­gory’ego Stocka Rede­si­gning Humans, a bły­sko­tliwe dzieła Ste­vena Pin­kera Tabula rasa. Spory o naturę ludzką i Jak działa umysł były główną inspi­ra­cją dla więk­szo­ści futu­ry­stycz­nej gene­tyki, którą tu sobie wymy­śli­łem. I znów, wszystko co zmie­ni­łem i uży­łem nie­zgod­nie z zamie­rze­niami auto­rów, jest wyłącz­nie moją winą.

Funk­cja intu­icyjna Yaro­shanko, choć to mój pomysł, w dużym stop­niu zain­spi­ro­wana została bar­dzo rze­czy­wi­stymi bada­niami doty­czą­cymi sieci spo­łecz­nych opi­sa­nych w książce Marka Bucha­nana Small World. Jestem też dłuż­ni­kiem Hannu Raja­niemi z uni­wer­sy­tetu w Edyn­burgu za poświę­ce­nie czasu na próbę wyja­śnie­nia mi teo­rii gier kwan­to­wych i jej poten­cjal­nych zasto­so­wań, co dało mi pod­stawy dla Nowej Mate­ma­tyki i jej sub­tel­nego, ale wszech­ogar­nia­ją­cego wpływu na spo­łe­czeń­stwo. Muszę rów­nież podzię­ko­wać redak­to­rowi Simo­nowi Span­to­nowi za cier­pliwą pomoc w upo­ra­niu się z tech­nicz­nymi i logi­stycz­nymi aspek­tami kap­suł zamra­ża­ją­cych w dro­dze z Marsa na Zie­mię.

W dzie­dzi­nie poli­tyki mocno wpły­nęły na mnie dwie bar­dzo wni­kliwe i dość depre­syjne książki o Sta­nach Zjed­no­czo­nych, The Right Nation Johna Mic­kle­th­wa­ita i Adriana Wool­ridge’a, oraz What’s the Mat­ter with Ame­rica autor­stwa Tho­masa Franka, a także bły­sko­tliwa i nieco mniej depre­syjna Stif­fed, Susan Faludi. Choć wszyst­kie te książki zło­żyły się na kon­cep­cję Sece­sji i kwe­stii płcio­wych opi­sa­nych w Trzy­na­stce, sama Skon­fe­de­ro­wana Repu­blika (ina­czej Jezu­sowo) została zain­spi­ro­wana przez sławny już mem mapy Jezu­sowa (Jesu­sland), zgod­nie z infor­ma­cją z Wiki­pe­dii stwo­rzo­nej przez nie­ja­kiego G. Webba w biu­le­ty­nie yakyak.org. Dobra robota, G.! Szcze­gólne, oso­bi­ste podzię­ko­wa­nia należą się Ala­nowi Beat­t­sowi z Bor­der­lands books w San Fran­ci­sco za wysłu­chi­wa­nie moich wynu­rzeń przy whi­skey i sza­łar­mie, oraz podzie­le­niu się ze mną prze­my­śle­niami dobrze zorien­to­wa­nego Ame­ry­ka­nina, które nieco wygła­dziły moje kon­cep­cje.

Za uwagi doty­czące moż­li­wej przy­szło­ści (oraz mocno nie­zro­zu­mia­nej prze­szło­ści) Islamu jestem rów­nież wdzięczny Tari­qowi Aliemu za The Clash of Fun­da­men­ta­li­sms, Karen Arm­strong za Krótką histo­rię Islamu i bar­dzo odważ­nemu Irsha­dowi Man­jiemu za The Tro­uble with Islam Today. Tu także sporo namie­sza­łem i to, co zapre­zen­to­wa­łem w Trzy­na­stce, nie­ko­niecz­nie jest zwią­zane z tym, co stwo­rzyli tamci auto­rzy.

Osta­tecz­nie jestem winien bez­denną wdzięcz­ność wszyst­kim tym, któ­rzy tak cier­pli­wie cze­kali i wciąż powta­rzali, żebym się nie śpie­szył:

Simo­nowi Span­to­nowi – znów! – i Jo Flet­cher z wydaw­nic­twa Gol­lancz, Chri­sowi Schlu­epowi i Betsy Mit­chell z wydaw­nic­twa Del Rey, mojej agentce Caro­lyn Whi­ta­ker oraz wszyst­kim tym, któ­rzy słali do mnie maile w 2006 z kon­do­len­cjami, wyra­zami otu­chy i wspar­cia. Bez Was ta książka by nie powstała.

PRO­LOG

PRO­LOG

W stronę domu

Lśniąca stal, lśniąca stal…

Lar­sen mruga i poru­sza się słabo na auto­ma­tycz­nym wózku szpi­tal­nym, suną­cym pod kolej­nymi pane­lami świetl­nymi i poprzecz­nymi bel­kami sufitu. Z obra­zem powoli poja­wia się nie­pewne roz­po­zna­nie: jedzie grzbie­to­wym kory­ta­rzem. W górze świa­tło odbija się pod kątem od każ­dego meta­lo­wego wspor­nika, prze­cho­dząc od bły­sku do peł­nego bla­sku i gasnąc z powro­tem po minię­ciu go. Przy­pusz­cza, że obu­dziły ją wła­śnie te powta­rza­jące się bły­ski. Albo kolano, które potwor­nie ją boli, nawet przez zna­jome opary środ­ków wybu­dza­ją­cych. Jedna ręka spo­czywa na piersi, wci­ska­jąc się w cienką tka­ninę try­kotu krio­ge­nicz­nego. Chłodny dotyk powie­trza na skó­rze zdra­dza, że nie ma na sobie nic wię­cej. Ogar­nia ją upiorne uczu­cie déjà vu. Kaszle słabo, podraż­niona reszt­kami wypom­po­wa­nego z jej płuc żelu ze zbior­nika. Znów się poru­sza i mam­ro­cze coś pod nosem.

…znowu…?

– Tak, znowu. Tak, ponow­nie dzie­dzic­two kor­mo­rana.

To dziwne. Nie spo­dzie­wała się obcego głosu, zwłasz­cza mówią­cego zagad­kami. Wybu­dza­nie było zazwy­czaj cał­ko­wi­cie mecha­nicz­nym pro­ce­sem, z kom­pu­te­rem zapro­gra­mo­wa­nym na obu­dze­nie ich przed przy­lo­tem, i o ile coś się nie zepsuło…

Czyli jesteś teraz super­ek­spertką od kap­suł krio­ge­nicz­nych, co?

Nie jest. Całe jej wcze­śniej­sze doświad­cze­nie spro­wa­dza się do trzech wybu­dzeń testo­wych i jed­nego praw­dzi­wego, na końcu podróży w tamtą stronę. Przy­pusz­cza też, że stąd wła­śnie uczu­cie déjà vu. Mimo wszystko…

…wię­cej niż trzy… …to nie jest wię­cej, to nie…

Gwał­tow­ność odpo­wie­dzi szar­pie zadrą, która wcale się jej nie podoba. Gdyby usły­szała ją w gło­sie kogoś innego, na przy­kład bada­nego pacjenta, pomy­śla­łaby o środ­kach uspo­ka­ja­ją­cych, może nawet wezwa­niu ochrony. We wła­snych myślach było to nie­ocze­ki­wane i mro­żące krew w żyłach, jak nagłe uświa­do­mie­nie sobie, że w domu jest ktoś jesz­cze, nie­pro­szony gość. Jak poja­wia­jąca się zni­kąd myśl, że może nie jest się do końca przy zdro­wych zmy­słach.

To pro­chy, Ellie. Daj spo­kój, prze­cze­kaj to.

Lśniąca sta…

Wózek pod­ska­kuje lekko, skrę­ca­jąc w prawo. Z jakie­goś powodu wzbu­dza to w niej gwał­towne przy­śpie­sze­nie pulsu, reak­cję, w któ­rej, w obec­nym sta­nie, otu­ma­niona pro­chami, pra­wie nie­dbale roz­po­znaje panikę. Niczym strużka wody prze­biega przez nią dreszcz prze­czu­cia nad­cho­dzą­cej zagłady. Roz­biją się, ude­rzą w coś lub coś wal­nie w nich, coś potęż­nego, sta­ro­żyt­nego i poza ludz­kim zro­zu­mie­niem, wiru­ją­cego odwiecz­nie w nie­skoń­czo­nej nocy na zewnątrz statku. Podróże kosmiczne nie są bez­pieczne, była sza­lona, myśląc ina­czej, zga­dza­jąc się na kon­trakt i sądząc, że ujdzie jej to pła­zem, tam i z powro­tem do domu w jed­nym kawałku, jakby nie róż­niło się to niczym od lotu sub­or­bi­tal­nego nad Pacy­fi­kiem, po pro­stu nie dało się…

Daj spo­kój, Ellie. To przez pro­chy.

Wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie jest. W polu jej widze­nia poja­wiają się zło­żone, paję­cze ramiona auto­ma­tycz­nego chi­rurga, a wózek wjeż­dża na sta­no­wi­sko dia­gno­styczne. Ogar­nia ją fala ulgi. Coś jest nie tak, ale zna­la­zła się we wła­ści­wym miej­scu. Hor­kan’s Pride wypo­sa­żono w naj­lep­sze auto­ma­tyczne sys­temy medyczne, jakie potrafi zbu­do­wać INKOL, prze­czy­tała to w Wia­do­mo­ściach Kolo­nii, a kilka tygo­dni przed wylo­tem cała SI statku prze­szła grun­towną aktu­ali­za­cję. Zresztą są pewne gra­nice tego, co może się stać z zamro­żo­nym cia­łem, prawda, Ellie? Funk­cje orga­niczne spo­wol­nione do nie­moż­li­wo­ści, podob­nie jak wszel­kie paskudz­twa, które mogłaby w sobie cho­wać.

Ale nie chce jej opu­ścić panika, poczu­cie nie­uchron­no­ści strasz­nego losu. Czuje się otę­piała i uparta, jak pies nie­po­tra­fiący prze­stać przej­mo­wać się znie­czu­loną nogą.

Obraca głowę w bok i go dostrzega.

Niczym prąd ude­rza w nią kolejna fala roz­po­zna­nia, tym razem ostrzej­sza.

Kie­dyś, będąc w Euro­pie, odwie­dziła Museo della Sin­done w Tury­nie i obej­rzała trzy­maną tam tka­ninę z obra­zem tor­tu­ro­wa­nego czło­wieka. Stała w mroku po dru­giej stro­nie kulo­od­por­nej szyby, oto­czona naboż­nymi szep­tami wier­nych. Choć sama ni­gdy nie była wie­rząca, Lar­sen dziw­nie poru­szyły ostre i puste linie twa­rzy w her­me­tycz­nej komo­rze próż­nio­wej. Była świa­dec­twem ludz­kiego cier­pie­nia, które cał­ko­wi­cie porzu­ciło swoje boskie pre­ten­sje, przez co poświę­cone mu modli­twy sta­wały się zupeł­nie nie­do­rzeczne. Gdy patrzyła na tę twarz, ude­rzyła ją uparta chęć prze­trwa­nia orga­nicz­nego życia, dzie­dzic­two wbu­do­wa­nego, ukry­tego oporu, będą­cego darem dłu­giego mar­szu ewo­lu­cji.

To mógł być ten sam czło­wiek. Tu i teraz.

Opiera się o wysoką szafkę w rogu i patrzy na nią, z żyla­stymi ramio­nami zło­żo­nymi na wychu­dłej klatce pier­sio­wej, a jego żebra widać nawet przez koszulkę. Dłu­gie pro­ste włosy wiszą po obu stro­nach wąskiej twa­rzy o rysach zaostrzo­nych jesz­cze przez ból i pra­gnie­nie. Usta zaci­ska w wąską kre­skę zary­so­waną mię­dzy ostrym pod­bród­kiem i wąskim nosem. Policzki ma zapad­nięte.

Spo­gląda mu w oczy i jej serce opor­nie zrywa się do gwał­tow­niej­szej pracy.

– Czy to…? – Wraz ze sło­wami budzi się w niej teraz okropne zro­zu­mie­nie, potworne roz­po­zna­nie, któ­rego jej świa­do­mość wciąż stara się unik­nąć. – Czy to moje kolano? Moja noga?

Nagle znaj­duje w sobie siłę, pod­piera się na łok­ciach i zmu­sza do spoj­rze­nia.

Widok zde­rza się ze wspo­mnie­niami.

Budzi się w niej wrzask, momen­tal­nie roz­dzie­ra­jąc otu­la­jące jej świa­do­mość zasłony pro­chów. Nie zdaje sobie sprawy, jak słabo to brzmi w zim­nym pomiesz­cze­niu sali ope­ra­cyj­nej, ale w jej wnę­trzu krzyk nie­mal roz­rywa bębenki, a wie­dza przy­cho­dząca wraz z nim zakrywa jej oczy mro­kiem gro­żą­cym wessa­niem w pustkę. Zdaje sobie sprawę, że nie krzy­czy z powodu tego, co widzi.

Nie z powodu równo zaban­da­żo­wa­nego kikuta koń­czą­cego prawą nogę dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów poni­żej bio­dra. To nie to.

Nie przez zro­zu­mie­nie, że ból w kola­nie to złudny ból w koń­czy­nie, któ­rej już nie ma. To nie to.

Wrzesz­czy z powodu wspo­mnie­nia.

Wspo­mnie­nia jazdy wóz­kiem przez cichy kory­tarz, lek­kiego pod­skoku i skrętu do sali ope­ra­cyj­nej, a potem otę­pie­nia lekami, nara­sta­ją­cego jęku piły tar­czo­wej, paskud­nego dźwięku cię­cia i cichego trza­sku podą­ża­ją­cego za ostrzem kau­te­ry­zu­ją­cego lasera. Wspo­mnie­nia poprzed­niego razu i obrzy­dli­wego, wykrę­ca­ją­cego wnętrz­no­ści zro­zu­mie­nia, że wszystko to się powtó­rzy.

– Nie – szep­cze. – Pro­szę.

Cie­pła, dłu­go­palca dłoń dotyka jej czoła. Pochyla się nad nią obli­cze z całunu turyń­skiego.

– Ciiii… kor­mo­ran wie, czemu…

Za jego twa­rzą dostrzega ruch. Dzięki wspo­mnie­niom wie, czym jest. Ciche, mecha­niczne ruchy paję­czych nóg budzą­cego się do życia auto­chi­rurga.

Lśniąca stal…

CZĘŚĆ I

CZĘŚĆ I

Gło­śny upa­dek

Ponad wszystko inne trudne lek­cje tego stu­le­cia nauczyły nas, że konieczne jest wpro­wa­dze­nie sta­łego nad­zoru i sku­tecz­nych ogra­ni­czeń, oraz że wyma­gane w związku z tym sys­temy porząd­kowe muszą dzia­łać na naj­wyż­szym pozio­mie zin­te­gro­wa­nia i wspar­cia.

Raport Jacob­sena sier­pień 2091

Roz­dział 1

Graya zna­lazł w końcu w mar­sjań­skim obo­zie przy­go­to­waw­czym w Peru, tuż za gra­nicą Boli­wii, ukry­wa­ją­cego się za tanią chi­rur­gią pla­styczną i nazwi­skiem Rodri­guez. Samo w sobie nie było to złym spo­so­bem na znik­nię­cie i praw­do­po­dob­nie wystar­czy­łoby dla stan­dar­do­wych kon­troli. Wery­fi­ka­cje toż­sa­mo­ści w obo­zach przy­go­to­waw­czych nie były zbyt grun­towne, bo tak naprawdę nikogo nie obcho­dziło, kim był czło­wiek, zanim się zgło­sił. Mimo wszystko zosta­wił po sobie kilka dość ewi­dent­nych śla­dów, któ­rych można było poszu­kać, jeśli wie­działo się jak, a Carl z się­ga­ją­cym już despe­ra­cji meto­dycz­nym upo­rem szu­kał go od wielu tygo­dni. Wie­dział, że Gray jest gdzieś na Alti­plano, ponie­waż tam pro­wa­dził jego ślad z Bogoty oraz dla­tego, że wariant trzy­na­sty nie miał wła­ści­wie innego miej­sca, do któ­rego mógłby ucie­kać. Wie­dział, że jest tylko kwe­stią czasu odna­le­zie­nie śla­dów i zgar­nię­cie go. Z dru­giej strony zda­wał sobie też sprawę, że dzięki coraz bar­dziej pobież­nym pro­gra­mom wstęp­nym, celu­ją­cym w zaspo­ko­je­nie rosną­cego zapo­trze­bo­wa­nia, czas był po stro­nie ucie­ka­ją­cego. Musiał jak naj­szyb­ciej coś zna­leźć, bo Gray prze­pad­nie, a Carl nie dosta­nie swo­jej nagrody.

Kiedy więc doszło do prze­łomu, gdy z sieci kon­tak­tów, któ­rymi posłu­gi­wał się przez wszyst­kie te tygo­dnie, dostał wresz­cie drobny strzę­pek infor­ma­cji, trudno było nie zare­ago­wać gwał­tow­nie. Trudno było nie spa­lić swo­jej uciąż­li­wie kon­stru­owa­nej toż­sa­mo­ści, użyć bla­chy i linii kre­dy­to­wej Agen­cji i wyna­jąć zestawu naj­szyb­szych pojaz­dów tere­no­wych dostęp­nych w Copa­ca­ba­nie. Trudno było nie prze­kro­czyć gra­nicy przy pręd­ko­ściach Agen­cji, wzbu­dza­jąc kurz i plotki całą drogę do obozu, w któ­rym Graya oczy­wi­ście już by nie było.

Carl tego nie zro­bił.

Zamiast tego popro­sił parę osób o spłatę dłu­gów i zdo­łał zała­twić sobie prze­lot przez gra­nicę z woj­skową jed­nostką łącz­no­ści, jakimś star­sza­wym trans­por­tow­cem z logo kor­po­ra­cji Kolo­nii na pra­wie cał­kiem wybla­kłym od słońca pan­ce­rzu. Żoł­nie­rze nale­żeli do regu­lar­nej armii peru­wiań­skiej, powo­łani z bied­nych rodzin nabrzeż­nych pro­win­cji, prze­nie­sieni następ­nie do ochrony kor­po­ra­cji. Dosta­wali za to odro­binę wię­cej niż stan­dar­dowy żołd pobo­ro­wego, a wnę­trze trans­por­towca było sto­sun­kowo wygodne jak na woj­skowe stan­dardy, nawet z kli­ma­ty­za­cją. W każ­dym razie byli mło­dzi i twar­dzi, z rodzaju, jakiego nie widy­wało się już czę­sto na Zacho­dzie, nie­win­nie dumni ze swo­jej ciężko zdo­by­tej spraw­no­ści fizycz­nej i taniego pre­stiżu khaki. Wszy­scy sze­roko się do niego uśmie­chali, odsła­nia­jąc zepsute zęby, a żaden nie prze­kro­czył dwu­dziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z igno­ran­cji. Mógł się zało­żyć, że dzie­ciaki nie wie­działy, ile dowódz­two bie­rze za ich usługi od kor­po­ra­cyj­nych klien­tów.

Zamknięty we wnę­trzu szar­pią­cego i śmier­dzą­cego potem pojazdu, roz­pa­mię­tu­jąc swoje szanse prze­ciw Gray­owi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzy­wać. Ni­gdy nie był zbyt roz­mowny. Zde­cy­do­wa­nie uwa­żał, że to zbyt prze­re­kla­mo­wany spo­sób na spę­dza­nie czasu. Z dru­giej strony, gdy korzy­stało się z dar­mo­wego prze­jazdu, obo­wią­zy­wały pewne stan­dardy uprzej­mo­ści, zdo­był się więc na tro­chę nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej roz­mowy na temat przy­szło­ty­go­dnio­wych roz­gry­wek Argen­tyny z Bra­zy­lią, dorzu­ca­jąc do kon­wer­sa­cji tylko tyle, ile uznał za abso­lut­nie konieczne. Jakieś komen­ta­rze na temat Patri­cii Mocatty i sensu kobiety kapi­tana w dru­ży­nie, która wciąż w więk­szo­ści skła­dała się z męż­czyzn. Listy nazwisk gra­czy. Porów­na­nia tak­tyki. Wyda­wało się, że wszystko szło w miarę gładko.

– Eres Mar­ciano? – padło w końcu nie­unik­nione pyta­nie.

Pokrę­cił głową. Tak naprawdę był kie­dyś na Mar­sie, ale to była długa i skom­pli­ko­wana histo­ria i nie miał ochoty jej opo­wia­dać.

– Soy con­ta­ble – odpo­wie­dział im, ponie­waż cza­sami tak wła­śnie się czuł. – Con­ta­ble de bio­tec­no­lo­gia.

Wszy­scy się wyszcze­rzyli. Nie był pewien, czy dla­tego, że wcale nie wyglą­dał jak księ­gowy od bio­tech­no­lo­gii, czy po pro­stu mu nie uwie­rzyli. W każ­dym razie nie naci­skali. Przy­wy­kli już do męż­czyzn, któ­rych twa­rze nie paso­wały do opo­wia­da­nych histo­rii.

– Habla bien el espa­nol – pochwa­lił jeden z nich.

Fak­tycz­nie dobrze mówił po hisz­pań­sku, choć przez ostat­nie dwa tygo­dnie uży­wał głów­nie quechua, z mar­sjań­skim akcen­tem, ale wciąż bli­skim swo­ich peru­wiań­skich korzeni. Tego wła­śnie języka uży­wała więk­szość miesz­kań­ców Alti­plano, a oni wła­śnie sta­no­wili pod­stawę siły robo­czej w obo­zach przy­go­to­waw­czych, podob­nie jak na Mar­sie. Co nie zmie­niało faktu, że języ­kiem przed­sta­wi­cieli prawa wciąż był tu hisz­pań­ski. Poza powierz­chowną zna­jo­mo­ścią uży­wa­nego w sieci aman­giel­skiego faceci z Wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to ide­alny układ z punktu widze­nia kor­po­ra­cji, ale przy pod­pi­sy­wa­niu kon­trak­tów INKOL rząd w Limie był nie­ugięty. Odda­nie kon­troli kor­po­ra­cjom gringo to jedno, wła­ści­wie miało już za sobą wspar­cie pre­ce­den­sów histo­rycz­nych, ale pozwo­le­nie miesz­kań­com Alti­plano na kul­tu­ralne uwol­nie­nie się od wła­dzy Wybrzeża… cóż, na to już nie można było pozwo­lić. Na szali leżał zbyt duży balast histo­rii. Ory­gi­nalni Inko­wie sześć­set lat temu i ich uparta, trzy­dzie­sto­let­nia odmowa zacho­wy­wa­nia się tak, jak powi­nien pod­bity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780, maoiści Sen­dero Lumi­noso rap­tem sto lat temu i jesz­cze cał­kiem nie­dawne wrze­nie fami­lias andi­nas. Lek­cja została opa­no­wana, słowo wypo­wie­dziane. Ni­gdy wię­cej. Pil­no­wali tego mówiący po hisz­pań­sku mun­du­rowi i urzęd­nicy.

Trans­por­to­wiec zatrzy­mał się z szarp­nię­ciem i tylne drzwi ciężko otwarły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre świa­tło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapa­chy obozu. Usły­szał zna­jome, nie hisz­pań­skie tona­cje quechua wykrzy­ki­wane ponad odgło­sami pra­cu­ją­cej maszy­ne­rii. Stłu­mił je głos impor­to­wa­nego robota, rycząc w aman­giel­skim „pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobie­gała muzyka, wokal huayno zre­mik­so­wany do jakie­goś tanecz­nego rytmu. Przez wonie oleju sil­ni­ko­wego i pla­sti­ków prze­bi­jał się wszech­obecny, ciężki zapach ante­cu­chos pie­czo­nych nad ogniem z drewna. Carl miał wra­że­nie, że sły­szy też wir­niki star­tu­ją­cego gdzieś w oddali śmi­głowca.

Żoł­nie­rze wybie­gli ze środka, cią­gnąc za sobą ple­caki i broń. Carl pozwo­lił im ruszyć przo­dem, wyszedł jako ostatni i rozej­rzał się wokół, uży­wa­jąc ich roz­krzy­cza­nego tłumku jako osłony. Trans­por­to­wiec zatrzy­mał się na wiecz­no­be­to­no­wym pasie naprze­ciw kilku zaku­rzo­nych auto­bu­sów kur­su­ją­cych do Cuzco i Are­qu­ipy. Za nimi wzno­siła się dźwi­ga­rowa kon­struk­cja budynku ter­mi­nalu, a jesz­cze dalej na wzgó­rzu roz­cią­gał się obóz Gar­rod Hor­kan 9, zbu­do­wany z par­te­ro­wych dom­ków na ste­ryl­nym pla­nie kra­tow­nicy. Co kilka ulic nad skrzy­żo­wa­niami powie­wały bia­ławe flagi kor­po­ra­cji z prze­ple­cio­nymi lite­rami G i H w pier­ście­niu gwiazd. Przez pozba­wione szyb okna ter­mi­nalu Carl zauwa­żył ludzi w kom­bi­ne­zo­nach ozdo­bio­nych tym samym logo na pier­siach i ple­cach.

Cho­lerne kor­po­ra­cyjne mia­sta.

Zło­żył swój ple­cak w schowku na dworcu, zapy­tał sprzą­ta­cza w kom­bi­ne­zo­nie o kie­ru­nek i wyszedł z powro­tem na słońce wzno­szą­cej się ulicy. Po prze­ciw­nej stro­nie błysz­czało bole­śnie jasne i błę­kitne jezioro Titi­caca. Zsu­nął na oczy inte­li­gentne szkła Cebe, na głowę wci­snął wymię­tego peru­wiań­skiego stet­sona ze skóry i ruszył w górę pochy­ło­ści, podą­ża­jąc za muzyką. Ubra­nie było bar­dziej spo­so­bem na wto­pie­nie się w tłum niż koniecz­no­ścią – skórę miał ciemną i dosta­tecz­nie stward­niałą, by nie mar­twić się o słońce, ale szkła i kape­lusz umoż­li­wiały ukry­cie twa­rzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obo­zach na Alti­plano i, choć było to mało praw­do­po­dobne, Gray mógł pole­cić komuś obser­wo­wać ter­mi­nal. Im mniej się wyróż­niał, tym lepiej.

Po poko­na­niu kilku prze­cznic w górę ulicy Carl zna­lazł to, czego szu­kał. Budy­nek z pre­fa­bry­ka­tów dwu­krot­nie więk­szy od pozo­sta­łych, ema­nu­jący z zasło­nię­tych okien i podwój­nych drzwi pul­su­ją­cym ryt­mem remiksu huayno. Ściany oble­piono pla­ka­tami lokal­nych kapel, a otwarte do środka drzwi obsta­wiały dwa panele przed­sta­wia­jące kara­ib­skie życie nocne według wyobra­żeń jakiejś agen­cji rekla­mo­wej z Limy. Biały pia­sek i palmy, impre­zowe świa­tła. Dziew­czyny criolla w bikini dwu­znacz­nie trzy­ma­jące butelki z piwem i rusza­jące bio­drami w rytm nie­sły­szal­nej muzyki w towa­rzy­stwie face­tów o euro­pej­skim wyglą­dzie. Oprócz orkie­stry – ide­al­nie umię­śnio­nej i bry­ka­ją­cej rado­śnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciem­niej­szej niż szkla­neczka szkoc­kiej z wodą.

Carl pokrę­cił z roz­ba­wie­niem głową i wszedł do środka.

W środku muzyka była gło­śniej­sza, ale wciąż zno­śna. Dach wzno­sił się sko­sem na wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra, a pod nim znaj­do­wała się otwarta prze­strzeń, zatem dźwięki ucie­kały tam­tędy. Przy sto­liku w rogu grało w karty trzech męż­czyzn i kobieta. Gra wyma­gała licy­ta­cji i wyraź­nie nie mieli pro­ble­mów ze zro­zu­mie­niem tego, co mówią part­ne­rzy. Przy innych sto­łach toczyły się roz­mowy. Przez drzwi i okien­nice wpa­dało świa­tło słońca, two­rząc na pod­ło­dze lśniące kre­chy, ale nie się­gało daleko i jeśli popa­trzyło się wprost na nie, a potem w głąb, przez porów­na­nie reszta sali wyda­wała się pogrą­żona w pół­mroku.

W prze­ciw­nym rogu pomiesz­cze­nia zakrzy­wiony bar z nito­wa­nych kawa­łów bla­chy mie­ścił pół tuzina piją­cych. Stał dosta­tecz­nie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścia­nie z tyłu lśniły łagod­nie w pół­mroku. W tejże ścia­nie znaj­do­wały się drzwi otwarte na rów­nie słabo oświe­tloną kuch­nię, naj­wy­raź­niej pustą i nie­uży­waną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przy­sa­dzi­stej kel­nerki indi­gena, snu­ją­cej się mię­dzy sto­łami i zbie­ra­ją­cej na tacę butelki i szklanki. Carl przy­glą­dał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skie­ro­wała się do baru.

Dogo­nił ją w chwili, gdy odsta­wiła tacę na blat.

– Butelkę red stripe’a – ode­zwał się w quechua. – Bez szklanki.

Zanur­ko­wała pod uno­szo­nym na zawia­sach frag­men­tem blatu i bez słowa otwarła sto­jącą na pod­ło­dze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wypro­sto­wała się, trzy­ma­jąc ją pra­wie jak criol­las z paneli na zewnątrz. Potem spraw­nie zdjęła kap­sel nieco pod­rdze­wia­łym otwie­ra­czem wiszą­cym u jej pasa i posta­wiła ją na barze.

– Pięć soli.

Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pocho­dziła z Boli­wii. Wycią­gnął wafel INKOL i wysu­nął go, trzy­ma­jąc dwoma pal­cami.

– Może być?

Posłała mu spoj­rze­nie pełne cier­pie­nia i poszła po ter­mi­nal. Spraw­dził godzinę wyświe­tlaną w lewym gór­nym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Co prawda prze­sta­wiły się już na słabe oświe­tle­nie, ale do tego, co pla­no­wał, wolał mieć wyraźny kon­takt wzro­kowy. Poło­żył kape­lusz na barze i oparł się obok niego, zwró­cony twa­rzą w stronę sali, sta­ra­jąc się przy­brać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świet­nie tu pasuje.

W teo­rii powi­nien po przy­by­ciu zgło­sić się do zarządcy osie­dla z ramie­nia GH. Taka obo­wią­zy­wała zapi­sana w Kar­cie pro­ce­dura, jed­nak bole­sne doświad­cze­nia z prze­szło­ści, czę­ściowo opła­cone wła­sną krwią, nauczyły go, by daro­wać sobie ten etap. Wszę­dzie tu pano­wało pełne spek­trum nie­chęci do tego, czym był Carl Mar­sa­lis, mają­cej swe źró­dła na każ­dym pozio­mie ludz­kiej egzy­sten­cji. Od strony wysu­bli­mo­wa­nego pozna­nia poli­tycy potę­piali jego egzy­sten­cję jako nie­mo­ralną. Na pozio­mie bar­dziej emo­cjo­nal­nym doty­kała go ogól­no­ludzka odraza wią­żąca się z ety­kietką „zdrajca”. Jesz­cze głę­biej, na fali suchej ter­mi­no­lo­gii raportu Jacob­sena, ale zaha­cza­jąc o hor­mo­nalne pod­stawy instynk­tów, krył się przy­pra­wia­jący o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jed­nym z nich.

Ale naj­gor­szy z tego wszyst­kiego był fakt, że w oczach kor­po­ra­cji Kolo­nii Carl był cho­dzącą złą prasą. Oraz gwa­ran­to­waną dziurą w budże­cie. Do czasu, gdy ktoś taki jak Gray był gotów do wysła­nia, Gar­rod Hor­kan mógł wpa­ko­wać w niego już kil­ka­dzie­siąt tysięcy dola­rów w for­mie róż­nego rodzaju szko­leń i siatki bio­te­chu. Nie był to rodzaj inwe­sty­cji, który chciało się zoba­czyć wykrwa­wia­jący się w pyle Alti­plano pod nagłów­kami o nie­do­sta­tecz­nych zabez­pie­cze­niach w obo­zie INKOL.

Cztery lata temu zgło­sił się do zarządcy obozu na połu­dnie od La Paz, a jego cel tajem­ni­czo wypa­ro­wał, gdy Carl wciąż wypeł­niał for­mu­la­rze w budynku admi­ni­stra­cji. Kiedy wszedł do jego domku, w kuchni na stole wciąż dymił talerz zupy. Tylne drzwi były otwarte, podob­nie jak pusta skrzy­nia w nogach łóżka w pokoju obok. Tam­ten czło­wiek już ni­gdy wię­cej się nie poja­wił i Carl musiał przy­znać sobie i Agen­cji, że najprawdopodob­niej prze­bywa już na Mar­sie. Nikt w INKOL nie potwier­dziłby tej infor­ma­cji, więc nie zawra­cał sobie głowy pyta­niem.

Sześć mie­sięcy póź­niej Carl zgło­sił się póź­nym wie­czo­rem do innego zarządcy obozu, odmó­wił wypeł­nia­nia for­mu­la­rzy i chwilę po wyj­ściu z budynku admi­ni­stra­cyj­nego został zaata­ko­wany przez pię­ciu męż­czyzn z kijami bejs­bo­lo­wymi. Na szczę­ście nie byli zawo­dow­cami i w ciem­nej alejce wcho­dzili sobie nawza­jem w drogę. Ale do chwili, gdy udało mu się wyrwać jeden z kijów bejs­bo­lo­wych i prze­go­nić napast­ni­ków, cały obóz był już na nogach. Ulicę roz­świe­tlały latarki i szybko prze­ka­zy­wano sobie wia­do­mość: przy budynku admi­ni­stra­cji poja­wił się nowy czar­no­skóry i spra­wia kło­poty. Carl nie zawra­cał sobie głowy prze­bi­ja­niem się przez ulice pełne wro­gich spoj­rzeń, by spraw­dzić obo­zowy adres swo­jego celu. Wie­dział, co zasta­nie.

Zostały jesz­cze skutki walki, rów­nie prze­wi­dy­walne. Pomimo licz­nych prze­chod­niów, a nawet jed­nego czy dwóch bez­czel­nych gapiów, nagle oka­zało się, że nie ma żad­nych świad­ków. Męż­czy­zna, któ­rego Carl obił dosta­tecz­nie mocno, by nie mógł uciec, nie puścił pary z gęby na temat powodu ataku. Zarządca nie pozwo­liła Car­lowi na prze­słu­cha­nie go w cztery oczy i nawet nad­zo­ro­wane prze­słu­cha­nie ogra­ni­czyła, tłu­ma­cząc się wzglę­dami medycz­nymi. „Wię­zień ma pewne prawa”, oświad­czyła powoli, jakby Carl był ogra­ni­czony umy­słowo. „Dość go już pan skrzyw­dził”.

Carl, wciąż krwa­wiący z roz­bi­tego policzka i ze zła­ma­nym przy­naj­mniej jed­nym pal­cem, tylko na nią popa­trzył.

Obec­nie infor­mo­wał zarząd obozu, gdy było już po wszyst­kim.

– Szu­kam sta­rego kum­pla – powie­dział kel­nerce, gdy wró­ciła z urzą­dze­niem. Dał jej wafel INKOL i odcze­kał, aż go prze­su­nęła. – Nazywa się Rodri­guez. To bar­dzo ważne, żebym go zna­lazł.

Jej palce zawi­sły nad kla­wia­turą. Wzru­szyła ramio­nami.

– Rodri­guez to czę­ste nazwi­sko.

Carl wycią­gnął jeden z wydru­ków pli­ków ścią­gnię­tych z kli­niki w Bogo­cie i pchnął go w jej stronę po barze. Wyge­ne­ro­wany kom­pu­te­rowo obraz miał zapre­zen­to­wać klien­towi, jak będzie wyglą­dał, gdy zej­dzie już opu­chli­zna. W cza­sie rze­czy­wi­stym, tak szybko po tak taniej ope­ra­cji, nowa twarz Graya paso­wa­łaby pew­nie do ofiary lin­czu z Jezu­sowa, ale męż­czy­zna uśmie­cha­jący się na kli­nicz­nym obra­zie wyglą­dał zdrowo i zdu­mie­wa­jąco prze­cięt­nie. Sze­ro­kie kości policz­kowe i usta, stan­dar­dowe rysy ame­rin­diań­skie. Carl, który miał pra­wie para­noję w tych spra­wach, kazał Mat­thew wró­cić tej nocy do stru­mieni danych kli­niki, by się upew­nić, że nie pró­bo­wali oszu­kać go jakimś stan­dar­do­wym obraz­kiem. Mat­thew narze­kał, ale zro­bił to praw­do­po­dob­nie, żeby dowieść, że potrafi. Nie było wąt­pli­wo­ści. Gray wła­śnie tak teraz wyglą­dał.

Kel­nerka przez chwilę bez zain­te­re­so­wa­nia przy­glą­dała się wydru­kowi, po czym wystu­kała dla wafla kwotę zde­cy­do­wa­nie wyż­szą od pię­ciu soli. Kiw­nęła głową w stronę sie­dzą­cego przy dru­gim końcu baru masyw­nego, jasno­wło­sego faceta, patrzą­cego w szkla­neczkę takim wzro­kiem, jakby była jego oso­bi­stym wro­giem.

– Jego zapy­taj.

Ręka Carla wystrze­liła z pręd­ko­ścią siatki. Tego ranka się pod­ła­do­wał. Wygiął jej palec wska­zu­jący, zanim ude­rzyła w kla­wisz zatwier­dze­nia trans­ak­cji, i wykrę­cił go lekko, tylko tyle, by zablo­ko­wać stawy kostek. Poczuł, jak jej kości zacze­piają o sie­bie.

– Cie­bie pytam – powie­dział spo­koj­nie.

– A ja odpo­wia­dam. – Jeśli się bała, nie oka­zała tego. – Znam tę twarz. Przy­cho­dzi tu i pije z Rubio dwa albo trzy razy w tygo­dniu. To wszystko, co wiem. Puścisz mój palec czy mam ścią­gnąć na cie­bie uwagę? Może wezwać ochronę obozu?

– Nie. Ale musisz mnie przed­sta­wić temu Rubio.

– Cóż. – Posłała mu miaż­dżące spoj­rze­nie. – Wystar­czyło popro­sić.

Puścił ją i odcze­kał, aż zakoń­czy trans­ak­cję. Oddała mu wafel, kiw­nęła głową i ruszyła nie­śpiesz­nie wzdłuż baru, aż sta­nęła naprze­ciw blon­dyna i jego szkla­neczki. Męż­czy­zna zer­k­nął na nią, potem na pod­cho­dzą­cego Carla i z powro­tem na nią. Ode­zwał się po angiel­sku.

– Cześć, Gaby.

– Cześć, Rubio. Widzisz tego gościa? – Ona też prze­szła na angiel­ski, z moc­nym akcen­tem, ale płynny. – Szuka Rodri­gu­eza. Mówi, że jest jego kum­plem.

– Serio? – Rubio prze­su­nął się tro­chę i spoj­rzał na Carla. – Jesteś kum­plem Rodri­gu­eza?

– Tak, by…

Wtedy poja­wił się nóż.

Póź­niej, gdy miał czas, Carl roz­pra­co­wał sztuczkę. Broń wypo­sa­żono w samo­lep na ręko­je­ści i blon­dyn przy­pusz­czal­nie przy­kleił ją do baru w zasięgu ręki gdy tylko zoba­czył, że kel­nerka roz­ma­wia z obcym. Bez­tro­skie podej­ście Carla – przy­ja­ciel Rodri­gu­eza, jasne – prze­są­dziło sprawę. Oboje byli przy­ja­ciółmi Graya. Wie­dzieli, że nie ma innych.

Tak więc Rubio ode­rwał nóż i tym samym płyn­nym ruchem dźgnął Carla. Ostrze mignęło nie­wy­raź­nie w sła­bym świe­tle, opusz­cza­jąc głęb­szy cień baru, roz­cięło bluzę i gwał­tow­nie wyha­mo­wało na webla­rze pod spodem. Kol­czuga z mody­fi­ko­wa­nej gene­tycz­nie paję­czej nici, droga rzecz. Jed­nak pchnię­cie napę­dzane było zbyt dużą dawką nie­na­wi­ści i furii, by łatwo dało się zatrzy­mać, zresztą pew­nie pomo­gło mono­mo­le­ku­larne ostrze. Carl poczuł, jak czu­bek prze­bija się i wcho­dzi w jego ciało.

Ponie­waż tak naprawdę liczył się z czymś takim, był już w ruchu, a weblar pozwo­lił mu na luk­sus rezy­gna­cji z uni­ków. Ude­rzył Rubio cio­sem tanindo – pod­stawą dłoni, dwa krót­kie ciosy, łamiąc nos i miaż­dżąc skroń męż­czy­zny, posy­ła­jąc go gwał­tow­nie na pod­łogę baru. Nóż wyszedł z rany – paskudna, bole­sna intym­ność metalu w ciele – a on stęk­nął, uwal­nia­jąc się od niego. Rubio drgnął i prze­to­czył się na pod­ło­dze, praw­do­po­dob­nie w ago­nii. Carl dla pew­no­ści kop­nął go w głowę.

Wszystko znie­ru­cho­miało.

Ludzie gapili się na niego.

Pod osłoną weblaru poczuł krew, spły­wa­jącą w dół brzu­cha z rany po nożu.

Za jego ple­cami Gaby wybie­gła przez drzwi do kuchni. Tego rów­nież w zasa­dzie się spo­dzie­wał: według jego źró­dła była bli­sko z Grayem. Nie­zgrab­nie prze­sko­czył bar – dziki błysk bólu z nowej rany – i ruszył za nią.

Przez kuch­nię – cia­sne, usmo­lone pomiesz­cze­nie, z włą­czo­nymi pal­ni­kami gazo­wymi i drzwiami wciąż odbi­ja­ją­cymi się po przej­ściu Gaby. Bie­gnąc, Carl zaha­czył o parę ron­dli, zosta­wia­jąc za sobą brzęk metalu. Wypadł przez drzwi w alejkę na tyłach budynku. W oczy ude­rzył go nagły blask słońca. Po pra­wej dostrzegł kel­nerkę bie­gnącą sprin­tem w górę wzgó­rza. Miała około trzy­dzie­stu metrów prze­wagi.

W sam raz.

Pobiegł za nią.

Wraz z walką w pełni uak­tyw­niła się siatka. Wypeł­niła go teraz, cie­pła jak słońce, a ból w boku ogra­ni­czył się do wspo­mnie­nia i luź­nej świa­do­mo­ści, że krwawi. Jego wzrok wyostrzył się na ucie­ka­ją­cej kobie­cie, roz­ma­zu­jąc w jasną plamę skraje pola widze­nia. Kiedy skrę­ciła w lewo i znik­nęła, zmniej­szył dzie­lącą ich prze­strzeń o jakąś jedną trze­cią. Dotarł do skrzy­żo­wa­nia i wyj­rzał w mroczną alejkę, tym razem led­wie sze­ro­ko­ści jego ramion. Nie­po­ma­lo­wane ściany pre­fa­bry­ko­wa­nych budyn­ków z małymi, wysoko umiesz­czo­nymi okien­kami, o ściany oparte sterty pla­sti­ko­wych płyt budow­la­nych i ram kon­struk­cyj­nych, na ziemi mnó­stwo pustych puszek. Stopą zacze­pił o kawa­łek folii jed­nej z ram. W głębi Gaby skrę­cała wła­śnie w prawo. Nie sądził, żeby się oglą­dała.

Dobiegł do następ­nego rogu i zatrzy­mał się, wal­cząc z chę­cią wysta­wie­nia głowy. Tym razem Gaby wybie­gła na główną ulicę, wyło­żoną wiecz­no­be­to­nem i luźno zapeł­nioną ludźmi. Przy­kuc­nął, wycią­gnął oku­lary Cebe i wyj­rzał za róg na wyso­ko­ści kolan. Ponie­waż tym razem nie musiał mru­żyć oczu przed ostrym słoń­cem, nie­mal natych­miast wypa­trzył ucie­ka­jącą dziew­czynę. Oglą­dała się przez ramię, ale zde­cy­do­wa­nie go nie zoba­czyła. Nie gnała już panicz­nie, tylko ciężko dyszała, a po chwili ruszyła dalej ulicą, bie­gnąc. Carl przy­glą­dał się jej przez kilka sekund, pozwa­la­jąc jej zwięk­szyć odle­głość do dobrych pięć­dzie­się­ciu metrów, po czym wyszedł na ulicę i ruszył jej śla­dem. Ugi­nał kolana, by jego głowa nie wysta­wała nad gło­wami prze­chod­niów. Zebrał parę zdzi­wio­nych spoj­rzeń, ale nikt się do niego nie ode­zwał i co waż­niej­sze, nikt nie sko­men­to­wał tego na głos.

Z jasno­ścią zapew­nianą przez siatkę zdał sobie sprawę, że ma około dzie­się­ciu minut. Tyle potrwa, zanim wia­do­mość o walce w barze dotrze do władz, a te wyślą w powie­trze nad uli­cami Gar­rod Hor­kan 9 śmi­gło­wiec patro­lu­jący. Jeśli do tego czasu nie znaj­dzie Graya – gra skoń­czona.

Trzy prze­cznice dalej Gaby nie­ocze­ki­wa­nie prze­szła na drugą stronę ulicy i weszła do par­te­ro­wego domku z pre­fa­bry­ka­tów. Carl zauwa­żył, jak wyciąga z kie­szeni jean­sów szary pro­sto­kąt karty kodo­wej i prze­suwa go przez zamek. Drzwi otwarły się, a ona znik­nęła w środku. Zbyt daleko, by odczy­tać numer na tabliczce, ale z przodu domku zawie­szono koszyki z kwit­ną­cymi na żółto kak­tu­sami. Carl dotarł do bliż­szego końca budynku, wśli­zgnął się w alejkę mię­dzy nim a sąsied­nim i prze­szedł na tyły. Okno łazienki było otwarte, więc ostroż­nie pod­cią­gnął się do para­petu. Nie­wy­raźny ból rany po nożu, mię­śnie ocie­ra­jące się o sie­bie w nie­ty­powy spo­sób. Led­wie unik­nął wdep­nię­cia w klo­zet, usko­czył w bok i krzy­wiąc się, przy­kuc­nął przy drzwiach.

Przez ściany gru­bo­ści palca prze­ni­kały głosy, nieco basowe od rezo­nansu, ale wyraźne. W tych cza­sach zewnętrzne wyci­sze­nie pre­fa­bry­ko­wa­nych dom­ków było dość przy­zwo­ite, ale za to samo we wnę­trzu trzeba było już zapła­cić eks­tra. Nie było to coś, co GH sfi­nan­so­wa­łoby w bazie – trzeba było zaku­pić opcję, a wła­ści­ciel domku, Gaby czy Gray, wyraź­nie tego nie zro­bił. Carl znów usły­szał mocno akcen­to­waną angielsz­czy­znę kobiety, a potem inny głos, znany mu z nagrań.

– Ty cho­lerna głu­pia suko, czemu tu przy­szłaś?

– Ja… ty… – Nie tego się spo­dzie­wała. – Żeby cię ostrzec.

– Jasne, a on przyj­dzie tu zaraz za tobą!

Pla­śnię­cie, otwartą dłoń w jej twarz. Carl usły­szał przez ścianę, jak gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze, nic wię­cej. Była twarda, przy­wy­kła do tego, albo jedno i dru­gie. Naci­snął klamkę, uchy­lił drzwi i zaj­rzał. Przez wąską szparę dostrzegł masywną postać. Unie­siona w górę, gesty­ku­lu­jąca ręka, jed­nak mignęła zbyt szybko, by stwier­dzić, czy trzyma w niej broń. Carl się­gnął pod kurtkę po pisto­let haag. W pokoju obok na pod­ło­dze wylą­do­wało coś cięż­kiego.

– On pew­nie wła­śnie cię śle­dzi, puścił cię, żeby mógł to zro­bić. Ty durna cipo, ty…

Teraz.

Carl pchnął drzwi i sta­nął na wprost dwojga ludzi, znie­ru­cho­mia­łych po dru­giej stro­nie maleń­kiego salonu wyło­żo­nego jaskra­wymi dywa­nami. Gray był na wpół obró­cony, góru­jąc nad krzy­wiącą się Gaby, która, wyco­fu­jąc się, wywró­ciła wysoki kwia­tek donicz­kowy przy drzwiach. Na jej twa­rzy, w miej­scu ude­rze­nia, ryso­wał się zaczer­wie­niony odcisk dłoni. Wokół pokoju usta­wiono wię­cej kwiat­ków, półki zasta­wiono tanią cera­miką oraz iko­nami Pacha­mama i jakie­goś hisz­pań­skiego świę­tego, a na ścia­nie zawie­szono tekst hisz­pań­skiej modli­twy. Byli w domu Gaby.

Nadał gło­sowi twarde i spo­kojne brzmie­nie.

– To koniec, Frank. Gra skoń­czona.

Gray odwró­cił się powoli, z roz­my­słem, i, cho­lera, tak, miał broń, potężną armatę, która wyglą­dała jak przy­spa­wana do jego dłoni. Drobna część umy­słu Carla, odporna na siatkę i beta­mie­linę wypeł­nia­jącą resztę sys­temu, ziden­ty­fi­ko­wała ją jako zabój­czą broń, bez­łu­sko­wego smi­tha 61. Miała ponad czter­dzie­ści lat, ale mówili, że można ją wyrzu­cić na orbi­cie, pod­jąć po peł­nym okrą­że­niu, a ona wciąż by zabi­jała, jakby wyszła pro­sto z fabryki. Pierw­szy raz od dawna ucie­szył się z chłod­nej masy haaga we wła­snej dłoni.

Nie pomo­gło to, gdy Gray uśmiech­nął się do niego.

– Cześć, oen­ze­to­wiec.

Carl kiw­nął głową.

– Odłóż broń, Frank. To koniec.

Gray zmarsz­czył brwi, jakby naprawdę się nad tym zasta­na­wiał.

– Kto cię przy­słał? Jezu­sowo?

– Bruk­sela. Odłóż broń.

Tam­ten nawet nie drgnął. Mógłby być zatrzy­ma­nym holo­gra­mem. Nawet zmarszczka na czole nie zmie­niła poło­że­nia. Może tro­chę się pogłę­biła, jakby Gray pró­bo­wał zro­zu­mieć, jak do tego doszło.

– Znam cię, prawda? – ode­zwał się nagle. – Mar­ceau, tak? Facet z lote­rii?

Niech mówi.

– Bli­sko. Mar­sa­lis. Podoba mi się twoja nowa twarz.

– Serio? – Smith wciąż zwi­sał luźno w jego opusz­czo­nej przy boku ręce. Carl zasta­na­wiał się, czy Gray został już osiat­ko­wany. Jeśli tak, decy­do­wa­łoby to o jego szyb­ko­ści, ale gorzej, że mia­łoby istotny wpływ na nasta­wie­nie Graya. – Wiesz, pró­buję się dopa­so­wać. Deru kui wa uta­reru.

– Nie sądzę.

– Nie? – Powolny, groźny uśmie­szek, któ­rego Carl miał nadzieję nie zoba­czyć.

– Ni­gdy nie mia­łeś zamiaru dać się wtło­czyć, Frank. Żaden z nas nie chce, na tym polega nasz pro­blem. I masz paskudny akcent w japoń­skim. Chcesz mojej rady? Lepiej wypo­wia­daj swoje mądro­ści ludowe po angiel­sku.

– Nie chcę. – Uśmiech prze­ro­dził się w sze­ro­kie wyszcze­rze­nie zębów. Pod­da­wał się pro­chom. – To zna­czy… nie chcę two­jej rady.

– Czemu nie odło­żysz broni, Frank?

– Chcesz cho­ler­nej listy?

– Frank. – Carl stał w abso­lut­nym bez­ru­chu. – Spójrz na moją dłoń. Ta broń to haag. Nawet jeśli mnie dosta­niesz, nie muszę zro­bić nic wię­cej niż cię dra­snąć. I po wszyst­kim. Może spró­bu­jesz coś ura­to­wać?

– Tak jak ty? – Gray potrzą­snął głową. – Nie będę niczyim psem, oen­ze­towcu.

– Och, doro­śnij, Frank. – Zasko­czył go nagły gniew we wła­snym gło­sie. – Wszy­scy jeste­śmy czy­imiś psami. Chcesz zgi­nąć, pro­szę bar­dzo, zmuś mnie do tego. Zapłacą mi tyle samo.

Gray widocz­nie się sprę­żył.

– Tak, założę się, że ow­szem.

Carl opa­no­wał wła­sne uczu­cia. Wolną ręką wyko­nał powolny, uspo­ka­ja­jący ruch.

– Słu­chaj…

– Niczego nie będę słu­chać. – Bez­li­to­sny uśmiech. – Znam swoje szanse. Trzech euro­gli­nia­rzy, paru sta­no­wych żoł­nie­rzy Jezu­sowa. Myślisz, że nie wiem, co to zna­czy?

– Czło­wieku, to Bruk­sela. Mają tu jurys­dyk­cję. Nie musisz ginąć. Zamkną cię, ale…

– Wła­śnie, zamkną mnie. Sie­dzia­łeś kie­dyś w obo­zie?

– Nie. Ale nie może to być wiele gor­sze od Marsa, a tam wła­śnie się wybie­ra­łeś.

Gray potrzą­snął głową.

– Błąd. Na Mar­sie będę wolny.

– To wcale nie tak, Frank.

Gaby rzu­ciła się na niego z krzy­kiem.

Nie miała do prze­by­cia dużej odle­gło­ści i zanim ją zastrze­lił, poko­nała już połowę z unie­sio­nymi rękami i pal­cami wygię­tymi jak szpony. Haag kaszl­nął głę­boko, a pocisk tra­fił ją gdzieś w oko­licy pra­wego oboj­czyka. Ude­rze­nie wykrę­ciło nią i rzu­ciło na Graya, który uno­sił już swo­jego Smi­tha. Udało mu się wystrze­lić, z ogłu­sza­ją­cym w tak małym pomiesz­cze­niu hukiem, i wybił potężną dziurę w ścia­nie obok lewego ucha Carla. Ogłu­szony i tra­fiony w twarz odłam­kami Carl rzu­cił się nie­zgrab­nie w bok i posłał w prze­ciw­nika cztery poci­ski. Gray zato­czył się do tyłu, jak bok­ser pod sil­nymi cio­sami, ude­rzył w ścianę, po czym zsu­nął się do pozy­cji sie­dzą­cej na pod­ło­dze. Pisto­let wciąż zaci­skał w dłoni. Patrzył przez chwilę na Carla, a ten, pod­cho­dząc ostroż­nie, strze­lił mu jesz­cze dwu­krot­nie w pierś. Potem przy­glą­dał się uważ­nie, z wciąż wyce­lo­waną bro­nią, aż z oczu Graya ule­ciało życie.

Konto bio­te­chu: zamknięte.

Na pod­ło­dze Gaby pró­bo­wała się pod­nieść i pośli­zgnęła się na wła­snej krwi. Krew z rany na jej ramie­niu spły­wała obfi­cie po ręce na barwny dywan. Poci­ski haaga zapro­jek­to­wano tak, by zosta­wały w ciele – ściana za Grayem była nie­tknięta – ale wcho­dząc, robiły straszny bała­gan. Popa­trzyła na niego, gul­go­cząc coś ze stra­chem.

Potrzą­snął głową.

– Pójdę po jakąś pomoc – powie­dział w quechua.

Omi­nął ją, pod­szedł do fron­to­wych drzwi i je otwo­rzył.

Potem, w pro­mie­niach słońca, obró­cił się cicho i strze­lił do niej jesz­cze raz, w tył głowy.

Roz­dział 2

Oczy­wi­ście aresz­to­wali go.

Przy­cią­gnięty odgło­sami strze­la­niny przy­biegł oddział opan­ce­rzo­nych ochro­nia­rzy obozu, kry­jąc się za rogami budyn­ków i sto­ją­cymi pojaz­dami niczym grupa żuków wiel­ko­ści czło­wieka. Słońce lśniło na ich mato­wych nie­bie­skich pan­cer­zach i heł­mach, bły­skało na krót­kich lufach kara­bin­ków sztur­mo­wych. Byli też cisi jak żuki – naj­praw­do­po­dob­niej ich wypo­sa­że­nie obej­mo­wało nie tylko broń i pan­ce­rze, ale i mikro­fony induk­cyjne oraz sprzęt łącz­no­ści. Wyobra­ził sobie, jak to wygląda z ich strony. Przy­ci­szone, pełne szoku głosy w słu­chaw­kach. Obraz zza gogli.

Zastali Carla sie­dzą­cego ze skrzy­żo­wa­nymi nogami we fron­to­wych drzwiach domku, z pustymi dłońmi wysta­wio­nymi na zewnątrz. Była to pozy­cja medy­ta­cyjna tanindo, któ­rej nauczył się od Suther­landa, ale daleko mu było do medy­ta­cji. Mijały wła­śnie skutki dzia­ła­nia siatki i zaczy­nał z powro­tem czuć ból w zra­nio­nym boku. Kon­tro­lo­wał go odde­chem i utrzy­my­wał ciało w bez­ru­chu. Uważ­nie przy­glą­dał się, jak oddział ochrony posuwa się ulicą w jego stronę. Swo­jego haaga i licen­cję Agen­cji poło­żył na ulicy dobre cztery czy pięć metrów od miej­sca, gdzie usiadł, i gdy tylko pierw­sza z opan­ce­rzo­nych postaci pode­szła do niego z kara­bi­nem zwie­szo­nym na ramie­niu, powoli uniósł ręce nad głowę. Chło­pak w pan­ce­rzu ochron­nym oddy­chał gwał­tow­nie, a młoda twarz zdra­dzała stres.

– Jestem agen­tem licen­cjo­no­wa­nia gene­tycz­nego – wyre­cy­to­wał gło­śno po hisz­pań­sku Carl. – Zatrud­nio­nym na kontr­ak­cie przez ONZALG. Tam na ulicy, obok broni, leżą moje doku­menty. Jestem nie­uzbro­jony.

Pode­szła reszta dru­żyny, wciąż z czuj­nie trzy­maną bro­nią. Wszy­scy mieli po dwa­dzie­ścia parę lat. Nieco star­szy dowódca oddziału wziął papiery, ale jego spo­cona twarz wcale nie zdra­dzała pew­no­ści sie­bie. Carl sie­dział nie­ru­chomo i wciąż powta­rzał swoje słowa. Musiał się do nich prze­bić, nim zaj­rzą do domku. Musiał zyskać jakiś auto­ry­tet, choćby poży­czony. Za nowo­cze­snym sprzę­tem do tłu­mie­nia zamie­szek kryli się pobo­rowi, tacy sami jak ci, któ­rzy go tu przy­wieźli. Więk­szość z nich skoń­czyła szkołę w wieku czter­na­stu lat, część pew­nie jesz­cze wcze­śniej. Sąd euro­pej­ski mógł nic dla nich nie zna­czyć, a ich sto­su­nek do ONZ mógł być w naj­lep­szym razie ambi­wa­lentny, jed­nakże licen­cja Agen­cji sta­no­wiła impo­nu­jący kawał pla­stiku i holo­pro­jek­cji. Jeśli będzie miał szczę­ście, to prze­waży, gdy znajdą ciała.

Dowódca grupy opu­ścił kara­bin, przy­kuc­nął obok licen­cji i ją pod­niósł. Prze­chy­lił holoz­dję­cie, porów­nu­jąc je z twa­rzą Carla. Wstał i ostroż­nie szturch­nął haaga czub­kiem buta.

– Sły­sze­li­śmy strzały – powie­dział.

– Zga­dza się. Usi­ło­wa­łem aresz­to­wać dwoje podej­rza­nych w spra­wie ONZALG, ale mnie zaata­ko­wali. Oboje nie żyją.

Wymiana spoj­rzeń mię­dzy mło­dzień­cami w heł­mach. Kapi­tan kiw­nął na dwójkę z oddziału, chło­paka i dziew­czynę, a oni pode­szli do drzwi budy­neczku. Dziew­czyna wykrzyk­nęła ostrze­że­nie do wnę­trza.

– Nie ma tam nikogo żywego – zapew­nił ich Carl. – Naprawdę.

Dwójka poli­cjan­tów poko­nała drzwi w pod­ręcz­ni­kowy spo­sób, wpa­da­jąc do środka i zwie­dza­jąc pokoje, przed każ­dym wywrza­sku­jąc nie­po­trzebne wezwa­nia do pod­da­nia się. Reszta cze­kała, z bro­nią wciąż wyce­lo­waną w Carla. W końcu kobieta wyszła z domu z kara­bi­nem sztur­mo­wym prze­wie­szo­nym przez ramię, pode­szła do kapi­tana i zaczęła mówić coś szep­tem. Carl widział, jak twarz męż­czy­zny ciem­nieje z wście­kło­ści. Gdy dziew­czyna skoń­czyła raport, kiw­nął głową i zdjął oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Carl wes­tchnął i przy­jął zwy­cza­jowe spoj­rze­nie. Ta sama co zawsze mie­szanka stra­chu i obrzy­dze­nia. I młody czło­wiek odpi­nał już od pasa nie­bie­skie, pla­sti­kowe kaj­danki. Wska­zał na Carla jak na coś brud­nego.

– Wsta­waj – powie­dział zimno. – I dawaj cho­lerne ręce za plecy.

***

Zanim znów roz­cięli, stra­cił czu­cie w pal­cach, a stawy bar­kowe bolały go od prób moc­niej­szego ści­śnię­cia nad­garst­ków. Pętle zadzierz­gnęli z dziką siłą – nawet zaci­śnię­cie przy tym pię­ści nie zapew­niło mu odro­biny luzu, a natu­ralne napię­cie ramion roz­su­wało mu nad­garstki, więc jak­kol­wiek się usta­wił, pla­stik wży­nał się w ciało. Bio­rąc pod uwagę ranę w boku, tylko tego mu bra­ko­wało.

Zna­leźli ranę, gdy go prze­szu­ki­wali, ale bar­dziej inte­re­so­wało ich opróż­nie­nie mu kie­szeni niż opa­trze­nie ran. Nie ścią­gnęli kaj­da­nek. Przy­pusz­czał, że jeśli tylko nie umrze w aresz­cie, nie obcho­dziło ich, w jakim jest sta­nie. W cen­trum ochrony obozu roz­cięli mu ubra­nie. Obo­jętny medyk obma­cał ranę, uznał, że jest powierz­chowna, opry­skał ją anty­bio­ty­kiem, skleił i przy­ło­żył pla­ster. Żad­nych środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Potem wsa­dzili go do pla­sti­ko­wej, lekko śmier­dzą­cej szczy­nami celi, a dyrek­tor GH przez dwie godziny uda­wał, że ma na gło­wie waż­niej­sze sprawy niż dwa zabój­stwa w swoim obo­zie.

Carl spę­dził ten czas, odtwa­rza­jąc swoją kon­fron­ta­cję z Grayem i szu­ka­jąc spo­sobu na takie jej roze­gra­nie, w któ­rym Gaby nie musiała ginąć. Oce­niał podej­ścia, użyte słowa, spo­sób, w jaki poto­czyła się roz­mowa. Kil­ka­na­ście razy docho­dził do tego samego wnio­sku: był tylko jeden spo­sób, na oca­le­nie życia Gaby, a mia­no­wi­cie zastrze­le­nie Graya w chwili, gdy tylko wyszedł z łazienki.

Wie­dział, że Suther­land by się wku­rzył.

„Nie ma cze­goś takiego, jak podróże w cza­sie”, tłu­ma­czył kie­dyś cier­pli­wie. „Żyjesz po pro­stu z tym, co zro­bi­łeś, i w przy­szło­ści pró­bu­jesz robić tylko to, z czym jest ci dobrze. Na tym to wszystko polega, zła­ma­sie, to wszystko”.

Nie­sione wspo­mnie­niami wró­ciły do Carla jego wła­sne myśli.

Nie chcę już tego wię­cej robić.

W końcu przy­szło po niego dwóch ochro­nia­rzy, męż­czyzn bez pan­ce­rzy. Zabrali go z celi, nie zdjąw­szy kaj­da­nek, i zapro­wa­dzili do małego biura na dru­gim końcu budynku. Dyrek­tor obozu sie­dział za biur­kiem w rogu i macha­jąc nogą, przy­glą­dał się, jak bez­ce­re­mo­nial­nie uwal­niają Carla. Wyci­śnięty z tubki roz­pusz­czal­nik kap­nął mu na skórę, przy­pa­la­jąc ją. Miał wra­że­nie, że nie był to przy­pa­dek.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu tego wszyst­kiego – ode­zwał się po angiel­sku dyrek­tor, bez śladu żalu. Był to dość typowy, wysoki biały facet po czter­dzie­stce, w swo­bod­nym stroju dobrej firmy. Z wcze­śniej­szego wywiadu Carl wie­dział, że nazywa się Axel Bailey, ale nie przed­sta­wił się, tak samo jak nie wycią­gnął ręki.

– Mnie też.

– Tak, naj­wy­raź­niej nie­po­trzeb­nie pana aresz­to­wano. Gdyby jed­nak zgło­sił się pan do nas, nim zaczął pan się bawić w detek­tywa w moim obo­zie, mogli­by­śmy unik­nąć wielu nie­przy­jem­no­ści.

Carl nie odpo­wie­dział, po pro­stu roz­cie­rał dło­nie i cze­kał, aż ból w rękach odnowi zna­jo­mość z krą­że­niem krwi.

Bailey odchrząk­nął.

– Cóż, tak, potwier­dzi­li­śmy, że Rodri­guez fak­tycz­nie był osobą, o któ­rej pan mówi. Wygląda na to, że udało mu się oszu­kać nasze pro­ce­dury. W każ­dym razie pań­skie biuro chce, żeby skon­tak­to­wał się pan z nimi w celu zda­nia wstęp­nego raportu doty­czą­cego strze­la­niny, ale ponie­waż nie zamie­rzamy kwe­stio­no­wać jurys­dyk­cji, oczy­wi­ście na tym eta­pie nie ma potrzeby dal­szych dzia­łań. Chciał­bym jed­nak uzy­skać pań­skie zapew­nie­nie, że złoży pan pełny raport w INKOL, gdy tylko wróci pan do Lon­dynu, infor­mu­jąc o naszej współ­pracy. Jeśli to wszystko, jest pan wolny. Wła­ści­wie to nawet możemy panu pomóc w zna­le­zie­niu trans­portu.

Carl kiw­nął głową. W pal­cach uak­tyw­niły się pierw­sze igły bólu.

– Rozu­miem. Chce pan, żebym znik­nął, zanim poja­wią się tu dzien­ni­ka­rze.

Bailey zaci­snął usta w kre­skę.

– Zosta­nie pan prze­wie­ziony heli­kop­te­rem wprost do Are­qu­ipy – oświad­czył z naci­skiem – gdzie będzie pan mógł zła­pać połą­cze­nie do domu. Pro­szę uznać to za gest dobrej woli. Na miej­scu zostaną panu zwró­cone licen­cja i pisto­let.

– Nie. – Carl pokrę­cił głową. Zgod­nie z man­da­tem ONZALG teo­re­tycz­nie i tak mógł zażą­dać wywie­zie­nia heli­kop­te­rem. Teo­re­tycz­nie. – Sam odda mi pan moją licen­cję i pisto­let, i to teraz.

– Przepr…

– Pisto­let haag jest wła­sno­ścią ONZALG. Nie wolno go posia­dać żad­nej nie­upo­waż­nio­nej oso­bie. Pro­szę mi go przy­nieść.

Bailey prze­stał machać nogą. Przez chwilę patrzył Car­lowi w oczy, praw­do­po­dob­nie zoba­czył w nich to, co się tam kryło, i odchrząk­nął. Kiw­nął głową w stronę jed­nego z ochro­nia­rzy, wyraź­nie odczy­tu­jąc jego nazwi­sko z pla­kietki na kie­szeni mun­duru.

– Ach, San­chez. Idź i przy­nieś rze­czy pana Mar­sa­lisa.

Straż­nik odwró­cił się w stronę wyj­ścia.

– Nie. – Carl zer­k­nął na San­cheza, który znie­ru­cho­miał z ręką na klamce. Wie­dział, że zacho­wuje się dzie­cin­nie, ale nie potra­fił się powstrzy­mać. Spoj­rzał z powro­tem na dyrek­tora. – Powie­dzia­łem, że pan ma mi go przy­nieść.

Bailey się zaczer­wie­nił. Zerwał się z miej­sca, opie­ra­jąc się o brzeg biurka.

– Słu­chaj no, Mar­sa­lis, nie moż…

Carl objął bole­śnie zdrę­twiałą pięść drugą dło­nią. Skrzy­wił się. Głos dyrek­tora ucichł.

– Idź i mi go przy­nieś – powtó­rzył cicho Carl.

Chwila zawi­sła i pękła. Wciąż zaczer­wie­niony po czu­bek sta­ran­nie ucze­sa­nej głowy Bailey prze­pchnął się obok i otwo­rzył drzwi.

– Pil­nuj­cie go – wark­nął na straż­ni­ków i wyszedł. Carl zauwa­żył wymianę uśmiesz­ków mię­dzy męż­czy­znami. Przez chwilę roz­cie­rał pięść, potem zamie­nił dło­nie.

– To który z was tak huma­ni­tar­nie poczę­sto­wał mnie roz­pusz­czal­ni­kiem?

Uśmiech zmie­nił się we wrogą czuj­ność i sztywną ciszę trwa­jącą do czasu, aż Bailey wró­cił z jego rze­czami i doku­men­tami do pod­pi­sa­nia.

– Będzie pan musiał to pokwi­to­wać – rzu­cił chmur­nie.

Ochrona obozu opa­ko­wała wszystko czter­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wej sze­ro­ko­ści taśmą izo­la­cyjną, z każ­dym przed­mio­tem szczel­nie zamknię­tym próż­niowo w pla­stiku. Carl wziął taśmę, roz­wi­nął ją na biurku i spraw­dził, czy niczego nie bra­kuje. Wska­zał na klucz do szafki.

– To do szafki na dworcu auto­bu­so­wym – wyja­śnił. – W środku jest moja torba.

– Może ją pan zabrać w dro­dze do heli­kop­tera – odpo­wie­dział Bailey i nie­cier­pli­wie prze­su­nął w jego stronę doku­menty. – Moi ludzie pana odpro­wa­dzą.

Carl wziął for­mu­larz, poło­żył go na biurku, ode­rwał osłonkę akty­wa­cyjną z naklejki holo­re­je­stra­tora w rogu i nachy­lił się nad nim.

– Carl Mar­sa­lis, SIN s810dr576 – wyre­cy­to­wał z wie­lo­let­nią wprawą wypo­wia­da­nia tych słów – kod auto­ry­za­cyjny ONZALG 31 nefryt. Niniej­szym oświad­czam, że przed­mioty na liście w pełni odpo­wia­dają sta­nowi posia­da­nia zabra­nemu mi przez ochronę obozu GH 18 czerwca 2107 i zwró­co­nego tego samego dnia.

Kciu­kiem zapie­czę­to­wał dysk i ode­pchnął go od sie­bie po powierzchni biurka. W chwili gdy recy­to­wał poświad­cze­nie, opa­no­wało go dziwne, duszące uczu­cie, jakby to on został zapa­ko­wany próż­niowo w pla­stik, nie jego rze­czy.

Nie chcę już tego wię­cej robić.

Nie, to nie to. Spoj­rzał w górę i zauwa­żył spo­sób, w jaki patrzyli na niego Bailey i dwaj straż­nicy.

Nie chcę wię­cej być tym.

***

Heli­kop­ter wywiózł go z obozu, skrę­ca­jąc nad lśnią­cym błę­ki­tem jeziora, potem prze­la­tu­jąc nad ciem­nymi, pięk­nymi górami w dro­dze z Alti­plano do Are­qu­ipy. Tego typu maszyny wypo­sa­żono w inte­li­gentne sys­temy nawi­ga­cji dzia­ła­jące na bazie aktu­ali­zo­wa­nego w cza­sie rze­czy­wi­stym sate­li­tar­nego modelu terenu i pogody, co ozna­czało, że leciały prak­tycz­nie same. Mimo wszystko pilot upar­cie igno­ro­wał go przez cały lot. Sie­dział samot­nie w prze­dziale pasa­żer­skim i wyglą­dał przez okno na kra­jo­braz w dole, luźno dopa­so­wu­jąc go do wspo­mnień z Marsa. Podo­bień­stwa były oczy­wi­ste – INKOL symu­lo­wał tu nie tylko roz­rze­dzone powie­trze – ale mimo wszystko to wciąż był dom, z błę­kit­nym nie­bem w górze i sze­ro­kim hory­zon­tem dużej pla­nety, oraz dzia­ła­ją­cym na kości solid­nym cią­że­niem jed­nego g.

„Nie akcep­tuj namia­stek”. Przez głowę prze­mknęły mu slo­gany z nadaj­ni­ków poli­tycz­nych par­tii Naj­pierw Zie­mia. „Nie słu­chaj­cie kor­po­ra­cyj­nych reklam. Stą­paj­cie twardo po ziemi. Walcz­cie o lep­sze życie tutaj i lep­szy świat teraz”.

Na lot­ni­sku w Are­qu­ipie użył swo­ich papie­rów ONZALG do zdo­by­cia miej­sca sypial­nego na pokła­dzie pierw­szego bez­po­śred­niego pozio­mego lotu do Miami, liniami Delty. Wolałby lot sub­or­bi­talny, ale w tym celu na­dal trzeba było poje­chać do Limy, a to praw­do­po­dob­nie nie było warte dodat­ko­wego czasu i zachodu. W ten spo­sób przy­naj­mniej będzie mógł odpo­cząć. Zostało mu około godziny do odlotu, kupił więc kode­inę bez recepty, wziął podwójną zale­caną dawkę i doci­snął ją byle czym z baru Woło­winy z Buenos Aires. Jadł nie­śpiesz­nie na tara­sie obser­wa­cyj­nym, nie czu­jąc smaku, oglą­da­jąc ośnie­żony, wul­ka­niczny sto­żek El Misti i zasta­na­wia­jąc się, czy naprawdę gdzieś tam nie było cze­goś, czym mógłby zara­biać na życie.

Jasne. Po powro­cie idź poga­daj z Zooly, może będzie miała wolne sta­no­wi­sko bram­ka­rza.

Kwa­śny uśmiech. Zaczęli zwo­ły­wać pasa­że­rów na jego lot. Dokoń­czył zimne pozo­sta­ło­ści pam­pa­bur­gera olé, wytarł palce i poszedł.

Pod­czas lotu źle spał, męczyły go sny z cichymi kory­ta­rzami Felipe Souza i ślad prze­ra­że­nia, że w ciszy niskiego cią­że­nia sunie za nim duch Gaby, z twa­rzą spo­kojną i cudow­nie nie znie­kształ­coną przez śmier­telny strzał, z mózgiem wycie­ka­ją­cym przez otwór z tyłu jej czaszki. Waria­cje na temat, ale nic nowego – po pro­stu zazwy­czaj w opusz­czo­nym statku kosmicz­nym uno­siła się za nim inna kobieta, ni­gdy go nie doty­ka­jąc, szep­cząc sycząco do ucha tuż powy­żej progu sły­szal­no­ści.

Ze snu wyrwał go komu­ni­kat pilota infor­mu­jący, że scho­dzą do lądo­wa­nia, ale port został zamknięty ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa, więc w naj­bliż­szym cza­sie nie wystar­tują żadne samo­loty. Infor­ma­cje o lokal­nych hote­lach dostępne są za pośred­nic­twem…

Szlag.

Prom sub­or­bi­talny Vir­gin zawió­złby go nad Lon­dyn czter­dzie­ści pięć minut po star­cie z Miami. Mógłby wró­cić do domu na kola­cję w Ban­ners i wylą­do­wać we wła­snym łóżku pod osło­nię­tym drze­wami oka­pem miesz­ka­nia na Cro­uch End. Mógłby obu­dzić się następ­nego ranka przy śpie­wie pta­ków i pro­mie­niach słońca prze­bi­ja­ją­cych się przez chmury i liście. Wresz­cie tro­chę urlopu na wyspach – przy jego ranie Agen­cja nie mia­łaby wyboru – i z całym Atlan­ty­kiem mię­dzy nim a emo­cjo­nalną topo­gra­fią mar­sjań­skich obo­zów przy­go­to­waw­czych.

Zamiast tego poniósł swoją walizkę wzdłuż sze­ro­kich, jasno oświe­tlo­nych hal peł­nych olbrzy­mich ekra­nów holo­gra­ficz­nych, dora­dza­ją­cych: myślisz, że to WYŁĄCZ­NIE czer­wone skały i śluzy POWIETRZNE? Zasta­nów się, na marsa wysy­łamy tylko naj­lep­szych. Miami było punk­tem prze­siad­ko­wym Ame­ryk, a to ozna­czało ośro­dek każ­dej firmy bio­rą­cej udział w Ini­cja­ty­wie Kolo­ni­za­cyj­nej Państw Zachodu. Kilka lat temu prze­czy­tał osza­co­wa­nia jakiejś dzien­ni­karki, któ­rej udało się dostać wię­cej mocy obli­cze­nio­wej, niż na to zasłu­gi­wała, według któ­rej „obec­nie co siódma osoba prze­cho­dząca przez lot­ni­sko mię­dzy­na­ro­dowe Miami przy­la­tuje tu w spra­wie zwią­za­nej bez­po­śred­nio lub pośred­nio z Mar­sem i pro­gra­mem INKOL. Ta liczba musi wzro­snąć”. Teraz była to już pew­nie jedna na cztery.

Jechał rucho­mymi chod­ni­kami i scho­dami, wciąż czu­jąc się tro­chę otę­piały po kode­inie. Po dru­giej stro­nie kom­pleksu ter­mi­nalu wszedł do nowego Mar­riotta, wziął pokój z wido­kiem na lot­ni­sko i z menu usług zamó­wił wizytę lekar­ską. Wszystko to na koszt Agen­cji. Jako pra­cow­nik kon­trak­towy miał dość ogra­ni­czone konto kre­dy­towe – jego praca i tak w więk­szo­ści wyma­gała pła­ce­nia gotówką lub waflami, które póź­niej odbie­rał sobie w ramach hono­ra­rium, ale bio­rąc pod uwagę, że nawet w naj­gor­szym wypadku do zamknię­cia sprawy Graya zostało kilka dni, wciąż zostało mu na kon­cie sporo środ­ków.

Czas z nich sko­rzy­stać.

W pokoju ścią­gnął kurtkę i webla­rową kol­czugę, rzu­cił prze­po­cone ubra­nia na pod­łogę i przez pięt­na­ście minut stał pod prysz­ni­cem. Siatka scho­wała się z powro­tem do swo­jego lego­wi­ska w krę­go­słu­pie, a on sta­no­wił jedną wielką lita­nię sinia­ków, odczu­wa­nych przez coraz cień­szą war­stwę kode­ino­wej osłony. Skle­jona rana w boku rwała go przy każ­dym ruchu.

Osu­szył się wiel­kim, puszy­stym ręcz­ni­kiem Mar­riotta i wkła­dał wła­śnie naj­czyst­sze ze swo­ich zuży­tych spodni, gdy roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Zła­pał T-shirt, spoj­rzał w dół na ranę i wzru­szył ramio­nami. Ubie­ra­nie się nie miało sensu. Rzu­cił koszulkę i pod­szedł do drzwi nagi do pasa.

Hote­lo­wym leka­rzem oka­zała się bar­dzo ładna laty­no­ska, która mogła zali­czyć prak­tykę w jakimś repu­bli­kań­skim szpi­talu w cen­trum, bo na widok rany led­wie unio­sła jedną ze sta­ran­nie wypie­lę­gno­wa­nych brwi.

– Pan od dawna w Miami? – zapy­tała.

Uśmiech­nął się i pokrę­cił głową.

– To nie stało się tutaj. Wła­śnie przy­le­cia­łem.

– Rozu­miem. – Mimo to nie odpo­wie­działa uśmie­chem. Sta­nęła za nim i dłu­gimi, chłod­nymi pal­cami zaczęła obma­cy­wać ciało wokół rany, spraw­dza­jąc klej. Nie była przy tym zbyt deli­katna. – A więc jest pan jed­nym z naszych wspa­nia­łych dorad­ców woj­sko­wych?

Prze­szedł na angiel­ski.

– Co? Z takim akcen­tem?

Lek­kie skrzy­wie­nie ust, gdy obe­szła go i sta­nęła z przodu.

– Pan jest Angli­kiem? Prze­pra­szam, myśla­łam…

– Nic nie szko­dzi. Też nie lubię sukin­sy­nów. – Wolał nie wspo­mi­nać, że zabił jed­nego w zeszłym roku w barze w Cara­cas. Przy­naj­mniej na razie. Prze­szedł z powro­tem na hisz­pań­ski. – Ma pani rodzinę w Wene­zu­eli?

– Kolum­bii. Ale to ta sama histo­ria, tylko z koką, nie ropą. I dłu­żej. Toczy się to, od kiedy moi dziad­ko­wie wyje­chali, i ni­gdy się nie zmieni. – Pode­szła do zosta­wio­nej na sto­liku torby i wycią­gnęła ręczny sono­graf. – Nie uwie­rzyłby pan, co opo­wia­dają mi kuzyni.

Carl pomy­ślał o mun­du­rach widzia­nych na uli­cach Bogoty parę tygo­dni temu. I doraź­nej egze­ku­cji, któ­rej był świad­kiem.

– Prze­ciw­nie, uwie­rzył­bym – zapew­nił.

Uklę­kła przed nim i znów dotknęła rany, tym razem deli­kat­niej. Co dziwne, jej palce wyda­wały się też cie­plej­sze. Prze­su­nęła sono­gra­fem kilka razy po ciele, po czym wstała. Pochwy­cił przy tym zapach jej ciała, a rów­no­cze­śnie ona spoj­rzała mu w oczy i zauwa­żyła, co robi. Przez chwilę roz­bły­sło mię­dzy nimi napię­cie, po czym lekarka pode­szła do swo­jej torby. Wycią­gnęła z niej opa­trunki i odchrząk­nęła, uno­sząc brwi i ucie­ka­jąc spoj­rze­niem przed tym, co wła­śnie się stało.

– Nie mogę dla pana zro­bić wiele wię­cej ponad to, co już zro­biono – stwier­dziła tro­chę pośpiesz­nie. – Kto­kol­wiek to lepił, znał się na rze­czy. To dobra robota, rana powinna szybko się zagoić. Opry­skali to?

– Ow­szem.

– Chce pan coś prze­ciw­bó­lo­wego?

– Panuję nad bólem.

– W takim razie, jeśli pan chce, założę nowy opa­tru­nek, chyba że chce pan iść pod prysz­nic.

– Zro­bi­łem to przed chwilą.

– Dobrze, w takim razie mogę zosta­wić…

– Zja­dłaby pani ze mną kola­cję?

Uśmiech­nęła się.

– Jestem mężatką – oświad­czyła, wycią­ga­jąc dłoń z pro­stą złotą obrączką. – Nie robię takich rze­czy.

– Och, prze­pra­szam. Nie zauwa­ży­łem – skła­mał.

– Żaden pro­blem. – Znów się uśmiech­nęła, ale ze śla­dem nie­do­wie­rza­nia, a ton jej głosu zdra­dzał, że nie dała się oszu­kać. – Jest pan pewien, że nie chce żad­nych środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych? Zamie­rzam obcią­żyć pana mini­malną stawką, i tak wcho­dzą w zakres usługi.

– Dzię­kuję, nie trzeba – zapew­nił.

Spa­ko­wała swoją torbę, posłała mu jesz­cze jeden uśmiech i zosta­wiła go, żeby sam sobie zało­żył opa­tru­nek.

***

Wyszedł.

Zapewne nie było to zbyt mądre, ale pchało go zmy­słowe wspo­mnie­nie nie­osią­gal­nej pani dok­tor. Jej palce na nim, jej zapach, głos. Spo­sób, w jaki przed nim klę­czała.

Auto­ma­tyczna tak­sówka zabrała go na wschód od lot­ni­ska, sunąc sze­ro­kimi, wie­lo­pa­smo­wymi uli­cami. Więk­szość lokali wciąż była otwarta – blask paneli LCSL z fron­tów zapra­szał, ale wciąż wyda­wał się dziw­nie odle­gły, jak świa­tła nabrzeż­nego mia­sta widziane z morza. Przy­pusz­czał, że to kode­ina, może w połą­cze­niu z czymś z siatki. Przez chwilę z satys­fak­cją przy­glą­dał się, jak wszystko prze­mija. Potem, gdy ruch zaczął gęst­nieć, wysiadł w przy­pad­ko­wym miej­scu, gdzie świa­tła wyda­wały się naj­ja­skraw­sze. Aleja nazwana ku czci jakie­goś boha­tera z cza­sów Odzy­ska­nia Kuby, z przy­mo­co­waną do cegieł na rogu brą­zową tabliczką z przy­czół­kiem i bagne­tami. Z sze­roko otwar­tych drzwi wyle­wał się remiks kla­syka Zequ­iny i Rey­esa, wewnątrz i na ulicy wokół niego prę­żyły się opa­lone ciała. Było cie­pło i parno, a ubra­nia skur­czyły się do powie­wa­ją­cych pasków jedwa­biu na stroje kąpie­lowe dla kobiet i lnia­nych lub skó­rza­nych spodni oraz sze­ro­kich, gołych klat u męż­czyzn. Kolo­rem skóry Carl mógł się świet­nie wto­pić – była to jedna z nie­wielu rze­czy, które podo­bały mu się w Miami – ale wszystko psuł jego strój. Płó­cienne spodnie, naj­lżej­sze z butów tre­kin­go­wych i T-shirt z cza­sów gorączki Brad­bury’ego w ‘97. Wyglą­dał jak cho­lerny tury­sta.

W końcu, zmę­czony wro­gimi spoj­rze­niami lokal­nych uczest­ni­ków ulicz­nego życia, mówią­cymi „nie pasu­jesz tu”, zszedł z głów­nej ulicy i zanu­rzył się w pół­mroku klubu o nazwie Picante. Miej­sce było obskurne i pra­wie puste, nie bliż­sze jego fan­ta­zjom o zwień­cze­niu wie­czoru niż reklama przed barem w Gar­rod Hor­kan 9 w porów­na­niu z rze­czy­wi­sto­ścią Kara­ibów. W głębi umy­słu kłę­biły się obrazy jak z kre­skówki, w któ­rych spo­tyka laty­no­ame­ry­kań­ską lekarkę – cóż, przy­naj­mniej jej bli­ski odpo­wied­nik – w jakimś ele­ganc­kim barze salsy peł­nym świa­tła z dys­ko­te­ko­wych reflek­to­rów, odbi­ja­ją­cym się na kok­taj­lo­wych szklan­kach i per­fek­cyj­nych zębach. Przej­ście do spo­koj­nego, pogrą­żo­nego w łagod­nym pół­mroku miej­sca zapew­nia­ją­cego więk­szą intym­ność, rów­nie wyso­kiej klasy, a potem już pro­sto do jej domu, gdzie­kol­wiek on był. Świeża pościel na wiel­kim łóżku i okrzyk kobiety w szczy­cie orga­zmu. Cich­nący, potem odle­gły, chwi­lowy kom­fort nocy w domu nie­zna­nej kobiety.

Cóż, masz przy­naj­mniej cie­nie, przy­znał w duchu z kwa­śnym uśmie­chem. W Picante zain­sta­lo­wano kilka tanecz­nych paneli LCLS, nie­wiele więk­szych niż jego hote­lowa łazienka, tra­dy­cyjny pro­sty bar i oświe­tle­nie ścienne, które spra­wiało wra­że­nie zapro­jek­to­wa­nego z myślą o gar­ści dość oczy­wi­stych pro­stytutek, sie­dzą­cych przy sto­łach przy papie­ro­sach i drin­kach, w ocze­ki­wa­niu na zapro­sze­nie do tańca. Carl zamó­wił sobie drinka – nie mieli red stripe’a, więc zde­cy­do­wał się na coś, co nazy­wało się Torero, i już po chwili tego żało­wał – i usa­do­wił się przy barze koło drzwi. Mogła to być zawo­dowa ostroż­ność albo po pro­stu dziwny kom­fort zapew­niany przez moż­li­wość obser­wa­cji ulicy – poczu­cie, że nie musi tu zostać, jeśli nie będzie miał ochoty.

Ale wciąż był tam pra­wie godzinę póź­niej, gdy weszła i usia­dła obok niego przy barze. Zbli­żył się bar­man, pole­ru­jąc szklankę.

– Cześć. Daj mi whi­skey z colą. I dużo lodu. Cześć, przy­stoj­niaku.

Carl zdał sobie sprawę, że to ostat­nie skie­ro­wano do niego. Pod­niósł wzrok znad resz­tek kolej­nego piwa i kiw­nął głową, pró­bu­jąc w sła­bym świe­tle doko­nać kali­bra­cji. Pró­bu­jąc zde­cy­do­wać, czy dziew­czyna pra­cuje.

– Nie wyglą­dasz, jak­byś dobrze się bawił – zauwa­żyła.

– Nie wyglą­dam?

– Nie.

Nie była to doctora z Mar­riotta – miała ostrzej­szą i bled­szą twarz, mniej obfite krzy­wi­zny, a mety­skie włosy nie były tak zadbane. Nie miała też ślub­nej obrączki, po pro­stu kilka tanich i ozdob­nych srebr­nych pier­ścion­ków na pal­cach obu dłoni. Obci­sły gor­set wyglą­dał, jakby zro­biono go z rzeź­bio­nego metalu, koń­cząc się tuż pod pachami i ostro kon­tra­stu­jąc z ciemną, nie­zbyt obci­słą spód­nicą. Do tego obo­wiąz­kowe wyso­kie obcasy. Poka­zy­wała cał­kiem sporo jędr­nego ciała w kolo­rze kawy – uda poni­żej spód­nicy, ramiona i krzy­wi­znę pod­nie­sio­nych piersi nad gor­setem oraz pasek brzu­cha mię­dzy dwoma ele­men­tami gar­de­roby, jed­nak nie wię­cej niż prze­cięt­nie w tym upale, więc nie musiało to nic zna­czyć w żadną stronę. Maki­jażu tro­chę za dużo, przy tym nie­zbyt dobrze ukry­wał pory z boku jej nosa. Tak, pra­co­wała. Prze­stał pró­bo­wać się oszu­ki­wać, przez chwilę wahał się przed pod­ję­ciem decy­zji jak sko­czek w drzwiach samo­lotu, a potem puścił.

– Wła­śnie przy­le­cia­łem – powie­dział. – Podróż służ­bowa. Wciąż jesz­cze nie dosze­dłem do sie­bie.

– Tak? – Prze­chy­liła głowę i zało­żyła nogę na nogę. Spód­nica pod­je­chała do góry. – Może ci w tym pomóc?

***

Póź­niej, gdzie indziej i uwol­niony z napię­cia, jakby to była para cia­snych, skó­rza­nych spodni, któ­rych nie potra­fił zdjąć sam, leżał oparty o zagłó­wek i przy­glą­dał się jej, jak cho­dzi po bia­łym sze­ścia­nie pokoju. Od brzegu łóżka do drzwi łazienki nie było wiele wię­cej niż metr, ale miał wra­że­nie, że wkro­czyła do innego wszech­świata, dźwięki i odgłosy dobie­gały do niego z olbrzy­miej odle­gło­ści, nawet plusk wody w łazience, stuki przy­bo­rów kosme­tycz­nych, wszyst­kie były jakoś przy­ci­szone, jakby przecho­dziły przez grubą szklaną szybę w jakimś cia­snym wiwa­rium obco­pla­ne­tar­nego zoo.

Przyjdź­cie obej­rzeć ludzi.

Zobacz­cie, jak upra­wiają gody w natu­ral­nym oto­cze­niu.

Skrzy­wił się w duchu, lecz gry­mas był ukryty zbyt głę­boko, by odbić się w mię­śniach twa­rzy.

Obej­rzyj­cie rytuał iry­ga­cyjny samicy po sto­sunku.

Kolejny dreszcz powie­dział mu, że powi­nien wstać z łóżka, ubrać się i wyno­sić w cho­lerę. Naprawdę nie miał tu już nic do roboty. Ska­so­wała jego wafel, gdy tylko prze­szli przez drzwi – prze­cią­gnęła go przez szcze­linę czyt­nika z tą samą cyniczną wprawą, jakiej użyła póź­niej przy natry­śnię­ciu pre­zer­wa­tywą jego nabrzmia­łego penisa i wsu­nię­ciu go w sie­bie. Potem dostał tro­chę pod­sta­wo­wych sztu­czek z płat­nych kana­łów – ssa­nie wła­snych pal­ców, gdy wbi­jał się w nią, ści­ska­nie piersi – kilka dobrze odmie­rzo­nych zmian pozy­cji i seria gar­dło­wych jęków tuż przed jego orga­zmem. Teraz, gdy pocięte liśćmi drzew świa­tła ulicy prze­su­wały żół­tawe cie­nie po ścia­nach i sufi­cie ciem­nego pokoju, a alka­liczny zapach świeżo odby­tego sto­sunku wypeł­zał z pościeli splą­ta­nej przy jego pasie, nagle poczuł się stary, zmę­czony i chory. Znów zaczęła boleć rana w boku i odniósł wra­że­nie, że opa­tru­nek się powoli odrywa.

Zamiar dotarł wresz­cie do jego sys­temu rucho­wego. Usiadł i spu­ścił nogi z brzegu łóżka. Ze wszech­świata łazienki dobiegł odgłos spusz­cza­nia wody w toa­le­cie. Z jakie­goś powodu dźwięk go pona­glił i zanim weszła do pokoju, zna­lazł swoje spodnie i zaczął je wkła­dać.

– Idziesz? – zapy­tała tępo.

– Tak, chyba już na mnie pora. – Ścią­gnął koszulkę z opar­cia sofy i ją nacią­gnął. – Jestem zmę­czony, a ty, cóż, pew­nie musisz jesz­cze gdzieś iść, prawda?

Cisza. Stała tam, patrząc na niego. Usły­szał cichy odgłos jakby klik­nię­cia, potem gło­śniej­sze prze­łknię­cie śliny. Nagle zdał sobie sprawę, że kobieta w mroku pła­cze. Znie­ru­cho­miał zasko­czony, z na wpół wcią­gniętą koszulką, patrząc na nią. Dobie­gło go łka­nie. Odwró­ciła się od niego, obej­mu­jąc się ramio­nami.

– Słu­chaj… – ode­zwał się.

– Nie, idź. – Głos był twardy i pra­wie nie znie­kształ­cony łzami, zapewne wyszko­lony przez upra­wiany zawód. Nie usi­ło­wała go doić, chyba że znacz­nie lepiej szło jej uda­wa­nie żalu niż sek­su­al­nej eks­tazy. Sta­nął za nią i popa­trzył na nie­zgrab­nie splą­tane strąki wil­got­nych wło­sów.

Obrazy roz­la­tu­ją­cego się tyłu głowy Gaby.

Skrzy­wił się i poło­żył dłoń na jej ramie­niu z waha­niem, które powinno być farsą po taniej intym­no­ści kupio­nej u niej dwa­dzie­ścia minut temu. Wzdry­gnęła się lekko pod jego doty­kiem.

– Jestem w ciąży – powie­działa.

Słowa odbiły się ryko­sze­tem od skraju jego umy­słu i przez chwilę sądził, że źle usły­szał. Potem, gdy tego nie powtó­rzyła, zdjął rękę z jej ramie­nia. Puszkę sprayu Tro­jana wycią­gnęła wcze­śniej z torebki z cyr­kową spraw­no­ścią i użyła jej w taki sam spo­sób. Przy­glą­da­nie się temu było chłodno uspo­ka­ja­jące, wra­że­nie, że – głupi uśmie­szek – tra­fił w dobre ręce. Teraz ta sama durna część jego czuła się zdra­dzona tym przy­zna­niem się do wcze­śniejszego błędu, pra­wie jakby oskar­żała go, że ma z tym coś wspól­nego.

– Cóż – zary­zy­ko­wał. – To zna­czy, nie możesz? No wiesz.

Jej ramiona zady­go­tały.

– To Flo­ryda. To jest tu nie­le­galne już od dzie­się­cio­leci. Trzeba poje­chać do Unii albo na Wybrzeże, a ja nie mam takiej dro­giej polisy. Nie wystar­czy­łoby mi nawet, gdy­bym sprze­dała wszystko, co mam.

– I nie ma tu nikogo, kto…

– Nie sły­sza­łeś? To cho­ler­nie nie­le­galne.

Obu­dziła się w nim odro­bina pro­fe­sjo­nal­nej pew­no­ści sie­bie, wra­że­nie zna­le­zie­nia się na wła­snym podwórku.

– Jasne, prawo nie ma z tym nic wspól­nego. Nie o to pyta­łem. Zawsze są miej­sca, gdzie możesz pójść.

Odwró­ciła się do niego, ście­ra­jąc dło­nią łzy z policzka. Powstałe przy tym smugi lśniły we wpa­da­ją­cym przez okna świe­tle z ulicy. Prych­nęła.

– Jasne, miej­sca, gdzie może ty możesz iść. Miej­sca, gdzie może iść córka guber­na­tora. Myślisz, że mam takie pie­nią­dze? A może sądzisz, że chcę ryzy­ko­wać czar­no­ryn­kową skro­bankę, po któ­rej wrócę do domu, żeby umrzeć od krwo­toku wewnętrz­nego lub zejść na zapaść enzy­ma­tyczną, bo nie chciało im się wła­ści­wie wyko­nać pro­fi­lo­wa­nia? Czło­wieku, skąd tyś się urwał? Cho­ro­wa­nie kosz­tuje tu mnó­stwo pie­nię­dzy.

Miał już na końcu języka słowa odsy­ła­jące ją w dia­bły. To nie był jego pro­blem, nie pisał się na to gówno. Zamiast tego znów zoba­czył roz­pa­da­jącą się głowę Gaby i jakby z dystansu usły­szał, jak pyta cicho:

– Ile potrze­bu­jesz?

Pie­przyć to. Prze­kie­ro­wał rosnącą iry­ta­cję na dziew­czynę i sie­bie, wyce­lo­wał ją na pół­nocny wschód. Niech cho­lerna ONZALG zapłaci dla odmiany za coś sen­sow­nego. Stać ich, do cho­lery. Niech ten gno­jek di Palma spró­buje to kwe­stio­no­wać, jeśli się odważy.

Gdy już ją uspo­koił, uci­szył jej płacz i uciął dekla­ra­cje wdzięcz­no­ści, nim zaczęły brzmieć pusto, wyja­śnił, że potrze­buje punktu dostę­po­wego do ścią­gnię­cia wafli kre­dy­to­wych, któ­rych mogłaby użyć. A to mogło wyma­gać powrotu do hotelu. Sły­sząc to, dziew­czyna zaci­snęła dłoń na jego ramie­niu i domy­ślił się, że kie­ruje nią strach, że jeśli go straci z oczu, a przy­naj­mniej wypu­ści z oko­licy, to on zmieni zda­nie. Znała bez­pieczny punkt dostę­powy parę prze­cznic dalej, korzy­stali z niego cza­sami jej klienci z cen­trum. Mogła mu poka­zać, gdzie to jest, choćby zaraz, tylko się ubie­rze, to zaj­mie moment.

Ulice były prak­tycz­nie opusz­czone, oko­lica nale­żała do tań­szej wer­sji osie­dli dom­ków i o tej porze jej miesz­kańcy albo sie­dzieli w domach, albo balo­wali w cen­trum. Wszyst­kie fronty skle­pów osła­niały meta­lowe rolety z jaskrawo-żół­tymi nalep­kami infor­mu­ją­cymi o ukry­tych wewnątrz ładun­kach prze­ciw­wła­ma­nio­wych. Kilka barów wciąż było otwar­tych, świe­cąc nad wej­ściami wybla­kłymi neo­nami, niczym słabe miej­skie latar­nie. Przed jed­nym zebrała się banda mło­do­cia­nych zbi­rów, opar­tych o ściany i zapar­ko­wane samo­chody, groź­nie przy­glą­da­jąc się nie­licz­nym prze­chod­niom. Carl poczuł, jak powoli i suge­styw­nie budzi się jego siatka. Zigno­ro­wał ją i sta­rał się uni­kać patrze­nia w oczy. Objął dziew­czynę ramie­niem i odro­binę przy­śpie­szył kroku. Odda­la­jąc się, usły­szał, jak chłopcy roz­ma­wiają w cięż­kim hisz­pań­skim dia­lek­cie. Nie potrze­bo­wał prze­sad­nej wyobraźni do roz­pra­co­wa­nia tematu. „Pie­przeni tury­ści, cho­lerni obco­kra­jowcy, pie­przą nasze kobiety”. Odwieczny rant. Wła­ści­wie nie potra­fił mieć do nich pre­ten­sji. Potem znik­nęli za rogiem, a ich głosy zostały zastą­pione muzyką z otwar­tego okna, cięż­kim kubań­skim jaz­zem brzmią­cym, jakby ktoś grał na pia­ni­nie, uży­wa­jąc tylko pię­ści.

Punkt dostę­powy mie­ścił się w beto­no­wej naro­śli dwa na dwa metry, przy­le­pio­nej do ściany sklepu niczym jakiś archi­tek­to­niczny rak. Wypo­sa­żono go w solidne drzwi ze stopu tan­talu, a wej­ście oświe­tlały od góry mocno zakra­to­wane panele LCLS. Carl wszedł w ich świa­tło i nie­ocze­ki­wa­nie poczuł się jak arty­sta estra­dowy. Wystu­kał na kla­wia­tu­rze swój ogólny kod dostę­powy i drzwi się otwarły. Stare wspo­mnie­nia i bli­zna z Cara­cas kazały mu wepchnąć dziew­czynę do wnę­trza i akty­wo­wać zamknię­cie drzwi, gdy tylko zna­leźli się w środku. Drzwi się zatrza­snęły.

Wnę­trze wyglą­dało prak­tycz­nie tak samo jak bez­pieczne moduły, z któ­rych korzy­stał na całym świe­cie: czyt­nik siat­kówki na ela­stycz­nym sta­ty­wie, sze­roki ekran z gło­śni­kiem z boku i podaj­ni­kiem wafli powy­żej, do tego podwój­nej sze­ro­ko­ści krze­sło wyra­sta­jące z pod­łogi, raczej dla oty­łych klien­tów, a nie szu­ka­ją­cych intym­no­ści par. W każ­dym razie dziew­czyna nie usia­dła i osten­ta­cyj­nie nie patrzyła na ekran. Naprawdę była tu już z klien­tami.

– Dzień dobry panu – ode­zwał się nieco skrze­kli­wie punkt dostę­powy. – Chciałby pan usły­szeć listę opcji dostęp­nych dla kli…

– Nie. – Carl zało­żył sobie czyt­nik siat­kówki, mru­gnął kilka razy w soczewki i odcze­kał na dźwięk potwier­dze­nia skanu. Naszła go luźna myśl, co by się stało, gdyby kie­dyś musiał zro­bić to z pod­bi­tym okiem.

– Dzię­kuję. Ma pan teraz dostęp do swo­ich kont.

Wziął kre­dyt w dzie­się­ciu waflach ogra­ni­czo­nej pojem­no­ści, stwier­dza­jąc, że dziew­czyna nie będzie chciała zaufać nie­le­gal­nej kli­nice jedną płat­no­ścią z góry. Kiedy poda­wał je jej w cia­snej prze­strzeni, zdał sobie sprawę, że nie zna nawet jej imie­nia. Kilka sekund póź­niej dotarło do niego, że wła­ści­wie wcale nie chce. W ciszy przy­jęła wafle, patrząc na niego w taki spo­sób, że pomy­ślał sobie, że może zechcieć z wdzięcz­no­ści zro­bić mu tu loda. Ale potem wyszep­tała podzię­ko­wa­nia gło­sem tak cichym, że pra­wie ich nie dosły­szał i zaczął się zasta­na­wiać, czy nie jest po pro­stu kolej­nym zbo­czo­nym dra­niem z prze­sadną wyobraź­nią. Naci­snął blo­kadę zamka i drzwi otwarły się z cichym sykiem. Wyszedł za nią na zewnątrz.

– Dobra, stary! Rączki do góry tak, żebym je widział!

Krzyk dobiegł z lewej, a posta­cie, które na niego sko­czyły, wyło­niły się z obu stron. Siatka momen­tal­nie obu­dziła się do życia. Chwy­cił rękę, zablo­ko­wał ją i rzu­cił wła­ści­cie­lem w stronę milk­ną­cego echa głosu. Prze­kleń­stwa i odgłosy upadku. Druga postać pró­bo­wała go unie­ru­cho­mić, był w tym ślad jakiejś tech­niki, ale… szarp­nął mocno, ścią­gnął osła­nia­jące ramię w dół i wbił łokieć w twarz. Poczuł, jak pod cio­sem ugina się nos. Napast­nik krzyk­nął z bólu. Prze­sta­wił nogę, pod­su­nął stopę i pchnął. Ten ze zła­ma­nym nosem pole­ciał na zie­mię. Poja­wił się kolejny, znów z lewej strony. Wykrę­cił się, z dra­pież­nym uśmie­chem i zgię­tymi rękami, i zoba­czył swój cel. Masywny, ze sko­śnymi ramio­nami, typ pod­sta­rza­łego zapa­śnika. Carl zamar­ko­wał, po czym kop­nął prze­ciw­nika w brzuch. Płacz­liwe stęk­nię­cie i wra­że­nie solid­nego tra­fie­nia, ale impet męż­czy­zny poniósł go do przodu i Carl musiał ostro usko­czyć w bok, by unik­nąć powa­le­nia.

Wtedy ktoś ude­rzył go w głowę, zza ple­ców.

Usły­szał nad­cho­dzący cios, poczuł ruch powie­trza przy uchu, zaczął się obra­cać w stronę ataku, ale było za późno. Eks­plo­do­wała w nim czerń pełna drob­niut­kich iskier. Obró­cił się i padł na zie­mię w kry­sta­licz­nym świe­tle punktu dostę­po­wego. Przez chwilę nic nie widział, potem odzy­skał wzrok. Poja­wiła się kolejna masywna postać, sta­jąc nad nim. Przez tęczę barw znie­kształ­ca­jącą obraz zoba­czył lufę broni i prze­stał się spi­nać.

– Poli­cja oby­cza­jowa Miami, dupku. Zostań na ziemi, bo zro­bię ci dziurę w gło­wie.

Oczy­wi­ście aresz­to­wali go.

Roz­dział 3

6:13.