Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Za sto lat od dziś, wbrew wszelkim przewidywaniom, na Ziemi zapanowała stabilizacja – potęgi polityczne zdołały dojść do porozumienia, którego podstawą stała się globalna niezależność handlowa i koegzystencja przy współpracy, a na Marsie rozwija się wspomagana przez nanotechnologię kolonia. Jednak pełne napięcia lata drugiej połowy dwudziestego pierwszego wieku zostawiły po sobie ciężkie dziedzictwo genetyczne. Skutki wczesnych prób modyfikowania ludzkiego genomu żyją między nami jako ledwie tolerowane wyrzutki – licencjonowani, monitorowani i serdecznie nienawidzeni.
Dla Sevgi Ertekin, byłej policjantki wydziału zabójstw nowojorskiej policji, pracującej obecnie w ochronie korporacji kolonizacyjnych, problemy wariantów nie są czymś obcym. Jednak kiedy wariant 13, genetycznie stworzony supersamiec przygotowany do prowadzenia ostatnich wojen zeszłego stulecia przeżywa tajemnicze rozbicie statku kosmicznego na środku oceanu, a na kontynencie amerykańskim dochodzi do serii brutalnych zabójstw odkrywa, że czasami ogień można zwalczać tylko ogniem.
Carl Marsalis, sam będący zmodyfikowanym genetycznie, byłym żołnierzem, poluje na uciekinierów z ramienia ONZ. Nie jest to wygodny sposób na życie – byli koledzy, trzynastki, nienawidzą go i boją się jako zdrajcy i zabójcy, reszta ludzkości widzi w nim genetycznego potwora i przypomnienie mrocznych zakamarków ludzkiej psychiki – jest murzynem, w każdym sensie tego słowa. A w tej chwili znajduje się poza władzą ONZ, pozbawiony wsparcia, wsadzony do więzienia na Florydzie za zamiar udzielenia pomocy w aborcji. Kiedy więc Sevgi zgłasza się z ofertą, Carl natychmiast zgadza się pomóc.
Tak zaczyna się szalone polowanie na mordercę i walka o przetrwanie. Oraz poszukiwanie prawdy o tym, co naprawdę uczyniono z ostatnimi żołnierzami ludzkości. Trzynastka to doskonały thriller SF a także powieść o uprzedzeniach i skutkach grzebania w ludzkim kodzie genetycznym. O naszej zdolności do przemocy, ale co istotniejsze, o zdolności do oszukiwania i zepsucia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 855
Podziękowania
To było trudne zadanie i wielu osobom jestem winien mnóstwo podziękowań. Aby napisać Trzynastkę żebrałem, pożyczałem i kradłem praktycznie zewsząd.
Ponieważ jest to powieść fantastyczno-naukowa, zacznijmy od nauki:
Pierwotny pomysł na wariant trzynaście został zainspirowany przez teorie Richarda Wranghama dotyczące zaniku ludzkiej agresji, opisane przez Matta Ridleya w jego doskonałej książce Nature via Nurture. Pozwoliłem sobie na bardzo dużą swobodę w interpretacji tych pomysłów i wariant trzynaście opisany w tej książce w najmniejszym stopniu nie ma odpowiadać pomysłom panów Wranghama ani Ridleya. Oni po prostu dostarczyli mi trampoliny – dość paskudne chlupnięcie pod nią to wyłącznie moje dzieło.
Pomysł platform ze sztucznych chromosomów również jest pożyczony, w tym przypadku z fascynującej i trochę strasznej książki Gregory’ego Stocka Redesigning Humans, a błyskotliwe dzieła Stevena Pinkera Tabula rasa. Spory o naturę ludzką i Jak działa umysł były główną inspiracją dla większości futurystycznej genetyki, którą tu sobie wymyśliłem. I znów, wszystko co zmieniłem i użyłem niezgodnie z zamierzeniami autorów, jest wyłącznie moją winą.
Funkcja intuicyjna Yaroshanko, choć to mój pomysł, w dużym stopniu zainspirowana została bardzo rzeczywistymi badaniami dotyczącymi sieci społecznych opisanych w książce Marka Buchanana Small World. Jestem też dłużnikiem Hannu Rajaniemi z uniwersytetu w Edynburgu za poświęcenie czasu na próbę wyjaśnienia mi teorii gier kwantowych i jej potencjalnych zastosowań, co dało mi podstawy dla Nowej Matematyki i jej subtelnego, ale wszechogarniającego wpływu na społeczeństwo. Muszę również podziękować redaktorowi Simonowi Spantonowi za cierpliwą pomoc w uporaniu się z technicznymi i logistycznymi aspektami kapsuł zamrażających w drodze z Marsa na Ziemię.
W dziedzinie polityki mocno wpłynęły na mnie dwie bardzo wnikliwe i dość depresyjne książki o Stanach Zjednoczonych, The Right Nation Johna Micklethwaita i Adriana Woolridge’a, oraz What’s the Matter with America autorstwa Thomasa Franka, a także błyskotliwa i nieco mniej depresyjna Stiffed, Susan Faludi. Choć wszystkie te książki złożyły się na koncepcję Secesji i kwestii płciowych opisanych w Trzynastce, sama Skonfederowana Republika (inaczej Jezusowo) została zainspirowana przez sławny już mem mapy Jezusowa (Jesusland), zgodnie z informacją z Wikipedii stworzonej przez niejakiego G. Webba w biuletynie yakyak.org. Dobra robota, G.! Szczególne, osobiste podziękowania należą się Alanowi Beattsowi z Borderlands books w San Francisco za wysłuchiwanie moich wynurzeń przy whiskey i szałarmie, oraz podzieleniu się ze mną przemyśleniami dobrze zorientowanego Amerykanina, które nieco wygładziły moje koncepcje.
Za uwagi dotyczące możliwej przyszłości (oraz mocno niezrozumianej przeszłości) Islamu jestem również wdzięczny Tariqowi Aliemu za The Clash of Fundamentalisms, Karen Armstrong za Krótką historię Islamu i bardzo odważnemu Irshadowi Manjiemu za The Trouble with Islam Today. Tu także sporo namieszałem i to, co zaprezentowałem w Trzynastce, niekoniecznie jest związane z tym, co stworzyli tamci autorzy.
Ostatecznie jestem winien bezdenną wdzięczność wszystkim tym, którzy tak cierpliwie czekali i wciąż powtarzali, żebym się nie śpieszył:
Simonowi Spantonowi – znów! – i Jo Fletcher z wydawnictwa Gollancz, Chrisowi Schluepowi i Betsy Mitchell z wydawnictwa Del Rey, mojej agentce Carolyn Whitaker oraz wszystkim tym, którzy słali do mnie maile w 2006 z kondolencjami, wyrazami otuchy i wsparcia. Bez Was ta książka by nie powstała.
PROLOG
W stronę domu
Lśniąca stal, lśniąca stal…
Larsen mruga i porusza się słabo na automatycznym wózku szpitalnym, sunącym pod kolejnymi panelami świetlnymi i poprzecznymi belkami sufitu. Z obrazem powoli pojawia się niepewne rozpoznanie: jedzie grzbietowym korytarzem. W górze światło odbija się pod kątem od każdego metalowego wspornika, przechodząc od błysku do pełnego blasku i gasnąc z powrotem po minięciu go. Przypuszcza, że obudziły ją właśnie te powtarzające się błyski. Albo kolano, które potwornie ją boli, nawet przez znajome opary środków wybudzających. Jedna ręka spoczywa na piersi, wciskając się w cienką tkaninę trykotu kriogenicznego. Chłodny dotyk powietrza na skórze zdradza, że nie ma na sobie nic więcej. Ogarnia ją upiorne uczucie déjà vu. Kaszle słabo, podrażniona resztkami wypompowanego z jej płuc żelu ze zbiornika. Znów się porusza i mamrocze coś pod nosem.
…znowu…?
– Tak, znowu. Tak, ponownie dziedzictwo kormorana.
To dziwne. Nie spodziewała się obcego głosu, zwłaszcza mówiącego zagadkami. Wybudzanie było zazwyczaj całkowicie mechanicznym procesem, z komputerem zaprogramowanym na obudzenie ich przed przylotem, i o ile coś się nie zepsuło…
Czyli jesteś teraz superekspertką od kapsuł kriogenicznych, co?
Nie jest. Całe jej wcześniejsze doświadczenie sprowadza się do trzech wybudzeń testowych i jednego prawdziwego, na końcu podróży w tamtą stronę. Przypuszcza też, że stąd właśnie uczucie déjà vu. Mimo wszystko…
…więcej niż trzy… …to nie jest więcej, to nie…
Gwałtowność odpowiedzi szarpie zadrą, która wcale się jej nie podoba. Gdyby usłyszała ją w głosie kogoś innego, na przykład badanego pacjenta, pomyślałaby o środkach uspokajających, może nawet wezwaniu ochrony. We własnych myślach było to nieoczekiwane i mrożące krew w żyłach, jak nagłe uświadomienie sobie, że w domu jest ktoś jeszcze, nieproszony gość. Jak pojawiająca się znikąd myśl, że może nie jest się do końca przy zdrowych zmysłach.
To prochy, Ellie. Daj spokój, przeczekaj to.
Lśniąca sta…
Wózek podskakuje lekko, skręcając w prawo. Z jakiegoś powodu wzbudza to w niej gwałtowne przyśpieszenie pulsu, reakcję, w której, w obecnym stanie, otumaniona prochami, prawie niedbale rozpoznaje panikę. Niczym strużka wody przebiega przez nią dreszcz przeczucia nadchodzącej zagłady. Rozbiją się, uderzą w coś lub coś walnie w nich, coś potężnego, starożytnego i poza ludzkim zrozumieniem, wirującego odwiecznie w nieskończonej nocy na zewnątrz statku. Podróże kosmiczne nie są bezpieczne, była szalona, myśląc inaczej, zgadzając się na kontrakt i sądząc, że ujdzie jej to płazem, tam i z powrotem do domu w jednym kawałku, jakby nie różniło się to niczym od lotu suborbitalnego nad Pacyfikiem, po prostu nie dało się…
Daj spokój, Ellie. To przez prochy.
Wtedy zdaje sobie sprawę, gdzie jest. W polu jej widzenia pojawiają się złożone, pajęcze ramiona automatycznego chirurga, a wózek wjeżdża na stanowisko diagnostyczne. Ogarnia ją fala ulgi. Coś jest nie tak, ale znalazła się we właściwym miejscu. Horkan’s Pride wyposażono w najlepsze automatyczne systemy medyczne, jakie potrafi zbudować INKOL, przeczytała to w Wiadomościach Kolonii, a kilka tygodni przed wylotem cała SI statku przeszła gruntowną aktualizację. Zresztą są pewne granice tego, co może się stać z zamrożonym ciałem, prawda, Ellie? Funkcje organiczne spowolnione do niemożliwości, podobnie jak wszelkie paskudztwa, które mogłaby w sobie chować.
Ale nie chce jej opuścić panika, poczucie nieuchronności strasznego losu. Czuje się otępiała i uparta, jak pies niepotrafiący przestać przejmować się znieczuloną nogą.
Obraca głowę w bok i go dostrzega.
Niczym prąd uderza w nią kolejna fala rozpoznania, tym razem ostrzejsza.
Kiedyś, będąc w Europie, odwiedziła Museo della Sindone w Turynie i obejrzała trzymaną tam tkaninę z obrazem torturowanego człowieka. Stała w mroku po drugiej stronie kuloodpornej szyby, otoczona nabożnymi szeptami wiernych. Choć sama nigdy nie była wierząca, Larsen dziwnie poruszyły ostre i puste linie twarzy w hermetycznej komorze próżniowej. Była świadectwem ludzkiego cierpienia, które całkowicie porzuciło swoje boskie pretensje, przez co poświęcone mu modlitwy stawały się zupełnie niedorzeczne. Gdy patrzyła na tę twarz, uderzyła ją uparta chęć przetrwania organicznego życia, dziedzictwo wbudowanego, ukrytego oporu, będącego darem długiego marszu ewolucji.
To mógł być ten sam człowiek. Tu i teraz.
Opiera się o wysoką szafkę w rogu i patrzy na nią, z żylastymi ramionami złożonymi na wychudłej klatce piersiowej, a jego żebra widać nawet przez koszulkę. Długie proste włosy wiszą po obu stronach wąskiej twarzy o rysach zaostrzonych jeszcze przez ból i pragnienie. Usta zaciska w wąską kreskę zarysowaną między ostrym podbródkiem i wąskim nosem. Policzki ma zapadnięte.
Spogląda mu w oczy i jej serce opornie zrywa się do gwałtowniejszej pracy.
– Czy to…? – Wraz ze słowami budzi się w niej teraz okropne zrozumienie, potworne rozpoznanie, którego jej świadomość wciąż stara się uniknąć. – Czy to moje kolano? Moja noga?
Nagle znajduje w sobie siłę, podpiera się na łokciach i zmusza do spojrzenia.
Widok zderza się ze wspomnieniami.
Budzi się w niej wrzask, momentalnie rozdzierając otulające jej świadomość zasłony prochów. Nie zdaje sobie sprawy, jak słabo to brzmi w zimnym pomieszczeniu sali operacyjnej, ale w jej wnętrzu krzyk niemal rozrywa bębenki, a wiedza przychodząca wraz z nim zakrywa jej oczy mrokiem grożącym wessaniem w pustkę. Zdaje sobie sprawę, że nie krzyczy z powodu tego, co widzi.
Nie z powodu równo zabandażowanego kikuta kończącego prawą nogę dwadzieścia centymetrów poniżej biodra. To nie to.
Nie przez zrozumienie, że ból w kolanie to złudny ból w kończynie, której już nie ma. To nie to.
Wrzeszczy z powodu wspomnienia.
Wspomnienia jazdy wózkiem przez cichy korytarz, lekkiego podskoku i skrętu do sali operacyjnej, a potem otępienia lekami, narastającego jęku piły tarczowej, paskudnego dźwięku cięcia i cichego trzasku podążającego za ostrzem kauteryzującego lasera. Wspomnienia poprzedniego razu i obrzydliwego, wykręcającego wnętrzności zrozumienia, że wszystko to się powtórzy.
– Nie – szepcze. – Proszę.
Ciepła, długopalca dłoń dotyka jej czoła. Pochyla się nad nią oblicze z całunu turyńskiego.
– Ciiii… kormoran wie, czemu…
Za jego twarzą dostrzega ruch. Dzięki wspomnieniom wie, czym jest. Ciche, mechaniczne ruchy pajęczych nóg budzącego się do życia autochirurga.
Lśniąca stal…
CZĘŚĆ I
Głośny upadek
Ponad wszystko inne trudne lekcje tego stulecia nauczyły nas, że konieczne jest wprowadzenie stałego nadzoru i skutecznych ograniczeń, oraz że wymagane w związku z tym systemy porządkowe muszą działać na najwyższym poziomie zintegrowania i wsparcia.
Raport Jacobsena sierpień 2091
Graya znalazł w końcu w marsjańskim obozie przygotowawczym w Peru, tuż za granicą Boliwii, ukrywającego się za tanią chirurgią plastyczną i nazwiskiem Rodriguez. Samo w sobie nie było to złym sposobem na zniknięcie i prawdopodobnie wystarczyłoby dla standardowych kontroli. Weryfikacje tożsamości w obozach przygotowawczych nie były zbyt gruntowne, bo tak naprawdę nikogo nie obchodziło, kim był człowiek, zanim się zgłosił. Mimo wszystko zostawił po sobie kilka dość ewidentnych śladów, których można było poszukać, jeśli wiedziało się jak, a Carl z sięgającym już desperacji metodycznym uporem szukał go od wielu tygodni. Wiedział, że Gray jest gdzieś na Altiplano, ponieważ tam prowadził jego ślad z Bogoty oraz dlatego, że wariant trzynasty nie miał właściwie innego miejsca, do którego mógłby uciekać. Wiedział, że jest tylko kwestią czasu odnalezienie śladów i zgarnięcie go. Z drugiej strony zdawał sobie też sprawę, że dzięki coraz bardziej pobieżnym programom wstępnym, celującym w zaspokojenie rosnącego zapotrzebowania, czas był po stronie uciekającego. Musiał jak najszybciej coś znaleźć, bo Gray przepadnie, a Carl nie dostanie swojej nagrody.
Kiedy więc doszło do przełomu, gdy z sieci kontaktów, którymi posługiwał się przez wszystkie te tygodnie, dostał wreszcie drobny strzępek informacji, trudno było nie zareagować gwałtownie. Trudno było nie spalić swojej uciążliwie konstruowanej tożsamości, użyć blachy i linii kredytowej Agencji i wynająć zestawu najszybszych pojazdów terenowych dostępnych w Copacabanie. Trudno było nie przekroczyć granicy przy prędkościach Agencji, wzbudzając kurz i plotki całą drogę do obozu, w którym Graya oczywiście już by nie było.
Carl tego nie zrobił.
Zamiast tego poprosił parę osób o spłatę długów i zdołał załatwić sobie przelot przez granicę z wojskową jednostką łączności, jakimś starszawym transportowcem z logo korporacji Kolonii na prawie całkiem wyblakłym od słońca pancerzu. Żołnierze należeli do regularnej armii peruwiańskiej, powołani z biednych rodzin nabrzeżnych prowincji, przeniesieni następnie do ochrony korporacji. Dostawali za to odrobinę więcej niż standardowy żołd poborowego, a wnętrze transportowca było stosunkowo wygodne jak na wojskowe standardy, nawet z klimatyzacją. W każdym razie byli młodzi i twardzi, z rodzaju, jakiego nie widywało się już często na Zachodzie, niewinnie dumni ze swojej ciężko zdobytej sprawności fizycznej i taniego prestiżu khaki. Wszyscy szeroko się do niego uśmiechali, odsłaniając zepsute zęby, a żaden nie przekroczył dwudziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z ignorancji. Mógł się założyć, że dzieciaki nie wiedziały, ile dowództwo bierze za ich usługi od korporacyjnych klientów.
Zamknięty we wnętrzu szarpiącego i śmierdzącego potem pojazdu, rozpamiętując swoje szanse przeciw Grayowi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzywać. Nigdy nie był zbyt rozmowny. Zdecydowanie uważał, że to zbyt przereklamowany sposób na spędzanie czasu. Z drugiej strony, gdy korzystało się z darmowego przejazdu, obowiązywały pewne standardy uprzejmości, zdobył się więc na trochę niezobowiązującej rozmowy na temat przyszłotygodniowych rozgrywek Argentyny z Brazylią, dorzucając do konwersacji tylko tyle, ile uznał za absolutnie konieczne. Jakieś komentarze na temat Patricii Mocatty i sensu kobiety kapitana w drużynie, która wciąż w większości składała się z mężczyzn. Listy nazwisk graczy. Porównania taktyki. Wydawało się, że wszystko szło w miarę gładko.
– Eres Marciano? – padło w końcu nieuniknione pytanie.
Pokręcił głową. Tak naprawdę był kiedyś na Marsie, ale to była długa i skomplikowana historia i nie miał ochoty jej opowiadać.
– Soy contable – odpowiedział im, ponieważ czasami tak właśnie się czuł. – Contable de biotecnologia.
Wszyscy się wyszczerzyli. Nie był pewien, czy dlatego, że wcale nie wyglądał jak księgowy od biotechnologii, czy po prostu mu nie uwierzyli. W każdym razie nie naciskali. Przywykli już do mężczyzn, których twarze nie pasowały do opowiadanych historii.
– Habla bien el espanol – pochwalił jeden z nich.
Faktycznie dobrze mówił po hiszpańsku, choć przez ostatnie dwa tygodnie używał głównie quechua, z marsjańskim akcentem, ale wciąż bliskim swoich peruwiańskich korzeni. Tego właśnie języka używała większość mieszkańców Altiplano, a oni właśnie stanowili podstawę siły roboczej w obozach przygotowawczych, podobnie jak na Marsie. Co nie zmieniało faktu, że językiem przedstawicieli prawa wciąż był tu hiszpański. Poza powierzchowną znajomością używanego w sieci amangielskiego faceci z Wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to idealny układ z punktu widzenia korporacji, ale przy podpisywaniu kontraktów INKOL rząd w Limie był nieugięty. Oddanie kontroli korporacjom gringo to jedno, właściwie miało już za sobą wsparcie precedensów historycznych, ale pozwolenie mieszkańcom Altiplano na kulturalne uwolnienie się od władzy Wybrzeża… cóż, na to już nie można było pozwolić. Na szali leżał zbyt duży balast historii. Oryginalni Inkowie sześćset lat temu i ich uparta, trzydziestoletnia odmowa zachowywania się tak, jak powinien podbity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780, maoiści Sendero Luminoso raptem sto lat temu i jeszcze całkiem niedawne wrzenie familias andinas. Lekcja została opanowana, słowo wypowiedziane. Nigdy więcej. Pilnowali tego mówiący po hiszpańsku mundurowi i urzędnicy.
Transportowiec zatrzymał się z szarpnięciem i tylne drzwi ciężko otwarły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre światło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapachy obozu. Usłyszał znajome, nie hiszpańskie tonacje quechua wykrzykiwane ponad odgłosami pracującej maszynerii. Stłumił je głos importowanego robota, rycząc w amangielskim „pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobiegała muzyka, wokal huayno zremiksowany do jakiegoś tanecznego rytmu. Przez wonie oleju silnikowego i plastików przebijał się wszechobecny, ciężki zapach antecuchos pieczonych nad ogniem z drewna. Carl miał wrażenie, że słyszy też wirniki startującego gdzieś w oddali śmigłowca.
Żołnierze wybiegli ze środka, ciągnąc za sobą plecaki i broń. Carl pozwolił im ruszyć przodem, wyszedł jako ostatni i rozejrzał się wokół, używając ich rozkrzyczanego tłumku jako osłony. Transportowiec zatrzymał się na wiecznobetonowym pasie naprzeciw kilku zakurzonych autobusów kursujących do Cuzco i Arequipy. Za nimi wznosiła się dźwigarowa konstrukcja budynku terminalu, a jeszcze dalej na wzgórzu rozciągał się obóz Garrod Horkan 9, zbudowany z parterowych domków na sterylnym planie kratownicy. Co kilka ulic nad skrzyżowaniami powiewały białawe flagi korporacji z przeplecionymi literami G i H w pierścieniu gwiazd. Przez pozbawione szyb okna terminalu Carl zauważył ludzi w kombinezonach ozdobionych tym samym logo na piersiach i plecach.
Cholerne korporacyjne miasta.
Złożył swój plecak w schowku na dworcu, zapytał sprzątacza w kombinezonie o kierunek i wyszedł z powrotem na słońce wznoszącej się ulicy. Po przeciwnej stronie błyszczało boleśnie jasne i błękitne jezioro Titicaca. Zsunął na oczy inteligentne szkła Cebe, na głowę wcisnął wymiętego peruwiańskiego stetsona ze skóry i ruszył w górę pochyłości, podążając za muzyką. Ubranie było bardziej sposobem na wtopienie się w tłum niż koniecznością – skórę miał ciemną i dostatecznie stwardniałą, by nie martwić się o słońce, ale szkła i kapelusz umożliwiały ukrycie twarzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obozach na Altiplano i, choć było to mało prawdopodobne, Gray mógł polecić komuś obserwować terminal. Im mniej się wyróżniał, tym lepiej.
Po pokonaniu kilku przecznic w górę ulicy Carl znalazł to, czego szukał. Budynek z prefabrykatów dwukrotnie większy od pozostałych, emanujący z zasłoniętych okien i podwójnych drzwi pulsującym rytmem remiksu huayno. Ściany oblepiono plakatami lokalnych kapel, a otwarte do środka drzwi obstawiały dwa panele przedstawiające karaibskie życie nocne według wyobrażeń jakiejś agencji reklamowej z Limy. Biały piasek i palmy, imprezowe światła. Dziewczyny criolla w bikini dwuznacznie trzymające butelki z piwem i ruszające biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki w towarzystwie facetów o europejskim wyglądzie. Oprócz orkiestry – idealnie umięśnionej i brykającej radośnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciemniejszej niż szklaneczka szkockiej z wodą.
Carl pokręcił z rozbawieniem głową i wszedł do środka.
W środku muzyka była głośniejsza, ale wciąż znośna. Dach wznosił się skosem na wysokości pierwszego piętra, a pod nim znajdowała się otwarta przestrzeń, zatem dźwięki uciekały tamtędy. Przy stoliku w rogu grało w karty trzech mężczyzn i kobieta. Gra wymagała licytacji i wyraźnie nie mieli problemów ze zrozumieniem tego, co mówią partnerzy. Przy innych stołach toczyły się rozmowy. Przez drzwi i okiennice wpadało światło słońca, tworząc na podłodze lśniące krechy, ale nie sięgało daleko i jeśli popatrzyło się wprost na nie, a potem w głąb, przez porównanie reszta sali wydawała się pogrążona w półmroku.
W przeciwnym rogu pomieszczenia zakrzywiony bar z nitowanych kawałów blachy mieścił pół tuzina pijących. Stał dostatecznie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścianie z tyłu lśniły łagodnie w półmroku. W tejże ścianie znajdowały się drzwi otwarte na równie słabo oświetloną kuchnię, najwyraźniej pustą i nieużywaną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przysadzistej kelnerki indigena, snującej się między stołami i zbierającej na tacę butelki i szklanki. Carl przyglądał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skierowała się do baru.
Dogonił ją w chwili, gdy odstawiła tacę na blat.
– Butelkę red stripe’a – odezwał się w quechua. – Bez szklanki.
Zanurkowała pod unoszonym na zawiasach fragmentem blatu i bez słowa otwarła stojącą na podłodze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wyprostowała się, trzymając ją prawie jak criollas z paneli na zewnątrz. Potem sprawnie zdjęła kapsel nieco podrdzewiałym otwieraczem wiszącym u jej pasa i postawiła ją na barze.
– Pięć soli.
Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pochodziła z Boliwii. Wyciągnął wafel INKOL i wysunął go, trzymając dwoma palcami.
– Może być?
Posłała mu spojrzenie pełne cierpienia i poszła po terminal. Sprawdził godzinę wyświetlaną w lewym górnym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Co prawda przestawiły się już na słabe oświetlenie, ale do tego, co planował, wolał mieć wyraźny kontakt wzrokowy. Położył kapelusz na barze i oparł się obok niego, zwrócony twarzą w stronę sali, starając się przybrać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świetnie tu pasuje.
W teorii powinien po przybyciu zgłosić się do zarządcy osiedla z ramienia GH. Taka obowiązywała zapisana w Karcie procedura, jednak bolesne doświadczenia z przeszłości, częściowo opłacone własną krwią, nauczyły go, by darować sobie ten etap. Wszędzie tu panowało pełne spektrum niechęci do tego, czym był Carl Marsalis, mającej swe źródła na każdym poziomie ludzkiej egzystencji. Od strony wysublimowanego poznania politycy potępiali jego egzystencję jako niemoralną. Na poziomie bardziej emocjonalnym dotykała go ogólnoludzka odraza wiążąca się z etykietką „zdrajca”. Jeszcze głębiej, na fali suchej terminologii raportu Jacobsena, ale zahaczając o hormonalne podstawy instynktów, krył się przyprawiający o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jednym z nich.
Ale najgorszy z tego wszystkiego był fakt, że w oczach korporacji Kolonii Carl był chodzącą złą prasą. Oraz gwarantowaną dziurą w budżecie. Do czasu, gdy ktoś taki jak Gray był gotów do wysłania, Garrod Horkan mógł wpakować w niego już kilkadziesiąt tysięcy dolarów w formie różnego rodzaju szkoleń i siatki biotechu. Nie był to rodzaj inwestycji, który chciało się zobaczyć wykrwawiający się w pyle Altiplano pod nagłówkami o niedostatecznych zabezpieczeniach w obozie INKOL.
Cztery lata temu zgłosił się do zarządcy obozu na południe od La Paz, a jego cel tajemniczo wyparował, gdy Carl wciąż wypełniał formularze w budynku administracji. Kiedy wszedł do jego domku, w kuchni na stole wciąż dymił talerz zupy. Tylne drzwi były otwarte, podobnie jak pusta skrzynia w nogach łóżka w pokoju obok. Tamten człowiek już nigdy więcej się nie pojawił i Carl musiał przyznać sobie i Agencji, że najprawdopodobniej przebywa już na Marsie. Nikt w INKOL nie potwierdziłby tej informacji, więc nie zawracał sobie głowy pytaniem.
Sześć miesięcy później Carl zgłosił się późnym wieczorem do innego zarządcy obozu, odmówił wypełniania formularzy i chwilę po wyjściu z budynku administracyjnego został zaatakowany przez pięciu mężczyzn z kijami bejsbolowymi. Na szczęście nie byli zawodowcami i w ciemnej alejce wchodzili sobie nawzajem w drogę. Ale do chwili, gdy udało mu się wyrwać jeden z kijów bejsbolowych i przegonić napastników, cały obóz był już na nogach. Ulicę rozświetlały latarki i szybko przekazywano sobie wiadomość: przy budynku administracji pojawił się nowy czarnoskóry i sprawia kłopoty. Carl nie zawracał sobie głowy przebijaniem się przez ulice pełne wrogich spojrzeń, by sprawdzić obozowy adres swojego celu. Wiedział, co zastanie.
Zostały jeszcze skutki walki, równie przewidywalne. Pomimo licznych przechodniów, a nawet jednego czy dwóch bezczelnych gapiów, nagle okazało się, że nie ma żadnych świadków. Mężczyzna, którego Carl obił dostatecznie mocno, by nie mógł uciec, nie puścił pary z gęby na temat powodu ataku. Zarządca nie pozwoliła Carlowi na przesłuchanie go w cztery oczy i nawet nadzorowane przesłuchanie ograniczyła, tłumacząc się względami medycznymi. „Więzień ma pewne prawa”, oświadczyła powoli, jakby Carl był ograniczony umysłowo. „Dość go już pan skrzywdził”.
Carl, wciąż krwawiący z rozbitego policzka i ze złamanym przynajmniej jednym palcem, tylko na nią popatrzył.
Obecnie informował zarząd obozu, gdy było już po wszystkim.
– Szukam starego kumpla – powiedział kelnerce, gdy wróciła z urządzeniem. Dał jej wafel INKOL i odczekał, aż go przesunęła. – Nazywa się Rodriguez. To bardzo ważne, żebym go znalazł.
Jej palce zawisły nad klawiaturą. Wzruszyła ramionami.
– Rodriguez to częste nazwisko.
Carl wyciągnął jeden z wydruków plików ściągniętych z kliniki w Bogocie i pchnął go w jej stronę po barze. Wygenerowany komputerowo obraz miał zaprezentować klientowi, jak będzie wyglądał, gdy zejdzie już opuchlizna. W czasie rzeczywistym, tak szybko po tak taniej operacji, nowa twarz Graya pasowałaby pewnie do ofiary linczu z Jezusowa, ale mężczyzna uśmiechający się na klinicznym obrazie wyglądał zdrowo i zdumiewająco przeciętnie. Szerokie kości policzkowe i usta, standardowe rysy amerindiańskie. Carl, który miał prawie paranoję w tych sprawach, kazał Matthew wrócić tej nocy do strumieni danych kliniki, by się upewnić, że nie próbowali oszukać go jakimś standardowym obrazkiem. Matthew narzekał, ale zrobił to prawdopodobnie, żeby dowieść, że potrafi. Nie było wątpliwości. Gray właśnie tak teraz wyglądał.
Kelnerka przez chwilę bez zainteresowania przyglądała się wydrukowi, po czym wystukała dla wafla kwotę zdecydowanie wyższą od pięciu soli. Kiwnęła głową w stronę siedzącego przy drugim końcu baru masywnego, jasnowłosego faceta, patrzącego w szklaneczkę takim wzrokiem, jakby była jego osobistym wrogiem.
– Jego zapytaj.
Ręka Carla wystrzeliła z prędkością siatki. Tego ranka się podładował. Wygiął jej palec wskazujący, zanim uderzyła w klawisz zatwierdzenia transakcji, i wykręcił go lekko, tylko tyle, by zablokować stawy kostek. Poczuł, jak jej kości zaczepiają o siebie.
– Ciebie pytam – powiedział spokojnie.
– A ja odpowiadam. – Jeśli się bała, nie okazała tego. – Znam tę twarz. Przychodzi tu i pije z Rubio dwa albo trzy razy w tygodniu. To wszystko, co wiem. Puścisz mój palec czy mam ściągnąć na ciebie uwagę? Może wezwać ochronę obozu?
– Nie. Ale musisz mnie przedstawić temu Rubio.
– Cóż. – Posłała mu miażdżące spojrzenie. – Wystarczyło poprosić.
Puścił ją i odczekał, aż zakończy transakcję. Oddała mu wafel, kiwnęła głową i ruszyła nieśpiesznie wzdłuż baru, aż stanęła naprzeciw blondyna i jego szklaneczki. Mężczyzna zerknął na nią, potem na podchodzącego Carla i z powrotem na nią. Odezwał się po angielsku.
– Cześć, Gaby.
– Cześć, Rubio. Widzisz tego gościa? – Ona też przeszła na angielski, z mocnym akcentem, ale płynny. – Szuka Rodrigueza. Mówi, że jest jego kumplem.
– Serio? – Rubio przesunął się trochę i spojrzał na Carla. – Jesteś kumplem Rodrigueza?
– Tak, by…
Wtedy pojawił się nóż.
Później, gdy miał czas, Carl rozpracował sztuczkę. Broń wyposażono w samolep na rękojeści i blondyn przypuszczalnie przykleił ją do baru w zasięgu ręki gdy tylko zobaczył, że kelnerka rozmawia z obcym. Beztroskie podejście Carla – przyjaciel Rodrigueza, jasne – przesądziło sprawę. Oboje byli przyjaciółmi Graya. Wiedzieli, że nie ma innych.
Tak więc Rubio oderwał nóż i tym samym płynnym ruchem dźgnął Carla. Ostrze mignęło niewyraźnie w słabym świetle, opuszczając głębszy cień baru, rozcięło bluzę i gwałtownie wyhamowało na weblarze pod spodem. Kolczuga z modyfikowanej genetycznie pajęczej nici, droga rzecz. Jednak pchnięcie napędzane było zbyt dużą dawką nienawiści i furii, by łatwo dało się zatrzymać, zresztą pewnie pomogło monomolekularne ostrze. Carl poczuł, jak czubek przebija się i wchodzi w jego ciało.
Ponieważ tak naprawdę liczył się z czymś takim, był już w ruchu, a weblar pozwolił mu na luksus rezygnacji z uników. Uderzył Rubio ciosem tanindo – podstawą dłoni, dwa krótkie ciosy, łamiąc nos i miażdżąc skroń mężczyzny, posyłając go gwałtownie na podłogę baru. Nóż wyszedł z rany – paskudna, bolesna intymność metalu w ciele – a on stęknął, uwalniając się od niego. Rubio drgnął i przetoczył się na podłodze, prawdopodobnie w agonii. Carl dla pewności kopnął go w głowę.
Wszystko znieruchomiało.
Ludzie gapili się na niego.
Pod osłoną weblaru poczuł krew, spływającą w dół brzucha z rany po nożu.
Za jego plecami Gaby wybiegła przez drzwi do kuchni. Tego również w zasadzie się spodziewał: według jego źródła była blisko z Grayem. Niezgrabnie przeskoczył bar – dziki błysk bólu z nowej rany – i ruszył za nią.
Przez kuchnię – ciasne, usmolone pomieszczenie, z włączonymi palnikami gazowymi i drzwiami wciąż odbijającymi się po przejściu Gaby. Biegnąc, Carl zahaczył o parę rondli, zostawiając za sobą brzęk metalu. Wypadł przez drzwi w alejkę na tyłach budynku. W oczy uderzył go nagły blask słońca. Po prawej dostrzegł kelnerkę biegnącą sprintem w górę wzgórza. Miała około trzydziestu metrów przewagi.
W sam raz.
Pobiegł za nią.
Wraz z walką w pełni uaktywniła się siatka. Wypełniła go teraz, ciepła jak słońce, a ból w boku ograniczył się do wspomnienia i luźnej świadomości, że krwawi. Jego wzrok wyostrzył się na uciekającej kobiecie, rozmazując w jasną plamę skraje pola widzenia. Kiedy skręciła w lewo i zniknęła, zmniejszył dzielącą ich przestrzeń o jakąś jedną trzecią. Dotarł do skrzyżowania i wyjrzał w mroczną alejkę, tym razem ledwie szerokości jego ramion. Niepomalowane ściany prefabrykowanych budynków z małymi, wysoko umieszczonymi okienkami, o ściany oparte sterty plastikowych płyt budowlanych i ram konstrukcyjnych, na ziemi mnóstwo pustych puszek. Stopą zaczepił o kawałek folii jednej z ram. W głębi Gaby skręcała właśnie w prawo. Nie sądził, żeby się oglądała.
Dobiegł do następnego rogu i zatrzymał się, walcząc z chęcią wystawienia głowy. Tym razem Gaby wybiegła na główną ulicę, wyłożoną wiecznobetonem i luźno zapełnioną ludźmi. Przykucnął, wyciągnął okulary Cebe i wyjrzał za róg na wysokości kolan. Ponieważ tym razem nie musiał mrużyć oczu przed ostrym słońcem, niemal natychmiast wypatrzył uciekającą dziewczynę. Oglądała się przez ramię, ale zdecydowanie go nie zobaczyła. Nie gnała już panicznie, tylko ciężko dyszała, a po chwili ruszyła dalej ulicą, biegnąc. Carl przyglądał się jej przez kilka sekund, pozwalając jej zwiększyć odległość do dobrych pięćdziesięciu metrów, po czym wyszedł na ulicę i ruszył jej śladem. Uginał kolana, by jego głowa nie wystawała nad głowami przechodniów. Zebrał parę zdziwionych spojrzeń, ale nikt się do niego nie odezwał i co ważniejsze, nikt nie skomentował tego na głos.
Z jasnością zapewnianą przez siatkę zdał sobie sprawę, że ma około dziesięciu minut. Tyle potrwa, zanim wiadomość o walce w barze dotrze do władz, a te wyślą w powietrze nad ulicami Garrod Horkan 9 śmigłowiec patrolujący. Jeśli do tego czasu nie znajdzie Graya – gra skończona.
Trzy przecznice dalej Gaby nieoczekiwanie przeszła na drugą stronę ulicy i weszła do parterowego domku z prefabrykatów. Carl zauważył, jak wyciąga z kieszeni jeansów szary prostokąt karty kodowej i przesuwa go przez zamek. Drzwi otwarły się, a ona zniknęła w środku. Zbyt daleko, by odczytać numer na tabliczce, ale z przodu domku zawieszono koszyki z kwitnącymi na żółto kaktusami. Carl dotarł do bliższego końca budynku, wślizgnął się w alejkę między nim a sąsiednim i przeszedł na tyły. Okno łazienki było otwarte, więc ostrożnie podciągnął się do parapetu. Niewyraźny ból rany po nożu, mięśnie ocierające się o siebie w nietypowy sposób. Ledwie uniknął wdepnięcia w klozet, uskoczył w bok i krzywiąc się, przykucnął przy drzwiach.
Przez ściany grubości palca przenikały głosy, nieco basowe od rezonansu, ale wyraźne. W tych czasach zewnętrzne wyciszenie prefabrykowanych domków było dość przyzwoite, ale za to samo we wnętrzu trzeba było już zapłacić ekstra. Nie było to coś, co GH sfinansowałoby w bazie – trzeba było zakupić opcję, a właściciel domku, Gaby czy Gray, wyraźnie tego nie zrobił. Carl znów usłyszał mocno akcentowaną angielszczyznę kobiety, a potem inny głos, znany mu z nagrań.
– Ty cholerna głupia suko, czemu tu przyszłaś?
– Ja… ty… – Nie tego się spodziewała. – Żeby cię ostrzec.
– Jasne, a on przyjdzie tu zaraz za tobą!
Plaśnięcie, otwartą dłoń w jej twarz. Carl usłyszał przez ścianę, jak gwałtownie wciągnęła powietrze, nic więcej. Była twarda, przywykła do tego, albo jedno i drugie. Nacisnął klamkę, uchylił drzwi i zajrzał. Przez wąską szparę dostrzegł masywną postać. Uniesiona w górę, gestykulująca ręka, jednak mignęła zbyt szybko, by stwierdzić, czy trzyma w niej broń. Carl sięgnął pod kurtkę po pistolet haag. W pokoju obok na podłodze wylądowało coś ciężkiego.
– On pewnie właśnie cię śledzi, puścił cię, żeby mógł to zrobić. Ty durna cipo, ty…
Teraz.
Carl pchnął drzwi i stanął na wprost dwojga ludzi, znieruchomiałych po drugiej stronie maleńkiego salonu wyłożonego jaskrawymi dywanami. Gray był na wpół obrócony, górując nad krzywiącą się Gaby, która, wycofując się, wywróciła wysoki kwiatek doniczkowy przy drzwiach. Na jej twarzy, w miejscu uderzenia, rysował się zaczerwieniony odcisk dłoni. Wokół pokoju ustawiono więcej kwiatków, półki zastawiono tanią ceramiką oraz ikonami Pachamama i jakiegoś hiszpańskiego świętego, a na ścianie zawieszono tekst hiszpańskiej modlitwy. Byli w domu Gaby.
Nadał głosowi twarde i spokojne brzmienie.
– To koniec, Frank. Gra skończona.
Gray odwrócił się powoli, z rozmysłem, i, cholera, tak, miał broń, potężną armatę, która wyglądała jak przyspawana do jego dłoni. Drobna część umysłu Carla, odporna na siatkę i betamielinę wypełniającą resztę systemu, zidentyfikowała ją jako zabójczą broń, bezłuskowego smitha 61. Miała ponad czterdzieści lat, ale mówili, że można ją wyrzucić na orbicie, podjąć po pełnym okrążeniu, a ona wciąż by zabijała, jakby wyszła prosto z fabryki. Pierwszy raz od dawna ucieszył się z chłodnej masy haaga we własnej dłoni.
Nie pomogło to, gdy Gray uśmiechnął się do niego.
– Cześć, oenzetowiec.
Carl kiwnął głową.
– Odłóż broń, Frank. To koniec.
Gray zmarszczył brwi, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał.
– Kto cię przysłał? Jezusowo?
– Bruksela. Odłóż broń.
Tamten nawet nie drgnął. Mógłby być zatrzymanym hologramem. Nawet zmarszczka na czole nie zmieniła położenia. Może trochę się pogłębiła, jakby Gray próbował zrozumieć, jak do tego doszło.
– Znam cię, prawda? – odezwał się nagle. – Marceau, tak? Facet z loterii?
Niech mówi.
– Blisko. Marsalis. Podoba mi się twoja nowa twarz.
– Serio? – Smith wciąż zwisał luźno w jego opuszczonej przy boku ręce. Carl zastanawiał się, czy Gray został już osiatkowany. Jeśli tak, decydowałoby to o jego szybkości, ale gorzej, że miałoby istotny wpływ na nastawienie Graya. – Wiesz, próbuję się dopasować. Deru kui wa utareru.
– Nie sądzę.
– Nie? – Powolny, groźny uśmieszek, którego Carl miał nadzieję nie zobaczyć.
– Nigdy nie miałeś zamiaru dać się wtłoczyć, Frank. Żaden z nas nie chce, na tym polega nasz problem. I masz paskudny akcent w japońskim. Chcesz mojej rady? Lepiej wypowiadaj swoje mądrości ludowe po angielsku.
– Nie chcę. – Uśmiech przerodził się w szerokie wyszczerzenie zębów. Poddawał się prochom. – To znaczy… nie chcę twojej rady.
– Czemu nie odłożysz broni, Frank?
– Chcesz cholernej listy?
– Frank. – Carl stał w absolutnym bezruchu. – Spójrz na moją dłoń. Ta broń to haag. Nawet jeśli mnie dostaniesz, nie muszę zrobić nic więcej niż cię drasnąć. I po wszystkim. Może spróbujesz coś uratować?
– Tak jak ty? – Gray potrząsnął głową. – Nie będę niczyim psem, oenzetowcu.
– Och, dorośnij, Frank. – Zaskoczył go nagły gniew we własnym głosie. – Wszyscy jesteśmy czyimiś psami. Chcesz zginąć, proszę bardzo, zmuś mnie do tego. Zapłacą mi tyle samo.
Gray widocznie się sprężył.
– Tak, założę się, że owszem.
Carl opanował własne uczucia. Wolną ręką wykonał powolny, uspokajający ruch.
– Słuchaj…
– Niczego nie będę słuchać. – Bezlitosny uśmiech. – Znam swoje szanse. Trzech eurogliniarzy, paru stanowych żołnierzy Jezusowa. Myślisz, że nie wiem, co to znaczy?
– Człowieku, to Bruksela. Mają tu jurysdykcję. Nie musisz ginąć. Zamkną cię, ale…
– Właśnie, zamkną mnie. Siedziałeś kiedyś w obozie?
– Nie. Ale nie może to być wiele gorsze od Marsa, a tam właśnie się wybierałeś.
Gray potrząsnął głową.
– Błąd. Na Marsie będę wolny.
– To wcale nie tak, Frank.
Gaby rzuciła się na niego z krzykiem.
Nie miała do przebycia dużej odległości i zanim ją zastrzelił, pokonała już połowę z uniesionymi rękami i palcami wygiętymi jak szpony. Haag kaszlnął głęboko, a pocisk trafił ją gdzieś w okolicy prawego obojczyka. Uderzenie wykręciło nią i rzuciło na Graya, który unosił już swojego Smitha. Udało mu się wystrzelić, z ogłuszającym w tak małym pomieszczeniu hukiem, i wybił potężną dziurę w ścianie obok lewego ucha Carla. Ogłuszony i trafiony w twarz odłamkami Carl rzucił się niezgrabnie w bok i posłał w przeciwnika cztery pociski. Gray zatoczył się do tyłu, jak bokser pod silnymi ciosami, uderzył w ścianę, po czym zsunął się do pozycji siedzącej na podłodze. Pistolet wciąż zaciskał w dłoni. Patrzył przez chwilę na Carla, a ten, podchodząc ostrożnie, strzelił mu jeszcze dwukrotnie w pierś. Potem przyglądał się uważnie, z wciąż wycelowaną bronią, aż z oczu Graya uleciało życie.
Konto biotechu: zamknięte.
Na podłodze Gaby próbowała się podnieść i poślizgnęła się na własnej krwi. Krew z rany na jej ramieniu spływała obficie po ręce na barwny dywan. Pociski haaga zaprojektowano tak, by zostawały w ciele – ściana za Grayem była nietknięta – ale wchodząc, robiły straszny bałagan. Popatrzyła na niego, gulgocząc coś ze strachem.
Potrząsnął głową.
– Pójdę po jakąś pomoc – powiedział w quechua.
Ominął ją, podszedł do frontowych drzwi i je otworzył.
Potem, w promieniach słońca, obrócił się cicho i strzelił do niej jeszcze raz, w tył głowy.
Oczywiście aresztowali go.
Przyciągnięty odgłosami strzelaniny przybiegł oddział opancerzonych ochroniarzy obozu, kryjąc się za rogami budynków i stojącymi pojazdami niczym grupa żuków wielkości człowieka. Słońce lśniło na ich matowych niebieskich pancerzach i hełmach, błyskało na krótkich lufach karabinków szturmowych. Byli też cisi jak żuki – najprawdopodobniej ich wyposażenie obejmowało nie tylko broń i pancerze, ale i mikrofony indukcyjne oraz sprzęt łączności. Wyobraził sobie, jak to wygląda z ich strony. Przyciszone, pełne szoku głosy w słuchawkach. Obraz zza gogli.
Zastali Carla siedzącego ze skrzyżowanymi nogami we frontowych drzwiach domku, z pustymi dłońmi wystawionymi na zewnątrz. Była to pozycja medytacyjna tanindo, której nauczył się od Sutherlanda, ale daleko mu było do medytacji. Mijały właśnie skutki działania siatki i zaczynał z powrotem czuć ból w zranionym boku. Kontrolował go oddechem i utrzymywał ciało w bezruchu. Uważnie przyglądał się, jak oddział ochrony posuwa się ulicą w jego stronę. Swojego haaga i licencję Agencji położył na ulicy dobre cztery czy pięć metrów od miejsca, gdzie usiadł, i gdy tylko pierwsza z opancerzonych postaci podeszła do niego z karabinem zwieszonym na ramieniu, powoli uniósł ręce nad głowę. Chłopak w pancerzu ochronnym oddychał gwałtownie, a młoda twarz zdradzała stres.
– Jestem agentem licencjonowania genetycznego – wyrecytował głośno po hiszpańsku Carl. – Zatrudnionym na kontrakcie przez ONZALG. Tam na ulicy, obok broni, leżą moje dokumenty. Jestem nieuzbrojony.
Podeszła reszta drużyny, wciąż z czujnie trzymaną bronią. Wszyscy mieli po dwadzieścia parę lat. Nieco starszy dowódca oddziału wziął papiery, ale jego spocona twarz wcale nie zdradzała pewności siebie. Carl siedział nieruchomo i wciąż powtarzał swoje słowa. Musiał się do nich przebić, nim zajrzą do domku. Musiał zyskać jakiś autorytet, choćby pożyczony. Za nowoczesnym sprzętem do tłumienia zamieszek kryli się poborowi, tacy sami jak ci, którzy go tu przywieźli. Większość z nich skończyła szkołę w wieku czternastu lat, część pewnie jeszcze wcześniej. Sąd europejski mógł nic dla nich nie znaczyć, a ich stosunek do ONZ mógł być w najlepszym razie ambiwalentny, jednakże licencja Agencji stanowiła imponujący kawał plastiku i holoprojekcji. Jeśli będzie miał szczęście, to przeważy, gdy znajdą ciała.
Dowódca grupy opuścił karabin, przykucnął obok licencji i ją podniósł. Przechylił holozdjęcie, porównując je z twarzą Carla. Wstał i ostrożnie szturchnął haaga czubkiem buta.
– Słyszeliśmy strzały – powiedział.
– Zgadza się. Usiłowałem aresztować dwoje podejrzanych w sprawie ONZALG, ale mnie zaatakowali. Oboje nie żyją.
Wymiana spojrzeń między młodzieńcami w hełmach. Kapitan kiwnął na dwójkę z oddziału, chłopaka i dziewczynę, a oni podeszli do drzwi budyneczku. Dziewczyna wykrzyknęła ostrzeżenie do wnętrza.
– Nie ma tam nikogo żywego – zapewnił ich Carl. – Naprawdę.
Dwójka policjantów pokonała drzwi w podręcznikowy sposób, wpadając do środka i zwiedzając pokoje, przed każdym wywrzaskując niepotrzebne wezwania do poddania się. Reszta czekała, z bronią wciąż wycelowaną w Carla. W końcu kobieta wyszła z domu z karabinem szturmowym przewieszonym przez ramię, podeszła do kapitana i zaczęła mówić coś szeptem. Carl widział, jak twarz mężczyzny ciemnieje z wściekłości. Gdy dziewczyna skończyła raport, kiwnął głową i zdjął okulary przeciwsłoneczne. Carl westchnął i przyjął zwyczajowe spojrzenie. Ta sama co zawsze mieszanka strachu i obrzydzenia. I młody człowiek odpinał już od pasa niebieskie, plastikowe kajdanki. Wskazał na Carla jak na coś brudnego.
– Wstawaj – powiedział zimno. – I dawaj cholerne ręce za plecy.
***
Zanim znów rozcięli, stracił czucie w palcach, a stawy barkowe bolały go od prób mocniejszego ściśnięcia nadgarstków. Pętle zadzierzgnęli z dziką siłą – nawet zaciśnięcie przy tym pięści nie zapewniło mu odrobiny luzu, a naturalne napięcie ramion rozsuwało mu nadgarstki, więc jakkolwiek się ustawił, plastik wżynał się w ciało. Biorąc pod uwagę ranę w boku, tylko tego mu brakowało.
Znaleźli ranę, gdy go przeszukiwali, ale bardziej interesowało ich opróżnienie mu kieszeni niż opatrzenie ran. Nie ściągnęli kajdanek. Przypuszczał, że jeśli tylko nie umrze w areszcie, nie obchodziło ich, w jakim jest stanie. W centrum ochrony obozu rozcięli mu ubranie. Obojętny medyk obmacał ranę, uznał, że jest powierzchowna, opryskał ją antybiotykiem, skleił i przyłożył plaster. Żadnych środków przeciwbólowych. Potem wsadzili go do plastikowej, lekko śmierdzącej szczynami celi, a dyrektor GH przez dwie godziny udawał, że ma na głowie ważniejsze sprawy niż dwa zabójstwa w swoim obozie.
Carl spędził ten czas, odtwarzając swoją konfrontację z Grayem i szukając sposobu na takie jej rozegranie, w którym Gaby nie musiała ginąć. Oceniał podejścia, użyte słowa, sposób, w jaki potoczyła się rozmowa. Kilkanaście razy dochodził do tego samego wniosku: był tylko jeden sposób, na ocalenie życia Gaby, a mianowicie zastrzelenie Graya w chwili, gdy tylko wyszedł z łazienki.
Wiedział, że Sutherland by się wkurzył.
„Nie ma czegoś takiego, jak podróże w czasie”, tłumaczył kiedyś cierpliwie. „Żyjesz po prostu z tym, co zrobiłeś, i w przyszłości próbujesz robić tylko to, z czym jest ci dobrze. Na tym to wszystko polega, złamasie, to wszystko”.
Niesione wspomnieniami wróciły do Carla jego własne myśli.
Nie chcę już tego więcej robić.
W końcu przyszło po niego dwóch ochroniarzy, mężczyzn bez pancerzy. Zabrali go z celi, nie zdjąwszy kajdanek, i zaprowadzili do małego biura na drugim końcu budynku. Dyrektor obozu siedział za biurkiem w rogu i machając nogą, przyglądał się, jak bezceremonialnie uwalniają Carla. Wyciśnięty z tubki rozpuszczalnik kapnął mu na skórę, przypalając ją. Miał wrażenie, że nie był to przypadek.
– Bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego – odezwał się po angielsku dyrektor, bez śladu żalu. Był to dość typowy, wysoki biały facet po czterdziestce, w swobodnym stroju dobrej firmy. Z wcześniejszego wywiadu Carl wiedział, że nazywa się Axel Bailey, ale nie przedstawił się, tak samo jak nie wyciągnął ręki.
– Mnie też.
– Tak, najwyraźniej niepotrzebnie pana aresztowano. Gdyby jednak zgłosił się pan do nas, nim zaczął pan się bawić w detektywa w moim obozie, moglibyśmy uniknąć wielu nieprzyjemności.
Carl nie odpowiedział, po prostu rozcierał dłonie i czekał, aż ból w rękach odnowi znajomość z krążeniem krwi.
Bailey odchrząknął.
– Cóż, tak, potwierdziliśmy, że Rodriguez faktycznie był osobą, o której pan mówi. Wygląda na to, że udało mu się oszukać nasze procedury. W każdym razie pańskie biuro chce, żeby skontaktował się pan z nimi w celu zdania wstępnego raportu dotyczącego strzelaniny, ale ponieważ nie zamierzamy kwestionować jurysdykcji, oczywiście na tym etapie nie ma potrzeby dalszych działań. Chciałbym jednak uzyskać pańskie zapewnienie, że złoży pan pełny raport w INKOL, gdy tylko wróci pan do Londynu, informując o naszej współpracy. Jeśli to wszystko, jest pan wolny. Właściwie to nawet możemy panu pomóc w znalezieniu transportu.
Carl kiwnął głową. W palcach uaktywniły się pierwsze igły bólu.
– Rozumiem. Chce pan, żebym zniknął, zanim pojawią się tu dziennikarze.
Bailey zacisnął usta w kreskę.
– Zostanie pan przewieziony helikopterem wprost do Arequipy – oświadczył z naciskiem – gdzie będzie pan mógł złapać połączenie do domu. Proszę uznać to za gest dobrej woli. Na miejscu zostaną panu zwrócone licencja i pistolet.
– Nie. – Carl pokręcił głową. Zgodnie z mandatem ONZALG teoretycznie i tak mógł zażądać wywiezienia helikopterem. Teoretycznie. – Sam odda mi pan moją licencję i pistolet, i to teraz.
– Przepr…
– Pistolet haag jest własnością ONZALG. Nie wolno go posiadać żadnej nieupoważnionej osobie. Proszę mi go przynieść.
Bailey przestał machać nogą. Przez chwilę patrzył Carlowi w oczy, prawdopodobnie zobaczył w nich to, co się tam kryło, i odchrząknął. Kiwnął głową w stronę jednego z ochroniarzy, wyraźnie odczytując jego nazwisko z plakietki na kieszeni munduru.
– Ach, Sanchez. Idź i przynieś rzeczy pana Marsalisa.
Strażnik odwrócił się w stronę wyjścia.
– Nie. – Carl zerknął na Sancheza, który znieruchomiał z ręką na klamce. Wiedział, że zachowuje się dziecinnie, ale nie potrafił się powstrzymać. Spojrzał z powrotem na dyrektora. – Powiedziałem, że pan ma mi go przynieść.
Bailey się zaczerwienił. Zerwał się z miejsca, opierając się o brzeg biurka.
– Słuchaj no, Marsalis, nie moż…
Carl objął boleśnie zdrętwiałą pięść drugą dłonią. Skrzywił się. Głos dyrektora ucichł.
– Idź i mi go przynieś – powtórzył cicho Carl.
Chwila zawisła i pękła. Wciąż zaczerwieniony po czubek starannie uczesanej głowy Bailey przepchnął się obok i otworzył drzwi.
– Pilnujcie go – warknął na strażników i wyszedł. Carl zauważył wymianę uśmieszków między mężczyznami. Przez chwilę rozcierał pięść, potem zamienił dłonie.
– To który z was tak humanitarnie poczęstował mnie rozpuszczalnikiem?
Uśmiech zmienił się we wrogą czujność i sztywną ciszę trwającą do czasu, aż Bailey wrócił z jego rzeczami i dokumentami do podpisania.
– Będzie pan musiał to pokwitować – rzucił chmurnie.
Ochrona obozu opakowała wszystko czterdziestocentymetrowej szerokości taśmą izolacyjną, z każdym przedmiotem szczelnie zamkniętym próżniowo w plastiku. Carl wziął taśmę, rozwinął ją na biurku i sprawdził, czy niczego nie brakuje. Wskazał na klucz do szafki.
– To do szafki na dworcu autobusowym – wyjaśnił. – W środku jest moja torba.
– Może ją pan zabrać w drodze do helikoptera – odpowiedział Bailey i niecierpliwie przesunął w jego stronę dokumenty. – Moi ludzie pana odprowadzą.
Carl wziął formularz, położył go na biurku, oderwał osłonkę aktywacyjną z naklejki holorejestratora w rogu i nachylił się nad nim.
– Carl Marsalis, SIN s810dr576 – wyrecytował z wieloletnią wprawą wypowiadania tych słów – kod autoryzacyjny ONZALG 31 nefryt. Niniejszym oświadczam, że przedmioty na liście w pełni odpowiadają stanowi posiadania zabranemu mi przez ochronę obozu GH 18 czerwca 2107 i zwróconego tego samego dnia.
Kciukiem zapieczętował dysk i odepchnął go od siebie po powierzchni biurka. W chwili gdy recytował poświadczenie, opanowało go dziwne, duszące uczucie, jakby to on został zapakowany próżniowo w plastik, nie jego rzeczy.
Nie chcę już tego więcej robić.
Nie, to nie to. Spojrzał w górę i zauważył sposób, w jaki patrzyli na niego Bailey i dwaj strażnicy.
Nie chcę więcej być tym.
***
Helikopter wywiózł go z obozu, skręcając nad lśniącym błękitem jeziora, potem przelatując nad ciemnymi, pięknymi górami w drodze z Altiplano do Arequipy. Tego typu maszyny wyposażono w inteligentne systemy nawigacji działające na bazie aktualizowanego w czasie rzeczywistym satelitarnego modelu terenu i pogody, co oznaczało, że leciały praktycznie same. Mimo wszystko pilot uparcie ignorował go przez cały lot. Siedział samotnie w przedziale pasażerskim i wyglądał przez okno na krajobraz w dole, luźno dopasowując go do wspomnień z Marsa. Podobieństwa były oczywiste – INKOL symulował tu nie tylko rozrzedzone powietrze – ale mimo wszystko to wciąż był dom, z błękitnym niebem w górze i szerokim horyzontem dużej planety, oraz działającym na kości solidnym ciążeniem jednego g.
„Nie akceptuj namiastek”. Przez głowę przemknęły mu slogany z nadajników politycznych partii Najpierw Ziemia. „Nie słuchajcie korporacyjnych reklam. Stąpajcie twardo po ziemi. Walczcie o lepsze życie tutaj i lepszy świat teraz”.
Na lotnisku w Arequipie użył swoich papierów ONZALG do zdobycia miejsca sypialnego na pokładzie pierwszego bezpośredniego poziomego lotu do Miami, liniami Delty. Wolałby lot suborbitalny, ale w tym celu nadal trzeba było pojechać do Limy, a to prawdopodobnie nie było warte dodatkowego czasu i zachodu. W ten sposób przynajmniej będzie mógł odpocząć. Zostało mu około godziny do odlotu, kupił więc kodeinę bez recepty, wziął podwójną zalecaną dawkę i docisnął ją byle czym z baru Wołowiny z Buenos Aires. Jadł nieśpiesznie na tarasie obserwacyjnym, nie czując smaku, oglądając ośnieżony, wulkaniczny stożek El Misti i zastanawiając się, czy naprawdę gdzieś tam nie było czegoś, czym mógłby zarabiać na życie.
Jasne. Po powrocie idź pogadaj z Zooly, może będzie miała wolne stanowisko bramkarza.
Kwaśny uśmiech. Zaczęli zwoływać pasażerów na jego lot. Dokończył zimne pozostałości pampaburgera olé, wytarł palce i poszedł.
Podczas lotu źle spał, męczyły go sny z cichymi korytarzami Felipe Souza i ślad przerażenia, że w ciszy niskiego ciążenia sunie za nim duch Gaby, z twarzą spokojną i cudownie nie zniekształconą przez śmiertelny strzał, z mózgiem wyciekającym przez otwór z tyłu jej czaszki. Wariacje na temat, ale nic nowego – po prostu zazwyczaj w opuszczonym statku kosmicznym unosiła się za nim inna kobieta, nigdy go nie dotykając, szepcząc sycząco do ucha tuż powyżej progu słyszalności.
Ze snu wyrwał go komunikat pilota informujący, że schodzą do lądowania, ale port został zamknięty ze względów bezpieczeństwa, więc w najbliższym czasie nie wystartują żadne samoloty. Informacje o lokalnych hotelach dostępne są za pośrednictwem…
Szlag.
Prom suborbitalny Virgin zawiózłby go nad Londyn czterdzieści pięć minut po starcie z Miami. Mógłby wrócić do domu na kolację w Banners i wylądować we własnym łóżku pod osłoniętym drzewami okapem mieszkania na Crouch End. Mógłby obudzić się następnego ranka przy śpiewie ptaków i promieniach słońca przebijających się przez chmury i liście. Wreszcie trochę urlopu na wyspach – przy jego ranie Agencja nie miałaby wyboru – i z całym Atlantykiem między nim a emocjonalną topografią marsjańskich obozów przygotowawczych.
Zamiast tego poniósł swoją walizkę wzdłuż szerokich, jasno oświetlonych hal pełnych olbrzymich ekranów holograficznych, doradzających: myślisz, że to WYŁĄCZNIE czerwone skały i śluzy POWIETRZNE? Zastanów się, na marsa wysyłamy tylko najlepszych. Miami było punktem przesiadkowym Ameryk, a to oznaczało ośrodek każdej firmy biorącej udział w Inicjatywie Kolonizacyjnej Państw Zachodu. Kilka lat temu przeczytał oszacowania jakiejś dziennikarki, której udało się dostać więcej mocy obliczeniowej, niż na to zasługiwała, według której „obecnie co siódma osoba przechodząca przez lotnisko międzynarodowe Miami przylatuje tu w sprawie związanej bezpośrednio lub pośrednio z Marsem i programem INKOL. Ta liczba musi wzrosnąć”. Teraz była to już pewnie jedna na cztery.
Jechał ruchomymi chodnikami i schodami, wciąż czując się trochę otępiały po kodeinie. Po drugiej stronie kompleksu terminalu wszedł do nowego Marriotta, wziął pokój z widokiem na lotnisko i z menu usług zamówił wizytę lekarską. Wszystko to na koszt Agencji. Jako pracownik kontraktowy miał dość ograniczone konto kredytowe – jego praca i tak w większości wymagała płacenia gotówką lub waflami, które później odbierał sobie w ramach honorarium, ale biorąc pod uwagę, że nawet w najgorszym wypadku do zamknięcia sprawy Graya zostało kilka dni, wciąż zostało mu na koncie sporo środków.
Czas z nich skorzystać.
W pokoju ściągnął kurtkę i weblarową kolczugę, rzucił przepocone ubrania na podłogę i przez piętnaście minut stał pod prysznicem. Siatka schowała się z powrotem do swojego legowiska w kręgosłupie, a on stanowił jedną wielką litanię siniaków, odczuwanych przez coraz cieńszą warstwę kodeinowej osłony. Sklejona rana w boku rwała go przy każdym ruchu.
Osuszył się wielkim, puszystym ręcznikiem Marriotta i wkładał właśnie najczystsze ze swoich zużytych spodni, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Złapał T-shirt, spojrzał w dół na ranę i wzruszył ramionami. Ubieranie się nie miało sensu. Rzucił koszulkę i podszedł do drzwi nagi do pasa.
Hotelowym lekarzem okazała się bardzo ładna latynoska, która mogła zaliczyć praktykę w jakimś republikańskim szpitalu w centrum, bo na widok rany ledwie uniosła jedną ze starannie wypielęgnowanych brwi.
– Pan od dawna w Miami? – zapytała.
Uśmiechnął się i pokręcił głową.
– To nie stało się tutaj. Właśnie przyleciałem.
– Rozumiem. – Mimo to nie odpowiedziała uśmiechem. Stanęła za nim i długimi, chłodnymi palcami zaczęła obmacywać ciało wokół rany, sprawdzając klej. Nie była przy tym zbyt delikatna. – A więc jest pan jednym z naszych wspaniałych doradców wojskowych?
Przeszedł na angielski.
– Co? Z takim akcentem?
Lekkie skrzywienie ust, gdy obeszła go i stanęła z przodu.
– Pan jest Anglikiem? Przepraszam, myślałam…
– Nic nie szkodzi. Też nie lubię sukinsynów. – Wolał nie wspominać, że zabił jednego w zeszłym roku w barze w Caracas. Przynajmniej na razie. Przeszedł z powrotem na hiszpański. – Ma pani rodzinę w Wenezueli?
– Kolumbii. Ale to ta sama historia, tylko z koką, nie ropą. I dłużej. Toczy się to, od kiedy moi dziadkowie wyjechali, i nigdy się nie zmieni. – Podeszła do zostawionej na stoliku torby i wyciągnęła ręczny sonograf. – Nie uwierzyłby pan, co opowiadają mi kuzyni.
Carl pomyślał o mundurach widzianych na ulicach Bogoty parę tygodni temu. I doraźnej egzekucji, której był świadkiem.
– Przeciwnie, uwierzyłbym – zapewnił.
Uklękła przed nim i znów dotknęła rany, tym razem delikatniej. Co dziwne, jej palce wydawały się też cieplejsze. Przesunęła sonografem kilka razy po ciele, po czym wstała. Pochwycił przy tym zapach jej ciała, a równocześnie ona spojrzała mu w oczy i zauważyła, co robi. Przez chwilę rozbłysło między nimi napięcie, po czym lekarka podeszła do swojej torby. Wyciągnęła z niej opatrunki i odchrząknęła, unosząc brwi i uciekając spojrzeniem przed tym, co właśnie się stało.
– Nie mogę dla pana zrobić wiele więcej ponad to, co już zrobiono – stwierdziła trochę pośpiesznie. – Ktokolwiek to lepił, znał się na rzeczy. To dobra robota, rana powinna szybko się zagoić. Opryskali to?
– Owszem.
– Chce pan coś przeciwbólowego?
– Panuję nad bólem.
– W takim razie, jeśli pan chce, założę nowy opatrunek, chyba że chce pan iść pod prysznic.
– Zrobiłem to przed chwilą.
– Dobrze, w takim razie mogę zostawić…
– Zjadłaby pani ze mną kolację?
Uśmiechnęła się.
– Jestem mężatką – oświadczyła, wyciągając dłoń z prostą złotą obrączką. – Nie robię takich rzeczy.
– Och, przepraszam. Nie zauważyłem – skłamał.
– Żaden problem. – Znów się uśmiechnęła, ale ze śladem niedowierzania, a ton jej głosu zdradzał, że nie dała się oszukać. – Jest pan pewien, że nie chce żadnych środków przeciwbólowych? Zamierzam obciążyć pana minimalną stawką, i tak wchodzą w zakres usługi.
– Dziękuję, nie trzeba – zapewnił.
Spakowała swoją torbę, posłała mu jeszcze jeden uśmiech i zostawiła go, żeby sam sobie założył opatrunek.
***
Wyszedł.
Zapewne nie było to zbyt mądre, ale pchało go zmysłowe wspomnienie nieosiągalnej pani doktor. Jej palce na nim, jej zapach, głos. Sposób, w jaki przed nim klęczała.
Automatyczna taksówka zabrała go na wschód od lotniska, sunąc szerokimi, wielopasmowymi ulicami. Większość lokali wciąż była otwarta – blask paneli LCSL z frontów zapraszał, ale wciąż wydawał się dziwnie odległy, jak światła nabrzeżnego miasta widziane z morza. Przypuszczał, że to kodeina, może w połączeniu z czymś z siatki. Przez chwilę z satysfakcją przyglądał się, jak wszystko przemija. Potem, gdy ruch zaczął gęstnieć, wysiadł w przypadkowym miejscu, gdzie światła wydawały się najjaskrawsze. Aleja nazwana ku czci jakiegoś bohatera z czasów Odzyskania Kuby, z przymocowaną do cegieł na rogu brązową tabliczką z przyczółkiem i bagnetami. Z szeroko otwartych drzwi wylewał się remiks klasyka Zequiny i Reyesa, wewnątrz i na ulicy wokół niego prężyły się opalone ciała. Było ciepło i parno, a ubrania skurczyły się do powiewających pasków jedwabiu na stroje kąpielowe dla kobiet i lnianych lub skórzanych spodni oraz szerokich, gołych klat u mężczyzn. Kolorem skóry Carl mógł się świetnie wtopić – była to jedna z niewielu rzeczy, które podobały mu się w Miami – ale wszystko psuł jego strój. Płócienne spodnie, najlżejsze z butów trekingowych i T-shirt z czasów gorączki Bradbury’ego w ‘97. Wyglądał jak cholerny turysta.
W końcu, zmęczony wrogimi spojrzeniami lokalnych uczestników ulicznego życia, mówiącymi „nie pasujesz tu”, zszedł z głównej ulicy i zanurzył się w półmroku klubu o nazwie Picante. Miejsce było obskurne i prawie puste, nie bliższe jego fantazjom o zwieńczeniu wieczoru niż reklama przed barem w Garrod Horkan 9 w porównaniu z rzeczywistością Karaibów. W głębi umysłu kłębiły się obrazy jak z kreskówki, w których spotyka latynoamerykańską lekarkę – cóż, przynajmniej jej bliski odpowiednik – w jakimś eleganckim barze salsy pełnym światła z dyskotekowych reflektorów, odbijającym się na koktajlowych szklankach i perfekcyjnych zębach. Przejście do spokojnego, pogrążonego w łagodnym półmroku miejsca zapewniającego większą intymność, równie wysokiej klasy, a potem już prosto do jej domu, gdziekolwiek on był. Świeża pościel na wielkim łóżku i okrzyk kobiety w szczycie orgazmu. Cichnący, potem odległy, chwilowy komfort nocy w domu nieznanej kobiety.
Cóż, masz przynajmniej cienie, przyznał w duchu z kwaśnym uśmiechem. W Picante zainstalowano kilka tanecznych paneli LCLS, niewiele większych niż jego hotelowa łazienka, tradycyjny prosty bar i oświetlenie ścienne, które sprawiało wrażenie zaprojektowanego z myślą o garści dość oczywistych prostytutek, siedzących przy stołach przy papierosach i drinkach, w oczekiwaniu na zaproszenie do tańca. Carl zamówił sobie drinka – nie mieli red stripe’a, więc zdecydował się na coś, co nazywało się Torero, i już po chwili tego żałował – i usadowił się przy barze koło drzwi. Mogła to być zawodowa ostrożność albo po prostu dziwny komfort zapewniany przez możliwość obserwacji ulicy – poczucie, że nie musi tu zostać, jeśli nie będzie miał ochoty.
Ale wciąż był tam prawie godzinę później, gdy weszła i usiadła obok niego przy barze. Zbliżył się barman, polerując szklankę.
– Cześć. Daj mi whiskey z colą. I dużo lodu. Cześć, przystojniaku.
Carl zdał sobie sprawę, że to ostatnie skierowano do niego. Podniósł wzrok znad resztek kolejnego piwa i kiwnął głową, próbując w słabym świetle dokonać kalibracji. Próbując zdecydować, czy dziewczyna pracuje.
– Nie wyglądasz, jakbyś dobrze się bawił – zauważyła.
– Nie wyglądam?
– Nie.
Nie była to doctora z Marriotta – miała ostrzejszą i bledszą twarz, mniej obfite krzywizny, a metyskie włosy nie były tak zadbane. Nie miała też ślubnej obrączki, po prostu kilka tanich i ozdobnych srebrnych pierścionków na palcach obu dłoni. Obcisły gorset wyglądał, jakby zrobiono go z rzeźbionego metalu, kończąc się tuż pod pachami i ostro kontrastując z ciemną, niezbyt obcisłą spódnicą. Do tego obowiązkowe wysokie obcasy. Pokazywała całkiem sporo jędrnego ciała w kolorze kawy – uda poniżej spódnicy, ramiona i krzywiznę podniesionych piersi nad gorsetem oraz pasek brzucha między dwoma elementami garderoby, jednak nie więcej niż przeciętnie w tym upale, więc nie musiało to nic znaczyć w żadną stronę. Makijażu trochę za dużo, przy tym niezbyt dobrze ukrywał pory z boku jej nosa. Tak, pracowała. Przestał próbować się oszukiwać, przez chwilę wahał się przed podjęciem decyzji jak skoczek w drzwiach samolotu, a potem puścił.
– Właśnie przyleciałem – powiedział. – Podróż służbowa. Wciąż jeszcze nie doszedłem do siebie.
– Tak? – Przechyliła głowę i założyła nogę na nogę. Spódnica podjechała do góry. – Może ci w tym pomóc?
***
Później, gdzie indziej i uwolniony z napięcia, jakby to była para ciasnych, skórzanych spodni, których nie potrafił zdjąć sam, leżał oparty o zagłówek i przyglądał się jej, jak chodzi po białym sześcianie pokoju. Od brzegu łóżka do drzwi łazienki nie było wiele więcej niż metr, ale miał wrażenie, że wkroczyła do innego wszechświata, dźwięki i odgłosy dobiegały do niego z olbrzymiej odległości, nawet plusk wody w łazience, stuki przyborów kosmetycznych, wszystkie były jakoś przyciszone, jakby przechodziły przez grubą szklaną szybę w jakimś ciasnym wiwarium obcoplanetarnego zoo.
Przyjdźcie obejrzeć ludzi.
Zobaczcie, jak uprawiają gody w naturalnym otoczeniu.
Skrzywił się w duchu, lecz grymas był ukryty zbyt głęboko, by odbić się w mięśniach twarzy.
Obejrzyjcie rytuał irygacyjny samicy po stosunku.
Kolejny dreszcz powiedział mu, że powinien wstać z łóżka, ubrać się i wynosić w cholerę. Naprawdę nie miał tu już nic do roboty. Skasowała jego wafel, gdy tylko przeszli przez drzwi – przeciągnęła go przez szczelinę czytnika z tą samą cyniczną wprawą, jakiej użyła później przy natryśnięciu prezerwatywą jego nabrzmiałego penisa i wsunięciu go w siebie. Potem dostał trochę podstawowych sztuczek z płatnych kanałów – ssanie własnych palców, gdy wbijał się w nią, ściskanie piersi – kilka dobrze odmierzonych zmian pozycji i seria gardłowych jęków tuż przed jego orgazmem. Teraz, gdy pocięte liśćmi drzew światła ulicy przesuwały żółtawe cienie po ścianach i suficie ciemnego pokoju, a alkaliczny zapach świeżo odbytego stosunku wypełzał z pościeli splątanej przy jego pasie, nagle poczuł się stary, zmęczony i chory. Znów zaczęła boleć rana w boku i odniósł wrażenie, że opatrunek się powoli odrywa.
Zamiar dotarł wreszcie do jego systemu ruchowego. Usiadł i spuścił nogi z brzegu łóżka. Ze wszechświata łazienki dobiegł odgłos spuszczania wody w toalecie. Z jakiegoś powodu dźwięk go ponaglił i zanim weszła do pokoju, znalazł swoje spodnie i zaczął je wkładać.
– Idziesz? – zapytała tępo.
– Tak, chyba już na mnie pora. – Ściągnął koszulkę z oparcia sofy i ją naciągnął. – Jestem zmęczony, a ty, cóż, pewnie musisz jeszcze gdzieś iść, prawda?
Cisza. Stała tam, patrząc na niego. Usłyszał cichy odgłos jakby kliknięcia, potem głośniejsze przełknięcie śliny. Nagle zdał sobie sprawę, że kobieta w mroku płacze. Znieruchomiał zaskoczony, z na wpół wciągniętą koszulką, patrząc na nią. Dobiegło go łkanie. Odwróciła się od niego, obejmując się ramionami.
– Słuchaj… – odezwał się.
– Nie, idź. – Głos był twardy i prawie nie zniekształcony łzami, zapewne wyszkolony przez uprawiany zawód. Nie usiłowała go doić, chyba że znacznie lepiej szło jej udawanie żalu niż seksualnej ekstazy. Stanął za nią i popatrzył na niezgrabnie splątane strąki wilgotnych włosów.
Obrazy rozlatującego się tyłu głowy Gaby.
Skrzywił się i położył dłoń na jej ramieniu z wahaniem, które powinno być farsą po taniej intymności kupionej u niej dwadzieścia minut temu. Wzdrygnęła się lekko pod jego dotykiem.
– Jestem w ciąży – powiedziała.
Słowa odbiły się rykoszetem od skraju jego umysłu i przez chwilę sądził, że źle usłyszał. Potem, gdy tego nie powtórzyła, zdjął rękę z jej ramienia. Puszkę sprayu Trojana wyciągnęła wcześniej z torebki z cyrkową sprawnością i użyła jej w taki sam sposób. Przyglądanie się temu było chłodno uspokajające, wrażenie, że – głupi uśmieszek – trafił w dobre ręce. Teraz ta sama durna część jego czuła się zdradzona tym przyznaniem się do wcześniejszego błędu, prawie jakby oskarżała go, że ma z tym coś wspólnego.
– Cóż – zaryzykował. – To znaczy, nie możesz? No wiesz.
Jej ramiona zadygotały.
– To Floryda. To jest tu nielegalne już od dziesięcioleci. Trzeba pojechać do Unii albo na Wybrzeże, a ja nie mam takiej drogiej polisy. Nie wystarczyłoby mi nawet, gdybym sprzedała wszystko, co mam.
– I nie ma tu nikogo, kto…
– Nie słyszałeś? To cholernie nielegalne.
Obudziła się w nim odrobina profesjonalnej pewności siebie, wrażenie znalezienia się na własnym podwórku.
– Jasne, prawo nie ma z tym nic wspólnego. Nie o to pytałem. Zawsze są miejsca, gdzie możesz pójść.
Odwróciła się do niego, ścierając dłonią łzy z policzka. Powstałe przy tym smugi lśniły we wpadającym przez okna świetle z ulicy. Prychnęła.
– Jasne, miejsca, gdzie może ty możesz iść. Miejsca, gdzie może iść córka gubernatora. Myślisz, że mam takie pieniądze? A może sądzisz, że chcę ryzykować czarnorynkową skrobankę, po której wrócę do domu, żeby umrzeć od krwotoku wewnętrznego lub zejść na zapaść enzymatyczną, bo nie chciało im się właściwie wykonać profilowania? Człowieku, skąd tyś się urwał? Chorowanie kosztuje tu mnóstwo pieniędzy.
Miał już na końcu języka słowa odsyłające ją w diabły. To nie był jego problem, nie pisał się na to gówno. Zamiast tego znów zobaczył rozpadającą się głowę Gaby i jakby z dystansu usłyszał, jak pyta cicho:
– Ile potrzebujesz?
Pieprzyć to. Przekierował rosnącą irytację na dziewczynę i siebie, wycelował ją na północny wschód. Niech cholerna ONZALG zapłaci dla odmiany za coś sensownego. Stać ich, do cholery. Niech ten gnojek di Palma spróbuje to kwestionować, jeśli się odważy.
Gdy już ją uspokoił, uciszył jej płacz i uciął deklaracje wdzięczności, nim zaczęły brzmieć pusto, wyjaśnił, że potrzebuje punktu dostępowego do ściągnięcia wafli kredytowych, których mogłaby użyć. A to mogło wymagać powrotu do hotelu. Słysząc to, dziewczyna zacisnęła dłoń na jego ramieniu i domyślił się, że kieruje nią strach, że jeśli go straci z oczu, a przynajmniej wypuści z okolicy, to on zmieni zdanie. Znała bezpieczny punkt dostępowy parę przecznic dalej, korzystali z niego czasami jej klienci z centrum. Mogła mu pokazać, gdzie to jest, choćby zaraz, tylko się ubierze, to zajmie moment.
Ulice były praktycznie opuszczone, okolica należała do tańszej wersji osiedli domków i o tej porze jej mieszkańcy albo siedzieli w domach, albo balowali w centrum. Wszystkie fronty sklepów osłaniały metalowe rolety z jaskrawo-żółtymi nalepkami informującymi o ukrytych wewnątrz ładunkach przeciwwłamaniowych. Kilka barów wciąż było otwartych, świecąc nad wejściami wyblakłymi neonami, niczym słabe miejskie latarnie. Przed jednym zebrała się banda młodocianych zbirów, opartych o ściany i zaparkowane samochody, groźnie przyglądając się nielicznym przechodniom. Carl poczuł, jak powoli i sugestywnie budzi się jego siatka. Zignorował ją i starał się unikać patrzenia w oczy. Objął dziewczynę ramieniem i odrobinę przyśpieszył kroku. Oddalając się, usłyszał, jak chłopcy rozmawiają w ciężkim hiszpańskim dialekcie. Nie potrzebował przesadnej wyobraźni do rozpracowania tematu. „Pieprzeni turyści, cholerni obcokrajowcy, pieprzą nasze kobiety”. Odwieczny rant. Właściwie nie potrafił mieć do nich pretensji. Potem zniknęli za rogiem, a ich głosy zostały zastąpione muzyką z otwartego okna, ciężkim kubańskim jazzem brzmiącym, jakby ktoś grał na pianinie, używając tylko pięści.
Punkt dostępowy mieścił się w betonowej narośli dwa na dwa metry, przylepionej do ściany sklepu niczym jakiś architektoniczny rak. Wyposażono go w solidne drzwi ze stopu tantalu, a wejście oświetlały od góry mocno zakratowane panele LCLS. Carl wszedł w ich światło i nieoczekiwanie poczuł się jak artysta estradowy. Wystukał na klawiaturze swój ogólny kod dostępowy i drzwi się otwarły. Stare wspomnienia i blizna z Caracas kazały mu wepchnąć dziewczynę do wnętrza i aktywować zamknięcie drzwi, gdy tylko znaleźli się w środku. Drzwi się zatrzasnęły.
Wnętrze wyglądało praktycznie tak samo jak bezpieczne moduły, z których korzystał na całym świecie: czytnik siatkówki na elastycznym statywie, szeroki ekran z głośnikiem z boku i podajnikiem wafli powyżej, do tego podwójnej szerokości krzesło wyrastające z podłogi, raczej dla otyłych klientów, a nie szukających intymności par. W każdym razie dziewczyna nie usiadła i ostentacyjnie nie patrzyła na ekran. Naprawdę była tu już z klientami.
– Dzień dobry panu – odezwał się nieco skrzekliwie punkt dostępowy. – Chciałby pan usłyszeć listę opcji dostępnych dla kli…
– Nie. – Carl założył sobie czytnik siatkówki, mrugnął kilka razy w soczewki i odczekał na dźwięk potwierdzenia skanu. Naszła go luźna myśl, co by się stało, gdyby kiedyś musiał zrobić to z podbitym okiem.
– Dziękuję. Ma pan teraz dostęp do swoich kont.
Wziął kredyt w dziesięciu waflach ograniczonej pojemności, stwierdzając, że dziewczyna nie będzie chciała zaufać nielegalnej klinice jedną płatnością z góry. Kiedy podawał je jej w ciasnej przestrzeni, zdał sobie sprawę, że nie zna nawet jej imienia. Kilka sekund później dotarło do niego, że właściwie wcale nie chce. W ciszy przyjęła wafle, patrząc na niego w taki sposób, że pomyślał sobie, że może zechcieć z wdzięczności zrobić mu tu loda. Ale potem wyszeptała podziękowania głosem tak cichym, że prawie ich nie dosłyszał i zaczął się zastanawiać, czy nie jest po prostu kolejnym zboczonym draniem z przesadną wyobraźnią. Nacisnął blokadę zamka i drzwi otwarły się z cichym sykiem. Wyszedł za nią na zewnątrz.
– Dobra, stary! Rączki do góry tak, żebym je widział!
Krzyk dobiegł z lewej, a postacie, które na niego skoczyły, wyłoniły się z obu stron. Siatka momentalnie obudziła się do życia. Chwycił rękę, zablokował ją i rzucił właścicielem w stronę milknącego echa głosu. Przekleństwa i odgłosy upadku. Druga postać próbowała go unieruchomić, był w tym ślad jakiejś techniki, ale… szarpnął mocno, ściągnął osłaniające ramię w dół i wbił łokieć w twarz. Poczuł, jak pod ciosem ugina się nos. Napastnik krzyknął z bólu. Przestawił nogę, podsunął stopę i pchnął. Ten ze złamanym nosem poleciał na ziemię. Pojawił się kolejny, znów z lewej strony. Wykręcił się, z drapieżnym uśmiechem i zgiętymi rękami, i zobaczył swój cel. Masywny, ze skośnymi ramionami, typ podstarzałego zapaśnika. Carl zamarkował, po czym kopnął przeciwnika w brzuch. Płaczliwe stęknięcie i wrażenie solidnego trafienia, ale impet mężczyzny poniósł go do przodu i Carl musiał ostro uskoczyć w bok, by uniknąć powalenia.
Wtedy ktoś uderzył go w głowę, zza pleców.
Usłyszał nadchodzący cios, poczuł ruch powietrza przy uchu, zaczął się obracać w stronę ataku, ale było za późno. Eksplodowała w nim czerń pełna drobniutkich iskier. Obrócił się i padł na ziemię w krystalicznym świetle punktu dostępowego. Przez chwilę nic nie widział, potem odzyskał wzrok. Pojawiła się kolejna masywna postać, stając nad nim. Przez tęczę barw zniekształcającą obraz zobaczył lufę broni i przestał się spinać.
– Policja obyczajowa Miami, dupku. Zostań na ziemi, bo zrobię ci dziurę w głowie.
Oczywiście aresztowali go.
6:13.