Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klimatyczna opowieść o korupcji i porwaniu na Marsie, autora Modyfikowanego węgla, nagradzanej powieści fantastyczno-naukowej, na podstawie której nakręcono serial dostępny na platformie Netflix.
Uznana przez The Guardian za jedną z najlepszych książek roku.
Hakan Veil to były egzekutor korporacyjny wyposażony we wbudowane wspomaganie klasy wojskowej, czyniące z niego maszynę do zabijania w ludzkiej postaci. Jego byli pracodawcy porzucili go na niespokojnym Marsie, gdzie rezydujący na Ziemi panowie walczą o zyski i władzę z miejscowym ruchem niepodległościowym. Jednak ma już dość burzliwej czerwonej planety i chce tylko zdobyć bilet do domu... co oferuje mu organizacja Nadzór Ziemski w zamian za ochronę pracującej dla niej śledczej. Dla zawodowca w rodzaju Veila to banalne zlecenie... aż przestaje nim być.
Gdy jego podopieczna zaczyna się interesować tajemniczym zniknięciem zwycięzcy loterii, budzi do życia gniazdo szerszeni pełne intryg i zabójstw. A im głębiej Veil jest wciągany do gry, tym więcej dawno zagrzebanych tajemnic wyłania się na piaszczystą powierzchnię Marsa. W końcu dochodzi do sytuacji, gdy doświadczony zabójca musi zmierzyć się z potężnymi wrogami, pragnącymi zniszczyć go wszelkimi dostępnymi środkami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 699
Blues czarnej grodzi
Przebudzeniu zwykle towarzyszyć będą nakładające się uczucia radości, obsesyjnego skupienia, napięcia stresowego i łagodnych mdłości. Stany te stanowią nierozerwalny element pracy i tak właśnie należy je traktować. Jedziesz na ogniu – przywyknij.
(Elementem pracy jest również fakt, że sytuacja, w której się budzisz, zapewne zaraz się spieprzy, albo już to zrobiła).
Blond Vaisutis,Podręcznik wprowadzający dla przechwytywaczy uzupełniony o nieformalne komentarze weteranów
Na Strip Marinera trafiłem wczesnym wieczorem, a w górze na Laminie znowu próbowali deszczu. Z raczej ograniczonym powodzeniem. Z paprykowego nieba opadała z przerwami zimna, rzadka mżawka.
Nie przyglądałem się uważnie, byłem zbyt zajęty. Z tego, co słyszałem, to jakiś świeżo napisany podprogram, dzieło konsultantów z lepszego końca branży, zakodowany, skompilowany i wypuszczony luzem gdzieś tam w górze, pośród rozległych, migotliwych warstw z pajęczych nici, które zapewniały ciepło dolinie. Musieli się też solidnie przyłożyć do marketingu, bo ulice były dość gęste jak na wieczór w środku tygodnia. Kiedy zaczęło padać, można było mieć wrażenie, że ogląda to całe miasto. Wszędzie, gdzie się spojrzało, stali ludzie gapiący się w górę z wygiętymi szyjami.
Też posłałem w niebo kwaśne spojrzenie, ale się nie zatrzymałem, zamiast tego przepychałem się przez stojące mi na drodze grupy rozmawiających gapiów i ekogeeków. Każdy, kto liczył na zmoczenie tym czymś, musiał się przygotować na dłuższe czekanie. Zwodzeni żarliwymi obrazami marketingu ludzie często zapominali, że na Marsie nic nie spada szybko, a niezależnie od nowego kodu ta próba wywołania ulewy nie miała szans na złamanie podstawowych praw fizyki. Obiecany deszcz przeważnie unosił się i przesuwał poruszany podmuchami w górze, z pogardą traktując mizerne ciążenie, a w świetle zachodzącego słońca wyglądał jak krwistoczerwona mgiełka.
Jasne, ładnie wyglądał, ale niektórzy mieli sprawy do załatwienia.
Otaczał mnie bulwar Strip – pięciopiętrowe fasady z czasów Osiedlenia z pobrużdżonego, starego nanobetonu, z dawno wyczerpanymi procedurami samonaprawy. Teraz ich nieaktywne powierzchnie zostały wyrzeźbione przez dziesięciolecia huraganowych wiatrów i niesionego nim piasku w coś wyglądającego bardziej jak połacie raf koralowych podczas odpływu niż obiekty wzniesione ludzką ręką. W dawnych czasach inżynierowie INKOL pilnowali, by się nie wychylać – budynki rozmieszczono po obu stronach szerokiego kanału wykopanego między odsłoniętymi fundamentami, z identycznymi strukturami po obu stronach. Kanał miał sześćdziesiąt metrów szerokości i trzy kilometry długości z lekkim zakrzywieniem podążającym za linią uskoku struktur geologicznych dna doliny. Kiedyś mieściły się tu ogrody hydroponiczne i wypielęgnowane tereny rekreacyjne dla pierwotnych kolonistów, wszystko przykryte szklanym dachem. Parki, welodromy, kilka małych amfiteatrów i boisk sportowych, a nawet – podobno – basen albo trzy. Z darmowym wstępem dla wszystkich.
Kto by pomyślał.
Teraz dach zniknął, a z nim cała reszta. Zburzone, rozebrane, usunięte. Zamiast nich rozciągał się tu podrapany i zaśmiecony, zagłębiony w ziemi bulwar, pełen straganów i ulicznych budek rywalizujących o wciśnięcie przechodniom jak najtańszych produktów. „Kupujcie póki gorące, kupujcie teraz!”. Przecenione szpile kodu z zeszłego sezonu, półinteligentna biżuteria, Marstech z logo, kradziony lub podrabiany – musiał być przy tych cenach – i tanie żarcie, mnóstwo, parujące z miliona woków i patelni. Na obrzeżach trzymali się uliczni farmaceuci, oferując Dwadzieścia Sposobów na Szybkie Wydostanie się z Własnej Głowy, na rogach czekali chłopcy i dziewczęta oferujące prostszą drogę takiej samej ucieczki. Pewnie można by argumentować, że wciąż był to swoisty ośrodek rekreacji, jednak krążący obecnie po Strip duch zabawy wygląda dość mizernie i krzykliwie, a trafiając na niego, lepiej nie patrzeć mu prosto w oczy.
Dla tych, którzy mimo wszystko pragną go spotkać, dotarcie na dół możliwe jest przez długie tunele z ruchomymi chodnikami, wybite bez cienia elegancji przez oryginalne struktury – umieszczono je na końcach większości poprzecznych ulic, gdzie docierają do budowli z czasów Osiedlenia, otaczając je z obu stron architekturą znacznie mniej skuloną i hermetyczną, stworzoną z myślą o pokoleniu, które nagle mogło Wyjść Na Zewnątrz. Na końcach przecznic obok skromnych, pobrużdżonych zapleczy Starego Osiedlenia znienacka wyrastają wysokie, pełne aspiracji konstrukcje Otwartego Powietrza. Wchodzisz na ruchomy chodnik pod ciężkim, wysokim sufitem ze starego nanobetonu, a niekończący się pas tworzywa zabiera cię w dół, na drugą stronę.
Albo – jeśli jesteś nowy na Marsie, prosto z promu, lub podnieca cię nostalgia – robisz to, co turyści, i zjeżdżasz wielką, starą windą towarową na jednym z końców kanału. Bliźniacze platformy o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych każda, wciąż wędrujące w górę i w dół niczym powolny ruch płuc olbrzyma, gładko jak w dniu uruchomienia. Wszystkiemu towarzyszą tandetne, sztucznie historyczne komunikaty nakazujące odsunięcie się od krawędzi, grzmiące z głośników wokół platformy. Do tego wirujące żółtym światłem koguty i cały ten cyrk. Ponura sprawność ciężkiego sprzętu starej Rubieży, zachowana do dzisiaj ku uciesze turystów.
Jednakże niezależnie od tego, którą wybierzesz drogę – platformy wind czy sunące w nieskończoność pasy – wrażenie będzie praktycznie takie samo. Opadasz powoli w trzewia czegoś wielkiego i zapewne szkodliwego dla zdrowia.
Może być.
Zjechałem tunelem z końca Alei Żurawia, dzięki czemu znalazłem się mniej więcej kilometr od miejsca, w którym chciałem się znaleźć, co przy pasjonatach pogody tłoczących się na ulicach oznaczało powolny marsz. Kiedy wyszedłem z tunelu, wbrew wszelkim oczekiwaniom trafiłem na prawdziwy deszcz padający na poziomie ulicy. Uderzał mnie w twarz, gdy przeciskałem się przez tłumy, i moczył kołnierz, oblepiając wierzch dłoni i brwi kropelkami wilgoci, od których dawno zdążyłem się odzwyczaić. Uczucie było dość przyjemne, choć z drugiej strony chwilowo wszystko takie było.
Trzy dni od przebudzenia i jadę na ogniu.
W górze, za dawno niepotrzebnymi osłonami burzowymi na górnych poziomach budynków zaczynały się zapalać wczesne światła, sugerując zmysłowe tajemnice wnętrz. Nazwy klubów i loga trzymały się starej architektury jak plaga olbrzymich świecących chrząszczy i pareczników. A na deszczowym niebie zaczęły się pojawiać pierwsze żelobłony, rozciągając prawie niewidoczne skrzydła z mydlanych baniek. Przez ich powierzchnie przebiegały srebrzyste iskierki wstępnych impulsów, jak odkasływanie przy oczyszczeniu gardła. Obrazy zamigotały i rozpoczęło się trwające całą noc pompowanie obrazów.
Pomyślałem, że ze względu na prom z Ziemi, który zadokował właśnie tego ranka, będziemy bombardowani montażami dla ultraturystów albo standardowymi reklamami Vector Red i Horkan Kumba Ultra. Tego wieczoru jednak przodował deszcz – nastrojowe, pełne emocji nagrania prężnych młodych ciał brykających na nocnych ulicach w ulewach, jakich na żywo nie widział nikt w promieniu pięćdziesięciu milionów kilometrów stąd. Kompletnie przemoczone cienkie ciemne ubrania, przetarte i z rozdarciami, nieco stylizowane na favela, klejące się do krzywizn i krągłości, sterczące sztywno sutki, wystające spod tkanin kawałki gładkich, mokrych ciał. Do tego powtarzany ze wszystkich ekranów tekst reklamowy.
maczanka particle slam – poczuj wilgoć! kod opracowany w ramach współpracy particle slam z partnerem strategicznym, inicjatywą kolonizacyjną.
Jasne, znowu dzieło INKOL – wszechobecnej, wszechmocnej korporacyjnej akuszerki obecności ludzi w kosmosie. Kilka wieków temu, gdy rozpoczynali działalność, można było z przekonaniem nazwać ich keiretsu o szczególnym obszarze zainteresowania, ale współcześnie byłoby to jak przypinanie plakietki jaszczurka na tyranozaurze. Formalnie racja, ale gubi skalę. Jeśli coś ma związek z ludzką obecnością gdziekolwiek w Układzie Słonecznym lub międzyplanetarnym transportem i handlem, INKOL jest właścicielem, wykonawcą lub sponsorem. Albo za chwilę znajdzie się w jednej z tych ról. Ich przepływ kapitału to krew ekspansji, a wykorzystanie dawnej struktury prawnej na Ziemi stanowi wszechobecne ramy, które to wszystko spajają. Ich rzekomo oparta na konkurencyjności dynamika rynków jest nie bardziej rzeczywista czy istotna niż taneczne kroki i wypięte ciała smukłych młodych istot w przyjemnym i miłym deszczu na żelobłonowych ekranach.
Deszcz – ten prawdziwy, w realnym świecie – raptownie ustał. Przez chwilę powietrze nie niosło żadnej wody, tworząc długą, pełną napięcia przerwę, a potem zaczęło się znowu, tym razem żałośnie powoli. Trudno było ocenić, czy nowy kod działa dobrze – ta przerwa mogła być elementem procedur oszczędzania energii, pauzą obliczoną na osiągnięcie efektu dramatycznego albo zwykłym błędem kodu. Pasjonaci ekokodu stali porozrzucani na całym Strip, wpatrując się zmrużonymi oczami w niebo i dyskutując z przejęciem.
– Mówiłem ci, że to rozwiążą. Particle Slam to solidna firma, gościu. Zupełnie coś innego niż ci z Dziewiątej Ulicy. Czujesz to na twarzy?
– Odrobinę. Jak dla mnie to standardowe gówniane siąpienie.
– Och, wal się. Siąpienie w ogóle by nie dotarło tu, na dół. Patrz, tam już się robią kałuże.
Minąłem rozmawiających i obszedłem kałuże, zapamiętując szczegóły na później. Particle Slam – nigdy o nich nie słyszałem. Ale przywykłem do takich rzeczy po przebudzeniu. Ekokodowanie to dynamiczna dziedzina nawet na Ziemi, a tutaj, dzięki zdjęciu wszelkich hamulców i błogosławieństwu wolnego rynku jest tak darwinowska, że można się zmęczyć od samego myślenia o niej. Firma koderska może tu przejść od największej sensacji do kości dinozaura w czasie krótszym, niż prom potrzebuje na lot w obie strony. Lekcja dla próbującego zarobić na życie przyziemnego byłego przechwytywacza: gdy umierasz dla świata na cztery miesiące, w tym czasie mnóstwo może cię ominąć.
Choć pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Każdego wieczoru Strip budzi się do ospałego życia niczym szturchnięta uszkodzona neonówka. Błyska, wypala się i osiada, świecąc stale skosem z drugiej strony ulicy względem starej dzielnicy Bradbury’ego jak tajemniczym uśmiechem, jak wezwaniem dla chętnych ciem. Widziałem to kiedyś z niskiej orbity – dryfowałem wybudzony po zakończeniu misji na zbuntowanym frachtowcu, o której wolałbym zapomnieć. Nie miałem nic do roboty poza snuciem się po cichych pokładach i wyglądaniem przez okno na obracającego się w dole Marsa. Dogoniliśmy terminator nad Gangesem i Eos, a gdy zapadła noc, zobaczyłem, jak przesuwa się tam Bruzda. Złowieszcze ściany kanionów biegnące tysiące metrów w głąb skorupy Marsa z olbrzymimi stertami i zwałami tektonicznego śmiecia na rozległym dnie między nimi. Tu i tam kropki słabych świateł osiedli, gęstnące i splatające się w jedno w miarę zbliżania do dużej jasnej plamy Bradbury’ego dalej w głębi doliny. I tam, w samym sercu starego miasta, ten duży, wykrzywiony uśmiech długości trzech tysięcy metrów.
Wszędzie w mieście korporacyjne loga i promocyjne panele INKOL rozjarzają niebo płynnym kryształowym ogniem, robiąc wszystko, by odsunąć napierający obcy mrok. Są jednak granice tego, co lojalność marce i poczucie przynależności mogą osiągnąć w walce z tym mrokiem, a czające się w tobie siły dobrze o tym wiedzą. Głęboko w środku, gdzie kryje się podstawa człowieczeństwa, zegar nieustannie tyka, odsłaniając ciemne karty niczym stale przegrywająca ręka. Tylko kwestią czasu jest, kiedy to sobie uświadomisz. A kiedy przychodzi ta chwila, czujesz zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
Prędzej czy później pojedziesz na tym i rozbijesz się na pokusie Strip jak wszystkie inne ćmy.
Sądziłem, że jestem inny.
Jak wszyscy.
Cienkie jak igła brzęczenie przy uchu, nieuniknione ukłucie. W bezsensownym odruchu rozdrażnienia klepnąłem się po szyi – kodmar już odleciał, dokładnie zgodnie z projektem. Nawet w standardowym ziemskim ciążeniu małe gnojki były dużo szybsze od prawdziwych moskitów, na których je wzorowano, a tutaj, po dostosowaniu do lokalnych warunków, były jak małe żądlące iskry na wietrze. Dotknięcie, wkłucie, ładunek dostarczony. Zostałeś ukłuty.
Nie żebym narzekał. Wiadomo przecież, że jeśli tu żyjesz, musisz być kłuty. Inaczej nie da się żyć. To ostatnia Rubież, gościu, jesteś tu tylko drobnym elementem nieustannych aktualizacji Ludzkości Ostatniej Rubieży.
Problem w tym, że na cztery miesiące wypadłem z obiegu i ominęło mnie tyle aktualizacji, że teraz bierze mnie na cel każdy cholerny nieorganiczny kodmar w okolicy. Po trzech dniach czułem się jak pieprzona ludzka poduszeczka na szpilki. Od wkłuć swędziała mnie cała odsłonięta skóra. Nowe procedury wymiany gazowej dla płuc, aktualizacja melatoniny do wersji 8.11.4, łatki do najnowszych – i mocno niestabilnych – inhibitorów osteopenii, osłony rogówkowe 9.1. I tak dalej.
Za część tego syfu zapłaciłeś, by otrzymywać go, gdy tylko wyjdą nowe modyfikacje, inne to dar od INKOL z głębi jego skupionego na wydajności małego serduszka. Jednakże to wszystko musi zostać zrównoważone, dopasowane i zoptymalizowane pod kątem wydajności, a potem poprawione na nowo, wersja za wersją, aktualizacja za aktualizacją, wkłucie za wkłuciem.
Tak dochodzimy do uzależnienia, od którego nie uwolnisz się nigdy, jak długo będziesz mieszkał gdziekolwiek poza Ziemią.
Nie żebym narzekał.
***
Vallez Girlz mieścił się dokładnie tam, gdzie zostawiłem go cztery miesiące temu. Ten sam podniszczony front, tuż za wyjściem z ruchomego chodnika z bulwaru Friedman, wciąż błyskał tym samym zapętlonym filmem reklamowym z pięciometrowych ekranów po obu stronach wejścia. Niezmienna obskurna muzyka w stylu Fuktronic plus infradźwięki z ukrytych głośników. Na ekranie po prawej dostrzegłem pęknięcie w miejscu, gdzie walnąłem w niego głową, i chyba coś było nie tak z wyświetlaczem, bo nagranie tancerek ciągle rozpadało się w konfetti skorygowanych elektronicznie ciał i włosów przeplatanych obrazami podskakujących, odcieleśnionych oczu z długimi rzęsami, unoszących się jak łzy w nieważkości.
A może to miało tak wyglądać.
Za szybko pędzisz, chłopie. Gdzie wyciek?
Jadę. Nagrzany.
Zmusiłem się do zmniejszenia tempa, by dopasować się do tłumu. Nieśpieszne szuranie z rękami w kieszeniach i kapturem osłaniającym przed falami mżawki. Dało mi to dość czasu, by ocenić przód klubu. Luźny tłumek chętnych do wejścia, kręcących się w rytmie słyszanej i poddźwiękowej Fuktroniki. W drzwiach tradycyjnie dwóch solidnie zbudowanych gości, okulary w formie klasycznej opaski wokół głowy. I ten sam przestarzały skaner Zarządu portu wiszący szeroko nad nadprożem o wyglądzie zrywającego się do lotu prehistorycznego nietoperza. Sal Quiroga, wieczny sknera – kupił skaner na wyprzedaży wymienianego sprzętu dziewięć lat temu, a podobno nawet wtedy wywarł nacisk na kogoś w biurze Zarządu portu, żeby jeszcze obniżyć cenę. „Plecy”, powiedział mi kiedyś, „to podstawa tego miejsca. Bez pleców równie dobrze możesz wracać na Ziemię”.
Pusty śmiech, bo dla większości stałych mieszkańców Bruzdy jedyny sposób, by kiedykolwiek dostać się na Ziemię, to bardzo szerokie plecy. Poza Loterią Długiego Spadku – Każdego roku pięćdziesiąt cudownych biletów na powrót do domu! Tym razem to możesz być Ty! Zagraj, by wygrać! – nikt tu raczej nie rozdaje biletów. Z Marsa do domu nie leci nikt, kto nie ma niezwykłego szczęścia, wielkiego bogactwa lub aktywnego kontraktu z INKOL.
Dobrze wiem, tkwię tu już dość długo.
Przeszedłem jeszcze pięćdziesiąt metrów, być może, by uhonorować tych cudownych zwycięzców, a potem zawróciłem i ruszyłem z powrotem. Wchodząc po stopniach prowadzących do drzwi, zrzuciłem kaptur. Nie miały sensu próby ukrywania się. Kiedy pracujesz na bramce – a zdarzyło mi się to robić raz czy dwa przez te lata – nic nie aktywuje wewnętrznych alarmów tak, jak klient próbujący ukryć twarz. „O nie, stary, nic z tego. Teraz mnie obudziłeś”.
Nie chciałem jeszcze budzić tych gości, musiałem podejść bliżej, więc dopasowałem wyraz twarzy do wzbudzonego przez Fuktronikę konsumenckiego pożądania i spojrzałem w puste szkła okularów prawego bramkarza, gdy zerknął w moją stronę. Nie znałem go – a dobrze pamiętam ludzi, którzy w przeszłości skopali mi tyłek – więc on też nie mógł mnie znać. Choć w tych czasach nie znaczyło to wiele. Musiał sprawdzać listę wyświetlaną przez okulary. Systemy rozpoznawania twarzy, przekleństwo wciskających się na krzywy ryj w całej ekliptyce.
Dostrzegłem zesztywnienie jego sylwetki, gdy oprogramowanie wyświetliło ostrzeżenie, a potem rozluźnienie towarzyszące przyswojeniu danych.
Zobaczyłem, jak wykrzywia wargę.
– Dom? – Uwaga powędrowała w bok, gdzie jego kumpel obmacywał bardzo oszczędnie osłonięte krzywizny próbujące wejść do środka. Dotknął okularów przy uchu, zrobił coś z Fuktroniką, zmniejszając głośność dźwięków. – Hej, Dom. Pamiętasz tego żałosnego pierdolonego hiba, którego razem z Rico wywaliliście parę miesięcy temu?
Dom zerknął w naszą stronę, wyraźnie zirytowany.
– Hib? Co za pieprzony hib? Mówisz o tym gościu…? – Jego głos ucichł, gdy mnie zobaczył. Twarz rozjarzył szeroki uśmiech. – Ten gość.
– Chyba niektórzy nigdy się nie uczą, nie?
– Przyszedłem spotkać się z Salem – powiedziałem spokojnie.
– Tak? – Dom niedbale zacisnął prawą dłoń i przyjrzał się jej, jakby była jakimś narzędziem, którego zakup rozważał. – Cóż, Sal nie chce cię widzieć. Poprzednim razem też nie chciał się spotykać. Pamiętasz, jak się to skończyło?
– Tym razem się ze mną zobaczy.
Wymienili spojrzenie – błysk nieprzyjemnego rozbawienia w oczach. Towarzysz Doma westchnął.
– Słuchaj, chłopie… to spokojna noc, prawda? Zrób nam wszystkim przysługę i spierdalaj, zanim będziemy musieli ci zrobić coś brzydkiego.
Na moje usta wypłynął uśmiech.
Jadę na ogniu.
– Nie mogę, panowie.
Dom prychnął. Sięgnął do mnie…
Chwyciłem go za nadgarstek, szybko. Musisz być szybki – przy ciążeniu nieco poniżej 0,4 standardowego ziemskiego, masa i pęd dają bardzo kiepski zwrot inwestycji. Siła uderzenia musi pochodzić z szybkości. Szarpnąłem jego mały i serdeczny palec do tyłu u podstawy i wykręciłem z dużą siłą. Rozległ się taki dźwięk, jakby pękał, a ja zablokowałem mu rękę, sprowadzając go na kolana w nagłym wstrząsie i bólu. Gdy się zginał, kopnąłem mocno w brzuch.
Puściłem, pozwalając mu opaść na ziemię.
Normalnie nie przechodziło się przez bramkarzy na Strip w taki sposób, to twardzi ludzie, byli żołnierze gangów z Wyżyn, przeważnie tacy, którzy nie radzą już sobie z rzadkim powietrzem i nie stać ich na nowsze turbowspomagania, które pomogłyby to rozwiązać. Wracają więc do Doliny, w kociołek Bradbury’ego i znajdują sobie pracę dla mięśniaków. Jako człowiek, który sam doświadczył niepowodzeń w karierze, nie mam im tego za złe. Wykonują potrzebną pracę, taką, którą sam czasami się zajmowałem, i przeważnie robią to dobrze.
Ci dwaj jednak weszli mi w drogę, a wszystko, co mówiło o mnie ich wcześniejsze doświadczenie i oprogramowanie, było błędne.
Nie mieli szans.
Drugi sięgnął po paralizator w kaburze przy pasku na plecach. Błędny ruch i za późno – ja byłem za blisko, a on zbyt wolny. Pewnie skutek lekkiego szoku: to w ogóle nie powinno się dziać. Zrobiłem krok w jego stronę, zablokowałem ruch, zanim zdołał uwolnić broń, i uderzyłem go w gardło. Podciąłem go, gdy zatoczył się do tyłu, i pomogłem mu znaleźć się na ziemi mocnym uderzeniem dłoni w pierś. To załatwiło sprawę nawet przy 0,4 g. Uderzył w ziemię plecami, dusząc się i machając rękami.
Schyliłem się i zabrałem mu paralizator, a potem go odwróciłem i strzeliłem z przyłożenia.
Ostry trzask i syk jak przy wylewaniu rozgrzanego oleju z patelni – zobaczyłem falowanie koszuli w miejscu, gdzie przebiły się przez nią kryształki. Jego oczy błysnęły białkami, a ciało wyprężyło się w łuku ogarnięte gwałtownym spazmem. Ostra fala ziemistego smrodu opróżnionych jelit, chrapliwy, zdławiony dźwięk z głębi gardła. Spieniona ślina na zaciśniętych wargach. Kurczowo rozłożona dłoń gorączkowo uderzała w pierś, jak skrzydło uwięzionego ptaka.
Z boku Dom zerwał się na mnie z ziemi. Do niego też strzeliłem, a potem ostrożnie przeszedłem między dwoma wyprężonymi ciałami, pod rozciągniętym w górze skanerem i przez drzwi.
W klubie wszystko było przyciemnione i domyślnie błękitne. Przecisnąłem się przez niezbyt gęsty tłumek ciał i niewyraźnych twarzy, unikając jaskrawych wiązek punktowych reflektorów przecinających podmorski mrok, by oświetlać tańczących. Tu i tam w sklepionej przestrzeni rozbłyskiwały subtelniejsze plamy jasności emitowane przez świetlikowe korpusy robaczków nastrojonych do zbierania się wokół emitujących feromony ciał dziewczyn z Vallez, dyskretnie nie naprzykrzając się klientom. Ze ścian dobiegały powolne rytmy i falujące dźwięki – jakiś archiwalny remiks kriopopu, który niejasno kojarzyłem sprzed paru lat. „Długi upadek śpiącego” czy inne tego typu gówno. Ale spójrz na dobrą stronę, gościu… Żadnych syren, alarmów i zaburzenia rytmu tańca na parkiecie. Schowany w kieszeni paralizator był własnością lokalu, nie mógł więc aktywować żadnych ostrzeżeń podczas mojej wędrówki przez salę. I byłem przekonany, że nie dałem Domowi ani jego kumplowi dość czasu na wciśnięcie żadnych przełączników, zanim wylądowali na ziemi.
Dwie, góra trzy minuty – zapewne tyle miałem czasu, nim bajzel zostawiony przy drzwiach wykipi i podąży za mną do środka. Wbijałem się w serce klubu, pilnując swobodnych i niewzbudzających czujności ruchów. Nic się nie dzieje, chłopaki, możecie dalej gapić się na prezentowane towary. Nie przejmujcie się wielkim facetem z nieprzyjemną gębą, to nie wasz problem i nie chcecie, żeby nim się stał.
Dostrzegłem Sala siedzącego przy dużym stole na antresoli w towarzystwie poważnie wyglądających gości z Hellas. Żadnych niespodzianek, przynajmniej dla mnie. Zachodzi zauważalny brak oficjalnej współpracy między INKOL a Chińczykami z krateru, co obie strony odziedziczyły w całości po macierzystych blokach władzy na Ziemi. Jednakże o ile długotrwałe animozje geopolityczne na Ziemi zniechęcają do fraternizacji, na Marsie umiarkowany handel znajdzie sobie sposób. Pieniądze z Krateru skapywały do Bruzdy tylnymi drzwiami już od dziesięcioleci i wyglądało na to, że Salvador Quiroga podpiął się do źródełka tak samo jak wszyscy.
Nieśpiesznie wszedłem po szerokich spiralnych schodach wyciętych w tylnej ścianie klubu i dostałem się na antresolę. Muzyka była tu przyciszona, mieszając się z brzmieniem głosów w głośnej rozmowie. Szedłem, omijając platformy do tańca, kierując się na Sala przy stole na galerii. Gdy się zbliżałem, jedna z ubranych w garnitury postaci przeprosiła, wstała i odwróciła się, ruszając w stronę łazienek. Minęliśmy się na tyle blisko, żeby się dotknąć. Nie miałem pojęcia, czy na mnie spojrzała, czy nie – w słabym świetle szkła jej okularów wyglądały na całkowicie czarne.
Przy stole przed sobą zobaczyłem jeszcze czworo podobnych do niej: garnitury i jednakowe okulary ukrywające indywidualne różnice. Na ile mogłem stwierdzić, trzech mężczyzn i jedna kobieta, wszyscy emanujący taką samą cichą, niewzruszoną siłą. Kamienna widownia wsłuchująca się w chrypliwy głos rozkręconego w pełni Sala Quirogi. Choć świetnie władał hiszpańskim i quechua, tego wieczoru, z szacunku do gości, mówił po angielsku. Sądząc po słowach, zmiana języka była największym ustępstwem, na jakie był gotów.
– …i jeśli sądzicie, przyjaciele, że będę siedział spokojnie dla takiego procentu, to przyszliście do nie tego cholernego klubu. Nie macie u mnie takich pleców. Nie zapominajcie, kto wam tu otworzył drzwi. Nie zamierzam…
Opadłem na zwolnione krzesło.
– Cześć, Sal.
Krótkotrwała fala panicznych ruchów wokół stołu. Jeden z Kraterowców sięgnął po coś pod marynarką, ale zrezygnował, gdy towarzysz położył dłoń na jego ramieniu. Podobne drgnięcie przebiegło przez ochronę za plecami Sala – dwoje miejscowych o twardych twarzach i luźnych ubraniach prawie ukrywających opancerzenie pod spodem. Zauważyłem, że ta po prawej zaczęła subwokalizować do opaski na szyi, i domyśliłem się, że próbuje rozmawiać z ludźmi przy drzwiach.
Powodzenia.
Quiroga zdjął okulary, żeby jego ciężkie spojrzenie nabrało większej mocy.
– Coś ty, kurwa, za jeden?
– No wiesz? Poczułem się dotknięty.
– Tak? – Zerknął na opancerzonego ochroniarza po lewej. – Tupac dotknie cię znacznie mocniej, jeśli nie powiesz mi, kim, do cholery, jesteś i co robisz przy tym stole.
Kobieta nachyliła się i wyszeptała mu coś do ucha. Musiała aktywować rozpoznawanie twarzy, tak jak goście przy drzwiach, znajdując dopasowanie i wszystko, co mieli na mój temat. Czyli przynajmniej nazwisko i niedawną przeszłość.
Na twarzy Quirogi odbiło się spóźnione rozpoznanie.
– Schudłeś? – zapytał z zainteresowaniem.
– Trzy dni temu wyszedłem ze zbiornika, Sal. Nie mam nastroju na pogaduszki. – Swobodnym ruchem wymierzyłem z paralizatora w ruszającego do przodu Tupaca. – Nie.
Znieruchomiał. Pomijając tych z wadami serca i w podeszłym wieku, „nieśmiercionośny” to mniej więcej uczciwy opis paralizatora. Pomija on jednak szczegóły tego, jak przyjemne jest zaliczenie wielokrotnych ataków padaczkowych uderzających jak lot przez kolejne szklane drzwi, czucie wędrujących wzdłuż nerwów ociekających kwasem krocionogów, idących zwinąć się w głębi mózgu, obesranie się i zsikanie w chwili trafienia i leżenie bezradnie w kolejnych spazmach ze smrodem wypełniającym nozdrza do czasu, aż ładunek w końcu się wyczerpie.
Jeśli raz oberwiesz z czegoś takiego, bardzo się starasz unikać powtórki tego doświadczenia.
Kiwnąłem głową Tupacowi – mądry człowiek, nie róbmy głupot – i opuściłem paralizator z powrotem na podołek. Stojąca po drugiej stronie Sala kobieta nawet nie drgnęła, ale patrzyła na mnie zza szkieł z niewzruszonym spokojem. Szukając otwarcia, nawet najmniejszego.
Sal w tym czasie jakby przypomniał sobie, że ma gości.
– Słuchaj, mam tu pieprzone spotkanie – warknął. – Nie wiem, o czym chcesz rozmawiać, Veil, ale…
– Synthia.
– Syn… – zatchnęło go. Zajarzył. Roześmiał się. – Kurwa, serio? Powiedz, proszę, powiedz mi, że nie przyszedłeś tu znowu w tej sprawie. Ty kretynie. Poprzednim razem wiadomość nie dotarła?
– Owszem. Dowiedziałem się, że złamałeś umowę i mimo wszystko ją załatwiłeś.
– Pieprzona suka mnie okradła!
– Popełniła głupi błąd i zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie przyszła do mnie. Żałowała.
Uśmiechnął się pogardliwie.
– Jasne, na koniec tak.
– Zawarliśmy umowę. – Postarałem się mówić beznamiętnym tonem. – Ty odzyskasz towar, ona odejdzie. Odzyskałeś swój towar.
Westchnął. Odgrywając, być może przed gośćmi: „zobaczcie, wszyscy tu jesteśmy rozsądnymi ludźmi, to tylko interesy”.
– Naprawdę uważasz, że mogłem pozwolić, by jedna z moich tancerek odwaliła coś takiego i po prostu odeszła? Myślisz, że wieści by się nie rozeszły?
– Myślę, że zawarliśmy umowę, a ty ją złamałeś.
– Słuchaj…
– A kiedy próbowałem tu wejść i o tym porozmawiać, kazałeś swoim gorylom przy drzwiach mnie pobić, a potem wykopać z powrotem na Strip.
– Kazałem im niczego nie połamać. Powiedziałem, żeby cię nie zabili.
– Owszem, i to był twój drugi błąd.
Jak pyknięcie lodu topiącego się w szklance. Zimna cisza napierająca pomimo nieustannego rytmu klubowej muzyki. Quiroga wpatrywał się we mnie przez chwilę i coś drgnęło w jego twarzy. Przybrał obleśny uśmiech.
– Pieprzyłeś ją, prawda?
Nie odpowiedziałem.
– No wiesz… jak inaczej miałaby zapłacić ci za coś takiego? Musiałeś dostać przynajmniej ze dwa bardzo dobre lody.
– To nie ma żadnego znaczenia.
– Wiesz, że ona tak naprawdę wcale nie była nią? Nasza Synthia.
Nachyliłem się.
– Kimkolwiek była, Sal… dla mnie była klientką.
Znowu drgnięcie mięśni twarzy. Kobieta po jego prawej powoli robiła bardzo mały kroczek w bok. Spojrzałem jej w oczy i bardzo nieznacznie pokręciłem głową.
Kraterowcy przyglądali się temu wszystkiemu bez słowa.
– Klientka – prychną Quiroga. – Nie jesteś już pieprzoną Czarną Grodzią, Veil.
– To nie ma znaczenia. Przyszła do mnie po ochronę i takie zlecenie przyjąłem. – Znowu spojrzałem mu w oczy. – Myślisz, że wieści by się nie rozeszły?
Tym razem bezruch trwał dłużej. Usłyszałem to niewyraźnie przez muzyczne tło i głosy gości – brzmienie panicznych rozmów z dołu i z głębi, przy drzwiach. Kończył się mój okres karencji – czas załatwić sprawę. Uniosłem wolną dłoń, otwartą i luźną, jakbym prosił o pozwolenie na odezwanie się.
– Rozumiesz chyba, że mamy tu problem do rozwiązania. A żeby to było możliwe, musisz spojrzeć na coś, co mam ci do pokazania. Tu, w kieszeni. – Poklepałem się po lewej piersi. – Spokojnie, Sal, nie zamierzam cię zastrzelić. Daję na to moje słowo.
Bardzo powoli, ze wzrokiem wciąż utkwionym w jego ochronie i ich napiętych twarzach, wsunąłem dłoń pod kurtkę i wyciągnąłem schowany tam przedmiot. Zauważyłem osłabienie napięcia na twarzy kobiety, gdy dostrzegła, że to nie broń. Tupac dalej wpatrywał się we mnie, jakby chciał mnie złamać na pół i wyjeść wnętrzności. Jego spojrzenie przeniosło się na obiekt w mojej dłoni, gdy położyłem go na stole. Dostrzegłem, jak marszczy brwi.
Niezgrabny, dziesięciocentymetrowy cylinder podobny do wąskiej puszki z napojem, z matowoszarą powłoką z kompozytu, złączami u podstawy, gdzie powinien zostać podłączony do czegoś innego, i z małym pustym ekranem dotykowym u góry. Istniała spora szansa, że faceci przy drzwiach mogliby powiedzieć Salowi, na co patrzy, ale Tupac i kobieta byli z wyższej półki – mięśniaki z miasta, trafili tu zapewne po zaliczeniu kariery w ochronie korporacyjnej lub policji Bradbury i nigdy w życiu nie widzieli na własne oczy obozu pracy na Wyżynach.
Choć na pewno skanowali okularami…
– Co to, do cholery, ma być? – W głosie Sala wyraźnie usłyszałem ulgę. – Nie jestem w nastroju na żarty, Veil. Lepiej…
Ładunek flary ratunkowej wybuchł mu prosto w twarz.
***
Dziki biały ogień tryskający we wszystkie strony na antresoli. Zatrzymał w ruchu tancerki na platformach, odrywając od nich cienie, jakby pozbawiał je mrocznych dusz. Skasował wszystko, wybielił salę.
Na Wyżynach używa się zmodyfikowanych wyrzutni latawców do wypuszczenia całego pakietu tysiące metrów w powietrze, skąd zalewa okolicę gwałtownym blaskiem, otwiera spadochron i bardzo powoli opada, jarząc się jak miniaturowe słońce. Nawet gdy jest tak wysoko, masz plamy przed oczami, jeśli spróbujesz skupić wzrok na świetle. Sal Quiroga dostał takim samym wybuchem z niecałego metra i natychmiast stracił wzrok. Nie wiem, czy w pakiecie było dość ultrafioletu, by wypalić mu też siatkówkę, ale z pewnością wrzasnął, jakby tak było.
Zasłonił twarz dłońmi i krzycząc, spróbował wstać, ale potknął się na krześle i poleciał do tyłu.
W chwili rozbłysku flary w moich oczach wysunęły się z boków opatentowane przesłony migawkowe, osłaniając je przed światłem. W rozmytym, żółtawym obrazie zza ich bariery zobaczyłem ochronę Sala odsuwającą się w oślepieniu, sięgającą po broń i próbującą poradzić sobie z sytuacją. Strzeliłem do obojga z paralizatora, posyłając w powietrze między nami chmary drobnych kryształków, bezgłośnie w ryku paniki i wypełniającej klub muzyce. Ładunki przebiły się przez ich pancerze, ubrania i ciała, zwolniły neuronowe zatyczki i spięły wszystko od stóp do głów. Zobaczyłem, jak się szarpią i padają na podłogę.
Powietrze wypełniły odległe krzyki.
W górę z krzesła, skokiem nad stołem, na ziemię po drugiej stronie. Sal Quiroga leżał przede mną, wijąc się na podłodze, z dłońmi wciąż przyciśniętymi do oczu, wyrzucając strumień skierowanych do mnie inwektyw i obietnic śmierci. Szturchnięty moim butem cylinder przewrócił się i sturlał ze stołu, wciąż płonąc, a potem spadł na podłogę i potoczył się dalej. Po ścianach wokół i suficie ganiały fale oszalałych cieni, wywołując wrażenie, jakby cały klub drżał ogarnięty trzęsieniem ziemi. Burza białego ognia nie ustawała, grzebiąc nas w swoim sercu.
Upuściłem paralizator, żeby uwolnić dłonie. Mocno kopnąłem Quirogę w żebra. Szarpnął się i zwinął z bólu. Stanąłem nad nim okrakiem i obróciłem go mocniej, na brzuch. Przykucnąłem, przełożyłem rękę wokół jego gardła i oparłem kolano na kręgosłupie.
– To ci się spodoba, Sal – wysyczałem mu do ucha. – Podstawą są plecy.
Policja Bradbury znalazła mnie kilka godzin później w knajpce Uchu na Ferrite Drive. Sprawnie im poszło, ale z drugiej strony w sumie nie próbowałem się ukrywać. Siedziałem sam przy oknie, widział mnie każdy przechodzący. Przede mną na stole stał talerz z prawie nietkniętym jedzeniem – jedziesz na ogniu: wiesz, że należy jeść, ale nie masz na to ochoty – i pusty kieliszek po szocie tuż obok. Oprócz kieliszka butelka z poziomem płynu niższym o dobre kilka palców niż w chwili, gdy ją zamówiłem. Znają mnie w Uchu. Kilka lat temu oddałem właścicielowi kilka przysług i teraz trzyma za barem butelkę mark on mars z moim imieniem. Jej utrzymanie musi go sporo kosztować, ale moje przysługi też nie były tanie.
Po drugiej stronie zroszonej deszczem szyby podjechał zgrabny czarny pełzacz bmw. Nieoznakowany samochód i brak mundurów u ludzi, którzy z niego wysiedli, ale nie potrzebowali ich, by było widać, kim są. Minęli moją część okna, kierując się do drzwi. Usłyszałem, jak rozsuwają się za moimi plecami. Z nowo przybyłymi do środka wdarł się podmuch zimnego powietrza z ulicy, mrożąc skórę na karku. Poczułem, jak do mnie podchodzą, a chwilę później usiadła na wolnym miejscu z drugiej strony stołu.
– Cześć, Veil.
– Nikki.
Dobrze wyglądała, ale to nic nowego. Andyjskie rysy, skóra w kolorze café con leche, wręcz niemożliwie kobaltowe oczy za przejrzystymi szkłami okularów. Do tego gęsta chmura sięgających ramion włosów metyski, kruczoczarnych z pasmami srebrnych spiralek.
– Mogę coś dla ciebie zrobić? – spytałem.
Obróciła głowę i brzegiem dłoni strzepnęła z włosów trochę deszczu od Particle Slam.
Opadły na blat stołu i talerz ledwie napoczętego jedzenia.
– Czy możesz coś dla mnie zrobić? No cóż, pewnie mógłbyś przestać mordować pomniejszych gości z PZ w mojej jurysdykcji.
– To było trzy lata temu, pani porucznik. Dawne dzieje. Od kiedy tak długo trzyma pani urazę?
Posłała mi sztuczny uśmiech i boleśnie kopnęła mnie pod stołem w piszczel. Regulaminowe buty ze stalowymi wkładkami na czubkach. Stęknąłem, próbując nie skulić się z bólu.
– Nie rób ze mnie idiotki, Veil.
– W życiu bym się nie odważył – zapewniłem.
– Dwie godziny i czterdzieści siedem minut temu wszedłeś do klubu Salvadora Quirogi na Strip. Unieszkodliwiłeś bramkarzy i poszedłeś prosto do jego stołu na antresoli, jakbyś wiedział, że tam będzie. Usiadłeś, zacząłeś rozmowę. Mamy to wszystko w dokumentacji z kamer monitoringu. Dwie minuty później Quiroga nie żył ze złamanym kręgosłupem. Więc. – Czubkami palców rozmazała po stole jedną z większych kropli wody. – Może mi powiesz, co się stało?
– A co wynika z nagrania?
Z ponurą miną kiwnęła głową, a gliniarz stojący za mną wylądował na mojej szyi i plecach jak lawina. Talerz i sztućce zagrzechotały od uderzenia, a kieliszek podskoczył i zleciał. Nikki Chakana złapała chwiejącą się butelkę, zanim spotkał ją taki sam los. Gliniarz przygniótł mnie do stołu, wykręcając głowę w stronę swojej szefowej.
Chakana uważnie przyjrzała się etykiecie butelki.
– Dziwię się, że stać cię na coś takiego. Nie ma żadnego pieprzonego nagrania, Veil. Aktywowany przez ciebie ładunek flary wysycił wszystkie układy na antresoli przez cały czas działania. Zdziwiony?
– Mhm. – Rozmowa z połową twarzy przyciśniętą do blatu stołu nie była najwygodniejszym sposobem prowadzenia rozmowy. – O tym… nie pomyślałem.
– Oczywiście, z pewnością nie przyszło ci to do głowy. Po co poszedłeś do Quirogi?
– Był mi winien pieniądze.
Trzymający mnie gliniarz odchrząknął.
– I z tego powodu go zabiłeś?
Wyszczerzyłem się do stołu.
– Musisz być nowy. Z trupa niczego się nie wyciśnie, gościu. Prosta sprawa… porucznik jeszcze ci tego nie wyjaśniła?
Osłonięta rękawem munduru ręka trzymająca mi głowę docisnęła mocniej. Poczułem ukłucia bólu w skroniach. Zebrałem się w sobie i sięgnąłem do tyłu lewą ręką najdalej, jak mogłem, próbując złapać go za jaja. Źle oceniłem, ledwie otarłem się o jego nogę, ale wzdrygnął się od dotknięcia i osłabił nacisk. Wykręciłem się, korzystając z okazji, i palcami drugiej ręki wymierzyłem w jego oczy. Krzyknął, a na mnie rzuciła się reszta, przynajmniej jeszcze dwóch. Ktoś chwycił mnie za rękę i wygiął ją prawie do granicy złamania. Warknąłem i wyprowadziłem kopnięcie. Ktoś inny wyciągnął jakąś broń i przycisnął mi lufę do gardła. Przy uchu zabrzmiał napięty damski głos.
– Jeśli kopniesz jeszcze raz, to cię rozwalę!
Szarpnąłem się i zdołałem odsunąć pistolet. Jego lufa boleśnie wbiła mi się w bok głowy.
– No to dalej, nie cackaj się! Zrób to!
Chakana klasnęła językiem i w jednej chwili ze mnie zeszli.
Nie odsunęli się daleko i było ich całkiem sporo, z wyszczerzonymi na mnie zębami. Policjantka z bronią wciąż mierzyła do mnie bardzo wrogo – z nieprzyjemnie wyglądającego glocka sandmana, standardowej broni policyjnej. Gdyby nacisnęła spust, nic nie zostałoby z mojej głowy.
Chwila na oddech. Wszyscy trochę poprawiliśmy sobie ubrania.
Z drugiej strony stołu Nikki Chakana patrzyła na mnie zmrużonymi oczami.
– Kiedy wyszedłeś ze zbiornika, Veil?
– Trzy dni temu.
– Och, do kurwy! – Popatrzyła na talerz nietkniętego jedzenia i wciąż trzymaną w dłoni butelkę mark on mars. – Jak mogłam to przegapić? Dobra, zgarnijcie go i zabierzcie do pełzacza. Wracamy na komisariat.
***
Kierując się jakimś znakiem, którego nie zauważyłem, zignorowali klatkę aresztu z tyłu pełzacza i zamiast tego wepchnęli mnie na siedzenie w drugim rzędzie, między faceta, który mnie przyciskał do stołu, i kobietę z pistoletem z bronią przy moim gardle. I tak poczułem dobiegającą z tyłu lekką woń środka odkażającego i środków uspokajających.
Chakana wsiadła z przodu, obok kierowcy.
– Pojedź Osiemnastą, a potem Sojuza – poleciła. – Jeśli teraz spróbujemy jechać przez centrum, utkniemy przynajmniej na godzinę. Pieprzone parady deszczowe.
W przytulnym mroku rozbłysły łagodne światła aktywowanego panelu. Odchrząknął silnik magnetyczny bmw, pełzacz uniósł się na zadzie ze stopu i włączyliśmy się do ruchu. Zauważyłem, że Chakana próbuje ukryć szerokie ziewnięcie.
– Mogłeś nam powiedzieć, że nie śpisz dopiero trzy dni – powiedziała nie oglądając się na mnie.
– Mogła pani zapytać.
Rozparła się na fotelu i oparła obutą stopę o przedni panel.
– Zapytałam. Z tego, co pamiętam.
– Wcześniej. Mogła pani zapytać wcześniej. – Zerknąłem na towarzyszy po bokach i zostałem ostentacyjnie zignorowany. – Mogło nam to oszczędzić trochę kłopotów.
Kierowca parsknął.
– Wciąż masz się za kogoś wyjątkowego, gównojadzie?
– On jest wyjątkowy – odparła Chakana zmęczonym głosem. – W tym problem. To jakby wejść na ring i spróbować aresztować Corky’ego Svobodę po drugim dzwonku. Mój błąd, byłam nieuważna. Problem niewyspania. Jestem na nogach już prawie trzydzieści godzin na rozkazach Mulhollanda.
– Pomyślałbym raczej, że to robota Sakariana – odezwałem się. – Pucowanie wszystkiego na wysoki połysk dla gości z Ziemi. Pilnowanie, żeby wszystko wyglądało, jak należy, gdy dotrze tu nowy zestaw profisów.
– Zamknij się, nie masz prawa mówić o takich rzeczach.
– Odniosłem wrażenie, że chciała pani, żeby mówił.
– Nie. – Chakana wygięła plecy, walcząc z ograniczeniami fotela. Prawie usłyszałem chrupot kręgów przy rozluźnianiu napięcia. – Chcę, żebyś się przyznał. Ale bez obaw, dopilnujemy tego.
– Nie mogę się doczekać.
– Będziesz musiał. Przesiedzisz w celi tydzień albo dwa, Veil. Chwilowo mam mnóstwo spraw na głowie. Wiesz, ważnych spraw, więc do czasu, aż twoje ciało dojdzie do poziomu metabolizmu pozwalającego na nieco lepszą współpracę, nie zamierzam tracić więcej czasu na ciebie. Och, a co to, do cholery, ma być?
Reflektory pełzacza wychwyciły gęstwę ludzi blokujących ulicę z przodu. Ruchoma gęstwa splątanych ciał przewalających się wzdłuż linii starcia, z żelobłonowymi transparentami chwiejącymi się pijacko w deszczu w rytm przepychania właścicieli plecakowych projektorów. Zauważyłem pośród nich trochę mundurowych z miejscowej policji i trochę innych, których rozpoznanie zajęło mi chwilę. Kilka postaci leżących na betonie solidnie obrywało.
Kierowca prychnął.
– Wygląda na demonstracje Pablito.
Wyhamował łagodnie dwadzieścia metrów przed chaosem blokującym nam drogę. Gliniarz siedzący przy mnie z prawej dźwignął się nieco i wyjrzał do przodu, zaglądając przez ramię Nikki Chakany.
– Znowu Pablito? Myślałem, że to ucichło parę miesięcy temu.
– Wiedzą, że właśnie przyleciał prom. – Chakana machnęła przed siebie. – Patrz na żele. Czerwona planeta, Czerwone ręce. Nie ma sprawiedliwości na Marsie. Chcą się pokazać przed ludźmi z Ziemi. Kurwa mać, kto tu dowodzi?
– To nie twoi ludzie, Nikki. Te mundury z tyłu to MG4, prywatna firma. Wasi ludzie tylko zapisują numerki.
– Chyba kazałam ci się zamknąć.
– Dobra. – Wzruszyłem ramionami. – Kto to Pablito?
Żadnej odpowiedzi, wszyscy wpatrywali się w bajzel przed nami. Chakana robiła się nerwowa, walcząc z chęcią wyjścia z pojazdu i przejęcia dowodzenia. Sakarian miał czystsze ręce w czasach, gdy to on zajmował jej stanowisko, ale też nigdy nie lubił osobiście się angażować. Kierowanie wydziałem zabójstw było dla niego tylko przystankiem na drodze, windą na najwyższe piętro, i pojechał nią z tupetem karierowicza. Prowadził wydział w sposób bardzo zhierarchizowany, dowodząc zza biurka i ściśle zgodnie z procedurami. Na ulicach widziało się go tylko, kiedy trzeba było odstawić teatrzyk na potrzeby wiadomości w celu ograniczenia strat, gdy coś poszło bardzo nie tak. Dla kontrastu Nikki Chakana dla zasady trzymała się z daleka od dziennikarzy i pozwalała, by tymi sprawami zajmowały się boty od PR-u. Wątpię, żeby we wszystkich archiwach Marsa znalazło się więcej niż sto sekund publicznie dostępnych nagrań jej twarzy. Społeczeństwo prawie nie wie o jej istnieniu. Jednak za każdym razem, gdy jej ludzie napotykali kłopoty na ulicach, oficjalne czy nie, było duże prawdopodobieństwo, że siedziała w samym środku.
– Mogę się cofnąć i pojechać Jedenastą – zaproponował kierowca. – Zobaczymy, czy…
– Pieprzyć to. Zostań tutaj. – Chakana sięgnęła do kieszeni kurtki po elektryczny kastet i założyła go na prawą dłoń. Ładowaniu broni towarzyszył ostry, wznoszący się pisk. Wdusiła przycisk otwarcia drzwi i kiedy się unosiły, odwróciła się na fotelu i posłała mi ostre spojrzenie. – Siedź na dupie, Veil. A wy dwoje… pilnujcie go. Jedzie na ogniu, cały jego metabolizm szuka wymówki, żeby się wyżyć. Jeśli będzie sprawiał jakieś kłopoty, nie hamujcie się. Połamcie coś.
A potem wyszła, schylając się pod wciąż unoszącymi się drzwiami; stawiając długie kroki, poszła przez deszcz w stronę zamieszek. Zobaczyłem, jak łapie za kołnierz jednego z ludzi na obrzeżach w mundurze MG4, i nie wyglądało to zbyt przyjaźnie. Zaczęła na niego wrzeszczeć, choć nie dało się usłyszeć słów przez odgłosy gniewnego tłumu. Kierowca zrobił coś z pulpitem sterowniczym i drzwi opadły z powrotem, odcinając deszcz i hałas.
– To kto to Pablito? – spróbowałem znowu.
Po lewej parsknęła policjantka, która przystawiła mi pistolet do gardła.
– Co się stało z twoimi okularami, cwaniaku?
– Leżą w domu, ładują aktualizacje. – Co było prawdą, choć zasadniczym powodem zostawienia ich był fakt, że nagranie ze sprzętu mogło stanowić dowód w sprawie. – Od końca Tauro leżałem w śpiączce hibernoida i niezbyt były mi potrzebne w tym czasie.
– Naprawdę jesteś hibem, co? – zapytał z zainteresowaniem gliniarz z prawej. – To musi być paskudne obciążenie życia. Nie sądziłem, że jeszcze robią takich jak ty.
– Jestem strzałem z przeszłości. To… kim jest Pablito?
– Jakiś nic nieznaczący palant wygrał loterię we Vrishika. – Siłacz chyba wybaczył mi przepychanki w knajpie Uchu. – Zaraz potem zniknął i nikt nie zdołał go znaleźć, więc nie załapał się na lot do domu. Związki pracownicze przez całe tygodnie potem wrzeszczały o morderstwie, korupcji i wojnie klasowej. Do wszystkiego wtrącili się Sakranici. Kilka razy doszło do zamieszek na wyżynach, musieli interweniować federalni i rozbić parę głów. Tutaj też trochę się działo, w końcu wkroczył Sakarian, uruchomił duże śledztwo w sprawie zaginięcia.
Vrishika – ostatni pełny miesiąc marsjańskiej zimy i większa część siedemnastu ubiegłych miesięcy. Większość tego czasu przespałem, moja przedostatnia śpiączka hibernoida w tym marsjańskim roku i ewidentnie to wszystko mnie ominęło. Przyzwyczajasz się do tego. Jak przesypiasz cztery miesiące z każdych dwunastu, podczas gdy reszta świata dalej się kręci, z niezliczonymi wewnętrznymi żartami i trendami mody, to gubisz mnóstwo plotek odnoszących się do bieżących spraw.
W wystudiowany sposób uniosłem brew.
– Siedemnaście miesięcy, co? I wciąż go nie znaleźli? Nawet kawałków?
Ponury ruch głową w stronę przedniej szyby bmw i narastającego chaosu demonstracji.
– A jak myślisz?
– Może właśnie go znaleźli – zasugerował kierowca. – To by obudziło całą sprawę na nowo.
Pistoleciara z lewej pokręciła głową.
– Wiedzielibyśmy. Zresztą Sakarian zamknąłby to miejsce na sztywno zaraz po ogłoszeniu wiadomości.
To miejsce – powoli dotarło do mnie, że przód demonstracji ustawił się w stronę tego, co musiało być nowym budynkiem Horkan Kumba Ultra. Kiedy szedłem spać, dopiero szykowali to miejsce w Tauro, ale wtedy nie było jeszcze widać za wiele powyżej fundamentów. Co było dość standardowe w przypadku budowli nanotechowych – całe tygodnie robót przygotowawczych, cichy syk leży procedur, a potem któregoś dnia budzisz się i widzisz olbrzymi pomnik korporacyjnych dochodów i kolonialnej synergii. Oddział HKU zajmujący się lotami kosmicznymi, Vector Red Haulage, jeszcze na początku roku wygrał odnowienie kontraktu na usługi promowe, zatem ich licencja na drukowanie pieniędzy będzie ważna przez kolejne trzy dziesięciolecia. Cóż, pewnie na coś trzeba wydawać te wszystkie pieniądze.
– To jaka jest najpopularniejsza teoria? – spróbowałem. – Przypadkowa śmierć czy jakiś zazdrosny gnojek?
– Stawiam raczej na zazdrosnego gnojka – ponuro odpowiedziała Pistoleciara. – Gdyby to był wypadek, już by go znaleźli.
– Zależy od tego, jak bardzo szukali. Kto dostał sprawę, Cycki w górę Tomayro?
W pojeździe zapadła nagła, mroźna cisza, gdy wszyscy znaleźli coś bardzo ciekawego na zewnątrz.
– W porządku. To na którym miejscu Pebble Rodriguez w tym roku wylądowała na Ścianie 101?
Trochę poruszeń, jeszcze trochę ciszy, ale chyba już nie tak lodowatej.
– Była druga – burkliwie powiedział facet z prawej. – Ciągle ma problem ze ścięgnem, co wchodzi w paradę przy długich krokach.
– Serio? Myślałem, że naprawili to jeszcze wiosną.
Pistoleciara prychnęła.
– To nie ma nic wspólnego ze ścięgnem, Frank. Problem w tych pieprzonych turbo Osmotecha, których się trzyma. Nigdy nie powinna była podpisywać kontraktu z tymi dupkami.
– Hej, to było mnóstwo forsy – wtrącił się kierowca.
– Owszem, a teraz patrz, jak zmieniają ją w królika doświadczalnego dla każdego kawałka niedopracowanego kodu, jaki schodzi z linii. Osmotech ma w dupie sport, chcą tylko…
– Ona wraca.
– Nie widzę tego, stary. Nie z usterką ścięgna i…
– Nie, ona wraca. – Kierowca wskazał przez przednią szybę na zbliżającą się sylwetkę Nikki Chakany. Wcisnął przycisk otwarcia drzwi. – Wygląda na to, że pojedziemy.
– Jasne, albo będziemy rozwalać łby – skomentował osiłek. – Wygląda na wkurzoną.
Zgodziłem się z nim w duchu. Na twarzy Chakany rysował się grymas godny medalu. Dotarła do pełzacza i wsunęła się w połowie do środka.
– Cóż powiedzieć, to pierdolony bajzel. Muszę tu zostać, bo inaczej ci idioci z MG4 spieprzą to wszystko tak bardzo, że rozwiną się zamieszki na pełną skalę. Pieprzony komisarz nie znalazłby nawet Olympus Mons, gdyby był wrzodem na jego dupie. Frank, naprawdę przydałbyś mi się do wzmocnienia przekazu. Wy dwoje poradzicie sobie z dowiezieniem tego gościa samodzielnie?
– Absolutnie – rzuciła Pistoleciara, a kierowca krótko przytaknął.
– Dobrze. – Chakana przygniotła mnie spojrzeniem. – Wiesz, jak to działa, Veil. Będziesz grzeczny, to wylądujesz w podwyższonym standardzie, ale jeśli zaczniesz się rzucać, to spędzisz tydzień w izolatce.
– Jakość, Wybór, Wolność – zaintonowałem. – Miło widzieć przestrzeganie artykułów.
Dostałem za to krzywy uśmiech. Ale patrzyła mi w oczy, przekazując istotny tekst.
– Ostrzegam cię, Veil – nawet nie śnij o zmuszeniu mnie, żebym znów po ciebie przyszła.
Nie widziałem wyraźnie twarzy kierowcy, ale bez problemu dostrzegłem reakcję Pistoleciary. Teraz i ona się krzywiła. Trudno było mieć do niej pretensje – przekaz Chakany był równie subtelny, jak reklamy Particle Slam.
„Veil”, brzmiał przekaz. „Wiem, że w twoim obecnym stanie mógłbyś teraz rozerwać tę dwójkę na strzępy i zwiać łatwiej, niż Pebble Rodriguez wspina się na drabinę, ale jeśli to zrobisz, to będzie musiała ci pomóc Pachamama i jej wszyscy cierpiący święci, gdy znowu cię złapiemy, bo zrobię ci z tyłka pieprzonego Jezusa”.
– Panujemy nad tym, poruczniku – rzuciła z urazą Pistoleciara.
Chakana wciąż patrzyła mi w oczy. Kiwnąłem głową.
– Panują, Nikki. Dowiozą mnie.
– No dobrze. Naima, wpisz go i zamknij, a potem wróć tu z komisariatu. Powiem ci, jeśli będziemy potrzebować dodatkowego wsparcia. Chodźmy, Frank.
Mięśniak nacisnął przycisk otwierania drzwi i wysiadł. Przyglądaliśmy się, jak idą z powrotem w tłum, choć miałem wrażenie, że Pistoleciara robi to nieco tęsknie. A potem kierowca włączył silnik i pełzacz obudził się do życia. Obejrzał się na mnie przez ramię, gdy cofał bmw.
– Nie sprawiaj problemów – warknął. – Wiesz, co dla ciebie dobre.
Uderzam Naimę w twarz łokciem i łamię jej nos. Walę nią w dół przez siedzenie, odbieram jej glocka. Wbijam go pod żebra, naciskam spust… dwa strzały jeden po drugim, dla pewności. Obracam pistolet w stronę kierowcy, nim zdąży znacząco zareagować – widzę, jak jego usta wykrzywiają się do krzyku, który nie zdąży wydobyć się z gardła – i rozwalam mu głowę na kawałki, rozpryskując ją po całej przedniej szybie i jarzącej się desce rozdzielczej.
Jadę na ogniu.
Spuściłem wzrok na swoje dłonie leżące bez ruchu na kolanach.
– Żadnych kłopotów – powiedziałem cicho. – Nawet mi to nie przyszło do głowy.
Nie sądziłem, że jeszcze robią takich jak ty.
Tak? To jesteś głupszy, niż na to wyglądasz.
Myślisz, że po Jacobsenie wszyscy po prostu odpuścili i zgodzili się grzecznie zachowywać? Jeden dobrze wychowany, łysiejący szwedzki specjalista od genetyki pisze raport dla ONZ, groźnie macha palcem po sali, i nagle jest po wszystkim? Na całej Ziemi agencje rządowe i dobrze finansowani partnerzy korporacyjni dostrzegają swój błąd, odkładają narzędzia i łkają? Biedne jak myszy kościelne kobiety nie sprzedają już przyszłych dzieci zaszczepionych w ich jajnikach, żeby mogły wykarmić te dzieciaki, które zdążyły urodzić wcześniej? Błyskotliwi młodzieńcy w nowoczesnych laboratoriach inżynierii genetycznej nie kupują już surowców na kilogramy? Biedne państwa, których ostatnimi istotnymi zasobami są tereny daleko od wszystkiego, nie sprzedają już ich na potrzeby tak zwanych „placówek badawczych”, bez zadawania zbędnych pytań? Rzecznicy rządów i korporacyjne działy public relations nie kłamią na ten temat, a szemrane agencje ochrony nie dostają zleceń na ukrywanie tego wszystkiego?
Z jakiej pieprzonej planety się urwałeś?
***
Kiedy mnie wsadzali, na wszystkich ekranach komisariatu odtwarzano nagranie promu. Pół setki powtarzanych ujęć chwili dokowania – na środku ekranu szczyt nanokratownicy Wells, jak olbrzymi grafitowy mlecz rozkwitający na niskiej orbicie, zbliżający się nos promu sunącego przez czerń, chwila pierwszego kontaktu, objęcie ramieniem dokowym, pocałunek z języczkiem. Obrazy z wnętrza kokpitu ze szczerzącym się do kamery, niezbyt zapracowanym pilotem. Grupy kwarantannowe w windzie sunącej w górę nanokratownicy, ludzie wyglądający masywnie i na częściowo stopionych w swoich skafandrach. Wplecione w to wszystko pojedyncze zdjęcia pasażerów promu – świeże mięso dla uczty medialnej. Nowi profi, rozpoczynające świeże, trwające od trzech do pięciu lat kontrakty z kosmicznymi gażami, ultraturyści – bohaterowie sportu i ekranu z towarzyszącymi im ekipami filmowymi i świtą, do tego może jakiś niezależny turysta albo trzech.
Zwykła przymusowa siła robocza skazana na transport też była na pokładzie, ale ich twarzy nie zobaczy się na żadnych wielkich ekranach.
Witaj na Marsie, gościu.
U dołu ekranów pasek z nieustannie przesuwającym się tekstem po angielsku, hiszpańsku i keczua. Słowa informowały o innych ważnych wydarzeniach, ale większość nie zdołała się przebić do jakichś obrazów. Nawet sukces deszczu Particle Slam nie mógł zrzucić informacji o przybyciu promu na więcej niż kilka dziesięciosekundowych segmentów tu i tam – zwilżone deszczem nocne ulice, mżawka na wietrze. Wiwatujące tłumy. A teraz wracamy do głównego tematu. Przyleciał prom!
– Wciąż wszyscy oglądacie to gówno? – zapytałem Naimę, gdy staliśmy w kolejce do skanu siatkówki. – Przecież siedzi już tam cały dzień.
Wzruszyła ramionami.
– To znajdź kanał, który tego nie wyświetla.
Spróbowałem, gdy już znalazłem się w celi. W ścianie naprzeciw pryczy osadzono poobijany i lekko pęknięty plastikowy ekran. Włączyłem go i przerzuciłem przynajmniej kilkanaście kanałów, zanim poddałem się i pozwoliłem lecieć kaskadzie obrazów z komentarzem. Jedyną alternatywą było wyłączenie go i wpatrywanie się w ściany, a na to obecnie nie miałem nastroju. Kiedy jedziesz na ogniu, jesteś boleśnie świadom każdego szczegółu otoczenia, twój umysł żąda ich i łapie je, jak umierający z głodu łapie mięso. Nigdy nie jestem do końca pewien, czy to skutek uboczny cykli będący elementem fizjologii hibernoidów, czy drobny bonus dorzucony przez projektantów, by lepiej wypełnić specyfikację misji. Niezależnie od źródła jestem na to skazany.
Siedziałem i oglądałem telewizję, analizując nagrania pod kątem każdej wskazówki i informacji.
Przez ekran przewijały się standardowe jak z biblioteki ujęcia wnętrza promu – długie rzędy kapsuł kriogenicznych w ładowni, przenoszone teraz na pokład, żeby wypuścić pasażerów, migające niebiesko odbitym światłem skanerów. Sterty enigmatycznych struktur podobnych do skrzyń i migające kontrolki w serwerowni. Kajuty załogi zaśmiecone rzeczami osobistymi w nieważkości i chaosie dwóch dni podchodzenia do dokowania. Przewody, zejściówki i korytarze, a tam… tylko przez kilka sekund kamera przejeżdża po niepozornym, hermetycznie zamkniętym włazie w trzewiach statku. Wcale nie jest czarny, wbrew opowieściom i filmom nigdy takie nie są – ale nalepki i błyski na nieskazitelnej białej powierzchni sprawiają, że nie mam wątpliwości. wykonawcze systemy awaryjne. pokładowe reagowanie wypadkowe. ostrzeżenie: właz uzbrojony i wyposażony w system alarmowy – nie ingerować. brak dostępu dla załogi poza tym punktem.
Oczywiście nie zdołasz tego przeczytać w czasie, przez który widać obraz na ekranie, ale wcale nie musiałem. Wiedziałem, co tam jest napisane.
W górnej środkowej części włazu zielona obwódka, pulsująca powoli jak bicie serca. Był tam.
On albo ona. Choć kobiety były dużo rzadsze, niż sugerowały przestylizowane imersyjniaki z seksem i walką w kosmosie. Owszem, one też w tym pracują, ale nie ma ich wiele i zasadniczo nie robią tego tak długo.
W moim przypadku było to plus minus dwanaście lat i wcale nie przestałem z powodu przemożnej chęci założenia rodziny albo innej ścieżki kariery. Bycie przechwytywaczem nie działa w ten sposób. Kiedy jesteś przygotowywany do tej roli, jeszcze zanim się urodziłeś, musiałbyś mieć w genach coś bardzo mocnego, by zapragnąć wyjścia, a mnie nigdy nie wezwało nic, co pasowałoby do tego opisu. Blond Vaisutis TransSolar Enforcement i Security Logistics przygotowały mnie do określonego celu i umieściły w niebiosach jako ich niezrównanego strażnika.
A gdy nadszedł koniec, odrzuciło mnie właśnie Blond Vaisutis.
Położyłem się na pryczy i zamknąłem oczy. Znowu zobaczyłem zielone pulsowanie obramowania.
Na jak długo się położyłeś, śpiący w mrozie bracie?
Tylko jedna podróż czy zamknęli go na nieskończone pętle, jak Reuben Groell przewidywał, że stanie się normą?
Gnoje traktują nas jak czysty ładunek, marudzi którejś nocy nad szklaneczkami Mark on Mars u Uchu. Tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i pieprzone z powrotem. I wiesz, teraz, jak nie podpiszesz klauzuli o braku wybudzenia, możesz się pożegnać z połową przyzwoicie płatnych kontraktów. Mówię ci, bracie, masz szczęście, że wyszedłeś z tego wtedy, kiedy to zrobiłeś.
Tak też można na to patrzeć.
Zauważył mój wyraz twarzy, zanim spuściłem wzrok na drinka, żeby go ukryć. Daj spokój, Hak, nie o tym myślałem. Jasne, że Blond Vaisutis cię wyruchało, wiem o tym. Wyruchali mnóstwo ludzi. To pieprzona międzyplanetarna firma egzekucyjna, tym się zajmują. Ale poważnie? Naprawdę chciałbyś do nich wrócić nawet, gdybyś mógł? Znowu zanurzyć się w Wielkim Chłodzie, zawsze zastanawiając się, czy przy następnym wybudzeniu trafi ci się śmiertelny przypadek mroźnej gorączki z Ganimedesa?
Daj spokój, Rube. Kiedy ostatnio słyszałeś, żeby mroźna wysypka kogoś zabiła?
To nie znaczy, że tak się nie dzieje. Myślisz, że by nam powiedzieli?
Myślę, że technologia poszła do przodu, bracie. I szczerze mówiąc, w tej pracy jest mnóstwo innych rzeczy, które martwią mnie znacznie bardziej.
Tak? Alkohol sprawiał, że zaczął się robić agresywny. Na przykład?
Nieważne.
Zielona obwódka pulsuje pod powiekami jak kac, jak stary żal.
Jak ty potrafisz ze sobą żyć, przechwytywaczu?
Carla Wachowski, z dystansu w korytarzu do stanowiska łączności, z kropelkami krwi Arko na krótko ściętych włosach i nienawiścią w mrocznych oczach.
Żaden problem, odpowiadam z uśmiechem. Przeważnie śpię.
Oczywiście przemawia przeze mnie czas misji. Jadę na ogniu – obudziłem się ledwie pięć godzin temu, a starcie w kokpicie skończyło się przed dziesięcioma minutami. Czułem się, jakbym miał miedziane kable w żyłach, a twarz wykrzywiał mi szalony adrenalinowy śmiech. Wisieliśmy w nieważkości, Carla i ja, naprzeciw siebie, oddaleni o ponad siedem metrów. Mam standardową na misjach pokładową szczotę heckler i koch z przyciętą lufą, a ona ręczny przecinak monofilamentowy i nienawiść. To może się skończyć tylko w jeden sposób.
Ty pierdolona korporacyjna pizdo!! – krzyczy.
Rzuca się na mnie z wysuniętym włączonym przecinakiem.
Gwałtownie otwieram oczy i siadam na pryczy.
Dość tego syfu, Hak. Dawne dzieje.
Ale i tak nie mogłem przestać się zastanawiać nad klauzulą braku wybudzenia, o której mówił Reuben. Jak daleko mogą się posunąć różne agencje i korporacje pod parasolem INKOL, jeśli tylko będą miały cień szansy. I to bez uwzględniania zwyczajowych nadużyć, do których dopuszczał się blok pekiński.
Jasne, jasne, wiem – stara paranoja w nowych szatach. Ale z drugiej strony to duży Układ Słoneczny, z mnóstwem kryjówek. Sporo w nim miejsca na zapomniany ośrodek kiogeniczny w gotowości, podpięty do jakiejś skatalogowanej i zapomnianej asteroidy czy pomniejszego księżyca albo po prostu spadający w niekończącej się ciszy po orbicie gdzieś za Pasem. Zimny, odległy i samotny, ale hej, przecież śpisz i dostajesz za to kasę, więc w czym problem?
Nie sądziłem, że jeszcze robią takich jak ty.
Hej, pewnie już nie robią – mają nas tylu przygotowanych i ukrytych gdzieś po kątach, że już nie muszą.
***
Termin „podwyższony standard” może wywołać niewłaściwe skojarzenia.
Cela, do której mnie wsadzili, miała mniej więcej cztery na pięć metrów, włącznie z niszą na kabinę prysznicową i latrynę. Żadnych okien ani ozdób, tylko ściany wyłożone tłumiącym uderzenia plastikiem i sufit ze świecącymi płytkami. Pryczę zrobiono z jednego kawałka formowanego polimeru przyspawanego do ściany i podłogi z przyklejoną warstwą pianki pamięciowej grubości trzech palców. Dysza na jednym końcu każdego wieczoru dziesięć minut przed zgaszeniem świateł dozowała siatkę izolenową – miałem kilka sekund sygnału ostrzegawczego z generatora, a potem materiał opadał z dyszy jak szarozielona wata cukrowa. Należało owinąć się nią w celu uzyskania idealnej temperatury do snu, a rano spłukać po użyciu. Przynajmniej w teorii. Wyższej klasy izoleny rozpełzały się po ciele, szukając różnic temperatur, rozciągając lub zbierając włókna w zależności od potrzeb i starając się utrzymać jednolitą temperaturę całego ciała, ale tutejszy produkt raczej do nich nie należał i głównie po prostu przylepiał się do skóry. Rano zaczynał się już sam rozkładać.
Nie zamierzałem tu spać, ale wiedziałem, że po zgaszeniu świateł temperatura w celi spadnie o kilka stopni, więc kiedy dysza udzieliła mi swego skromnego błogosławieństwa, owinąłem się materiałem wokół ramion i usiadłem po turecku na pryczy. Czekałem. Zastanawiając się, czy ktoś mnie obserwował, i rozmyślając, czego oczekiwał. Rozpowszechnione jest błędne przekonanie, że ludzie tacy jak ja nie potrafią znieść braku aktywności w części cyklu krótko po obudzeniu, że tego typu zamknięta przestrzeń stanowi swego rodzaju torturę psychologiczną dla przechwytywacza.
Jasne.
Czekanie w ciasnej przestrzeni?
Spróbuj dziewiętnastu godzin upchnięty w moduł próżniowy udający kopułę łączności, czekając, aż jedna z miliardów gwiazd w dole w końcu ujawni swój prawdziwy kształt – rabusia z Pasa szukającego unieruchomionej rakietą ofiary.
Spróbuj pełnego tygodnia zabarykadowania w kokpicie promu krótkiego zasięgu, gdy spada ku swemu celowi, a zbuntowana załoga szuka sposobu na obejście umieszczonych przez ciebie w systemie nawigacyjnym i silnikach pułapek.
Spróbuj jedenastu godzin samotnego skradania się i walki w korytarzach i galeriach barki przetwarzania rudy, ukrywania, ataku i ponownego ukrywania się, aż przetrzebisz przeciwników do resztek dość osłabionych i wystraszonych, by się poddać i wypełnić polecenia.
Ciasne przestrzenie to część naszej pracy – w każdym razie tego, co kiedyś robiłem – i żaden przechwytywacz, który nie potrafi zdobyć się na cierpliwość w zamknięciu, nie przetrwa zbyt długo.
Świecące płytki na suficie zaczęły przygasać – pora snu w areszcie. Krzywiłem się i trochę ciaśniej owinąłem się lepkim szalem z izolenu. Uwagę luźno skupiłem na ekranie – teraz jaśniejszym w kontraście z ciemną celą – i pozwoliłem, by strumień obrazów przelał się przeze mnie niczym nieustannie rozwijający się obrazowy koan. Pomyśl, pielgrzymie, o gładkim i kojącym chaosie miliarda poszczególnych ostrych znaczeń, ocierających się o siebie, aż ich krawędzie zetrą się na gładko…
Standardowe sztuczki przechwytywaczy – pogrążyłem się w tym, odczuwając stan bliski komfortowi.
I nagle, ruch-kliknięcie, tak po prostu, moją uwagę zwróciła zmiana wzoru na obrazie. Inny porządek niekończącego się cyklu zdjęć pasażerów z promu w segmentach wiadomości. Nowy reportaż z grupą jakichś sześciu mężczyzn i kobiet w poważnych strojach biznesowych z promocyjnymi uśmiechami korporacji noszonymi tak, jak ja kaburę z glockiem. W lewym górnym rogu ekranu nowy migający czerwienią panel pulsował obietnicą…
z ostatniej chwili, z ostatniej chwili…
Zeskoczyłem w mroku z pryczy i pogłośniłem.
Akurat na czas – kolaż wiadomości zgasł zastąpiony starannie zaciemnionym studiem, z wyróżnionym punktowym oświetleniem poważnie wyglądającą prezenterką. Dopasowany żakiet, niewielki dekolt w bluzce z rozpiętymi górnymi guzikami, świetne włosy i oczy. Za jej plecami z planu szybko uciekało kilka osób z obsługi technicznej. Zabrzmiał sygnał nadawanych co godzinę wiadomości, a potem ucichł powoli. Prezenterka popatrzyła do kamery.
Jednakże pod pancerzem ekranowego opanowania dostrzegłem napięcie wymykające się wokół oczu. Uśmiech miała przygaszony w stosunku do zwykłej mocy i nerwowo poprawiała kołnierzyk. Żeby tak nią wstrząsnąć, musiało się wydarzyć coś bardzo dużego. Na miłość Pachamamy, nawet odchrząknęła, zanim w końcu się odezwała.
– Dobry wieczór, oglądają państwo Program Pierwszy Valles. Dzisiejsze wydarzenie dnia związane jest ze świeżo przybyłym promem z Ziemi, gdzie niedawno wybudzona wysokiej rangi urzędniczka Inicjatywy Kolonijnej wydała następujące oświadczenie.
W głębi studia za nią jaskrawo rozbłysła żelobłona. Zmienił się kąt kamery, przemykając skośnie nad ramieniem prezenterki, by wypełnić żelem cały kadr. Gdzieś w hotelowym lobby ustawiono pulpit do prezentacji. Stała za nim rzeczniczka, w stroju i zachowaniu całkowicie niepodobna do prezenterki. Włosy miała zgolone do krótkiej szczeciny i była ubrana w prosty pokładowy kombinezon, który wcale nie wyglądałby nie na miejscu na aparatczyku Sakranitów, a poza pustym spojrzeniem kogoś świeżo wybudzonego jej południowoazjatyckie rysy kryły mniej emocji niż świeżo wyrenderowany interfejs recepcjonistki przed aktywacją protokołów interaktywnych. Prezenterki i prezenterzy wiadomości zwyczajowo przedstawiani są jako eleganccy i skłonni do flirtu, zapraszając widownię do pozostania z nimi na dłużej. Ta kobieta nie zapraszała do niczego i nie emanowała niczym, poza prostym komunikatem: „słuchajcie, gnidy, bo powiem to tylko raz”.
I wcale nie była tak wysoko postawiona, jak automatycznie założył Valles – przede wszystkim nie miała na twarzy tak popularnych na Ziemi tatuaży stopnia. Ktokolwiek faktycznie stał za tym oświadczeniem – a zapewne wkrótce się o tym przekonamy – patrzyliśmy na żołnierkę, i kogoś w rodzaju rzecznika prasowego, prezentującą warunki.
– W imieniu Inicjatywy Kolonijnej, Komitetu Nadzoru Ziemskiego i Sekretarza Generalnego Ngoebi Karlssena niniejszym informuję, że miasto Bradbury i wszystkie przyległe dzielnice kolonii Valles Marineris zostają poddane nadzwyczajnemu audytowi. Powołujemy się na artykuł osiemnasty, ze wszystkimi wiążącymi się z nim zapisami prawnymi i egzekucyjnymi wchodzącymi w życie z tą chwilą. Zwracam się do wszystkich obywateli kolonii: zachowajcie spokój i dalej zajmujcie się swoimi sprawami. Postępowanie to nie powinno w żaden sposób zaburzyć waszego życia. Zespół audytu spodziewa się prowadzić kontrolę w sposób minimalnie wpływający na życie codzienne i przy pełnej współpracy obecnych władz Doliny.
Do tego czasu zdążyłem już podnieść szczękę z podłogi celi i zacząłem się śmiać. Nie mogłem się powstrzymać.
– Niedługo zostaną opublikowane dalsze oświadczenia i szczegółowe informacje dla społeczeństwa.
Dolinę ogarnął szok.
Resztę nocy przesiedziałem w celi, oglądając, jak wszystko kipi. Sceny złowieszczych tłumów w całym mieście i większych osiedlach w górę i dół Bruzdy. Gniewny vox populi rozbrzmiewał zgromadzony na dziesiątkach ulicznych rogów, w halach fabrycznych i obozach roboczych. Na ile mogłem stwierdzić, jak na razie żadnej przemocy, ale z drugiej strony sporo ludzi spało. Nie wiadomo, jak potoczą się sprawy, gdy obudzi się reszta Doliny. A na razie ziemski prom siedział sobie grzecznie w doku na szczycie nanokratownicy Wells, wciąż zamknięty w ramach ostatnich procedur kwarantanny i, pomimo nieustannego analizowania nagrania pod każdym możliwym kątem przez całą noc i na różnych kanałach, ani prom, ani moduł wyjściowy nie wykazywały żadnych zewnętrznych oznak zmian lub aktywności. W środku szykowały się jakieś niespodzianki, ale jeszcze potrwa, zanim się z niego wyłonią. W przeciwieństwie do retoryki Najpierw Mars INKOL wcale nie jest stadem hien ani stadem żarłocznych rekinów, czy jaki tam będzie w tym miesiącu modny drapieżnik – bardziej przypomina rozgwiazdę zwaną „koroną cierniową”, która skrada się do ofiary w żółwim tempie, a potem wyrzuca na nią żołądek, by ogarnąć ją i strawić w całości. Na swój sposób wcale nie jest mniej drapieżny, ale działa powoli i uparcie.
Być może, mając na względzie właśnie to, ludzie Mulhollanda odczekali prawie do świtu, zanim wypuścili oficjalne oświadczenie. Albo, pomyślałem kwaśno, może aż tyle czasu potrzebowali na przygotowanie czegoś, co nadawało się do upublicznienia. Wyrzucenie wysokiej klasy pracujących kobiet zajmujących tej nocy jego sypialnię, starcie mu z twarzy ich płynów oraz SNDRI z oczu, wbicie mu w mózg trochę przytomności. Ach, no proszę…
– Obywatele Doliny, współpionierzy. – Poważna przerwa. – Rozumiem, że niektórzy z was mogą czuć się zaniepokojeni oświadczeniem INKOL opublikowanym wcześniej tej nocy. Nie ma jednak powodów do niepokoju…
Wystroili go do transmisji – spodnie z kombinezonu, bez żadnego śladu nazwy marki, i luźna, ciemna koszula robocza z podwiniętymi rękawami. Nawet zdjął swoje okulary, żeby lepiej odgrywać szczery wyraz twarzy przed kamerą. Gubernator Boyd Mulholland – swój człowiek z ludu, uśmiechnięty przybrany ojciec mieszkańców pogranicza ludzkości. Siwe włosy przycięte centymetr dłużej, niż wymagałoby wojsko, rysy twarzy stanowiące odpowiednią mieszankę elegancji pudełka czekoladek i ogorzałości. Oto człowiek bez pretensji i wsparcia rządów czy wielkich korporacji, człowiek, który mógłby z tobą pójść na piwo po pracy, kimkolwiek jesteś, który starłby pot z czoła i wyklinał pogodnie na swędzenie nieekranowanego marsjańskiego słońca na twojej skórze i jego, bo, do cholery, to ciężary obywatelstwa pogranicza, z których obaj cieszycie się niezależnie od stanowiska i pensji.
Oto człowiek taki jak ty. Człowiek, któremu możesz zaufać.
– Prawdę mówiąc, wręcz cieszymy się z audytu, bo daje nam szansę na pokazanie ludziom na Ziemi, jak wiele osiągnęliśmy. – Nachylił się nieco do kamery. – Moi współtowarzysze pionierzy, nie mamy nic do ukrycia i mnóstwo do zyskania w świeżej ocenie mocnych i słabych stron naszej kolonii. Temu właśnie służą audyty, dlatego są przeprowadzane. Chcę więc wszystkich zapewnić, że nie dzieje się tu nic złego, nie ma się czym przejmować. Na Marsie nic się nie dzieje i pracujemy dalej. Prawdę mówiąc, pragnę serdecznie powitać funkcjonariuszy Nadzoru i pragnę, żebyście i wy ich powitali. Niech zobaczą, jak załatwiamy sprawy tu, na pograniczu, niech doświadczą obecności tutaj, na granicy ludzkiej ekspansji, ponieważ ostatecznie…
Uśmiechnąłem się szeroko.
Nie wysyła się uderzeniowego zespołu audytowego przez dwieście milionów kilometrów próżni międzyplanetarnej tylko po to, żeby podsunąć komuś kilka wskazówek dotyczących zarządzania kolonią. Nadzór Ziemski był bardzo długą ręką prawa INKOL, z głębokimi symbiotycznymi powiązaniami z rządem w domu i uprawnieniami egzekucyjnymi wychodzącymi daleko poza kwestie handlowe. Nie wzywa się ich, jeśli coś na ostatniej Rubieży nie jest bardzo nie tak. To była poważna operacja i ta świadomość wprost emanowała z twarzy Mulhollanda. Wyglądał jak człowiek zmuszony do połykania w nieważkości zepsutych ostryg.
Jeśli Nikki Chakana wyrabiała ciężkie nadgodziny, sprzątając co gorsze ulice Bradbury na potrzeby ładunku ultraturystów i nowych profi rekrutów z promu, było to niczym w porównaniu z robotą, która właśnie wylądowała na jej talerzu. Walący w drzwi Nadzór Ziemski był niczym zbiry ze Zgodności Kontraktowej, budzący przed świtem jakiś burdel w obozie robotniczym, i musiał wyciągnąć Mulhollanda z łóżka w pełnej panice, a korporacyjne kanalie od Eos do równiny Tharsis gorączkowo próbowały kryć swe niewytarte dupska. Ktoś musiał to wszystko załatwić, i to szybko. Ktoś musiał posprzątać dom. Przypuszczałem, że nasz szacowny gubernator zostanie dość ostro spuszczony po brzytwie przez dowództwo BPD, jeśli to do nich zwróci się o pomoc. W tym mieście nie zostaje się komisarzem bez gotowości przymknięcia oka na parę nieprawidłowości, ale Peter Sakarian był zasadniczo czysty. To właśnie przemawiało na jego korzyść, to było powodem, dla którego dostał to stanowisko. Był bezpiecznym człowiekiem, dzięki czemu Mulholland nie musiał pilnować swoich pleców o każdej godzinie dnia i nocy.
I ta taktyka niniejszym spektakularnie wybuchła gubernatorowi w twarz. Od czasu awansu Sakariana nowy komisarz nie krył swojej pogardy dla metod Mulhollanda, a jeśli moje policyjne źródła były warte swoich pieniędzy, ci dwaj nie raz ścierali się za zamkniętymi drzwiami. Wobec tego gówna Sakarian będzie musiał zrobić olbrzymi krok do tyłu, złożyć ręce na piersiach i przyglądać się, jak Nadzór Ziemski wiesza Mulhollanda na haku.
A to zostawiało Nikki.
Będzie ganiać wszędzie jak ferrytowy chrząszcz w górze rdzy, przegryzając się cząstka po zepsutej cząstce przez skorodowane kpiny gubernatora z kolonialnej policji, przekształcając je w czystą rudę prawidłowych procedur i czystego powietrza bez śladu winy. Zatykając wycieki, ukrywając niewygodne dowody i świadków, prostując historie. Innymi słowy, terraformując miejscowe warunki w jakąś lśniącą symulację tego, co najwyraźniej spodziewali się tu zobaczyć ludzie żyjący na Ziemi.
Powodzenia, pani porucznik.
Gdyby piszczel nie pulsowała mi wciąż upartym bólem, może nawet zrobiłoby mi się żal tej suki.
***