Rzadkie powietrze - Richard Morgan - ebook

Rzadkie powietrze ebook

Richard Morgan

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Klimatyczna opowieść o korupcji i porwaniu na Marsie, autora Modyfikowanego węgla, nagradzanej powieści fantastyczno-naukowej, na podstawie której nakręcono serial dostępny na platformie Netflix.

Uznana przez The Guardian za jedną z najlepszych książek roku.

Hakan Veil to były egzekutor korporacyjny wyposażony we wbudowane wspomaganie klasy wojskowej, czyniące z niego maszynę do zabijania w ludzkiej postaci. Jego byli pracodawcy porzucili go na niespokojnym Marsie, gdzie rezydujący na Ziemi panowie walczą o zyski i władzę z miejscowym ruchem niepodległościowym. Jednak ma już dość burzliwej czerwonej planety i chce tylko zdobyć bilet do domu... co oferuje mu organizacja Nadzór Ziemski w zamian za ochronę pracującej dla niej śledczej. Dla zawodowca w rodzaju Veila to banalne zlecenie... aż przestaje nim być.

Gdy jego podopieczna zaczyna się interesować tajemniczym zniknięciem zwycięzcy loterii, budzi do życia gniazdo szerszeni pełne intryg i zabójstw. A im głębiej Veil jest wciągany do gry, tym więcej dawno zagrzebanych tajemnic wyłania się na piaszczystą powierzchnię Marsa. W końcu dochodzi do sytuacji, gdy doświadczony zabójca musi zmierzyć się z potężnymi wrogami, pragnącymi zniszczyć go wszelkimi dostępnymi środkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 699

Oceny
4,4 (215 ocen)
116
73
20
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
waltharius

Nie oderwiesz się od lektury

znacznie lepsze od Trzynastki
00
Anndr

Dobrze spędzony czas

czyta się 🙂
00
Lukasz_Krawiec

Nie oderwiesz się od lektury

Precyzyjna, przemyślana i doskonałą pod każdym względem. Pełnokrwiste postaci, atrakcyjne, choć przygnębiające scenografie i finał... nareszcie nie pozbawiony nadzieji u tego autora.
00
Osinka

Dobrze spędzony czas

Przyjemne SF. Można czytać niezależnie od Trzynastki.
00
szenute

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomite połączenie powieści sf, neo-noire, thrillera politycznego i cyberpunkowego sznytu. Poziomem dorównuje klasycznej już powieści tego autora Modyfikowany Węgiel.
00

Popularność




CZĘŚĆ I

Blues czar­nej gro­dzi

Prze­bu­dze­niu zwy­kle towa­rzy­szyć będą nakła­da­jące się uczu­cia rado­ści, obse­syj­nego sku­pie­nia, napię­cia stre­so­wego i łagod­nych mdło­ści. Stany te sta­no­wią nie­ro­ze­rwalny ele­ment pracy i tak wła­śnie należy je trak­to­wać. Jedziesz na ogniu – przy­wyk­nij.

(Ele­men­tem pracy jest rów­nież fakt, że sytu­acja, w któ­rej się budzisz, zapewne zaraz się spie­przy, albo już to zro­biła).

Blond Vaisu­tis,Pod­ręcz­nik wpro­wa­dza­jący dla prze­chwy­ty­wa­czy uzu­peł­niony o nie­for­malne komen­ta­rze wete­ra­nów

Roz­dział 1

Na Strip Mari­nera tra­fi­łem wcze­snym wie­czo­rem, a w górze na Lami­nie znowu pró­bo­wali desz­czu. Z raczej ogra­ni­czo­nym powo­dze­niem. Z papry­ko­wego nieba opa­dała z prze­rwami zimna, rzadka mżawka.

Nie przy­glą­da­łem się uważ­nie, byłem zbyt zajęty. Z tego, co sły­sza­łem, to jakiś świeżo napi­sany pod­pro­gram, dzieło kon­sul­tan­tów z lep­szego końca branży, zako­do­wany, skom­pi­lo­wany i wypusz­czony luzem gdzieś tam w górze, pośród roz­le­głych, migo­tli­wych warstw z paję­czych nici, które zapew­niały cie­pło doli­nie. Musieli się też solid­nie przy­ło­żyć do mar­ke­tingu, bo ulice były dość gęste jak na wie­czór w środku tygo­dnia. Kiedy zaczęło padać, można było mieć wra­że­nie, że ogląda to całe mia­sto. Wszę­dzie, gdzie się spoj­rzało, stali ludzie gapiący się w górę z wygię­tymi szy­jami.

Też posła­łem w niebo kwa­śne spoj­rze­nie, ale się nie zatrzy­ma­łem, zamiast tego prze­py­cha­łem się przez sto­jące mi na dro­dze grupy roz­ma­wia­ją­cych gapiów i eko­ge­eków. Każdy, kto liczył na zmo­cze­nie tym czymś, musiał się przy­go­to­wać na dłuż­sze cze­ka­nie. Zwo­dzeni żar­li­wymi obra­zami mar­ke­tingu ludzie czę­sto zapo­mi­nali, że na Mar­sie nic nie spada szybko, a nie­za­leż­nie od nowego kodu ta próba wywo­ła­nia ulewy nie miała szans na zła­ma­nie pod­sta­wo­wych praw fizyki. Obie­cany deszcz prze­waż­nie uno­sił się i prze­su­wał poru­szany podmu­chami w górze, z pogardą trak­tu­jąc mizerne cią­że­nie, a w świe­tle zacho­dzą­cego słońca wyglą­dał jak krwi­sto­czer­wona mgiełka.

Jasne, ład­nie wyglą­dał, ale nie­któ­rzy mieli sprawy do zała­twie­nia.

Ota­czał mnie bul­war Strip – pię­cio­pię­trowe fasady z cza­sów Osie­dle­nia z pobruż­dżo­nego, sta­rego nano­be­tonu, z dawno wyczer­pa­nymi pro­ce­du­rami samo­na­prawy. Teraz ich nie­ak­tywne powierzch­nie zostały wyrzeź­bione przez dzie­się­cio­le­cia hura­ga­no­wych wia­trów i nie­sio­nego nim pia­sku w coś wyglą­da­ją­cego bar­dziej jak poła­cie raf kora­lo­wych pod­czas odpływu niż obiekty wznie­sione ludzką ręką. W daw­nych cza­sach inży­nie­ro­wie INKOL pil­no­wali, by się nie wychy­lać – budynki roz­miesz­czono po obu stro­nach sze­ro­kiego kanału wyko­pa­nego mię­dzy odsło­nię­tymi fun­da­men­tami, z iden­tycz­nymi struk­tu­rami po obu stro­nach. Kanał miał sześć­dzie­siąt metrów sze­ro­ko­ści i trzy kilo­me­try dłu­go­ści z lek­kim zakrzy­wie­niem podą­ża­ją­cym za linią uskoku struk­tur geo­lo­gicz­nych dna doliny. Kie­dyś mie­ściły się tu ogrody hydro­po­niczne i wypie­lę­gno­wane tereny rekre­acyjne dla pier­wot­nych kolo­ni­stów, wszystko przy­kryte szkla­nym dachem. Parki, welo­dromy, kilka małych amfi­te­atrów i boisk spor­to­wych, a nawet – podobno – basen albo trzy. Z dar­mo­wym wstę­pem dla wszyst­kich.

Kto by pomy­ślał.

Teraz dach znik­nął, a z nim cała reszta. Zbu­rzone, roze­brane, usu­nięte. Zamiast nich roz­cią­gał się tu podra­pany i zaśmie­cony, zagłę­biony w ziemi bul­war, pełen stra­ga­nów i ulicz­nych budek rywa­li­zu­ją­cych o wci­śnię­cie prze­chod­niom jak naj­tań­szych pro­duk­tów. „Kupuj­cie póki gorące, kupuj­cie teraz!”. Prze­ce­nione szpile kodu z zeszłego sezonu, pół­in­te­li­gentna biżu­te­ria, Mar­stech z logo, kra­dziony lub pod­ra­biany – musiał być przy tych cenach – i tanie żar­cie, mnó­stwo, paru­jące z miliona woków i patelni. Na obrze­żach trzy­mali się uliczni far­ma­ceuci, ofe­ru­jąc Dwa­dzie­ścia Spo­so­bów na Szyb­kie Wydo­sta­nie się z Wła­snej Głowy, na rogach cze­kali chłopcy i dziew­częta ofe­ru­jące prost­szą drogę takiej samej ucieczki. Pew­nie można by argu­men­to­wać, że wciąż był to swo­isty ośro­dek rekre­acji, jed­nak krą­żący obec­nie po Strip duch zabawy wygląda dość mizer­nie i krzy­kli­wie, a tra­fia­jąc na niego, lepiej nie patrzeć mu pro­sto w oczy.

Dla tych, któ­rzy mimo wszystko pra­gną go spo­tkać, dotar­cie na dół moż­liwe jest przez dłu­gie tunele z rucho­mymi chod­ni­kami, wybite bez cie­nia ele­gan­cji przez ory­gi­nalne struk­tury – umiesz­czono je na koń­cach więk­szo­ści poprzecz­nych ulic, gdzie docie­rają do budowli z cza­sów Osie­dle­nia, ota­cza­jąc je z obu stron archi­tek­turą znacz­nie mniej sku­loną i her­me­tyczną, stwo­rzoną z myślą o poko­le­niu, które nagle mogło Wyjść Na Zewnątrz. Na koń­cach prze­cznic obok skrom­nych, pobruż­dżo­nych zaple­czy Sta­rego Osie­dle­nia znie­nacka wyra­stają wyso­kie, pełne aspi­ra­cji kon­struk­cje Otwar­tego Powie­trza. Wcho­dzisz na ruchomy chod­nik pod cięż­kim, wyso­kim sufi­tem ze sta­rego nano­be­tonu, a nie­koń­czący się pas two­rzywa zabiera cię w dół, na drugą stronę.

Albo – jeśli jesteś nowy na Mar­sie, pro­sto z promu, lub pod­nieca cię nostal­gia – robisz to, co tury­ści, i zjeż­dżasz wielką, starą windą towa­rową na jed­nym z koń­ców kanału. Bliź­nia­cze plat­formy o powierzchni tysiąca metrów kwa­dra­to­wych każda, wciąż wędru­jące w górę i w dół niczym powolny ruch płuc olbrzyma, gładko jak w dniu uru­cho­mie­nia. Wszyst­kiemu towa­rzy­szą tan­detne, sztucz­nie histo­ryczne komu­ni­katy naka­zu­jące odsu­nię­cie się od kra­wę­dzi, grzmiące z gło­śni­ków wokół plat­formy. Do tego wiru­jące żół­tym świa­tłem koguty i cały ten cyrk. Ponura spraw­ność cięż­kiego sprzętu sta­rej Rubieży, zacho­wana do dzi­siaj ku ucie­sze tury­stów.

Jed­nakże nie­za­leż­nie od tego, którą wybie­rzesz drogę – plat­formy wind czy sunące w nie­skoń­czo­ność pasy – wra­że­nie będzie prak­tycz­nie takie samo. Opa­dasz powoli w trze­wia cze­goś wiel­kiego i zapewne szko­dli­wego dla zdro­wia.

Może być.

Zje­cha­łem tune­lem z końca Alei Żura­wia, dzięki czemu zna­la­złem się mniej wię­cej kilo­metr od miej­sca, w któ­rym chcia­łem się zna­leźć, co przy pasjo­na­tach pogody tło­czą­cych się na uli­cach ozna­czało powolny marsz. Kiedy wysze­dłem z tunelu, wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom tra­fi­łem na praw­dziwy deszcz pada­jący na pozio­mie ulicy. Ude­rzał mnie w twarz, gdy prze­ci­ska­łem się przez tłumy, i moczył koł­nierz, oble­pia­jąc wierzch dłoni i brwi kro­pel­kami wil­goci, od któ­rych dawno zdą­ży­łem się odzwy­czaić. Uczu­cie było dość przy­jemne, choć z dru­giej strony chwi­lowo wszystko takie było.

Trzy dni od prze­bu­dze­nia i jadę na ogniu.

W górze, za dawno nie­po­trzeb­nymi osło­nami burzo­wymi na gór­nych pozio­mach budyn­ków zaczy­nały się zapa­lać wcze­sne świa­tła, suge­ru­jąc zmy­słowe tajem­nice wnętrz. Nazwy klu­bów i loga trzy­mały się sta­rej archi­tek­tury jak plaga olbrzy­mich świe­cą­cych chrząsz­czy i parecz­ni­ków. A na desz­czo­wym nie­bie zaczęły się poja­wiać pierw­sze żelo­błony, roz­cią­ga­jąc pra­wie nie­wi­doczne skrzy­dła z mydla­nych baniek. Przez ich powierzch­nie prze­bie­gały sre­brzy­ste iskierki wstęp­nych impul­sów, jak odka­sły­wa­nie przy oczysz­cze­niu gar­dła. Obrazy zami­go­tały i roz­po­częło się trwa­jące całą noc pom­po­wa­nie obra­zów.

Pomy­śla­łem, że ze względu na prom z Ziemi, który zado­ko­wał wła­śnie tego ranka, będziemy bom­bar­do­wani mon­ta­żami dla ultra­tu­ry­stów albo stan­dar­do­wymi rekla­mami Vec­tor Red i Hor­kan Kumba Ultra. Tego wie­czoru jed­nak przo­do­wał deszcz – nastro­jowe, pełne emo­cji nagra­nia pręż­nych mło­dych ciał bry­ka­ją­cych na noc­nych uli­cach w ule­wach, jakich na żywo nie widział nikt w pro­mie­niu pięć­dzie­się­ciu milio­nów kilo­me­trów stąd. Kom­plet­nie prze­mo­czone cien­kie ciemne ubra­nia, prze­tarte i z roz­dar­ciami, nieco sty­li­zo­wane na favela, kle­jące się do krzy­wizn i krą­gło­ści, ster­czące sztywno sutki, wysta­jące spod tka­nin kawałki gład­kich, mokrych ciał. Do tego powta­rzany ze wszyst­kich ekra­nów tekst rekla­mowy.

maczanka par­ticle slam – poczuj wil­goć! kod opra­co­wany w ramach współ­pracy par­ticle slam z part­ne­rem stra­te­gicz­nym, ini­cja­tywą kolo­ni­za­cyjną.

Jasne, znowu dzieło INKOL – wszech­obec­nej, wszech­moc­nej kor­po­ra­cyj­nej aku­szerki obec­no­ści ludzi w kosmo­sie. Kilka wie­ków temu, gdy roz­po­czy­nali dzia­łal­ność, można było z prze­ko­na­niem nazwać ich keiretsu o szcze­gól­nym obsza­rze zain­te­re­so­wa­nia, ale współ­cze­śnie byłoby to jak przy­pi­na­nie pla­kietki jasz­czurka na tyra­no­zau­rze. For­mal­nie racja, ale gubi skalę. Jeśli coś ma zwią­zek z ludzką obec­no­ścią gdzie­kol­wiek w Ukła­dzie Sło­necz­nym lub mię­dzy­pla­ne­tar­nym trans­por­tem i han­dlem, INKOL jest wła­ści­cie­lem, wyko­nawcą lub spon­so­rem. Albo za chwilę znaj­dzie się w jed­nej z tych ról. Ich prze­pływ kapi­tału to krew eks­pan­sji, a wyko­rzy­sta­nie daw­nej struk­tury praw­nej na Ziemi sta­nowi wszech­obecne ramy, które to wszystko spa­jają. Ich rze­komo oparta na kon­ku­ren­cyj­no­ści dyna­mika ryn­ków jest nie bar­dziej rze­czy­wi­sta czy istotna niż taneczne kroki i wypięte ciała smu­kłych mło­dych istot w przy­jem­nym i miłym desz­czu na żelo­bło­no­wych ekra­nach.

Deszcz – ten praw­dziwy, w real­nym świe­cie – rap­tow­nie ustał. Przez chwilę powie­trze nie nio­sło żad­nej wody, two­rząc długą, pełną napię­cia prze­rwę, a potem zaczęło się znowu, tym razem żało­śnie powoli. Trudno było oce­nić, czy nowy kod działa dobrze – ta prze­rwa mogła być ele­men­tem pro­ce­dur oszczę­dza­nia ener­gii, pauzą obli­czoną na osią­gnię­cie efektu dra­ma­tycz­nego albo zwy­kłym błę­dem kodu. Pasjo­naci eko­kodu stali poroz­rzu­cani na całym Strip, wpa­tru­jąc się zmru­żo­nymi oczami w niebo i dys­ku­tu­jąc z prze­ję­ciem.

– Mówi­łem ci, że to roz­wiążą. Par­ticle Slam to solidna firma, gościu. Zupeł­nie coś innego niż ci z Dzie­wią­tej Ulicy. Czu­jesz to na twa­rzy?

– Odro­binę. Jak dla mnie to stan­dar­dowe gów­niane sią­pie­nie.

– Och, wal się. Sią­pie­nie w ogóle by nie dotarło tu, na dół. Patrz, tam już się robią kałuże.

Miną­łem roz­ma­wia­ją­cych i obsze­dłem kałuże, zapa­mię­tu­jąc szcze­góły na póź­niej. Par­ticle Slam – ni­gdy o nich nie sły­sza­łem. Ale przy­wy­kłem do takich rze­czy po prze­bu­dze­niu. Eko­ko­do­wa­nie to dyna­miczna dzie­dzina nawet na Ziemi, a tutaj, dzięki zdję­ciu wszel­kich hamul­ców i bło­go­sła­wień­stwu wol­nego rynku jest tak dar­wi­now­ska, że można się zmę­czyć od samego myśle­nia o niej. Firma koder­ska może tu przejść od naj­więk­szej sen­sa­cji do kości dino­zaura w cza­sie krót­szym, niż prom potrze­buje na lot w obie strony. Lek­cja dla pró­bu­ją­cego zaro­bić na życie przy­ziem­nego byłego prze­chwy­ty­wa­cza: gdy umie­rasz dla świata na cztery mie­siące, w tym cza­sie mnó­stwo może cię omi­nąć.

Choć pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają.

Każ­dego wie­czoru Strip budzi się do ospa­łego życia niczym szturch­nięta uszko­dzona neo­nówka. Bły­ska, wypala się i osiada, świe­cąc stale sko­sem z dru­giej strony ulicy wzglę­dem sta­rej dziel­nicy Brad­bury’ego jak tajem­ni­czym uśmie­chem, jak wezwa­niem dla chęt­nych ciem. Widzia­łem to kie­dyś z niskiej orbity – dry­fo­wa­łem wybu­dzony po zakoń­cze­niu misji na zbun­to­wa­nym frach­towcu, o któ­rej wolał­bym zapo­mnieć. Nie mia­łem nic do roboty poza snu­ciem się po cichych pokła­dach i wyglą­da­niem przez okno na obra­ca­ją­cego się w dole Marsa. Dogo­ni­li­śmy ter­mi­na­tor nad Gan­ge­sem i Eos, a gdy zapa­dła noc, zoba­czy­łem, jak prze­suwa się tam Bruzda. Zło­wiesz­cze ściany kanio­nów bie­gnące tysiące metrów w głąb sko­rupy Marsa z olbrzy­mimi ster­tami i zwa­łami tek­to­nicz­nego śmie­cia na roz­le­głym dnie mię­dzy nimi. Tu i tam kropki sła­bych świa­teł osie­dli, gęst­nące i spla­ta­jące się w jedno w miarę zbli­ża­nia do dużej jasnej plamy Brad­bury’ego dalej w głębi doliny. I tam, w samym sercu sta­rego mia­sta, ten duży, wykrzy­wiony uśmiech dłu­go­ści trzech tysięcy metrów.

Wszę­dzie w mie­ście kor­po­ra­cyjne loga i pro­mo­cyjne panele INKOL roz­ja­rzają niebo płyn­nym krysz­ta­ło­wym ogniem, robiąc wszystko, by odsu­nąć napie­ra­jący obcy mrok. Są jed­nak gra­nice tego, co lojal­ność marce i poczu­cie przy­na­leż­no­ści mogą osią­gnąć w walce z tym mro­kiem, a cza­jące się w tobie siły dobrze o tym wie­dzą. Głę­boko w środku, gdzie kryje się pod­stawa czło­wie­czeń­stwa, zegar nie­ustan­nie tyka, odsła­nia­jąc ciemne karty niczym stale prze­gry­wa­jąca ręka. Tylko kwe­stią czasu jest, kiedy to sobie uświa­do­misz. A kiedy przy­cho­dzi ta chwila, czu­jesz zimny dreszcz bie­gnący wzdłuż krę­go­słupa.

Prę­dzej czy póź­niej poje­dziesz na tym i roz­bi­jesz się na poku­sie Strip jak wszyst­kie inne ćmy.

Sądzi­łem, że jestem inny.

Jak wszy­scy.

Cien­kie jak igła brzę­cze­nie przy uchu, nie­unik­nione ukłu­cie. W bez­sen­sow­nym odru­chu roz­draż­nie­nia klep­ną­łem się po szyi – kod­mar już odle­ciał, dokład­nie zgod­nie z pro­jek­tem. Nawet w stan­dar­do­wym ziem­skim cią­że­niu małe gnojki były dużo szyb­sze od praw­dzi­wych moski­tów, na któ­rych je wzo­ro­wano, a tutaj, po dosto­so­wa­niu do lokal­nych warun­ków, były jak małe żądlące iskry na wie­trze. Dotknię­cie, wkłu­cie, ładu­nek dostar­czony. Zosta­łeś ukłuty.

Nie żebym narze­kał. Wia­domo prze­cież, że jeśli tu żyjesz, musisz być kłuty. Ina­czej nie da się żyć. To ostat­nia Rubież, gościu, jesteś tu tylko drob­nym ele­men­tem nie­ustan­nych aktu­ali­za­cji Ludz­ko­ści Ostat­niej Rubieży.

Pro­blem w tym, że na cztery mie­siące wypa­dłem z obiegu i omi­nęło mnie tyle aktu­ali­za­cji, że teraz bie­rze mnie na cel każdy cho­lerny nie­orga­niczny kod­mar w oko­licy. Po trzech dniach czu­łem się jak pie­przona ludzka podu­szeczka na szpilki. Od wkłuć swę­działa mnie cała odsło­nięta skóra. Nowe pro­ce­dury wymiany gazo­wej dla płuc, aktu­ali­za­cja mela­to­niny do wer­sji 8.11.4, łatki do naj­now­szych – i mocno nie­sta­bil­nych – inhi­bi­to­rów oste­ope­nii, osłony rogów­kowe 9.1. I tak dalej.

Za część tego syfu zapła­ci­łeś, by otrzy­my­wać go, gdy tylko wyjdą nowe mody­fi­ka­cje, inne to dar od INKOL z głębi jego sku­pio­nego na wydaj­no­ści małego ser­duszka. Jed­nakże to wszystko musi zostać zrów­no­wa­żone, dopa­so­wane i zop­ty­ma­li­zo­wane pod kątem wydaj­no­ści, a potem popra­wione na nowo, wer­sja za wer­sją, aktu­ali­za­cja za aktu­ali­za­cją, wkłu­cie za wkłu­ciem.

Tak docho­dzimy do uza­leż­nie­nia, od któ­rego nie uwol­nisz się ni­gdy, jak długo będziesz miesz­kał gdzie­kol­wiek poza Zie­mią.

Nie żebym narze­kał.

***

Val­lez Girlz mie­ścił się dokład­nie tam, gdzie zosta­wi­łem go cztery mie­siące temu. Ten sam pod­nisz­czony front, tuż za wyj­ściem z rucho­mego chod­nika z bul­waru Fried­man, wciąż bły­skał tym samym zapę­tlo­nym fil­mem rekla­mo­wym z pię­cio­me­tro­wych ekra­nów po obu stro­nach wej­ścia. Nie­zmienna obskurna muzyka w stylu Fuk­tro­nic plus infra­dź­więki z ukry­tych gło­śni­ków. Na ekra­nie po pra­wej dostrze­głem pęk­nię­cie w miej­scu, gdzie wal­ną­łem w niego głową, i chyba coś było nie tak z wyświe­tla­czem, bo nagra­nie tan­ce­rek cią­gle roz­pa­dało się w kon­fetti sko­ry­go­wa­nych elek­tro­nicz­nie ciał i wło­sów prze­pla­ta­nych obra­zami pod­ska­ku­ją­cych, odcie­le­śnio­nych oczu z dłu­gimi rzę­sami, uno­szą­cych się jak łzy w nie­waż­ko­ści.

A może to miało tak wyglą­dać.

Za szybko pędzisz, chło­pie. Gdzie wyciek?

Jadę. Nagrzany.

Zmu­si­łem się do zmniej­sze­nia tempa, by dopa­so­wać się do tłumu. Nie­śpieszne szu­ra­nie z rękami w kie­sze­niach i kap­tu­rem osła­nia­ją­cym przed falami mżawki. Dało mi to dość czasu, by oce­nić przód klubu. Luźny tłu­mek chęt­nych do wej­ścia, krę­cą­cych się w ryt­mie sły­sza­nej i pod­dźwię­ko­wej Fuk­tro­niki. W drzwiach tra­dy­cyj­nie dwóch solid­nie zbu­do­wa­nych gości, oku­lary w for­mie kla­sycz­nej opa­ski wokół głowy. I ten sam prze­sta­rzały ska­ner Zarządu portu wiszący sze­roko nad nad­pro­żem o wyglą­dzie zry­wa­ją­cego się do lotu pre­hi­sto­rycz­nego nie­to­pe­rza. Sal Quiroga, wieczny sknera – kupił ska­ner na wyprze­daży wymie­nia­nego sprzętu dzie­więć lat temu, a podobno nawet wtedy wywarł nacisk na kogoś w biu­rze Zarządu portu, żeby jesz­cze obni­żyć cenę. „Plecy”, powie­dział mi kie­dyś, „to pod­stawa tego miej­sca. Bez ple­ców rów­nie dobrze możesz wra­cać na Zie­mię”.

Pusty śmiech, bo dla więk­szo­ści sta­łych miesz­kań­ców Bruzdy jedyny spo­sób, by kie­dy­kol­wiek dostać się na Zie­mię, to bar­dzo sze­ro­kie plecy. Poza Lote­rią Dłu­giego Spadku – Każ­dego roku pięć­dzie­siąt cudow­nych bile­tów na powrót do domu! Tym razem to możesz być Ty! Zagraj, by wygrać! – nikt tu raczej nie roz­daje bile­tów. Z Marsa do domu nie leci nikt, kto nie ma nie­zwy­kłego szczę­ścia, wiel­kiego bogac­twa lub aktyw­nego kon­traktu z INKOL.

Dobrze wiem, tkwię tu już dość długo.

Prze­sze­dłem jesz­cze pięć­dzie­siąt metrów, być może, by uho­no­ro­wać tych cudow­nych zwy­cięz­ców, a potem zawró­ci­łem i ruszy­łem z powro­tem. Wcho­dząc po stop­niach pro­wa­dzą­cych do drzwi, zrzu­ci­łem kap­tur. Nie miały sensu próby ukry­wa­nia się. Kiedy pra­cu­jesz na bramce – a zda­rzyło mi się to robić raz czy dwa przez te lata – nic nie akty­wuje wewnętrz­nych alar­mów tak, jak klient pró­bu­jący ukryć twarz. „O nie, stary, nic z tego. Teraz mnie obu­dzi­łeś”.

Nie chcia­łem jesz­cze budzić tych gości, musia­łem podejść bli­żej, więc dopa­so­wa­łem wyraz twa­rzy do wzbu­dzo­nego przez Fuk­tro­nikę kon­su­menc­kiego pożą­da­nia i spoj­rza­łem w puste szkła oku­la­rów pra­wego bram­ka­rza, gdy zer­k­nął w moją stronę. Nie zna­łem go – a dobrze pamię­tam ludzi, któ­rzy w prze­szło­ści sko­pali mi tyłek – więc on też nie mógł mnie znać. Choć w tych cza­sach nie zna­czyło to wiele. Musiał spraw­dzać listę wyświe­tlaną przez oku­lary. Sys­temy roz­po­zna­wa­nia twa­rzy, prze­kleń­stwo wci­ska­ją­cych się na krzywy ryj w całej eklip­tyce.

Dostrze­głem zesztyw­nie­nie jego syl­wetki, gdy opro­gra­mo­wa­nie wyświe­tliło ostrze­że­nie, a potem roz­luź­nie­nie towa­rzy­szące przy­swo­je­niu danych.

Zoba­czy­łem, jak wykrzy­wia wargę.

– Dom? – Uwaga powę­dro­wała w bok, gdzie jego kum­pel obma­cy­wał bar­dzo oszczęd­nie osło­nięte krzy­wi­zny pró­bu­jące wejść do środka. Dotknął oku­la­rów przy uchu, zro­bił coś z Fuk­tro­niką, zmniej­sza­jąc gło­śność dźwię­ków. – Hej, Dom. Pamię­tasz tego żało­snego pier­do­lo­nego hiba, któ­rego razem z Rico wywa­li­li­ście parę mie­sięcy temu?

Dom zer­k­nął w naszą stronę, wyraź­nie ziry­to­wany.

– Hib? Co za pie­przony hib? Mówisz o tym gościu…? – Jego głos ucichł, gdy mnie zoba­czył. Twarz roz­ja­rzył sze­roki uśmiech. – Ten gość.

– Chyba nie­któ­rzy ni­gdy się nie uczą, nie?

– Przy­sze­dłem spo­tkać się z Salem – powie­dzia­łem spo­koj­nie.

– Tak? – Dom nie­dbale zaci­snął prawą dłoń i przyj­rzał się jej, jakby była jakimś narzę­dziem, któ­rego zakup roz­wa­żał. – Cóż, Sal nie chce cię widzieć. Poprzed­nim razem też nie chciał się spo­ty­kać. Pamię­tasz, jak się to skoń­czyło?

– Tym razem się ze mną zoba­czy.

Wymie­nili spoj­rze­nie – błysk nie­przy­jem­nego roz­ba­wie­nia w oczach. Towa­rzysz Doma wes­tchnął.

– Słu­chaj, chło­pie… to spo­kojna noc, prawda? Zrób nam wszyst­kim przy­sługę i spier­da­laj, zanim będziemy musieli ci zro­bić coś brzyd­kiego.

Na moje usta wypły­nął uśmiech.

Jadę na ogniu.

– Nie mogę, pano­wie.

Dom prych­nął. Się­gnął do mnie…

Chwy­ci­łem go za nad­gar­stek, szybko. Musisz być szybki – przy cią­że­niu nieco poni­żej 0,4 stan­dar­do­wego ziem­skiego, masa i pęd dają bar­dzo kiep­ski zwrot inwe­sty­cji. Siła ude­rze­nia musi pocho­dzić z szyb­ko­ści. Szarp­ną­łem jego mały i ser­deczny palec do tyłu u pod­stawy i wykrę­ci­łem z dużą siłą. Roz­legł się taki dźwięk, jakby pękał, a ja zablo­ko­wa­łem mu rękę, spro­wa­dza­jąc go na kolana w nagłym wstrzą­sie i bólu. Gdy się zgi­nał, kop­ną­łem mocno w brzuch.

Puści­łem, pozwa­la­jąc mu opaść na zie­mię.

Nor­mal­nie nie prze­cho­dziło się przez bram­ka­rzy na Strip w taki spo­sób, to twar­dzi ludzie, byli żoł­nie­rze gan­gów z Wyżyn, prze­waż­nie tacy, któ­rzy nie radzą już sobie z rzad­kim powie­trzem i nie stać ich na now­sze tur­bow­spo­ma­ga­nia, które pomo­głyby to roz­wią­zać. Wra­cają więc do Doliny, w kocio­łek Brad­bury’ego i znaj­dują sobie pracę dla mię­śnia­ków. Jako czło­wiek, który sam doświad­czył nie­po­wo­dzeń w karie­rze, nie mam im tego za złe. Wyko­nują potrzebną pracę, taką, którą sam cza­sami się zaj­mo­wa­łem, i prze­waż­nie robią to dobrze.

Ci dwaj jed­nak weszli mi w drogę, a wszystko, co mówiło o mnie ich wcze­śniej­sze doświad­cze­nie i opro­gra­mo­wa­nie, było błędne.

Nie mieli szans.

Drugi się­gnął po para­li­za­tor w kabu­rze przy pasku na ple­cach. Błędny ruch i za późno – ja byłem za bli­sko, a on zbyt wolny. Pew­nie sku­tek lek­kiego szoku: to w ogóle nie powinno się dziać. Zro­bi­łem krok w jego stronę, zablo­ko­wa­łem ruch, zanim zdo­łał uwol­nić broń, i ude­rzy­łem go w gar­dło. Pod­cią­łem go, gdy zato­czył się do tyłu, i pomo­głem mu zna­leźć się na ziemi moc­nym ude­rze­niem dłoni w pierś. To zała­twiło sprawę nawet przy 0,4 g. Ude­rzył w zie­mię ple­cami, dusząc się i macha­jąc rękami.

Schy­li­łem się i zabra­łem mu para­li­za­tor, a potem go odwró­ci­łem i strze­li­łem z przy­ło­że­nia.

Ostry trzask i syk jak przy wyle­wa­niu roz­grza­nego oleju z patelni – zoba­czy­łem falo­wa­nie koszuli w miej­scu, gdzie prze­biły się przez nią krysz­tałki. Jego oczy bły­snęły biał­kami, a ciało wyprę­żyło się w łuku ogar­nięte gwał­tow­nym spa­zmem. Ostra fala zie­mi­stego smrodu opróż­nio­nych jelit, chra­pliwy, zdła­wiony dźwięk z głębi gar­dła. Spie­niona ślina na zaci­śnię­tych war­gach. Kur­czowo roz­ło­żona dłoń gorącz­kowo ude­rzała w pierś, jak skrzy­dło uwię­zio­nego ptaka.

Z boku Dom zerwał się na mnie z ziemi. Do niego też strze­li­łem, a potem ostroż­nie prze­sze­dłem mię­dzy dwoma wyprę­żo­nymi cia­łami, pod roz­cią­gnię­tym w górze ska­ne­rem i przez drzwi.

Roz­dział 2

W klu­bie wszystko było przy­ciem­nione i domyśl­nie błę­kitne. Prze­ci­sną­łem się przez nie­zbyt gęsty tłu­mek ciał i nie­wy­raź­nych twa­rzy, uni­ka­jąc jaskra­wych wią­zek punk­to­wych reflek­to­rów prze­ci­na­ją­cych pod­mor­ski mrok, by oświe­tlać tań­czą­cych. Tu i tam w skle­pio­nej prze­strzeni roz­bły­ski­wały sub­tel­niej­sze plamy jasno­ści emi­to­wane przez świe­tli­kowe kor­pusy robacz­ków nastro­jo­nych do zbie­ra­nia się wokół emi­tu­ją­cych fero­mony ciał dziew­czyn z Val­lez, dys­kret­nie nie naprzy­krza­jąc się klien­tom. Ze ścian dobie­gały powolne rytmy i falu­jące dźwięki – jakiś archi­walny remiks krio­popu, który nie­ja­sno koja­rzy­łem sprzed paru lat. „Długi upa­dek śpią­cego” czy inne tego typu gówno. Ale spójrz na dobrą stronę, gościu… Żad­nych syren, alar­mów i zabu­rze­nia rytmu tańca na par­kie­cie. Scho­wany w kie­szeni para­li­za­tor był wła­sno­ścią lokalu, nie mógł więc akty­wo­wać żad­nych ostrze­żeń pod­czas mojej wędrówki przez salę. I byłem prze­ko­nany, że nie dałem Domowi ani jego kum­plowi dość czasu na wci­śnię­cie żad­nych prze­łącz­ni­ków, zanim wylą­do­wali na ziemi.

Dwie, góra trzy minuty – zapewne tyle mia­łem czasu, nim baj­zel zosta­wiony przy drzwiach wykipi i podąży za mną do środka. Wbi­ja­łem się w serce klubu, pil­nu­jąc swo­bod­nych i nie­wzbu­dza­ją­cych czuj­no­ści ruchów. Nic się nie dzieje, chło­paki, może­cie dalej gapić się na pre­zen­to­wane towary. Nie przej­muj­cie się wiel­kim face­tem z nie­przy­jemną gębą, to nie wasz pro­blem i nie chce­cie, żeby nim się stał.

Dostrze­głem Sala sie­dzą­cego przy dużym stole na antre­soli w towa­rzy­stwie poważ­nie wyglą­da­ją­cych gości z Hel­las. Żad­nych nie­spo­dzia­nek, przy­naj­mniej dla mnie. Zacho­dzi zauwa­żalny brak ofi­cjal­nej współ­pracy mię­dzy INKOL a Chiń­czy­kami z kra­teru, co obie strony odzie­dzi­czyły w cało­ści po macie­rzy­stych blo­kach wła­dzy na Ziemi. Jed­nakże o ile dłu­go­trwałe ani­mo­zje geo­po­li­tyczne na Ziemi znie­chę­cają do fra­ter­ni­za­cji, na Mar­sie umiar­ko­wany han­del znaj­dzie sobie spo­sób. Pie­nią­dze z Kra­teru ska­py­wały do Bruzdy tyl­nymi drzwiami już od dzie­się­cio­leci i wyglą­dało na to, że Salva­dor Quiroga pod­piął się do źró­dełka tak samo jak wszy­scy.

Nie­śpiesz­nie wsze­dłem po sze­ro­kich spi­ral­nych scho­dach wycię­tych w tyl­nej ścia­nie klubu i dosta­łem się na antre­solę. Muzyka była tu przy­ci­szona, mie­sza­jąc się z brzmie­niem gło­sów w gło­śnej roz­mo­wie. Sze­dłem, omi­ja­jąc plat­formy do tańca, kie­ru­jąc się na Sala przy stole na gale­rii. Gdy się zbli­ża­łem, jedna z ubra­nych w gar­ni­tury postaci prze­pro­siła, wstała i odwró­ciła się, rusza­jąc w stronę łazie­nek. Minę­li­śmy się na tyle bli­sko, żeby się dotknąć. Nie mia­łem poję­cia, czy na mnie spoj­rzała, czy nie – w sła­bym świe­tle szkła jej oku­la­rów wyglą­dały na cał­ko­wi­cie czarne.

Przy stole przed sobą zoba­czy­łem jesz­cze czworo podob­nych do niej: gar­ni­tury i jed­na­kowe oku­lary ukry­wa­jące indy­wi­du­alne róż­nice. Na ile mogłem stwier­dzić, trzech męż­czyzn i jedna kobieta, wszy­scy ema­nu­jący taką samą cichą, nie­wzru­szoną siłą. Kamienna widow­nia wsłu­chu­jąca się w chry­pliwy głos roz­krę­co­nego w pełni Sala Quirogi. Choć świet­nie wła­dał hisz­pań­skim i quechua, tego wie­czoru, z sza­cunku do gości, mówił po angiel­sku. Sądząc po sło­wach, zmiana języka była naj­więk­szym ustęp­stwem, na jakie był gotów.

– …i jeśli sądzi­cie, przy­ja­ciele, że będę sie­dział spo­koj­nie dla takiego pro­centu, to przy­szli­ście do nie tego cho­ler­nego klubu. Nie macie u mnie takich ple­ców. Nie zapo­mi­naj­cie, kto wam tu otwo­rzył drzwi. Nie zamie­rzam…

Opa­dłem na zwol­nione krze­sło.

– Cześć, Sal.

Krót­ko­trwała fala panicz­nych ruchów wokół stołu. Jeden z Kra­te­row­ców się­gnął po coś pod mary­narką, ale zre­zy­gno­wał, gdy towa­rzysz poło­żył dłoń na jego ramie­niu. Podobne drgnię­cie prze­bie­gło przez ochronę za ple­cami Sala – dwoje miej­sco­wych o twar­dych twa­rzach i luź­nych ubra­niach pra­wie ukry­wa­ją­cych opan­ce­rze­nie pod spodem. Zauwa­ży­łem, że ta po pra­wej zaczęła sub­wo­ka­li­zo­wać do opa­ski na szyi, i domy­śli­łem się, że pró­buje roz­ma­wiać z ludźmi przy drzwiach.

Powo­dze­nia.

Quiroga zdjął oku­lary, żeby jego cięż­kie spoj­rze­nie nabrało więk­szej mocy.

– Coś ty, kurwa, za jeden?

– No wiesz? Poczu­łem się dotknięty.

– Tak? – Zer­k­nął na opan­ce­rzo­nego ochro­nia­rza po lewej. – Tupac dotknie cię znacz­nie moc­niej, jeśli nie powiesz mi, kim, do cho­lery, jesteś i co robisz przy tym stole.

Kobieta nachy­liła się i wyszep­tała mu coś do ucha. Musiała akty­wo­wać roz­po­zna­wa­nie twa­rzy, tak jak goście przy drzwiach, znaj­du­jąc dopa­so­wa­nie i wszystko, co mieli na mój temat. Czyli przy­naj­mniej nazwi­sko i nie­dawną prze­szłość.

Na twa­rzy Quirogi odbiło się spóź­nione roz­po­zna­nie.

– Schu­dłeś? – zapy­tał z zain­te­re­so­wa­niem.

– Trzy dni temu wysze­dłem ze zbior­nika, Sal. Nie mam nastroju na poga­duszki. – Swo­bod­nym ruchem wymie­rzy­łem z para­li­za­tora w rusza­ją­cego do przodu Tupaca. – Nie.

Znie­ru­cho­miał. Pomi­ja­jąc tych z wadami serca i w pode­szłym wieku, „nie­śmier­cio­no­śny” to mniej wię­cej uczciwy opis para­li­za­tora. Pomija on jed­nak szcze­góły tego, jak przy­jemne jest zali­cze­nie wie­lo­krot­nych ata­ków padacz­ko­wych ude­rza­ją­cych jak lot przez kolejne szklane drzwi, czu­cie wędru­ją­cych wzdłuż ner­wów ocie­ka­ją­cych kwa­sem kro­cio­no­gów, idą­cych zwi­nąć się w głębi mózgu, obe­sra­nie się i zsi­ka­nie w chwili tra­fie­nia i leże­nie bez­rad­nie w kolej­nych spa­zmach ze smro­dem wypeł­nia­ją­cym noz­drza do czasu, aż ładu­nek w końcu się wyczer­pie.

Jeśli raz obe­rwiesz z cze­goś takiego, bar­dzo się sta­rasz uni­kać powtórki tego doświad­cze­nia.

Kiw­ną­łem głową Tupa­cowi – mądry czło­wiek, nie róbmy głu­pot – i opu­ści­łem para­li­za­tor z powro­tem na podo­łek. Sto­jąca po dru­giej stro­nie Sala kobieta nawet nie drgnęła, ale patrzyła na mnie zza szkieł z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem. Szu­ka­jąc otwar­cia, nawet naj­mniej­szego.

Sal w tym cza­sie jakby przy­po­mniał sobie, że ma gości.

– Słu­chaj, mam tu pie­przone spo­tka­nie – wark­nął. – Nie wiem, o czym chcesz roz­ma­wiać, Veil, ale…

– Syn­thia.

– Syn… – zatch­nęło go. Zaja­rzył. Roze­śmiał się. – Kurwa, serio? Powiedz, pro­szę, powiedz mi, że nie przy­sze­dłeś tu znowu w tej spra­wie. Ty kre­ty­nie. Poprzed­nim razem wia­do­mość nie dotarła?

– Ow­szem. Dowie­dzia­łem się, że zła­ma­łeś umowę i mimo wszystko ją zała­twi­łeś.

– Pie­przona suka mnie okra­dła!

– Popeł­niła głupi błąd i zda­wała sobie z tego sprawę. Dla­tego wła­śnie przy­szła do mnie. Żało­wała.

Uśmiech­nął się pogar­dli­wie.

– Jasne, na koniec tak.

– Zawar­li­śmy umowę. – Posta­ra­łem się mówić bez­na­mięt­nym tonem. – Ty odzy­skasz towar, ona odej­dzie. Odzy­ska­łeś swój towar.

Wes­tchnął. Odgry­wa­jąc, być może przed gośćmi: „zobacz­cie, wszy­scy tu jeste­śmy roz­sąd­nymi ludźmi, to tylko inte­resy”.

– Naprawdę uwa­żasz, że mogłem pozwo­lić, by jedna z moich tan­ce­rek odwa­liła coś takiego i po pro­stu ode­szła? Myślisz, że wie­ści by się nie roze­szły?

– Myślę, że zawar­li­śmy umowę, a ty ją zła­ma­łeś.

– Słu­chaj…

– A kiedy pró­bo­wa­łem tu wejść i o tym poroz­ma­wiać, kaza­łeś swoim gory­lom przy drzwiach mnie pobić, a potem wyko­pać z powro­tem na Strip.

– Kaza­łem im niczego nie poła­mać. Powie­dzia­łem, żeby cię nie zabili.

– Ow­szem, i to był twój drugi błąd.

Jak pyk­nię­cie lodu topią­cego się w szklance. Zimna cisza napie­ra­jąca pomimo nie­ustan­nego rytmu klu­bo­wej muzyki. Quiroga wpa­try­wał się we mnie przez chwilę i coś drgnęło w jego twa­rzy. Przy­brał oble­śny uśmiech.

– Pie­przy­łeś ją, prawda?

Nie odpo­wie­dzia­łem.

– No wiesz… jak ina­czej mia­łaby zapła­cić ci za coś takiego? Musia­łeś dostać przy­naj­mniej ze dwa bar­dzo dobre lody.

– To nie ma żad­nego zna­cze­nia.

– Wiesz, że ona tak naprawdę wcale nie była nią? Nasza Syn­thia.

Nachy­li­łem się.

– Kim­kol­wiek była, Sal… dla mnie była klientką.

Znowu drgnię­cie mię­śni twa­rzy. Kobieta po jego pra­wej powoli robiła bar­dzo mały kro­czek w bok. Spoj­rza­łem jej w oczy i bar­dzo nie­znacz­nie pokrę­ci­łem głową.

Kra­te­rowcy przy­glą­dali się temu wszyst­kiemu bez słowa.

– Klientka – prychną Quiroga. – Nie jesteś już pie­przoną Czarną Gro­dzią, Veil.

– To nie ma zna­cze­nia. Przy­szła do mnie po ochronę i takie zle­ce­nie przy­ją­łem. – Znowu spoj­rza­łem mu w oczy. – Myślisz, że wie­ści by się nie roze­szły?

Tym razem bez­ruch trwał dłu­żej. Usły­sza­łem to nie­wy­raź­nie przez muzyczne tło i głosy gości – brzmie­nie panicz­nych roz­mów z dołu i z głębi, przy drzwiach. Koń­czył się mój okres karen­cji – czas zała­twić sprawę. Unio­słem wolną dłoń, otwartą i luźną, jak­bym pro­sił o pozwo­le­nie na ode­zwa­nie się.

– Rozu­miesz chyba, że mamy tu pro­blem do roz­wią­za­nia. A żeby to było moż­liwe, musisz spoj­rzeć na coś, co mam ci do poka­za­nia. Tu, w kie­szeni. – Pokle­pa­łem się po lewej piersi. – Spo­koj­nie, Sal, nie zamie­rzam cię zastrze­lić. Daję na to moje słowo.

Bar­dzo powoli, ze wzro­kiem wciąż utkwio­nym w jego ochro­nie i ich napię­tych twa­rzach, wsu­ną­łem dłoń pod kurtkę i wycią­gną­łem scho­wany tam przed­miot. Zauwa­ży­łem osła­bie­nie napię­cia na twa­rzy kobiety, gdy dostrze­gła, że to nie broń. Tupac dalej wpa­try­wał się we mnie, jakby chciał mnie zła­mać na pół i wyjeść wnętrz­no­ści. Jego spoj­rze­nie prze­nio­sło się na obiekt w mojej dłoni, gdy poło­ży­łem go na stole. Dostrze­głem, jak marsz­czy brwi.

Nie­zgrabny, dzie­się­cio­cen­ty­me­trowy cylin­der podobny do wąskiej puszki z napo­jem, z mato­wo­szarą powłoką z kom­po­zytu, złą­czami u pod­stawy, gdzie powi­nien zostać pod­łą­czony do cze­goś innego, i z małym pustym ekra­nem doty­ko­wym u góry. Ist­niała spora szansa, że faceci przy drzwiach mogliby powie­dzieć Salowi, na co patrzy, ale Tupac i kobieta byli z wyż­szej półki – mię­śniaki z mia­sta, tra­fili tu zapewne po zali­cze­niu kariery w ochro­nie kor­po­ra­cyj­nej lub poli­cji Brad­bury i ni­gdy w życiu nie widzieli na wła­sne oczy obozu pracy na Wyży­nach.

Choć na pewno ska­no­wali oku­la­rami…

– Co to, do cho­lery, ma być? – W gło­sie Sala wyraź­nie usły­sza­łem ulgę. – Nie jestem w nastroju na żarty, Veil. Lepiej…

Ładu­nek flary ratun­ko­wej wybuchł mu pro­sto w twarz.

***

Dziki biały ogień try­ska­jący we wszyst­kie strony na antre­soli. Zatrzy­mał w ruchu tan­cerki na plat­for­mach, odry­wa­jąc od nich cie­nie, jakby pozba­wiał je mrocz­nych dusz. Ska­so­wał wszystko, wybie­lił salę.

Na Wyży­nach używa się zmo­dy­fi­ko­wa­nych wyrzutni lataw­ców do wypusz­cze­nia całego pakietu tysiące metrów w powie­trze, skąd zalewa oko­licę gwał­tow­nym bla­skiem, otwiera spa­do­chron i bar­dzo powoli opada, jarząc się jak minia­tu­rowe słońce. Nawet gdy jest tak wysoko, masz plamy przed oczami, jeśli spró­bu­jesz sku­pić wzrok na świe­tle. Sal Quiroga dostał takim samym wybu­chem z nie­ca­łego metra i natych­miast stra­cił wzrok. Nie wiem, czy w pakie­cie było dość ultra­fio­letu, by wypa­lić mu też siat­kówkę, ale z pew­no­ścią wrza­snął, jakby tak było.

Zasło­nił twarz dłońmi i krzy­cząc, spró­bo­wał wstać, ale potknął się na krze­śle i pole­ciał do tyłu.

W chwili roz­bły­sku flary w moich oczach wysu­nęły się z boków opa­ten­to­wane prze­słony migaw­kowe, osła­nia­jąc je przed świa­tłem. W roz­my­tym, żół­ta­wym obra­zie zza ich bariery zoba­czy­łem ochronę Sala odsu­wa­jącą się w ośle­pie­niu, się­ga­jącą po broń i pró­bu­jącą pora­dzić sobie z sytu­acją. Strze­li­łem do obojga z para­li­za­tora, posy­ła­jąc w powie­trze mię­dzy nami chmary drob­nych krysz­tał­ków, bez­gło­śnie w ryku paniki i wypeł­nia­ją­cej klub muzyce. Ładunki prze­biły się przez ich pan­ce­rze, ubra­nia i ciała, zwol­niły neu­ro­nowe zatyczki i spięły wszystko od stóp do głów. Zoba­czy­łem, jak się szar­pią i padają na pod­łogę.

Powie­trze wypeł­niły odle­głe krzyki.

W górę z krze­sła, sko­kiem nad sto­łem, na zie­mię po dru­giej stro­nie. Sal Quiroga leżał przede mną, wijąc się na pod­ło­dze, z dłońmi wciąż przy­ci­śnię­tymi do oczu, wyrzu­ca­jąc stru­mień skie­ro­wa­nych do mnie inwek­tyw i obiet­nic śmierci. Szturch­nięty moim butem cylin­der prze­wró­cił się i stur­lał ze stołu, wciąż pło­nąc, a potem spadł na pod­łogę i poto­czył się dalej. Po ścia­nach wokół i sufi­cie ganiały fale osza­la­łych cieni, wywo­łu­jąc wra­że­nie, jakby cały klub drżał ogar­nięty trzę­sie­niem ziemi. Burza bia­łego ognia nie usta­wała, grze­biąc nas w swoim sercu.

Upu­ści­łem para­li­za­tor, żeby uwol­nić dło­nie. Mocno kop­ną­łem Quirogę w żebra. Szarp­nął się i zwi­nął z bólu. Sta­ną­łem nad nim okra­kiem i obró­ci­łem go moc­niej, na brzuch. Przy­kuc­ną­łem, prze­ło­ży­łem rękę wokół jego gar­dła i opar­łem kolano na krę­go­słu­pie.

– To ci się spodoba, Sal – wysy­cza­łem mu do ucha. – Pod­stawą są plecy.

Roz­dział 3

Poli­cja Brad­bury zna­la­zła mnie kilka godzin póź­niej w knajpce Uchu na Fer­rite Drive. Spraw­nie im poszło, ale z dru­giej strony w sumie nie pró­bo­wa­łem się ukry­wać. Sie­dzia­łem sam przy oknie, widział mnie każdy prze­cho­dzący. Przede mną na stole stał talerz z pra­wie nie­tknię­tym jedze­niem – jedziesz na ogniu: wiesz, że należy jeść, ale nie masz na to ochoty – i pusty kie­li­szek po szo­cie tuż obok. Oprócz kie­liszka butelka z pozio­mem płynu niż­szym o dobre kilka pal­ców niż w chwili, gdy ją zamó­wi­łem. Znają mnie w Uchu. Kilka lat temu odda­łem wła­ści­cie­lowi kilka przy­sług i teraz trzyma za barem butelkę mark on mars z moim imie­niem. Jej utrzy­ma­nie musi go sporo kosz­to­wać, ale moje przy­sługi też nie były tanie.

Po dru­giej stro­nie zro­szo­nej desz­czem szyby pod­je­chał zgrabny czarny peł­zacz bmw. Nie­ozna­ko­wany samo­chód i brak mun­du­rów u ludzi, któ­rzy z niego wysie­dli, ale nie potrze­bo­wali ich, by było widać, kim są. Minęli moją część okna, kie­ru­jąc się do drzwi. Usły­sza­łem, jak roz­su­wają się za moimi ple­cami. Z nowo przy­by­łymi do środka wdarł się podmuch zim­nego powie­trza z ulicy, mro­żąc skórę na karku. Poczu­łem, jak do mnie pod­cho­dzą, a chwilę póź­niej usia­dła na wol­nym miej­scu z dru­giej strony stołu.

– Cześć, Veil.

– Nikki.

Dobrze wyglą­dała, ale to nic nowego. Andyj­skie rysy, skóra w kolo­rze café con leche, wręcz nie­moż­li­wie kobal­towe oczy za przej­rzy­stymi szkłami oku­la­rów. Do tego gęsta chmura się­ga­ją­cych ramion wło­sów mety­ski, kru­czo­czar­nych z pasmami srebr­nych spi­ra­lek.

– Mogę coś dla cie­bie zro­bić? – spy­ta­łem.

Obró­ciła głowę i brze­giem dłoni strzep­nęła z wło­sów tro­chę desz­czu od Par­ticle Slam.

Opa­dły na blat stołu i talerz led­wie napo­czę­tego jedze­nia.

– Czy możesz coś dla mnie zro­bić? No cóż, pew­nie mógł­byś prze­stać mor­do­wać pomniej­szych gości z PZ w mojej jurys­dyk­cji.

– To było trzy lata temu, pani porucz­nik. Dawne dzieje. Od kiedy tak długo trzyma pani urazę?

Posłała mi sztuczny uśmiech i bole­śnie kop­nęła mnie pod sto­łem w pisz­czel. Regu­la­mi­nowe buty ze sta­lo­wymi wkład­kami na czub­kach. Stęk­ną­łem, pró­bu­jąc nie sku­lić się z bólu.

– Nie rób ze mnie idiotki, Veil.

– W życiu bym się nie odwa­żył – zapew­ni­łem.

– Dwie godziny i czter­dzie­ści sie­dem minut temu wsze­dłeś do klubu Salva­dora Quirogi na Strip. Uniesz­ko­dli­wi­łeś bram­ka­rzy i posze­dłeś pro­sto do jego stołu na antre­soli, jak­byś wie­dział, że tam będzie. Usia­dłeś, zaczą­łeś roz­mowę. Mamy to wszystko w doku­men­ta­cji z kamer moni­to­ringu. Dwie minuty póź­niej Quiroga nie żył ze zła­ma­nym krę­go­słu­pem. Więc. – Czub­kami pal­ców roz­ma­zała po stole jedną z więk­szych kro­pli wody. – Może mi powiesz, co się stało?

– A co wynika z nagra­nia?

Z ponurą miną kiw­nęła głową, a gli­niarz sto­jący za mną wylą­do­wał na mojej szyi i ple­cach jak lawina. Talerz i sztućce zagrze­cho­tały od ude­rze­nia, a kie­li­szek pod­sko­czył i zle­ciał. Nikki Cha­kana zła­pała chwie­jącą się butelkę, zanim spo­tkał ją taki sam los. Gli­niarz przy­gniótł mnie do stołu, wykrę­ca­jąc głowę w stronę swo­jej sze­fo­wej.

Cha­kana uważ­nie przyj­rzała się ety­kie­cie butelki.

– Dzi­wię się, że stać cię na coś takiego. Nie ma żad­nego pie­przo­nego nagra­nia, Veil. Akty­wo­wany przez cie­bie ładu­nek flary wysy­cił wszyst­kie układy na antre­soli przez cały czas dzia­ła­nia. Zdzi­wiony?

– Mhm. – Roz­mowa z połową twa­rzy przy­ci­śniętą do blatu stołu nie była naj­wy­god­niej­szym spo­so­bem pro­wa­dze­nia roz­mowy. – O tym… nie pomy­śla­łem.

– Oczy­wi­ście, z pew­no­ścią nie przy­szło ci to do głowy. Po co posze­dłeś do Quirogi?

– Był mi winien pie­nią­dze.

Trzy­ma­jący mnie gli­niarz odchrząk­nął.

– I z tego powodu go zabi­łeś?

Wyszcze­rzy­łem się do stołu.

– Musisz być nowy. Z trupa niczego się nie wyci­śnie, gościu. Pro­sta sprawa… porucz­nik jesz­cze ci tego nie wyja­śniła?

Osło­nięta ręka­wem mun­duru ręka trzy­ma­jąca mi głowę doci­snęła moc­niej. Poczu­łem ukłu­cia bólu w skro­niach. Zebra­łem się w sobie i się­gną­łem do tyłu lewą ręką naj­da­lej, jak mogłem, pró­bu­jąc zła­pać go za jaja. Źle oce­ni­łem, led­wie otar­łem się o jego nogę, ale wzdry­gnął się od dotknię­cia i osła­bił nacisk. Wykrę­ci­łem się, korzy­sta­jąc z oka­zji, i pal­cami dru­giej ręki wymie­rzy­łem w jego oczy. Krzyk­nął, a na mnie rzu­ciła się reszta, przy­naj­mniej jesz­cze dwóch. Ktoś chwy­cił mnie za rękę i wygiął ją pra­wie do gra­nicy zła­ma­nia. Wark­ną­łem i wypro­wa­dzi­łem kop­nię­cie. Ktoś inny wycią­gnął jakąś broń i przy­ci­snął mi lufę do gar­dła. Przy uchu zabrzmiał napięty dam­ski głos.

– Jeśli kop­niesz jesz­cze raz, to cię roz­walę!

Szarp­ną­łem się i zdo­ła­łem odsu­nąć pisto­let. Jego lufa bole­śnie wbiła mi się w bok głowy.

– No to dalej, nie cac­kaj się! Zrób to!

Cha­kana kla­snęła języ­kiem i w jed­nej chwili ze mnie zeszli.

Nie odsu­nęli się daleko i było ich cał­kiem sporo, z wyszcze­rzo­nymi na mnie zębami. Poli­cjantka z bro­nią wciąż mie­rzyła do mnie bar­dzo wrogo – z nie­przy­jem­nie wyglą­da­ją­cego glocka sand­mana, stan­dar­do­wej broni poli­cyj­nej. Gdyby naci­snęła spust, nic nie zosta­łoby z mojej głowy.

Chwila na oddech. Wszy­scy tro­chę popra­wi­li­śmy sobie ubra­nia.

Z dru­giej strony stołu Nikki Cha­kana patrzyła na mnie zmru­żo­nymi oczami.

– Kiedy wysze­dłeś ze zbior­nika, Veil?

– Trzy dni temu.

– Och, do kurwy! – Popa­trzyła na talerz nie­tknię­tego jedze­nia i wciąż trzy­maną w dłoni butelkę mark on mars. – Jak mogłam to prze­ga­pić? Dobra, zgar­nij­cie go i zabierz­cie do peł­za­cza. Wra­camy na komi­sa­riat.

***

Kie­ru­jąc się jakimś zna­kiem, któ­rego nie zauwa­ży­łem, zigno­ro­wali klatkę aresztu z tyłu peł­za­cza i zamiast tego wepchnęli mnie na sie­dze­nie w dru­gim rzę­dzie, mię­dzy faceta, który mnie przy­ci­skał do stołu, i kobietę z pisto­le­tem z bro­nią przy moim gar­dle. I tak poczu­łem dobie­ga­jącą z tyłu lekką woń środka odka­ża­ją­cego i środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych.

Cha­kana wsia­dła z przodu, obok kie­rowcy.

– Pojedź Osiem­na­stą, a potem Sojuza – pole­ciła. – Jeśli teraz spró­bu­jemy jechać przez cen­trum, utkniemy przy­naj­mniej na godzinę. Pie­przone parady desz­czowe.

W przy­tul­nym mroku roz­bły­sły łagodne świa­tła akty­wo­wa­nego panelu. Odchrząk­nął sil­nik magne­tyczny bmw, peł­zacz uniósł się na zadzie ze stopu i włą­czy­li­śmy się do ruchu. Zauwa­ży­łem, że Cha­kana pró­buje ukryć sze­ro­kie ziew­nię­cie.

– Mogłeś nam powie­dzieć, że nie śpisz dopiero trzy dni – powie­działa nie oglą­da­jąc się na mnie.

– Mogła pani zapy­tać.

Roz­parła się na fotelu i oparła obutą stopę o przedni panel.

– Zapy­ta­łam. Z tego, co pamię­tam.

– Wcze­śniej. Mogła pani zapy­tać wcze­śniej. – Zer­k­ną­łem na towa­rzy­szy po bokach i zosta­łem osten­ta­cyj­nie zigno­ro­wany. – Mogło nam to oszczę­dzić tro­chę kło­po­tów.

Kie­rowca par­sk­nął.

– Wciąż masz się za kogoś wyjąt­ko­wego, gów­no­ja­dzie?

– On jest wyjąt­kowy – odparła Cha­kana zmę­czo­nym gło­sem. – W tym pro­blem. To jakby wejść na ring i spró­bo­wać aresz­to­wać Corky’ego Svo­bodę po dru­gim dzwonku. Mój błąd, byłam nie­uważna. Pro­blem nie­wy­spa­nia. Jestem na nogach już pra­wie trzy­dzie­ści godzin na roz­ka­zach Mul­hol­landa.

– Pomy­ślał­bym raczej, że to robota Saka­riana – ode­zwa­łem się. – Puco­wa­nie wszyst­kiego na wysoki połysk dla gości z Ziemi. Pil­no­wa­nie, żeby wszystko wyglą­dało, jak należy, gdy dotrze tu nowy zestaw pro­fi­sów.

– Zamknij się, nie masz prawa mówić o takich rze­czach.

– Odnio­słem wra­że­nie, że chciała pani, żeby mówił.

– Nie. – Cha­kana wygięła plecy, wal­cząc z ogra­ni­cze­niami fotela. Pra­wie usły­sza­łem chru­pot krę­gów przy roz­luź­nia­niu napię­cia. – Chcę, żebyś się przy­znał. Ale bez obaw, dopil­nu­jemy tego.

– Nie mogę się docze­kać.

– Będziesz musiał. Prze­sie­dzisz w celi tydzień albo dwa, Veil. Chwi­lowo mam mnó­stwo spraw na gło­wie. Wiesz, waż­nych spraw, więc do czasu, aż twoje ciało doj­dzie do poziomu meta­bo­li­zmu pozwa­la­ją­cego na nieco lep­szą współ­pracę, nie zamie­rzam tra­cić wię­cej czasu na cie­bie. Och, a co to, do cho­lery, ma być?

Reflek­tory peł­za­cza wychwy­ciły gęstwę ludzi blo­ku­ją­cych ulicę z przodu. Ruchoma gęstwa splą­ta­nych ciał prze­wa­la­ją­cych się wzdłuż linii star­cia, z żelo­bło­no­wymi trans­pa­ren­tami chwie­ją­cymi się pijacko w desz­czu w rytm prze­py­cha­nia wła­ści­cieli ple­ca­ko­wych pro­jek­to­rów. Zauwa­ży­łem pośród nich tro­chę mun­du­ro­wych z miej­sco­wej poli­cji i tro­chę innych, któ­rych roz­po­zna­nie zajęło mi chwilę. Kilka postaci leżą­cych na beto­nie solid­nie obry­wało.

Kie­rowca prych­nął.

– Wygląda na demon­stra­cje Pablito.

Wyha­mo­wał łagod­nie dwa­dzie­ścia metrów przed cha­osem blo­ku­ją­cym nam drogę. Gli­niarz sie­dzący przy mnie z pra­wej dźwi­gnął się nieco i wyj­rzał do przodu, zaglą­da­jąc przez ramię Nikki Cha­kany.

– Znowu Pablito? Myśla­łem, że to uci­chło parę mie­sięcy temu.

– Wie­dzą, że wła­śnie przy­le­ciał prom. – Cha­kana mach­nęła przed sie­bie. – Patrz na żele. Czer­wona pla­neta, Czer­wone ręce. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści na Mar­sie. Chcą się poka­zać przed ludźmi z Ziemi. Kurwa mać, kto tu dowo­dzi?

– To nie twoi ludzie, Nikki. Te mun­dury z tyłu to MG4, pry­watna firma. Wasi ludzie tylko zapi­sują numerki.

– Chyba kaza­łam ci się zamknąć.

– Dobra. – Wzru­szy­łem ramio­nami. – Kto to Pablito?

Żad­nej odpo­wie­dzi, wszy­scy wpa­try­wali się w baj­zel przed nami. Cha­kana robiła się ner­wowa, wal­cząc z chę­cią wyj­ścia z pojazdu i prze­ję­cia dowo­dze­nia. Saka­rian miał czyst­sze ręce w cza­sach, gdy to on zaj­mo­wał jej sta­no­wi­sko, ale też ni­gdy nie lubił oso­bi­ście się anga­żo­wać. Kie­ro­wa­nie wydzia­łem zabójstw było dla niego tylko przy­stan­kiem na dro­dze, windą na naj­wyż­sze pię­tro, i poje­chał nią z tupe­tem karie­ro­wi­cza. Pro­wa­dził wydział w spo­sób bar­dzo zhie­rar­chi­zo­wany, dowo­dząc zza biurka i ści­śle zgod­nie z pro­ce­du­rami. Na uli­cach widziało się go tylko, kiedy trzeba było odsta­wić teatrzyk na potrzeby wia­do­mo­ści w celu ogra­ni­cze­nia strat, gdy coś poszło bar­dzo nie tak. Dla kon­tra­stu Nikki Cha­kana dla zasady trzy­mała się z daleka od dzien­ni­ka­rzy i pozwa­lała, by tymi spra­wami zaj­mo­wały się boty od PR-u. Wąt­pię, żeby we wszyst­kich archi­wach Marsa zna­la­zło się wię­cej niż sto sekund publicz­nie dostęp­nych nagrań jej twa­rzy. Spo­łe­czeń­stwo pra­wie nie wie o jej ist­nie­niu. Jed­nak za każ­dym razem, gdy jej ludzie napo­ty­kali kło­poty na uli­cach, ofi­cjalne czy nie, było duże praw­do­po­do­bień­stwo, że sie­działa w samym środku.

– Mogę się cof­nąć i poje­chać Jede­na­stą – zapro­po­no­wał kie­rowca. – Zoba­czymy, czy…

– Pie­przyć to. Zostań tutaj. – Cha­kana się­gnęła do kie­szeni kurtki po elek­tryczny kastet i zało­żyła go na prawą dłoń. Łado­wa­niu broni towa­rzy­szył ostry, wzno­szący się pisk. Wdu­siła przy­cisk otwar­cia drzwi i kiedy się uno­siły, odwró­ciła się na fotelu i posłała mi ostre spoj­rze­nie. – Siedź na dupie, Veil. A wy dwoje… pil­nuj­cie go. Jedzie na ogniu, cały jego meta­bo­lizm szuka wymówki, żeby się wyżyć. Jeśli będzie spra­wiał jakieś kło­poty, nie hamuj­cie się. Połam­cie coś.

A potem wyszła, schy­la­jąc się pod wciąż uno­szą­cymi się drzwiami; sta­wia­jąc dłu­gie kroki, poszła przez deszcz w stronę zamie­szek. Zoba­czy­łem, jak łapie za koł­nierz jed­nego z ludzi na obrze­żach w mun­du­rze MG4, i nie wyglą­dało to zbyt przy­jaź­nie. Zaczęła na niego wrzesz­czeć, choć nie dało się usły­szeć słów przez odgłosy gniew­nego tłumu. Kie­rowca zro­bił coś z pul­pi­tem ste­row­ni­czym i drzwi opa­dły z powro­tem, odci­na­jąc deszcz i hałas.

– To kto to Pablito? – spró­bo­wa­łem znowu.

Po lewej par­sk­nęła poli­cjantka, która przy­sta­wiła mi pisto­let do gar­dła.

– Co się stało z two­imi oku­la­rami, cwa­niaku?

– Leżą w domu, ładują aktu­ali­za­cje. – Co było prawdą, choć zasad­ni­czym powo­dem zosta­wie­nia ich był fakt, że nagra­nie ze sprzętu mogło sta­no­wić dowód w spra­wie. – Od końca Tauro leża­łem w śpiączce hiber­no­ida i nie­zbyt były mi potrzebne w tym cza­sie.

– Naprawdę jesteś hibem, co? – zapy­tał z zain­te­re­so­wa­niem gli­niarz z pra­wej. – To musi być paskudne obcią­że­nie życia. Nie sądzi­łem, że jesz­cze robią takich jak ty.

– Jestem strza­łem z prze­szło­ści. To… kim jest Pablito?

– Jakiś nic nie­zna­czący palant wygrał lote­rię we Vri­shika. – Siłacz chyba wyba­czył mi prze­py­chanki w knaj­pie Uchu. – Zaraz potem znik­nął i nikt nie zdo­łał go zna­leźć, więc nie zała­pał się na lot do domu. Związki pra­cow­ni­cze przez całe tygo­dnie potem wrzesz­czały o mor­der­stwie, korup­cji i woj­nie kla­so­wej. Do wszyst­kiego wtrą­cili się Sakra­nici. Kilka razy doszło do zamie­szek na wyży­nach, musieli inter­we­nio­wać fede­ralni i roz­bić parę głów. Tutaj też tro­chę się działo, w końcu wkro­czył Saka­rian, uru­cho­mił duże śledz­two w spra­wie zagi­nię­cia.

Vri­shika – ostatni pełny mie­siąc mar­sjań­skiej zimy i więk­sza część sie­dem­na­stu ubie­głych mie­sięcy. Więk­szość tego czasu prze­spa­łem, moja przed­ostat­nia śpiączka hiber­no­ida w tym mar­sjań­skim roku i ewi­dent­nie to wszystko mnie omi­nęło. Przy­zwy­cza­jasz się do tego. Jak prze­sy­piasz cztery mie­siące z każ­dych dwu­na­stu, pod­czas gdy reszta świata dalej się kręci, z nie­zli­czo­nymi wewnętrz­nymi żar­tami i tren­dami mody, to gubisz mnó­stwo plo­tek odno­szą­cych się do bie­żą­cych spraw.

W wystu­dio­wany spo­sób unio­słem brew.

– Sie­dem­na­ście mie­sięcy, co? I wciąż go nie zna­leźli? Nawet kawał­ków?

Ponury ruch głową w stronę przed­niej szyby bmw i nara­sta­ją­cego cha­osu demon­stra­cji.

– A jak myślisz?

– Może wła­śnie go zna­leźli – zasu­ge­ro­wał kie­rowca. – To by obu­dziło całą sprawę na nowo.

Pisto­le­ciara z lewej pokrę­ciła głową.

– Wie­dzie­li­by­śmy. Zresztą Saka­rian zamknąłby to miej­sce na sztywno zaraz po ogło­sze­niu wia­do­mo­ści.

To miej­sce – powoli dotarło do mnie, że przód demon­stra­cji usta­wił się w stronę tego, co musiało być nowym budyn­kiem Hor­kan Kumba Ultra. Kiedy sze­dłem spać, dopiero szy­ko­wali to miej­sce w Tauro, ale wtedy nie było jesz­cze widać za wiele powy­żej fun­da­men­tów. Co było dość stan­dar­dowe w przy­padku budowli nano­te­cho­wych – całe tygo­dnie robót przy­go­to­waw­czych, cichy syk leży pro­ce­dur, a potem któ­re­goś dnia budzisz się i widzisz olbrzymi pomnik kor­po­ra­cyj­nych docho­dów i kolo­nial­nej syner­gii. Oddział HKU zaj­mu­jący się lotami kosmicz­nymi, Vec­tor Red Hau­lage, jesz­cze na początku roku wygrał odno­wie­nie kon­traktu na usługi pro­mowe, zatem ich licen­cja na dru­ko­wa­nie pie­nię­dzy będzie ważna przez kolejne trzy dzie­się­cio­le­cia. Cóż, pew­nie na coś trzeba wyda­wać te wszyst­kie pie­nią­dze.

– To jaka jest naj­po­pu­lar­niej­sza teo­ria? – spró­bo­wa­łem. – Przy­pad­kowa śmierć czy jakiś zazdro­sny gno­jek?

– Sta­wiam raczej na zazdro­snego gnojka – ponuro odpo­wie­działa Pisto­le­ciara. – Gdyby to był wypa­dek, już by go zna­leźli.

– Zależy od tego, jak bar­dzo szu­kali. Kto dostał sprawę, Cycki w górę Tomayro?

W pojeź­dzie zapa­dła nagła, mroźna cisza, gdy wszy­scy zna­leźli coś bar­dzo cie­ka­wego na zewnątrz.

– W porządku. To na któ­rym miej­scu Peb­ble Rodri­guez w tym roku wylą­do­wała na Ścia­nie 101?

Tro­chę poru­szeń, jesz­cze tro­chę ciszy, ale chyba już nie tak lodo­wa­tej.

– Była druga – bur­kli­wie powie­dział facet z pra­wej. – Cią­gle ma pro­blem ze ścię­gnem, co wcho­dzi w paradę przy dłu­gich kro­kach.

– Serio? Myśla­łem, że napra­wili to jesz­cze wio­sną.

Pisto­le­ciara prych­nęła.

– To nie ma nic wspól­nego ze ścię­gnem, Frank. Pro­blem w tych pie­przo­nych turbo Osmo­te­cha, któ­rych się trzyma. Ni­gdy nie powinna była pod­pi­sy­wać kon­traktu z tymi dup­kami.

– Hej, to było mnó­stwo forsy – wtrą­cił się kie­rowca.

– Ow­szem, a teraz patrz, jak zmie­niają ją w kró­lika doświad­czal­nego dla każ­dego kawałka nie­do­pra­co­wa­nego kodu, jaki scho­dzi z linii. Osmo­tech ma w dupie sport, chcą tylko…

– Ona wraca.

– Nie widzę tego, stary. Nie z usterką ścię­gna i…

– Nie, ona wraca. – Kie­rowca wska­zał przez przed­nią szybę na zbli­ża­jącą się syl­wetkę Nikki Cha­kany. Wci­snął przy­cisk otwar­cia drzwi. – Wygląda na to, że poje­dziemy.

– Jasne, albo będziemy roz­wa­lać łby – sko­men­to­wał osi­łek. – Wygląda na wku­rzoną.

Zgo­dzi­łem się z nim w duchu. Na twa­rzy Cha­kany ryso­wał się gry­mas godny medalu. Dotarła do peł­za­cza i wsu­nęła się w poło­wie do środka.

– Cóż powie­dzieć, to pier­do­lony baj­zel. Muszę tu zostać, bo ina­czej ci idioci z MG4 spie­przą to wszystko tak bar­dzo, że roz­winą się zamieszki na pełną skalę. Pie­przony komi­sarz nie zna­la­złby nawet Olym­pus Mons, gdyby był wrzo­dem na jego dupie. Frank, naprawdę przy­dał­byś mi się do wzmoc­nie­nia prze­kazu. Wy dwoje pora­dzi­cie sobie z dowie­zie­niem tego gościa samo­dziel­nie?

– Abso­lut­nie – rzu­ciła Pisto­le­ciara, a kie­rowca krótko przy­tak­nął.

– Dobrze. – Cha­kana przy­gnio­tła mnie spoj­rze­niem. – Wiesz, jak to działa, Veil. Będziesz grzeczny, to wylą­du­jesz w pod­wyż­szo­nym stan­dar­dzie, ale jeśli zaczniesz się rzu­cać, to spę­dzisz tydzień w izo­latce.

– Jakość, Wybór, Wol­ność – zain­to­no­wa­łem. – Miło widzieć prze­strze­ga­nie arty­ku­łów.

Dosta­łem za to krzywy uśmiech. Ale patrzyła mi w oczy, prze­ka­zu­jąc istotny tekst.

– Ostrze­gam cię, Veil – nawet nie śnij o zmu­sze­niu mnie, żebym znów po cie­bie przy­szła.

Nie widzia­łem wyraź­nie twa­rzy kie­rowcy, ale bez pro­blemu dostrze­głem reak­cję Pisto­le­ciary. Teraz i ona się krzy­wiła. Trudno było mieć do niej pre­ten­sje – prze­kaz Cha­kany był rów­nie sub­telny, jak reklamy Par­ticle Slam.

„Veil”, brzmiał prze­kaz. „Wiem, że w twoim obec­nym sta­nie mógł­byś teraz roze­rwać tę dwójkę na strzępy i zwiać łatwiej, niż Peb­ble Rodri­guez wspina się na dra­binę, ale jeśli to zro­bisz, to będzie musiała ci pomóc Pacha­mama i jej wszy­scy cier­piący święci, gdy znowu cię zła­piemy, bo zro­bię ci z tyłka pie­przo­nego Jezusa”.

– Panu­jemy nad tym, porucz­niku – rzu­ciła z urazą Pisto­le­ciara.

Cha­kana wciąż patrzyła mi w oczy. Kiw­ną­łem głową.

– Panują, Nikki. Dowiozą mnie.

– No dobrze. Naima, wpisz go i zamknij, a potem wróć tu z komi­sa­riatu. Powiem ci, jeśli będziemy potrze­bo­wać dodat­ko­wego wspar­cia. Chodźmy, Frank.

Mię­śniak naci­snął przy­cisk otwie­ra­nia drzwi i wysiadł. Przy­glą­da­li­śmy się, jak idą z powro­tem w tłum, choć mia­łem wra­że­nie, że Pisto­le­ciara robi to nieco tęsk­nie. A potem kie­rowca włą­czył sil­nik i peł­zacz obu­dził się do życia. Obej­rzał się na mnie przez ramię, gdy cofał bmw.

– Nie spra­wiaj pro­ble­mów – wark­nął. – Wiesz, co dla cie­bie dobre.

Ude­rzam Naimę w twarz łok­ciem i łamię jej nos. Walę nią w dół przez sie­dze­nie, odbie­ram jej glocka. Wbi­jam go pod żebra, naci­skam spust… dwa strzały jeden po dru­gim, dla pew­no­ści. Obra­cam pisto­let w stronę kie­rowcy, nim zdąży zna­cząco zare­ago­wać – widzę, jak jego usta wykrzy­wiają się do krzyku, który nie zdąży wydo­być się z gar­dła – i roz­wa­lam mu głowę na kawałki, roz­pry­sku­jąc ją po całej przed­niej szy­bie i jarzą­cej się desce roz­dziel­czej.

Jadę na ogniu.

Spu­ści­łem wzrok na swoje dło­nie leżące bez ruchu na kola­nach.

– Żad­nych kło­po­tów – powie­dzia­łem cicho. – Nawet mi to nie przy­szło do głowy.

Roz­dział 4

Nie sądzi­łem, że jesz­cze robią takich jak ty.

Tak? To jesteś głup­szy, niż na to wyglą­dasz.

Myślisz, że po Jacob­se­nie wszy­scy po pro­stu odpu­ścili i zgo­dzili się grzecz­nie zacho­wy­wać? Jeden dobrze wycho­wany, łysie­jący szwedzki spe­cja­li­sta od gene­tyki pisze raport dla ONZ, groź­nie macha pal­cem po sali, i nagle jest po wszyst­kim? Na całej Ziemi agen­cje rzą­dowe i dobrze finan­so­wani part­ne­rzy kor­po­ra­cyjni dostrze­gają swój błąd, odkła­dają narzę­dzia i łkają? Biedne jak myszy kościelne kobiety nie sprze­dają już przy­szłych dzieci zaszcze­pio­nych w ich jaj­ni­kach, żeby mogły wykar­mić te dzie­ciaki, które zdą­żyły uro­dzić wcze­śniej? Bły­sko­tliwi mło­dzieńcy w nowo­cze­snych labo­ra­to­riach inży­nie­rii gene­tycz­nej nie kupują już surow­ców na kilo­gramy? Biedne pań­stwa, któ­rych ostat­nimi istot­nymi zaso­bami są tereny daleko od wszyst­kiego, nie sprze­dają już ich na potrzeby tak zwa­nych „pla­có­wek badaw­czych”, bez zada­wa­nia zbęd­nych pytań? Rzecz­nicy rzą­dów i kor­po­ra­cyjne działy public rela­tions nie kła­mią na ten temat, a szem­rane agen­cje ochrony nie dostają zle­ceń na ukry­wa­nie tego wszyst­kiego?

Z jakiej pie­przo­nej pla­nety się urwa­łeś?

***

Kiedy mnie wsa­dzali, na wszyst­kich ekra­nach komi­sa­riatu odtwa­rzano nagra­nie promu. Pół setki powta­rza­nych ujęć chwili doko­wa­nia – na środku ekranu szczyt nano­kra­tow­nicy Wells, jak olbrzymi gra­fi­towy mlecz roz­kwi­ta­jący na niskiej orbi­cie, zbli­ża­jący się nos promu suną­cego przez czerń, chwila pierw­szego kon­taktu, obję­cie ramie­niem doko­wym, poca­łu­nek z języcz­kiem. Obrazy z wnę­trza kok­pitu ze szcze­rzą­cym się do kamery, nie­zbyt zapra­co­wa­nym pilo­tem. Grupy kwa­ran­tan­nowe w win­dzie suną­cej w górę nano­kra­tow­nicy, ludzie wyglą­da­jący masyw­nie i na czę­ściowo sto­pio­nych w swo­ich ska­fan­drach. Wple­cione w to wszystko poje­dyn­cze zdję­cia pasa­że­rów promu – świeże mięso dla uczty medial­nej. Nowi profi, roz­po­czy­na­jące świeże, trwa­jące od trzech do pię­ciu lat kon­trakty z kosmicz­nymi gażami, ultra­tu­ry­ści – boha­te­ro­wie sportu i ekranu z towa­rzy­szą­cymi im eki­pami fil­mo­wymi i świtą, do tego może jakiś nie­za­leżny tury­sta albo trzech.

Zwy­kła przy­mu­sowa siła robo­cza ska­zana na trans­port też była na pokła­dzie, ale ich twa­rzy nie zoba­czy się na żad­nych wiel­kich ekra­nach.

Witaj na Mar­sie, gościu.

U dołu ekra­nów pasek z nie­ustan­nie prze­su­wa­ją­cym się tek­stem po angiel­sku, hisz­pań­sku i keczua. Słowa infor­mo­wały o innych waż­nych wyda­rze­niach, ale więk­szość nie zdo­łała się prze­bić do jakichś obra­zów. Nawet suk­ces desz­czu Par­ticle Slam nie mógł zrzu­cić infor­ma­cji o przy­by­ciu promu na wię­cej niż kilka dzie­się­cio­se­kun­do­wych seg­men­tów tu i tam – zwil­żone desz­czem nocne ulice, mżawka na wie­trze. Wiwa­tu­jące tłumy. A teraz wra­camy do głów­nego tematu. Przy­le­ciał prom!

– Wciąż wszy­scy oglą­da­cie to gówno? – zapy­ta­łem Naimę, gdy sta­li­śmy w kolejce do skanu siat­kówki. – Prze­cież sie­dzi już tam cały dzień.

Wzru­szyła ramio­nami.

– To znajdź kanał, który tego nie wyświe­tla.

Spró­bo­wa­łem, gdy już zna­la­złem się w celi. W ścia­nie naprze­ciw pry­czy osa­dzono poobi­jany i lekko pęk­nięty pla­sti­kowy ekran. Włą­czy­łem go i prze­rzu­ci­łem przy­naj­mniej kil­ka­na­ście kana­łów, zanim pod­da­łem się i pozwo­li­łem lecieć kaska­dzie obra­zów z komen­ta­rzem. Jedyną alter­na­tywą było wyłą­cze­nie go i wpa­try­wa­nie się w ściany, a na to obec­nie nie mia­łem nastroju. Kiedy jedziesz na ogniu, jesteś bole­śnie świa­dom każ­dego szcze­gółu oto­cze­nia, twój umysł żąda ich i łapie je, jak umie­ra­jący z głodu łapie mięso. Ni­gdy nie jestem do końca pewien, czy to sku­tek uboczny cykli będący ele­men­tem fizjo­lo­gii hiber­no­idów, czy drobny bonus dorzu­cony przez pro­jek­tan­tów, by lepiej wypeł­nić spe­cy­fi­ka­cję misji. Nie­za­leż­nie od źró­dła jestem na to ska­zany.

Sie­dzia­łem i oglą­da­łem tele­wi­zję, ana­li­zu­jąc nagra­nia pod kątem każ­dej wska­zówki i infor­ma­cji.

Przez ekran prze­wi­jały się stan­dar­dowe jak z biblio­teki uję­cia wnę­trza promu – dłu­gie rzędy kap­suł krio­ge­nicz­nych w ładowni, prze­no­szone teraz na pokład, żeby wypu­ścić pasa­że­rów, miga­jące nie­bie­sko odbi­tym świa­tłem ska­ne­rów. Sterty enig­ma­tycz­nych struk­tur podob­nych do skrzyń i miga­jące kon­tro­lki w ser­we­rowni. Kajuty załogi zaśmie­cone rze­czami oso­bi­stymi w nie­waż­ko­ści i cha­osie dwóch dni pod­cho­dze­nia do doko­wa­nia. Prze­wody, zej­ściówki i kory­ta­rze, a tam… tylko przez kilka sekund kamera prze­jeż­dża po nie­po­zor­nym, her­me­tycz­nie zamknię­tym wła­zie w trze­wiach statku. Wcale nie jest czarny, wbrew opo­wie­ściom i fil­mom ni­gdy takie nie są – ale nalepki i bły­ski na nie­ska­zi­tel­nej bia­łej powierzchni spra­wiają, że nie mam wąt­pli­wo­ści. wyko­naw­cze sys­temy awa­ryjne. pokła­dowe reago­wa­nie wypad­kowe. ostrze­że­nie: właz uzbro­jony i wypo­sa­żony w sys­tem alar­mowy – nie inge­ro­wać. brak dostępu dla załogi poza tym punk­tem.

Oczy­wi­ście nie zdo­łasz tego prze­czy­tać w cza­sie, przez który widać obraz na ekra­nie, ale wcale nie musia­łem. Wie­dzia­łem, co tam jest napi­sane.

W gór­nej środ­ko­wej czę­ści włazu zie­lona obwódka, pul­su­jąca powoli jak bicie serca. Był tam.

On albo ona. Choć kobiety były dużo rzad­sze, niż suge­ro­wały prze­sty­li­zo­wane imer­syj­niaki z sek­sem i walką w kosmo­sie. Ow­szem, one też w tym pra­cują, ale nie ma ich wiele i zasad­ni­czo nie robią tego tak długo.

W moim przy­padku było to plus minus dwa­na­ście lat i wcale nie prze­sta­łem z powodu prze­moż­nej chęci zało­że­nia rodziny albo innej ścieżki kariery. Bycie prze­chwy­ty­wa­czem nie działa w ten spo­sób. Kiedy jesteś przy­go­to­wy­wany do tej roli, jesz­cze zanim się uro­dzi­łeś, musiał­byś mieć w genach coś bar­dzo moc­nego, by zapra­gnąć wyj­ścia, a mnie ni­gdy nie wezwało nic, co paso­wa­łoby do tego opisu. Blond Vaisu­tis Trans­So­lar Enfor­ce­ment i Secu­rity Logi­stics przy­go­to­wały mnie do okre­ślo­nego celu i umie­ściły w nie­bio­sach jako ich nie­zrów­na­nego straż­nika.

A gdy nad­szedł koniec, odrzu­ciło mnie wła­śnie Blond Vaisu­tis.

Poło­ży­łem się na pry­czy i zamkną­łem oczy. Znowu zoba­czy­łem zie­lone pul­so­wa­nie obra­mo­wa­nia.

Na jak długo się poło­ży­łeś, śpiący w mro­zie bra­cie?

Tylko jedna podróż czy zamknęli go na nie­skoń­czone pętle, jak Reu­ben Gro­ell prze­wi­dy­wał, że sta­nie się normą?

Gnoje trak­tują nas jak czy­sty ładu­nek, maru­dzi któ­rejś nocy nad szkla­necz­kami Mark on Mars u Uchu. Tam i z powro­tem, tam i z powro­tem, tam i pie­przone z powro­tem. I wiesz, teraz, jak nie pod­pi­szesz klau­zuli o braku wybu­dze­nia, możesz się poże­gnać z połową przy­zwo­icie płat­nych kon­trak­tów. Mówię ci, bra­cie, masz szczę­ście, że wysze­dłeś z tego wtedy, kiedy to zro­bi­łeś.

Tak też można na to patrzeć.

Zauwa­żył mój wyraz twa­rzy, zanim spu­ści­łem wzrok na drinka, żeby go ukryć. Daj spo­kój, Hak, nie o tym myśla­łem. Jasne, że Blond Vaisu­tis cię wyru­chało, wiem o tym. Wyru­chali mnó­stwo ludzi. To pie­przona mię­dzy­pla­ne­tarna firma egze­ku­cyjna, tym się zaj­mują. Ale poważ­nie? Naprawdę chciał­byś do nich wró­cić nawet, gdy­byś mógł? Znowu zanu­rzyć się w Wiel­kim Chło­dzie, zawsze zasta­na­wia­jąc się, czy przy następ­nym wybu­dze­niu trafi ci się śmier­telny przy­pa­dek mroź­nej gorączki z Gani­me­desa?

Daj spo­kój, Rube. Kiedy ostat­nio sły­sza­łeś, żeby mroźna wysypka kogoś zabiła?

To nie zna­czy, że tak się nie dzieje. Myślisz, że by nam powie­dzieli?

Myślę, że tech­no­lo­gia poszła do przodu, bra­cie. I szcze­rze mówiąc, w tej pracy jest mnó­stwo innych rze­czy, które mar­twią mnie znacz­nie bar­dziej.

Tak? Alko­hol spra­wiał, że zaczął się robić agre­sywny. Na przy­kład?

Nie­ważne.

Zie­lona obwódka pul­suje pod powie­kami jak kac, jak stary żal.

Jak ty potra­fisz ze sobą żyć, prze­chwy­ty­wa­czu?

Carla Wachow­ski, z dystansu w kory­ta­rzu do sta­no­wi­ska łącz­no­ści, z kro­pel­kami krwi Arko na krótko ścię­tych wło­sach i nie­na­wi­ścią w mrocz­nych oczach.

Żaden pro­blem, odpo­wia­dam z uśmie­chem. Prze­waż­nie śpię.

Oczy­wi­ście prze­ma­wia przeze mnie czas misji. Jadę na ogniu – obu­dzi­łem się led­wie pięć godzin temu, a star­cie w kok­pi­cie skoń­czyło się przed dzie­się­cioma minu­tami. Czu­łem się, jak­bym miał mie­dziane kable w żyłach, a twarz wykrzy­wiał mi sza­lony adre­na­li­nowy śmiech. Wisie­li­śmy w nie­waż­ko­ści, Carla i ja, naprze­ciw sie­bie, odda­leni o ponad sie­dem metrów. Mam stan­dar­dową na misjach pokła­dową szczotę hec­kler i koch z przy­ciętą lufą, a ona ręczny prze­ci­nak mono­fi­la­men­towy i nie­na­wiść. To może się skoń­czyć tylko w jeden spo­sób.

Ty pier­do­lona kor­po­ra­cyjna pizdo!! – krzy­czy.

Rzuca się na mnie z wysu­nię­tym włą­czo­nym prze­ci­na­kiem.

Gwał­tow­nie otwie­ram oczy i sia­dam na pry­czy.

Dość tego syfu, Hak. Dawne dzieje.

Ale i tak nie mogłem prze­stać się zasta­na­wiać nad klau­zulą braku wybu­dze­nia, o któ­rej mówił Reu­ben. Jak daleko mogą się posu­nąć różne agen­cje i kor­po­ra­cje pod para­so­lem INKOL, jeśli tylko będą miały cień szansy. I to bez uwzględ­nia­nia zwy­cza­jo­wych nad­użyć, do któ­rych dopusz­czał się blok pekiń­ski.

Jasne, jasne, wiem – stara para­noja w nowych sza­tach. Ale z dru­giej strony to duży Układ Sło­neczny, z mnó­stwem kry­jó­wek. Sporo w nim miej­sca na zapo­mniany ośro­dek kio­ge­niczny w goto­wo­ści, pod­pięty do jakiejś ska­ta­lo­go­wa­nej i zapo­mnia­nej aste­ro­idy czy pomniej­szego księ­życa albo po pro­stu spa­da­jący w nie­koń­czą­cej się ciszy po orbi­cie gdzieś za Pasem. Zimny, odle­gły i samotny, ale hej, prze­cież śpisz i dosta­jesz za to kasę, więc w czym pro­blem?

Nie sądzi­łem, że jesz­cze robią takich jak ty.

Hej, pew­nie już nie robią – mają nas tylu przy­go­to­wa­nych i ukry­tych gdzieś po kątach, że już nie muszą.

***

Ter­min „pod­wyż­szony stan­dard” może wywo­łać nie­wła­ściwe sko­ja­rze­nia.

Cela, do któ­rej mnie wsa­dzili, miała mniej wię­cej cztery na pięć metrów, włącz­nie z niszą na kabinę prysz­ni­cową i latrynę. Żad­nych okien ani ozdób, tylko ściany wyło­żone tłu­mią­cym ude­rze­nia pla­sti­kiem i sufit ze świe­cą­cymi płyt­kami. Pry­czę zro­biono z jed­nego kawałka for­mo­wa­nego poli­meru przy­spa­wa­nego do ściany i pod­łogi z przy­kle­joną war­stwą pianki pamię­cio­wej gru­bo­ści trzech pal­ców. Dysza na jed­nym końcu każ­dego wie­czoru dzie­sięć minut przed zga­sze­niem świa­teł dozo­wała siatkę izo­le­nową – mia­łem kilka sekund sygnału ostrze­gaw­czego z gene­ra­tora, a potem mate­riał opa­dał z dyszy jak sza­ro­zie­lona wata cukrowa. Nale­żało owi­nąć się nią w celu uzy­ska­nia ide­al­nej tem­pe­ra­tury do snu, a rano spłu­kać po uży­ciu. Przy­naj­mniej w teo­rii. Wyż­szej klasy izo­leny roz­peł­zały się po ciele, szu­ka­jąc róż­nic tem­pe­ra­tur, roz­cią­ga­jąc lub zbie­ra­jąc włókna w zależ­no­ści od potrzeb i sta­ra­jąc się utrzy­mać jed­no­litą tem­pe­ra­turę całego ciała, ale tutej­szy pro­dukt raczej do nich nie nale­żał i głów­nie po pro­stu przy­le­piał się do skóry. Rano zaczy­nał się już sam roz­kła­dać.

Nie zamie­rza­łem tu spać, ale wie­dzia­łem, że po zga­sze­niu świa­teł tem­pe­ra­tura w celi spad­nie o kilka stopni, więc kiedy dysza udzie­liła mi swego skrom­nego bło­go­sła­wień­stwa, owi­ną­łem się mate­ria­łem wokół ramion i usia­dłem po turecku na pry­czy. Cze­ka­łem. Zasta­na­wia­jąc się, czy ktoś mnie obser­wo­wał, i roz­my­śla­jąc, czego ocze­ki­wał. Roz­po­wszech­nione jest błędne prze­ko­na­nie, że ludzie tacy jak ja nie potra­fią znieść braku aktyw­no­ści w czę­ści cyklu krótko po obu­dze­niu, że tego typu zamknięta prze­strzeń sta­nowi swego rodzaju tor­turę psy­cho­lo­giczną dla prze­chwy­ty­wa­cza.

Jasne.

Cze­ka­nie w cia­snej prze­strzeni?

Spró­buj dzie­więt­na­stu godzin upchnięty w moduł próż­niowy uda­jący kopułę łącz­no­ści, cze­ka­jąc, aż jedna z miliar­dów gwiazd w dole w końcu ujawni swój praw­dziwy kształt – rabu­sia z Pasa szu­ka­ją­cego unie­ru­cho­mio­nej rakietą ofiary.

Spró­buj peł­nego tygo­dnia zaba­ry­ka­do­wa­nia w kok­pi­cie promu krót­kiego zasięgu, gdy spada ku swemu celowi, a zbun­to­wana załoga szuka spo­sobu na obej­ście umiesz­czo­nych przez cie­bie w sys­te­mie nawi­ga­cyj­nym i sil­ni­kach puła­pek.

Spró­buj jede­na­stu godzin samot­nego skra­da­nia się i walki w kory­ta­rzach i gale­riach barki prze­twa­rza­nia rudy, ukry­wa­nia, ataku i ponow­nego ukry­wa­nia się, aż prze­trze­bisz prze­ciw­ni­ków do resz­tek dość osła­bio­nych i wystra­szo­nych, by się pod­dać i wypeł­nić pole­ce­nia.

Cia­sne prze­strze­nie to część naszej pracy – w każ­dym razie tego, co kie­dyś robi­łem – i żaden prze­chwy­ty­wacz, który nie potrafi zdo­być się na cier­pli­wość w zamknię­ciu, nie prze­trwa zbyt długo.

Świe­cące płytki na sufi­cie zaczęły przy­ga­sać – pora snu w aresz­cie. Krzy­wi­łem się i tro­chę cia­śniej owi­ną­łem się lep­kim sza­lem z izo­lenu. Uwagę luźno sku­pi­łem na ekra­nie – teraz jaśniej­szym w kon­tra­ście z ciemną celą – i pozwo­li­łem, by stru­mień obra­zów prze­lał się przeze mnie niczym nie­ustan­nie roz­wi­ja­jący się obra­zowy koan. Pomyśl, piel­grzy­mie, o gład­kim i koją­cym cha­osie miliarda poszcze­gól­nych ostrych zna­czeń, ocie­ra­ją­cych się o sie­bie, aż ich kra­wę­dzie zetrą się na gładko…

Stan­dar­dowe sztuczki prze­chwy­ty­wa­czy – pogrą­ży­łem się w tym, odczu­wa­jąc stan bli­ski kom­for­towi.

I nagle, ruch-klik­nię­cie, tak po pro­stu, moją uwagę zwró­ciła zmiana wzoru na obra­zie. Inny porzą­dek nie­koń­czą­cego się cyklu zdjęć pasa­że­rów z promu w seg­men­tach wia­do­mo­ści. Nowy repor­taż z grupą jakichś sze­ściu męż­czyzn i kobiet w poważ­nych stro­jach biz­ne­so­wych z pro­mo­cyj­nymi uśmie­chami kor­po­ra­cji noszo­nymi tak, jak ja kaburę z gloc­kiem. W lewym gór­nym rogu ekranu nowy miga­jący czer­wie­nią panel pul­so­wał obiet­nicą…

z ostat­niej chwili, z ostat­niej chwili…

Zesko­czy­łem w mroku z pry­czy i pogło­śni­łem.

Aku­rat na czas – kolaż wia­do­mo­ści zgasł zastą­piony sta­ran­nie zaciem­nio­nym stu­diem, z wyróż­nio­nym punk­to­wym oświe­tle­niem poważ­nie wyglą­da­jącą pre­zen­terką. Dopa­so­wany żakiet, nie­wielki dekolt w bluzce z roz­pię­tymi gór­nymi guzi­kami, świetne włosy i oczy. Za jej ple­cami z planu szybko ucie­kało kilka osób z obsługi tech­nicz­nej. Zabrzmiał sygnał nada­wa­nych co godzinę wia­do­mo­ści, a potem ucichł powoli. Pre­zen­terka popa­trzyła do kamery.

Jed­nakże pod pan­ce­rzem ekra­no­wego opa­no­wa­nia dostrze­głem napię­cie wymy­ka­jące się wokół oczu. Uśmiech miała przy­ga­szony w sto­sunku do zwy­kłej mocy i ner­wowo popra­wiała koł­nie­rzyk. Żeby tak nią wstrzą­snąć, musiało się wyda­rzyć coś bar­dzo dużego. Na miłość Pacha­mamy, nawet odchrząk­nęła, zanim w końcu się ode­zwała.

– Dobry wie­czór, oglą­dają pań­stwo Pro­gram Pierw­szy Val­les. Dzi­siej­sze wyda­rze­nie dnia zwią­zane jest ze świeżo przy­by­łym pro­mem z Ziemi, gdzie nie­dawno wybu­dzona wyso­kiej rangi urzęd­niczka Ini­cja­tywy Kolo­nij­nej wydała nastę­pu­jące oświad­cze­nie.

W głębi stu­dia za nią jaskrawo roz­bły­sła żelo­błona. Zmie­nił się kąt kamery, prze­my­ka­jąc sko­śnie nad ramie­niem pre­zen­terki, by wypeł­nić żelem cały kadr. Gdzieś w hote­lo­wym lobby usta­wiono pul­pit do pre­zen­ta­cji. Stała za nim rzecz­niczka, w stroju i zacho­wa­niu cał­ko­wi­cie nie­po­dobna do pre­zen­terki. Włosy miała zgo­lone do krót­kiej szcze­ciny i była ubrana w pro­sty pokła­dowy kom­bi­ne­zon, który wcale nie wyglą­dałby nie na miej­scu na apa­rat­czyku Sakra­ni­tów, a poza pustym spoj­rze­niem kogoś świeżo wybu­dzo­nego jej połu­dnio­wo­azja­tyc­kie rysy kryły mniej emo­cji niż świeżo wyren­de­ro­wany inter­fejs recep­cjo­nistki przed akty­wa­cją pro­to­ko­łów inte­rak­tyw­nych. Pre­zen­terki i pre­zen­te­rzy wia­do­mo­ści zwy­cza­jowo przed­sta­wiani są jako ele­ganccy i skłonni do flirtu, zapra­sza­jąc widow­nię do pozo­sta­nia z nimi na dłu­żej. Ta kobieta nie zapra­szała do niczego i nie ema­no­wała niczym, poza pro­stym komu­ni­ka­tem: „słu­chaj­cie, gnidy, bo powiem to tylko raz”.

I wcale nie była tak wysoko posta­wiona, jak auto­ma­tycz­nie zało­żył Val­les – przede wszyst­kim nie miała na twa­rzy tak popu­lar­nych na Ziemi tatu­aży stop­nia. Kto­kol­wiek fak­tycz­nie stał za tym oświad­cze­niem – a zapewne wkrótce się o tym prze­ko­namy – patrzy­li­śmy na żoł­nierkę, i kogoś w rodzaju rzecz­nika pra­so­wego, pre­zen­tu­jącą warunki.

– W imie­niu Ini­cja­tywy Kolo­nij­nej, Komi­tetu Nad­zoru Ziem­skiego i Sekre­ta­rza Gene­ral­nego Ngo­ebi Karls­sena niniej­szym infor­muję, że mia­sto Brad­bury i wszyst­kie przy­le­głe dziel­nice kolo­nii Val­les Mari­ne­ris zostają pod­dane nad­zwy­czaj­nemu audy­towi. Powo­łu­jemy się na arty­kuł osiem­na­sty, ze wszyst­kimi wią­żą­cymi się z nim zapi­sami praw­nymi i egze­ku­cyj­nymi wcho­dzą­cymi w życie z tą chwilą. Zwra­cam się do wszyst­kich oby­wa­teli kolo­nii: zacho­waj­cie spo­kój i dalej zaj­muj­cie się swo­imi spra­wami. Postę­po­wa­nie to nie powinno w żaden spo­sób zabu­rzyć waszego życia. Zespół audytu spo­dziewa się pro­wa­dzić kon­trolę w spo­sób mini­mal­nie wpły­wa­jący na życie codzienne i przy peł­nej współ­pracy obec­nych władz Doliny.

Do tego czasu zdą­ży­łem już pod­nieść szczękę z pod­łogi celi i zaczą­łem się śmiać. Nie mogłem się powstrzy­mać.

– Nie­długo zostaną opu­bli­ko­wane dal­sze oświad­cze­nia i szcze­gó­łowe infor­ma­cje dla spo­łe­czeń­stwa.

Roz­dział 5

Dolinę ogar­nął szok.

Resztę nocy prze­sie­dzia­łem w celi, oglą­da­jąc, jak wszystko kipi. Sceny zło­wiesz­czych tłu­mów w całym mie­ście i więk­szych osie­dlach w górę i dół Bruzdy. Gniewny vox populi roz­brzmie­wał zgro­ma­dzony na dzie­siąt­kach ulicz­nych rogów, w halach fabrycz­nych i obo­zach robo­czych. Na ile mogłem stwier­dzić, jak na razie żad­nej prze­mocy, ale z dru­giej strony sporo ludzi spało. Nie wia­domo, jak poto­czą się sprawy, gdy obu­dzi się reszta Doliny. A na razie ziem­ski prom sie­dział sobie grzecz­nie w doku na szczy­cie nano­kra­tow­nicy Wells, wciąż zamknięty w ramach ostat­nich pro­ce­dur kwa­ran­tanny i, pomimo nie­ustan­nego ana­li­zo­wa­nia nagra­nia pod każ­dym moż­li­wym kątem przez całą noc i na róż­nych kana­łach, ani prom, ani moduł wyj­ściowy nie wyka­zy­wały żad­nych zewnętrz­nych oznak zmian lub aktyw­no­ści. W środku szy­ko­wały się jakieś nie­spo­dzianki, ale jesz­cze potrwa, zanim się z niego wyło­nią. W prze­ci­wień­stwie do reto­ryki Naj­pierw Mars INKOL wcale nie jest sta­dem hien ani sta­dem żar­łocz­nych reki­nów, czy jaki tam będzie w tym mie­siącu modny dra­pież­nik – bar­dziej przy­po­mina roz­gwiazdę zwaną „koroną cier­niową”, która skrada się do ofiary w żół­wim tem­pie, a potem wyrzuca na nią żołą­dek, by ogar­nąć ją i stra­wić w cało­ści. Na swój spo­sób wcale nie jest mniej dra­pieżny, ale działa powoli i upar­cie.

Być może, mając na wzglę­dzie wła­śnie to, ludzie Mul­hol­landa odcze­kali pra­wie do świtu, zanim wypu­ścili ofi­cjalne oświad­cze­nie. Albo, pomy­śla­łem kwa­śno, może aż tyle czasu potrze­bo­wali na przy­go­to­wa­nie cze­goś, co nada­wało się do upu­blicz­nie­nia. Wyrzu­ce­nie wyso­kiej klasy pra­cu­ją­cych kobiet zaj­mu­ją­cych tej nocy jego sypial­nię, star­cie mu z twa­rzy ich pły­nów oraz SNDRI z oczu, wbi­cie mu w mózg tro­chę przy­tom­no­ści. Ach, no pro­szę…

– Oby­wa­tele Doliny, współ­pio­nie­rzy. – Poważna prze­rwa. – Rozu­miem, że nie­któ­rzy z was mogą czuć się zanie­po­ko­jeni oświad­cze­niem INKOL opu­bli­ko­wa­nym wcze­śniej tej nocy. Nie ma jed­nak powo­dów do nie­po­koju…

Wystro­ili go do trans­mi­sji – spodnie z kom­bi­ne­zonu, bez żad­nego śladu nazwy marki, i luźna, ciemna koszula robo­cza z pod­wi­nię­tymi ręka­wami. Nawet zdjął swoje oku­lary, żeby lepiej odgry­wać szczery wyraz twa­rzy przed kamerą. Guber­na­tor Boyd Mul­hol­land – swój czło­wiek z ludu, uśmiech­nięty przy­brany ojciec miesz­kań­ców pogra­ni­cza ludz­ko­ści. Siwe włosy przy­cięte cen­ty­metr dłu­żej, niż wyma­ga­łoby woj­sko, rysy twa­rzy sta­no­wiące odpo­wied­nią mie­szankę ele­gan­cji pudełka cze­ko­la­dek i ogo­rza­ło­ści. Oto czło­wiek bez pre­ten­sji i wspar­cia rzą­dów czy wiel­kich kor­po­ra­cji, czło­wiek, który mógłby z tobą pójść na piwo po pracy, kim­kol­wiek jesteś, który starłby pot z czoła i wykli­nał pogod­nie na swę­dze­nie nie­ekra­no­wa­nego mar­sjań­skiego słońca na two­jej skó­rze i jego, bo, do cho­lery, to cię­żary oby­wa­tel­stwa pogra­ni­cza, z któ­rych obaj cie­szy­cie się nie­za­leż­nie od sta­no­wi­ska i pen­sji.

Oto czło­wiek taki jak ty. Czło­wiek, któ­remu możesz zaufać.

– Prawdę mówiąc, wręcz cie­szymy się z audytu, bo daje nam szansę na poka­za­nie ludziom na Ziemi, jak wiele osią­gnę­li­śmy. – Nachy­lił się nieco do kamery. – Moi współ­to­wa­rzy­sze pio­nie­rzy, nie mamy nic do ukry­cia i mnó­stwo do zyska­nia w świe­żej oce­nie moc­nych i sła­bych stron naszej kolo­nii. Temu wła­śnie służą audyty, dla­tego są prze­pro­wa­dzane. Chcę więc wszyst­kich zapew­nić, że nie dzieje się tu nic złego, nie ma się czym przej­mo­wać. Na Mar­sie nic się nie dzieje i pra­cu­jemy dalej. Prawdę mówiąc, pra­gnę ser­decz­nie powi­tać funk­cjo­na­riu­szy Nad­zoru i pra­gnę, żeby­ście i wy ich powi­tali. Niech zoba­czą, jak zała­twiamy sprawy tu, na pogra­ni­czu, niech doświad­czą obec­no­ści tutaj, na gra­nicy ludz­kiej eks­pan­sji, ponie­waż osta­tecz­nie…

Uśmiech­ną­łem się sze­roko.

Nie wysyła się ude­rze­nio­wego zespołu audy­to­wego przez dwie­ście milio­nów kilo­me­trów próżni mię­dzy­pla­ne­tar­nej tylko po to, żeby pod­su­nąć komuś kilka wska­zó­wek doty­czą­cych zarzą­dza­nia kolo­nią. Nad­zór Ziem­ski był bar­dzo długą ręką prawa INKOL, z głę­bo­kimi sym­bio­tycz­nymi powią­za­niami z rzą­dem w domu i upraw­nie­niami egze­ku­cyj­nymi wycho­dzą­cymi daleko poza kwe­stie han­dlowe. Nie wzywa się ich, jeśli coś na ostat­niej Rubieży nie jest bar­dzo nie tak. To była poważna ope­ra­cja i ta świa­do­mość wprost ema­no­wała z twa­rzy Mul­hol­landa. Wyglą­dał jak czło­wiek zmu­szony do poły­ka­nia w nie­waż­ko­ści zepsu­tych ostryg.

Jeśli Nikki Cha­kana wyra­biała cięż­kie nad­go­dziny, sprzą­ta­jąc co gor­sze ulice Brad­bury na potrzeby ładunku ultra­tu­ry­stów i nowych profi rekru­tów z promu, było to niczym w porów­na­niu z robotą, która wła­śnie wylą­do­wała na jej tale­rzu. Walący w drzwi Nad­zór Ziem­ski był niczym zbiry ze Zgod­no­ści Kon­trak­to­wej, budzący przed świ­tem jakiś bur­del w obo­zie robot­ni­czym, i musiał wycią­gnąć Mul­hol­landa z łóżka w peł­nej panice, a kor­po­ra­cyjne kana­lie od Eos do rów­niny Thar­sis gorącz­kowo pró­bo­wały kryć swe nie­wy­tarte dup­ska. Ktoś musiał to wszystko zała­twić, i to szybko. Ktoś musiał posprzą­tać dom. Przy­pusz­cza­łem, że nasz sza­cowny guber­na­tor zosta­nie dość ostro spusz­czony po brzy­twie przez dowódz­two BPD, jeśli to do nich zwróci się o pomoc. W tym mie­ście nie zostaje się komi­sa­rzem bez goto­wo­ści przy­mknię­cia oka na parę nie­pra­wi­dło­wo­ści, ale Peter Saka­rian był zasad­ni­czo czy­sty. To wła­śnie prze­ma­wiało na jego korzyść, to było powo­dem, dla któ­rego dostał to sta­no­wi­sko. Był bez­piecz­nym czło­wie­kiem, dzięki czemu Mul­hol­land nie musiał pil­no­wać swo­ich ple­ców o każ­dej godzi­nie dnia i nocy.

I ta tak­tyka niniej­szym spek­ta­ku­lar­nie wybu­chła guber­na­to­rowi w twarz. Od czasu awansu Saka­riana nowy komi­sarz nie krył swo­jej pogardy dla metod Mul­hol­landa, a jeśli moje poli­cyjne źró­dła były warte swo­ich pie­nię­dzy, ci dwaj nie raz ście­rali się za zamknię­tymi drzwiami. Wobec tego gówna Saka­rian będzie musiał zro­bić olbrzymi krok do tyłu, zło­żyć ręce na pier­siach i przy­glą­dać się, jak Nad­zór Ziem­ski wie­sza Mul­hol­landa na haku.

A to zosta­wiało Nikki.

Będzie ganiać wszę­dzie jak fer­ry­towy chrząszcz w górze rdzy, prze­gry­za­jąc się cząstka po zepsu­tej czą­stce przez sko­ro­do­wane kpiny guber­na­tora z kolo­nial­nej poli­cji, prze­kształ­ca­jąc je w czy­stą rudę pra­wi­dło­wych pro­ce­dur i czy­stego powie­trza bez śladu winy. Zaty­ka­jąc wycieki, ukry­wa­jąc nie­wy­godne dowody i świad­ków, pro­stu­jąc histo­rie. Innymi słowy, ter­ra­for­mu­jąc miej­scowe warunki w jakąś lśniącą symu­la­cję tego, co naj­wy­raź­niej spo­dzie­wali się tu zoba­czyć ludzie żyjący na Ziemi.

Powo­dze­nia, pani porucz­nik.

Gdyby pisz­czel nie pul­so­wała mi wciąż upar­tym bólem, może nawet zro­bi­łoby mi się żal tej suki.

***