Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagradzana, tłumaczona na wiele języków i wystawiana w teatrach książka Rumeny Bužarovskiej – pisarki macedońskiej uznanej za jeden z najciekawszych głosów prozatorskich w Europie. Na zbiór składa się jedenaście opowiadań ukazujących perypetie rodzinnego (małżeńskiego) życia. Choć w książce nie brakuje czułości okazywanej bohaterom i zrozumienia dla ich motywacji, to dominuje w niej przekonanie o ciemnej stronie ludzi, którzy są sterowani przez geny, mroczne popędy, nawyki oraz stereotypy. Mężczyzn autorka przedstawia jako egocentrycznych despotów, którzy nie poznali innych wzorców życia niż patriarchalne. Kobiety są niewiele lepsze – dzielnie walczą o własny głos, ale bywają próżne, zakłamane, podstępne, w ostateczności gotowe nawet zabić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 186
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MÓJ MĄŻ, POETA
Poznałam Gorana na jednym z festiwali poezji. Jego włosy zaczęły wtedy siwieć – teraz są już całkiem białe, a on, jak przypuszczam, sądzi, że to „część jego nowego seksapilu”, jak mi kiedyś powiedział. Niby to żartował, a jednak podejrzewam, że naprawdę tak myśli. Chciałam go spytać, czy przerzedzone włosy i ten połyskliwy niby-skalp w kolorze najpierw stopionego, potem stwardniałego wosku są również częścią „nowego seksapilu”, ale się powstrzymałam. On nie przyjmuje żadnej krytyki. Zaraz się złości, a kiedy poczuje złość, zaczyna się obrażać – i tak mijają dni, póki się nie poniżysz, żeby wreszcie przestał być nie do zniesienia, i, dajmy na to, „przypadkiem” wyrecytujesz jeden z jego utworów.
Jakiś czas temu był wkurzony, bo nie chciałam przeczytać tego, co napisał poprzedniej nocy.
– Nie mam teraz czasu, jutro – powiedziałam. – Jutro.
– Nie masz czasu dla trzech wierszy, tak?
Wyczułam gniew w jego głosie i chciałam cofnąć to, że go odepchnęłam, ale już było za późno. Cokolwiek bym powiedziała, byłoby nie tak. Dlatego nawet nie otworzyłam ust.
– No, to idź na spacer, poleseruj sobie – powiedział i trzasnął drzwiami.
„Leserować” – tego słowa używa zawsze, gdy przygotowuję zajęcia na następny dzień. Bo skoro naprawdę znam historię, to przecież nie muszę przygotowywać się do zajęć. „Jeśli wiesz, to wiesz” – powiedział kiedyś, patrząc mi bezczelnie prosto w oczy.
Zresztą jego wierszy naprawdę nie chcę czytać, a tym bardziej słuchać – niekiedy naraża mnie na takie męki. Kiedy byliśmy jeszcze zakochani i nie mieliśmy dzieci, często uprawialiśmy seks, potem on szeptał mi wiersze do ucha, leżeliśmy zdyszani i spoceni. Kiedyś wiersze były o kwiatach, głównie orchideach – bo „przypominały mu piczki” – jak południowe wiatry, jak zmory, jak morska bryza. Wspominał też o egzotycznych przyprawach, tkaninach, o cynamonie i aksamicie. Że niby ja smakuję jak cynamon, miękka jestem jak aksamit, moje włosy pachną morzem – jednak ja wiem, że to nieprawda, bo kiedyś matka powiedziała mi, że moje włosy śmierdzą. Nawiasem mówiąc, w takich chwilach jego słowa strasznie mnie podniecały. Wciąż pragnę się z nim kochać, chociaż często nie jest od razu gotów, więc muszę przywoływać obrazy i słowa przez niego wyszeptane, żeby mi się nadal chciało, kiedy on poczuje wreszcie ochotę.
Teraz już tego nie robi, dzięki Bogu. Przez tę jego tak zwaną twórczość już naprawdę nie mam chęci w ogóle czytać poezji, choćby nawet jednego utworu, a co dopiero mówić o tym, żebym słuchała, jak on recytuje swoje wiersze. Niestety, ostatnio muszę to robić, czy tego chcę, czy nie, czasem dlatego, o czym już mówiłam, że Goran bardzo się złości i nie mogę ani siebie, ani dzieci uchronić przed naszym konfliktem. Odkąd przestaliśmy się często kochać, Goran zaczął recytować mi swoje wiersze na głos, zamiast pozwolić, żebym sama je przeczytała. Kiedy widzę, jak stoi na środku salonu w mocnym świetle lampy, które podkreśla jego kulfonowaty nos i nieświeży kolor skóry na twarzy, zaczynam rozumieć, że jego poezja tak naprawdę wcale nie jest dobra. Często nie odnosi się do niczego, poza opowieścią o tym, jak on pisze swoje wiersze. Myślę, że to go na serio ekscytuje. Nawet seksualnie.
Oto przykład:
Przynosi z sobą zapachy
jak jesień
spływające
jak krople deszczu w oczach
słowa
tworzą z niej mój
wiersz
Może to nie jest najlepszy przykład, ale tylko to znam na pamięć, bo ostatni wers „słowa tworzą z niej mój wiersz” kiedyś mu „przypadkiem” wyrecytowałam, żeby przestał się wreszcie złościć. To znaczy właściwie wymruczałam – to mu szczególnie schlebia, bo od zawsze pragnął, by któryś kompozytor uwiecznił jego wiersze w muzyce. On nie rozumie, że to niemożliwe. W jego wierszach nie ma rytmu, a często nawet jakiegokolwiek sensu. To wszystko są puste frazy poutykane to tu, to tam w rozmaitych utworach, by jakiś prostak pomyślał, że to brzmi jak Bóg wie co, kiedy natknie się na egzotyczne słowo, na przykład „cynamon” albo „aksamit”. Ja też tak myślałam, kiedy byłam młoda i głupia, i dawałam się łapać na takie numery.
Boże, jaka ja byłam głupia, to po prostu niebywałe. Nie mogę sobie tego wybaczyć. No cóż, opowiem, jak się poznaliśmy, mówiłam to już wcześniej, na festiwalu poezji. Byłam tam w roli tłumaczki, bo zanim zaczęłam wykładać historię, dorabiałam sobie właśnie jako tłumaczka. W salonie wielkiego hotelu, w którym wszystkich nas, poetów i tłumaczy, ulokowano, spotkaliśmy się któregoś wieczora i śpiewaliśmy razem folkowe utwory. Teraz wiem, że ci pożal się Boże poeci chcieli poczuć się ważni – nie tylko wiedzą, że piszą poezję, nie tylko są takimi wrażliwymi ludźmi, ale znają się też na muzyce tradycyjnej, oczywiście, są muzykalni, umieją śpiewać. I wtedy pojawił się Goran. Na potrzeby tego wieczoru był ubrany w białą koszulę haftowaną w tradycyjne wzory. Muszę przyznać, że wyglądał świetnie. Goran był naprawdę przystojny. Jeśli dobrze się zastanowię, to właśnie dlatego się w nim zakochałam. Miał umięśnioną klatkę piersiową, wyglądała jak dobrze wykonana rzeźba, ramiona i ręce mocne, silne – chciałabyś, żeby bez końca cię trzymały w objęciach, nie puściły, nie pozwoliły odejść, żeby dokądś cię prowadziły.
Tak czy owak, Goran nie siedział jak inni, tylko stał z boku, opierał się o ścianę, obserwując wszystko z pochyloną głową. Wreszcie doczekał się chwili, gdy wszyscy ucichli, wyprostował się i zaczął śpiewać ludową pieśń – jestem pewna, że to było „More sokol pie”, sokół wodę pije, bo wiem, że innej nie zna. Tak teatralnie zawodził z oczami zamkniętymi i głową odchyloną do tyłu, i tak mu tańczyła grdyka góra–dół w gardle, że przypominał mi koguta, który wydaje z siebie to swoje „kukuryku”. Wyglądał śmiesznie, a jednocześnie patrzyłam na jego ręce i ramiona, wyobrażając sobie, że mnie do siebie przyciąga. Kiedy przestał zawodzić, doczekał się braw i spojrzał w moją stronę. Oczy miał lekko załzawione, pewnie z powodu wysiłku przy kukurykaniu. I wtedy dopiero wydały mi się przepełnione smutkiem. Nagle poczułam, że chcę go pocieszyć, co zrobiłam tego wieczora w jego pokoju. I tak to się wszystko zaczęło.
Nie przestawał bywać na festiwalach poezji – jeździ tam za każdym razem, gdy tylko pozwala mu na to praca, z której, nawiasem mówiąc, nie najlepiej się wywiązuje. Mogę sobie tylko wyobrażać, co wyprawia na tych festiwalach poezji. Po pierwsze, zabiera walizkę wypełnioną do połowy swoimi cienkimi tomikami w kiepskich plastikowych okładkach. Większość z nich przetłumaczono na angielski i kilka bałkańskich języków, żeby inni mogli przeczytać jego wypociny. Ja nie władam językiem, który go interesuje, na wysokim poziomie, więc na razie nie zmusza mnie, bym go tłumaczyła, to aż dziwne. Myśli, że nie interesuje mnie poezja, nie rozumiem jej, bo ostatnio nie wykazywałam przesadnego zaciekawienia tym, co robi. A tłumaczenia jego wierszy są straszne. Nie chodzi o zawartość wierszy – to i tak pustka – one są po prostu gramatycznie niezborne, pełne błędów. Bo to on jest taki marny. Chce, żeby tłumaczyli wiersze, ale nie ma zamiaru za to płacić. Dlatego zawsze znajduje jakieś biedne młode dziewczyny, które zapewne uwodzi swoim dojrzałym „seksapilem”, a one tłumaczą mu bez zapłaty albo za minimalne honorarium. Kilka razy słyszałam, jak się z nimi targuje – jako nagrodę daje im dziesięć egzemplarzy swojej książki. Naprawdę się za to wstydzę, ale co ja mogę zrobić.
Kiedy już wraca z festiwalu poezji, pokazuje mi zdjęcia zrobione aparatem cyfrowym. Często daje go komuś, by ten ktoś go sfotografował. I dlatego ma mnóstwo zdjęć, jak recytuje poezję, stojąc za pulpitem, do mikrofonu, z jednym z tomików swoich wierszy w ręce. Na wszystkich ma „twarz poety” – co mu powiedziałam otwartym tekstem, bo to mu schlebia, nie wiem czemu – jego brwi są lekko uniesione, jedna bardziej niż druga, jakby był zatroskany, ale i wzruszony. Klatka piersiowa wypchnięta do przodu. Włosy świeżo umyte, lekko falują na wiosennym wietrze w nadmorskich miejscowościach, gdzie szczególnie lubi bywać na festiwalach. Na innych zdjęciach pojawiają się często kobiety, rzadziej mężczyźni. Młodych dziewcząt, hostess festiwalowych, ja się nie boję. Nie wierzę, że on im się podoba, bo jest dla nich zbyt stary i śmieszny. Dlatego myślę, że uwodzi inną kategorię kobiet. To są te damy, trochę grubsze, z fałdkami w pasie i pod pachami, gdzie stanik wrzyna się w tłuszcz. Chodzą w czerwonych albo czarnych, opinających ciało bluzkach. Włosy najczęściej też czarne, a na ustach czerwona szminka. Czasem na głowie mają dramatyczne kapelusze. Wielka, błyszcząca biżuteria zdobi ich tłuste palce i szyje. Chcą emanować dojrzałą kobiecością, pragną pachnieć cynamonem i mieć głos miękki jak aksamit. A niech tam. Może Goran im pomoże. Mnie już wszystko jedno.
Jednak czasem w nocy przytula się do mnie i mówi: „Orchideo, otwórz się”, i ja się otwieram.
ZUPA
Wstaję rano i wpatruję się w czajniczek, w którym gotuje się woda. Obok słoika z brązowym cukrem stoi pudełko z jego zieloną herbatą. Otwieram je i widzę, że są jeszcze tylko trzy torebki. Wypiję – myślę sobie. A potem co, nie wiem. Nie wiem nawet, czy wyrzucę pudełko, czy je tu zostawię, bo to przecież jego pudełko z zieloną herbatą.
Herbata jest gorzka i nie smakuje mi. Wiem, że trzeba ją pić bez cukru, tak jak on ją pije. Gdyby wszystko było, jak ma być, dodałabym cukier. Nie napiłabym się kawy, choć robiłam to każdego ranka aż do dzisiaj. Teraz muszę wypić jego herbatę. Jest jeszcze bardziej gorzka i niesmaczna. Nie potrzebuję niczego smacznego. Gorąca i gorzka herbata mi odpowiada.
W porze obiadowej przychodzi do mnie z wizytą przyjaciółka Maria. Wstaję, by otworzyć drzwi, i kiedy wchodzimy do salonu, ona jak zawsze siada na moim miejscu. Nigdy nie zapyta, czy przypadkiem ja tam nie siedziałam. Nie czuje, że miejsce jest wygrzane, nie zapyta: zaraz, czy tu może nie siedziała moja przyjaciółka, czy nie zajęłam jej krzesła? Taka jest Maria. Przychodzi w czarnej minispódniczce, cienkie czarne rajstopy, buty na wysokim obcasie, kurtka, czerwona bluza, czerwone paznokcie, róż na policzkach, maskara, tusz wokół oczu, błyszczące cienie na powiekach, kolczyki w uszach agresywnie połyskujące i kołyszące się lekko przy każdym ruchu głowy. Była u fryzjera. Była u manikiurzystki. Rozsiewa mocny zapach, głęboki i gorzki, od którego chce mi się rzygać. Ale tak właśnie powinnam się czuć, siadam więc obok niej.
– Przyniosłam ci zupę – mówi Maria.
– Nie jestem chora, żebyś musiała przynosić mi zupę – odpowiadam. Wiem, że jestem bezczelna, ale w końcu to mnie umarł mąż.
– Ugotowałam ją dzisiaj dla ciebie. Musisz jeść trochę więcej. Bo możesz się rozchorować.
Milczę. Nie musiała aż tak się wyszykować, żeby do mnie przyjść. Zapalam papierosa.
– Mogłabyś trochę przewietrzyć – mówi, jakby to było jej mieszkanie. – Dziwnie tu pachnie.
– To ty dziwnie pachniesz.
Maria wzdycha.
– Mam teraz coś do zrobienia. Przyjdę znowu jutro.
Jej słowa zabrzmiały jak przynęta.
Stałam przy oknie i patrzyłam, jak się oddala. Idąc do samochodu na swoich wysokich obcasach, kołysze biodrami w lewo–w prawo, a jej włosy falują góra–dół. Szczupłymi palcami, których ozdobą są lakierowane paznokcie, grzebie w torebce. Na pewno słychać kluczyki do samochodu, szminki, paczuszki z pachnącymi chusteczkami, maskary. Wyjmuje kluczyki i wkłada do zamka połyskliwego, świeżo umytego auta. Widać krótki błysk świateł kontrolnych i auto wydaje jeden słaby dźwięk, jakby było szczęśliwe, że Maria wsiądzie i je poprowadzi. Nagle powiał ciepły wiosenny wiatr i zmierzwił jej włosy, zanim zdążyła wsiąść. Delikatne liście i kruche gałązki zaczęły szumieć. Jakby wszystkie mówiły: „Żegnaj, Mario!”.
A ona opuszcza parking i odjeżdża tam, gdzie będzie pokazywać swoje białe zęby w uśmiechu, chichotać, żartować, gdzie będzie nadal żyć. Ulica wciąż zalana jest mocnym słońcem, kiedy Marii już nie ma. Wkrótce potem przechodzą tędy chłopak i dziewczyna. Trzymają się za ręce. Śmieją się głośno. Dziewczyna całuje chłopaka w szyję. Za nimi idą dwaj nastolatkowie. Głośno rozmawiają i też się z czegoś śmieją. Wszyscy są na wpół rozebrani. Słońce zmusza ich do mrużenia oczu i wywołuje piegi na ich bladych twarzach.
Jak im wszystkim nie wstyd – myślę. Świat się nie zatrzymał, a Sveto spoczywa w ziemi, zaczyna się rozkładać. Jego ciało jest zimne, jakby był w lodówce, jak wtedy, gdy dotknęłam go, gdy już leżał w trumnie. Przygniata go ziemia. Powiadają, że umarłych zjadają robaki. Jak robaki włażą do trumny? – zastanawiam się. Może same mnożą się w ciele. Jak mogą same się mnożyć? – myślę. Przed budynkiem zatrzymuje się samochód z głośno nastawioną muzyką. Muzyka jest wesoła i straszna. Odchodzę od okna.
Zapalam papierosa i wpatruję się w zupę od Marii. To rosół, jakbym była chora. Często robiłam rosół dla Sveta. Bardzo lubił moją zupę z kuraka. Przygotowywałam ogromny garnek, jadł po trzy talerze dwa razy dziennie – na obiad i na kolację. Czasem bolał go brzuch po takiej ilości. „Robisz najlepszą zupę na świecie” – mówił. I wtedy D. powiedział mi, żebym mu przyniosła coś do jedzenia. Sveto był w pracy. Przelałam trochę zupy przeznaczonej dla Sveta do drugiego garnka. Zaniosłam go D. Robiliśmy to, co zwykle. Kiedy wróciłam do domu, zobaczyłam, że do mnie napisał. „Zupa była przepyszna” – stwierdził. Następnym razem mam mu przynieść więcej, bo za mało było, a to duży facet. Minął tydzień i znów ugotowałam zupę dla Sveta. Teraz trochę więcej, i połowę odlałam dla D. do dwóch garnków. „Znów mało przyniosłaś” – napisał w nocy. „Proszę cię, żebyś następnym razem zrobiła cały gar” – dodał. Co tydzień zaczął mi to powtarzać. No i wtedy ugotowałam wielki gar zupy, kiedy Sveto był w pracy. Przelałam do czterech słoików i w garnku zostało już niewiele. Kiedy wieczorem wróciłam do domu, Sveto czekał na mnie w salonie. „Kochanie, chyba mamy problem – powiedział. – Dlaczego tak mało zupy ugotowałaś?”
Moja mama do mnie zadzwoniła. Wiem, że chce przyjść i znowu wciskać mi te swoje dyrdymały. Za każdym razem, gdy przychodzi, próbuje mnie udobruchać – oderwać moje myśli od tego, co mi się przydarzyło – opowiada więc coś o swoich koleżankach, o dzieciach mojego brata, a czasem nawet zapuszcza się w politykę. To wszystko potwornie działa mi na nerwy. Jednak odbieram telefon i zgadzam się, by do mnie przyszła. Może w końcu zrozumie, że nie chcę widzieć ani jej, ani nikogo innego.
Zjawia się pod wieczór. Rozpoznaję jej kroki. Wchodzi jak żołnierz. Mogłaby wyrwać człowieka z najgłębszego snu, ale nie z objęć śmierci. Tak samo kroczyła, po wojskowemu, podczas pogrzebu, bo nawet wtedy nie wiedziała, jak się zachować. Dzwoni do drzwi kilka razy, obwieszczając, że to ona. Dzwoni krótko, z przerwami, agresywnie. Decyduję, że nie wstanę z kanapy. Niech postoi trochę pod drzwiami, może wreszcie zrozumie, że nie chcę, by przychodziła. Ona jednak znów dzwoni, a ja, żeby mnie dalej nie denerwowała, wstaję i otwieram drzwi.
– Strasznie tu śmierdzi papierosami – mówi, ledwo wszedłszy, i zaczyna otwierać okna oraz drzwi balkonowe.
– Zostaw – mówię do niej, chociaż wiem, że to na nic się nie zda. Za każdym razem, gdy przychodzi, zaczyna się zachowywać tak, jakby to był jej dom, przestawia mi moje rzeczy, robi porządki, otwiera drzwi i okna.
– Musisz trochę ograniczyć palenie.
Kiedy już wszystko pootwiera, zaczyna krążyć wokół mnie. Mieszkanie zalewa pomarańczowe światło słońca zmierzającego ku zachodowi. Do środka wdziera się zapach lip. Nawet natura nadal żyje – myślę ze złością – chociaż Sveto leży w grobie.
– Nic nie muszę – mówię do niej i zapalam kolejnego papierosa.
Siada obok mnie i wzdycha.
Zaczyna mi opowiadać o swojej przyjaciółce Mirze, o tym, jak ją traktował szef, że niby nie chciał dać Mirze wolnego w dzień ślubu jej syna, ale w końcu dał, tyle że nie zaliczył tego do urlopu czy coś w tym rodzaju. Nie słucham jej, jak zawsze. Skupiam się na zmarszczkach wokół mamy ust. Przez wiele lat paliła i ma teraz bruzdy od zaciągania się papierosami. Widać je zwłaszcza nad górną wargą, kiedy ją zaokrągla, wymawiając samogłoski „o” i „u”. W tych bruzdach zalega też karminowa szminka, która jest dla niej niedobra i podkreśla żółtawą cerę. Kiedy otwiera szeroko usta, żeby wymówić samogłoski „e” i „a”, widzę starczy język, pokryty białym nalotem, jakby była chora, jakby z ust miało jej brzydko pachnieć, chociaż tak nie jest, a mogłoby. Widzę, że w górnej szczęce straciła trójkę. Inne zęby jej pożółkły, a te z plombami pociemniały tam, gdzie plomby stykają się z dziąsłami, które też kiepsko i staro wyglądają.
– Może powinnaś pójść do dentysty – przerywam jej.
Matka patrzy, wbija wzrok w splecione na kolanach ręce, pokryte już starczymi plamami. Milczy.
– I szminkę nową sobie kup, jakąś lepszą. Ta ci zalega w bruzdach między włoskami. Wiesz, jak twoje usta wyglądają? – pytam.
Czuję, że jestem bezlitosna, ale co z tego, że mnie urodziła.
Matka wciąż patrzy na swoje przedwcześnie postarzałe ręce. Dostrzegam, że położyła cienie na powieki, ale i one znalazły swój kres w tych jej bruzdach. Chcę jej to powiedzieć.
– Skąd mam wziąć na to wszystko pieniądze, kochanie? – mówi, patrząc na mnie.
Mam wrażenie, że jej oczy są pełne łez. Jakie ona ma prawo płakać? Pomyślałam tak, a potem spojrzałam na jej ręce. Zauważyłam dziurę w rękawie i to, że bluzka jest bardzo znoszona. Milczałam i zapaliłam kolejnego papierosa.
– Jadłaś coś dzisiaj, kochanie? – pyta serdecznym głosem, jakim nigdy nie mówiła, zanim nie złożyłam Sveta do grobu.
Robię przeczący ruch ręką.
– Coś ci ugotować? Pójść coś kupić? Musisz jeść, kochana – mówi i kładzie rękę na moim kolanie.
Zawsze jeżę się na to dotknięcie. Mam dość jej i tego, że powinnam się wstydzić, że jestem bez serca.
– Maria przyniosła mi zupę.
– Zjadłaś?
– Nie. Jeśli ty chcesz, możesz ją zjeść. Ja nie chcę.
Moja matka wstaje i idzie do kuchni. Z salonu widzę jej przygarbione plecy. Patrzę, jak garnek, który przyniosła Maria, wcześniej idiotycznie zawinięty, żeby pokrywka nie spadła, stawia na kuchence i zapala ogień. Potem opiera się dwiema rękami o blat i wyciąga głowę do góry, jakby chciała wyprostować kark. Słyszę słaby charkot, po czym mama opuszcza głowę. Wychodzi na prawo, pewnie do toalety, gdzie zostaje przez pewien czas, a ja siadam na kanapie i palę.
Matka wraca do kuchni. Słyszę brzęk garnków i sztućców. Stawia coś na stole. Otwiera kredens. Zamyka go z trzaskiem, bo nigdy nie potrafiła być delikatna. Kiedy byłam mała, a ona suszyła mi włosy, zawsze je szarpała i drapała mnie paznokciami.
– Chodź dotrzymać mi towarzystwa.
Słyszę, jak siada przy stole kuchennym. Nie mam wyboru. Jeśli zje – myślę – pewnie sobie pójdzie i nie będę musiała wylewać zupy.
Na stole oczywiście widzę dwa talerze z rosołem, tak jak wcześniej przypuszczałam.
– Nie chcę jeść, mówiłam ci przecież – stwierdzam ze złością i zaciągam się głęboko dymem z papierosa.
– Może poczujesz apetyt, jak ja zacznę jeść. Ty nie musisz, jeśli nie chcesz. Wylejemy zupę, nie ma sprawy – odpowiada i siada na swoim miejscu.
Zupa paruje. Jak zwykle za bardzo ją podgrzała. Zawsze to robi. Kiedy byłam dzieckiem, setki razy miałam poparzony język przez gorące żarcie, które serwowała. Chciała coś podgrzać, żeby pomóc, a szkodziła.
– Kiedy w końcu się nauczysz, żeby wszystkiego nie podgrzewać za bardzo? Chcesz, żebym spaliła sobie język? – pytam wściekła i siadam. – Nie zamierzam jeść, ale jeśli planowałaś, że zjem, nie musiałaś doprowadzać zupy do wrzenia i robić z niej rozgotowanej papki – mówię nie do końca zbornie.
Moja matka milczy. Gładzi trzonek łyżki, którą starannie odłożyła na serwetkę, a wtedy ja znów wpatruję się w jej świeżo postarzałe dłonie, w zgrubiałe paznokcie, na których pojawiły się długie wertykalne bruzdy.
Matka wzdycha.
– Pamiętasz, jak opiekowałaś się swoim bratem i chcąc podgrzać resztkę jedzenia pozostałą z obiadu, wszystko spaliłaś? – pyta.
– Nie bardzo, ale wiem, że od wtedy mam bliznę.
Mam nadzieję, że tym wspomnieniem trochę ją dotknę.
– Pokaż, niech zobaczę – mówi matka.
Wyciągam lewą rękę. Po wewnętrznej stronie kciuka mam różowy ślad w kształcie zajączka. Matka próbuje go pocałować, wyrywam i chowam rękę ze wstrętem.
– Twój ojciec był na seminarium. Wracał następnego dnia. Zostałam z wami sama. Miała was pilnować twoja ciotka, potem babcia, ale obie odmówiły mi w ostatniej chwili. A ja byłam już umówiona na spotkanie z moim przyjacielem – przerwała i przełknęła łyk. – Przyjaciel bardzo by się zezłościł, gdybym nie przyszła. Byłam w nim zakochana – spojrzała mi prosto w oczy. – Zahipnotyzował mnie. Biegłam wcześniej z pracy, żeby go zobaczyć, albo, gdy miał kto się wami zaopiekować, udawałam, że muszę zostać dłużej, by chociaż poczuć jego zapach.
W miarę jak moja matka mówiła, czułam coraz większą pustkę w głowie.
– To dlatego powiedziałam ci, żebyś przypilnowała brata, ja wrócę za dwie godziny. Jednak zostałam trzy. A twój brat był głodny. Postanowiłaś podgrzać mu gulasz, bo ci powiedziałam, że gdyby chciał coś zjeść, to możesz mu dać. Ale nie powiedziałam co. I kiedy wróciłam do domu, już na pierwszym piętrze poczułam, że coś śmierdzi. Zaczęłam biec po schodach i złamałam obcas. Słyszałam, jak krzyczysz i jak twój brat krzyczy. Weszłam do środka, a cała kuchnia była czarna od dymu. Na podłodze leżał garnek, jedzenie było wywalone i sczerniałe. Z klozetu dochodził twój wrzask. Weszłam tam – matka zacisnęła dłoń na łyżce – i zobaczyłam, jak stoisz z rączką pod strumieniem zimnej wody i głośno płaczesz. Twój brat, mały niczym ziarenko grochu, kurczowo trzymał się twojej nogi. Jego buzia była czerwona i mokra od łez. Rzucił się w moją stronę, kiedy mnie zobaczył, i chwycił za kolana. Odepchnęłam go, bo wtedy ty się odwróciłaś, i zobaczyłam twoje wykrzywione usta, oczy zapuchnięte od płaczu, twarz czerwoną jak nigdy dotąd. Twój brat uderzył się główką o pralkę i rozpłakał jeszcze bardziej, a ty krzyknęłaś, widząc mnie, zaczęłaś skakać w miejscu i wrzeszczeć: „boli, boli, boli”, i wtedy zobaczyłam twoją rączkę spuchniętą od oparzenia. Chciałam umrzeć, dziecko ty moje – powiedziała matka i spuściła głowę. Zakryła twarz swoją starą ręką.
Zamgliły mi się oczy i wtedy dostrzegłam, że coś kapie do zupy stojącej przede mną. Wzięłam łyżkę do ręki i zaczęłam jeść.
CUDZOŁOŻNIK
M