Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Intymna, intelektualna i interwencyjna Książka, po którą powinna sięgnąć każda lesbijka w Polsce
Moja ukochana i ja to poruszająca historia miłości. Od szaleńczego zakochania, które sprawia, że żyjemy poza czasem, w stanie permanentnego uniesienia. Przez intensywnie rozwijającą się relację, która daje wrażenie poznawania świata z zupełnie odmiennej perspektywy. Wreszcie – tworzenie domu, obrastanie w tylko sobie znane rytuały, oswajanie samych siebie z budowaniem nowego, wspólnego życia.
Idylliczny obraz jest jednak weryfikowany przez rzeczywistość. Renata Lis, pisarka po pięćdziesiątce, przez ponad połowę życia jest w związku z kobietą. Wprost i bez zbędnego romantyzowania ukazuje, jak zmieniały się społeczno-kulturowe realia bycia lesbijką w Polsce, z jakimi trudnościami muszą mierzyć się pary homoseksualne w naszym kraju, ale pisze też o codzienności, kotach i życiu z depresją.
Autorka nominowanego do Nagrody Nike eseju Lesbos szczerze przygląda się również swojemu dorastaniu w centrum patriarchalnej i często homofobicznej społeczności w okresie PRL-u, a także chorobie i śmierci matki. Ta intymna autobiograficzna opowieść skłania do refleksji o wpływie warunków społecznych na indywidualne wybory, pokazując, że życie wielu z nas mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie doświadczenie wykluczenia i nierówności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Baby się całują
(Notatki z obserwacji uczestniczącej, prowadzonej na przełomie XX i XXI wieku w dużym mieście w Europie Wschodniej)
Baby się całują – będzie deszcz! Ile razy to słyszałam?
To jeden z tych mało śmiesznych, bo dwuznacznych i nie do końca zrozumiałych żartów, których sens odsłania się dopiero wtedy, kiedy zajmiesz określoną pozycję – tę jedną jedyną, z której widać.
Żart o całujących się babach, które sprowadzają deszcz, zrozumiałam, kiedy sama zaczęłam całować się z babą. I w tej samej chwili żart przestał być żartem, a stał się tym, czym zawsze był, co jednak aż do tej przełomowej minuty pozostawało przede mną zasłonięte – tabu; zakazem ubranym w skrycie dyscyplinującą, żartobliwą formę. Zakaz ten oznaczał: Babo, nie całuj się z inną babą, bo, po pierwsze, będziemy się z ciebie śmiać, a po drugie i ważniejsze – ściągniesz na nas nieszczęście i wyrzucimy cię z naszej (na razie jeszcze wspólnej, ale do czasu) społeczności.
Pierwotne znaczenie tej tradycyjnej przestrogi nie jest może dzisiaj do końca uchwytne, zwłaszcza u nas, na Mazowszu, gdzie w rezultacie ocieplania się klimatu deszcz z roku na rok staje się coraz większym cudem i łaską. W czasach, kiedy ukuto memento dla całujących się bab, gwałtowne opady oznaczały przede wszystkim zagrożenie dla zbiorów i narażonych na uderzenie pioruna domostw. Uważano, że ulewy i burze są sprawką półdemonicznych istot nazywanych płanetnikami, które czasem spadały na ziemię i które wyobrażano sobie w postaci ludzkiej odbiegającej wyglądem od „swoich”, ale też nie do końca obcej. Płanetnicy byli dziwni i nieokreśleni; kiedy szli przez wieś, byli i jednocześnie nie byli jej częścią. Nie było wiadomo, czego się po nich spodziewać. Złu, jakie mogli sprowadzić na rolniczą gromadę, przeciwdziałano za pomocą rozpędzających chmury święconych dzwonków loretańskich, a często jeszcze dziwniejszych pomysłów, jak choćby orka w wykonaniu dwóch braci bliźniaków i dwóch bliźniaczych wołów albo zakopywanie w ziemi kości po zjedzonym na Wielkanoc mięsiwie przez trzech starych i koniecznie łysych gospodarzy[4]. Dlatego właśnie uważam, że te przysłowiowe całujące się baby, które rzekomo ściągają deszcz, należy postawić w jednym szeregu z siłami niezupełnie czystymi.
Nadal brzmi niewinnie? Nie powinno. Przecież nie dalej jak wczoraj, bo w roku 1811 w Reszlu na Warmii, raptem dwieście kilometrów od Warszawy, spalono na stosie Barbarę Zdunk, kobietę oskarżoną o wywołanie pożaru, ponieważ jej nieokiełznana seksualność doprowadzała do szału mieszczan i włodarzy. Czy jest jakaś różnica między powiedzeniem „Baby się całują – będzie deszcz” a zdaniem „Baśka Zdunk ma młodszego kochanka – będzie pożar”? Ja jej nie widzę. To tylko dwa warianty tej samej perfidnej „mądrości”. Na końcu obu wersji, wydane na pastwę spojrzeń i płomieni, tak samo skwierczy torturowane kobiece ciało, które ośmieliło się pragnąć bez niczyjej kurateli.
Dbanie o jak najdokładniejsze oddzielenie kobiet od siebie nawzajem jest podstawowym zadaniem patriarchatu. Matki i córki, siostry i przyjaciółki są uprawnione jedynie do limitowanych relacji: mogą być ze sobą blisko, ale tylko do pewnego stopnia, zwłaszcza gdy mowa o ciałach i dotyku, i nigdy nie powinna to być więź najważniejsza w życiu, wyłączająca lub detronizująca mężczyzn. Ani głęboka satysfakcja emocjonalna, ani seksualna nie są możliwe między kobietami, mówi do mnie patriarchat od początku mojego istnienia. Setki freudów i freudzików czekają w blokach startowych 24/7, żeby wytłumaczyć mi, że to niemożliwe, a jeśli wydaje mi się możliwe, to z pewnością jestem niedojrzała, przeżyłam w dzieciństwie traumę albo zafiksowałam się seksualnie na rodzicu. Ale nie martw się – mówią do mnie, klepiąc mnie po plecach – nie wszystko jeszcze stracone, jest dla ciebie nadzieja: to się leczy, tylko trzeba mocno chcieć. A jak się mimo wszystko nie wyleczysz, to zawsze możesz spróbować egzorcyzmów. A jeśli i to nie pomoże, to znaczy, że chciałaś tego niewystarczająco i sama jesteś sobie winna.
URODZIĆ SIĘ I UMRZEĆ
Kiedy moja ukochana pierwszy raz przyjechała po mnie swoim czerwonym citroenem BX, nie padało. (Od tamtej pory uważamy, że citroeny są seksowne). Była złota jesień, to specjalne wrześniowe światło: bardziej białe niż żółte; takie matowe i miękkie. Dziewiąty miesiąc w Warszawie zwykle się udaje.
Było to mniej więcej na początku naszej historii, jakoś blisko niego. Żyłyśmy chwilą, a ta chwila była podobna do bańki powietrza, która z każdym dniem rozszerzała się we wszystkich kierunkach jak, nie przymierzając, młody kosmos. Kalendarz pozostał gdzieś na zewnątrz nas, nie uświadamiałyśmy sobie czasu – w porównaniu z naszą arcychwilą był suchy i bezsmaczny jak kość wołowa wyjęta z bulionu na ramen po dwudziestu godzinach gotowania. Kiedy to wszystko się zaczęło? Żadna z nas nie zapamiętała tej daty. Nie wiemy, kiedy był nasz początek.
Nad tym właśnie problemem zastanawia się Anne Carson w Słodko-gorzkim erosie:
„W jaki sposób zdarzenia pozornie zewnętrzne dokonują wtargnięcia i przejmują kontrolę nad czyjąś psyche? Pytanie to, szczególnie w swoich wersjach erotycznych, było obsesją Greków. (...) Homer nadaje mu w Iliadzie kształt konfrontacji Heleny z Afrodytą na murach Troi. Afrodyta materializuje się nagle, w samym środku zwyczajnego popołudnia, i nakazuje Helenie pragnąć. W Helenie budzi się duch oporu; Afrodyta dławi go jedną groźbą. Pragnienie to chwila, z której nie ma wyjścia. (...) Nikt nie może odeprzeć Erosa. Tylko nieliczni widzą go, jak przychodzi”[5].
Ręką archiwistki
Nie zauważyłyśmy go; zdołał nas podejść.
„Ale którędy eros dostaje się do środka? Kiedy zaczyna się pragnienie? Bardzo trudno zauważyć ten moment, a potem jest już za późno. Kiedy się zakochujesz, zawsze jest już za późno: dēute, jak mówią nasi poeci. Gdybyśmy potrafili wyodrębnić chwilę, w której zaczyna się miłość, i w ten sposób powstrzymać wtargnięcie albo całkiem go uniknąć, uzyskalibyśmy kontrolę nad erosem”.
Ręką archiwistki
Nie powstrzymałyśmy wtargnięcia. Nie uzyskałyśmy kontroli nad erosem.
„W rzeczywistości początek jest jedyną chwilą, której jako nieświadomy cel skrzydlatego Erosa nie możesz kontrolować. Wszystko, co moment ten z sobą niesie, zarówno to, co dobre, jak i to, co złe, co gorzkie i co słodkie, przychodzi nieproszone i nieprzewidziane – jako dar bogów, jak mówią poeci. Od tej chwili cała historia w dużej mierze zależy od ciebie, ale nie jej początek”.
Dokładnie tak było z nami: ocknęłyśmy się wewnątrz naszej fabuły, kiedy już rozwijała się w najlepsze. Właśnie wtedy, kiedy skończył się stan nieważkości i znowu wpadłyśmy w czas, stanęła przed nami kwestia naszego początku. Potrzebowałyśmy tej daty. Gdybyśmy ją znały, mogłybyśmy na przykład obliczyć, ile trwała u nas faza hormonalnego haju: czy naprawdę sześć miesięcy, jak śpiewa Michelle Gurevich w piosence First Six Months of Love, ale też po prostu dlatego, że w życiu obchodzi się rocznice. Nie mogąc przyszpilić początku, postanowiłyśmy wtedy, że ustanowimy go arbitralnie i będzie nim przypadający we wrześniu dzień moich urodzin. Nie było to ścisłe, ale nie było też kłamstwem – zaczęłyśmy się spotykać jakoś właśnie wtedy, w okolicach tej daty, chociaż niedokładnie.
Ta wrześniowa data służyła nam później także do innych celów. Dopisywałyśmy do niej wszystkie ważne dla nas wydarzenia, które z różnych powodów nie miały swojego dnia w kalendarzu, na przykład urodziny czterech naszych kotów: najpierw Małgoni i Poziomki, potem Nocki i Michasia. W ten sposób moje urodziny stawały się coraz pojemniejsze. A ponieważ razem ze mną co roku od nowa rodziły się nasza miłość i nasze zwierzęta, więc i ja nie miałam innego wyjścia: musiałam się urodzić. Poszerzone narodziny – pomysł może dziwny, ale o ileż lepszy od poszerzonego samobójstwa. Był to pomysł mojej ukochanej i jedno z jej mistrzowskich egzystencjalnych posunięć. Udało jej się sprawić, że co roku we wrześniu od nowa wychodziłam na świat, aż któregoś razu niepostrzeżenie dla siebie samej przestałam ten dzień opłakiwać.
Ostatnio moja ukochana zainaugurowała w naszym domu nowy, tortowy paradygmat obchodów tego trudnego święta:
– Od tortu nie można utyć. Tyje się od drożdżówek z budyniem – powiedziała zdecydowanym tonem, otwierając pudełko i mamiąc moje oczy przecudnym szwarcwaldem.
W ogóle sprawa narodzin, związana z nią symbolika, od początku grała między nami ważną rolę. Można powiedzieć, że połączył nas poród pośladkowy: i ja, i moja ukochana przyszłyśmy na świat właśnie w ten koszmarny dla naszych matek sposób. Uważałyśmy to za bardzo znaczące: to nasze zgodne wypięcie się pupą do świata, zdecydowane „nie!” pod adresem brutalnych a podstępnych sił natury, pchających nas do wyjścia, poza ten próg, gdzie startuje licznik i niczego nie da się już cofnąć. Sił działających na nas od wewnątrz i od zewnątrz: poprzez niekontrolowane skurcze ciał naszych matek, ręce pozostających z nimi w zmowie lekarzy i napięcie rodzin oczekujących „dzidziusia”, to całe oszukańcze „cip, cip, cip”, którym wabi się noworódkę, żeby wyszła z macicy i swoim życiem zapłaciła za cudze nadzieje.
Również początek naszej miłości moja ukochana ujęła dla siebie w metaforze ponownych narodzin. Odczuwała to jako wyrwanie się na wolność z poprzedniej, ograniczającej formy życia, którą nazywała więzieniem. Mówiła o sobie, że dzięki sile naszej miłości „przegryzła kraty”. A ileś lat później, w swoje urodziny, budząc się obok mnie, oznajmiła, że już wie, o której godzinie wydobyto ją na świat, że było to mianowicie teraz, w tej oto godzinie i minucie, że ten fakt, o którym jej legenda rodzinna milczała i który tak długo wydawał się nie do odzyskania, został przed nią właśnie, za sprawą miłości, odsłonięty.
Jeśli o mnie idzie, dość szybko zrozumiałam, że tym, co mnie w niej najbardziej przyciąga – nie pociąga, bo to inna sprawa, ale właśnie przyciąga i przytrzymuje – jest pewna jej właściwość, nie fizyczna i nie psychiczna: jeszcze głębsza. Chciała, żebym jej to wyjaśniła, jakoś to dla niej nazwała. Nie umiałam inaczej niż opisowo. Powiedziałam:
– Chodzi mi o to, że jesteś taką osobą, przy której można bez lęku urodzić się i umrzeć. Rozumiesz?
LUDZIE ZE WSCHODU
Tamtego dnia, kiedy przyjechała po mnie czerwonym citroenem i nie padało, miałam na sobie kurtkę w ładnym kolorze między śliwką i lawendą, a ona – żakiet ze skóry w ciekawym odcieniu zieleni, pasującym do jej rudych włosów.
Czekałam na nią na przystanku autobusowym przy ulicy Radzymińskiej – tym samym, z którego w drugiej połowie lat osiemdziesiątych jeździłam na drugą stronę Wisły do mojego śródmiejskiego liceum przy Elektoralnej, blisko placu Dzierżyńskiego. Po roku osiemdziesiątym dziewiątym Krwawego Feliksa zrzucono z cokołu na placu i zastąpiono bardzo podobnym do niego z postury Słowackim, a plac przemianowano z powrotem na Bankowy, żeby było „jak przed wojną”.
Nasz przyjaciel profesor Ryszard Przybylski uważał, że po przełomie zapoczątkowanym przez rewolucję Solidarności Moskwę w roli bezlitosnego dominanta zastąpiły banki, i miał je za jeszcze gorszą swołocz. Brzmiało to radykalnie, w ogóle nie pasowało do euforii, która niosła nas wtedy jak wysoka fala niesie surferów. Wierzący w niewidzialną rękę rynku konserwatywni liberałowie odsądzali go za to od czci i wiary: uważali, że próbuje zawracać kijem Wisłę modernizacji i zwyczajnie bluźni. Po latach widać, że się nie mylił.
Dla mnie przełom wyrażał się w innych kategoriach, bliższych ciału: zmieniła się treść naszego przystanku.
Kiedyś było to miejsce, w którym codziennie rano okazywało się, że mam przerąbane: wystarczyło, że zamiast o szóstej trzydzieści wstałam o szóstej trzydzieści pięć, a działo się tak praktycznie zawsze, bo szósta trzydzieści kłóciła się z moim zegarem biologicznym, i już uciekał mi ten jedyny autobus, który gwarantował, że dotrę do szkoły na czas. Kolejny przyjeżdżał (o ile przyjeżdżał) o takiej porze, że trzeba było przez czterdzieści minut tkwić w przepełnionym ikarusie przed szlabanem na zamkniętym przejeździe kolejowym – w oczekiwaniu, aż z porannej mgły wyłoni się i powoli przetoczy jakiś skład towarowy ze Wschodu.
Teraz było to miejsce, w którym czekałam na moją ukochaną, ona zaś miała nadjechać w swojej lekko przechodzonej francuskiej limuzynie i zabrać mnie na drugą stronę Wisły bez żadnych przeszkód. Bo po osiemdziesiątym dziewiątym nagle przestali zamykać przejazd przed towarowymi. Z nadejściem nowego torturowanie targówczan za pomocą komunikacji miejskiej ustało, zaczęły się natomiast inne tortury, zgodnie ze znanym prawem zachowania cierpienia.
Nowe wchodziło do Polski pod znakiem golenia nóg, komputerów i konsumpcji. Stojąc na przystanku miało się teraz za plecami niewinnie wyglądający sklepik spożywczy w wolno stojącym pawilonie; w rzeczywistości była to ekspozytura Lewiatana. Na początku lat dziewięćdziesiątych chodziło się tam po pierwsze w życiu lody Schöller i Algida oraz inny szajs sprowadzany z Niemiec. Jedliśmy to wszystko w olśnieniu i zachwycie o wiele za długo, zanim w końcu wyrobiliśmy się trochę jako konsumenci i nauczyliśmy się mieć minimalne wymagania oraz krytyczny pogląd. Narzucony przez zimną wojnę komercyjny post uczynił z nas wymarzone ofiary kapitalizmu.
„Czuliśmy, że żyjemy gdzieś obok tych wielkich wydarzeń, zazdroszcząc ludziom ze Wschodu, że przeżywają podobne chwil – pisze o nas w swoich Latach Annie Ernaux, mając na myśli czas, kiedy upadał mur berliński. – Potem widziało się, jak wpadają do sklepów w Berlinie Zachodnim, i litowało się nad ich byle jakimi ubraniami i torbami bananów. Ich brak doświadczenia w zakupach wzruszał, lecz spektakl tego kolektywnego głodu dóbr materialnych, zaspokajanego bez powściągliwości i nieelegancko, był dla nas przykry. Nie okazali się godni czystej i abstrakcyjnej wolności, którą dla nich wymyśliliśmy. Litość, jaką zwykliśmy odczuwać wobec ludów żyjących «w jarzmie komunizmu», ustępowała surowej ocenie tego, jaki użytek czynili z wolności. Bardziej się ich lubiło przedtem, gdy stali w kolejkach po kiełbasę i książki, pozbawieni wszystkiego [...]”[6].
Ważne wydaje mi się to, żebyśmy my teraz nie patrzyli tak samo na nowych „ludzi ze Wschodu”, którzy uciekają przed wojną na nasz wschodnioeuropejski „Zachód”.
SAŁATKA NICEJSKA U PRUSZYŃSKIEGO
Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam, że zjadłyśmy razem, nie licząc oczywiście kanapek ze szwajcarskim serem i zielonych winogron rozgryzanych w biegu, była sałatka nicejska w Cafe Ejlat, prowadzonej przez Stanisława Pruszyńskiego w Alejach Ujazdowskich, cudownej francusko-żydowskiej knajpie, której dzisiaj już nie ma.
Nicejska, jak wiadomo, zasadniczo składa się z chrupiącej sałaty, zielonej fasolki szparagowej, pomidorów, czerwonej cebuli, czarnych oliwek, kaparów, jajka na twardo, tuńczyka i sosu winegret. W nicejskiej u Pruszyńskiego było wszystko to i jeszcze pieczone buraczki z posmakiem octu balsamicznego, genialny dodatkowy składnik, który robił tę sałatkę i sprawiał, że drugiej takiej, oczywiście, już nigdy i nigdzie. Coś z ducha Cafe Ejlat przetrwało jeszcze na moment w Radio Cafe (Klubie Radia Wolna Europa) przy Nowogrodzkiej, potem i to się rozwiało.
W swojej knajpie Pruszyński miał dobry zwyczaj pokazywać sztukę współczesną, która się mu podobała. Właśnie u niego zobaczyłam kiedyś czarno-białe zdjęcie kobiety: była naga, miała zamknięte oczy i siedziała na ziemi w taki sposób, że jej łydka na pierwszym planie przecinała kadr po przekątnej, zasłaniając pół twarzy, obie piersi i część brzucha. Właściwie nie była to kobieta, tylko układ linii, płaszczyzn i światłocienia, jej ciało było po prostu pewnym kształtem, niemal abstrakcyjną rzeźbą. Poza abstrakcją zdjęcie przedstawiało też, jak sądzę, paradoks nagości, która im bardziej odsłania ciało, tym bardziej zasłania istotę. Autorem był nowojorski fotograf John Flattau. Z pomocą Pruszyńskiego udało mi się nawiązać z nim kontakt i zdjęcie trafiło na okładkę Chorego na śmierć Marguerite Duras. Wydawało się idealnie pasować do tego tekstu: podobnie elementarnego, podobnie rozgrywającego paradoks nagiego ciała.
Sałatka nicejska u Pruszyńskiego, oprócz oryginalnego przepisu, miała jeszcze i ten atut, że pozwalała się najeść, zachowując dietę: składała się z warzyw i chudego białka, a jedyną rozpustą były w niej słodkawe buraczki, zwłaszcza jeśli zrezygnowało się z pieczywa i nie szalało się z sosem, a ja właśnie zrezygnowałam i nie szalałam. Kategorycznie odmawiałam również zamówienia deseru. Moja ukochana musiała być mną załamana, bo jak pójść do łóżka z dziewczyną, która trzyma swoje pragnienia na tak krótkiej smyczy?
Pytam ją:
– Byłaś załamana?
– No, wiesz. Fascynowało mnie wszystko, co robiłaś.
A potem te dietetyczne barykady upadły w jednej chwili jak mur berliński. Jadłyśmy razem wszystko, garmaż w Billi przy Czerniakowskiej stał się ulubionym celem naszych przedwieczornych pielgrzymek, piłyśmy zmrożoną wódkę i nie byłyśmy pijane, i nic, absolutnie nic nie mogło nas zabić po nocy miłości, nawet jajecznica z piętnastu jaj nie była dla nas wyzwaniem. Byłyśmy niezniszczalne, teflonowe: cukry i tłuszcze się nas nie imały. Brat mojej ukochanej, higienista i sportowiec, który jadał wtedy miskę ryżu w południe i potem już nic więcej, patrzył na nas z mieszaniną podziwu i zgrozy.
(Niestety później ten miłosny immunitet zdrowotny bez ostrzeżenia wygasa i człowiek z podkulonym ogonem wraca pod jurysdykcję fizyki, chemii i biologii, więc, dziewczyno, która to czytasz: nie próbuj tego w domu).
NUMER 205
(Czy to było przedtem czy potem? Nie wiem. Splątane cząstki wspomnień oddziałują na siebie w niemożliwy do odtworzenia sposób).
Kiedy do Warszawy przyjechała szwajcarska pisarka Nicole Müller, zabrałyśmy ją do Cafe Ejlat. Zamówiła quiche lorraine, nie bała się węgli jak ja. Kaloryczna i ani-trochę-nie-wegetariańska tarta z boczkiem i jajkami leżała bezwstydnie na jej talerzu, a ja, wstrząśnięta i wygłodzona, patrzyłam na to znad swojej sałatki w kompletnym oniemieniu. Bo to jest w miłości najstraszniejsze było pierwszą prawdziwą, współczesną powieścią lesbijską, jaką przeczytałam w życiu.
Nicole trochę mnie rozczarowała, bo okazała się inna niż na zdjęciu z okładki, które zrosło się dla mnie na zawsze z jej książką. We własnej osobie miała inną, dłuższą fryzurę, była okrąglejsza i przede wszystkim brakowało jej tego pazura, tej energii, która emanowała, jak mi się zdawało, z jej zdjęcia. Autentycznie zachwyciła się za to światłem warszawskiego września, i to było bardzo miłe. Miała umówione spotkania w Warszawie i Krakowie, plan jej pobytu był napięty do granic. Po tym polskim tournée powiedziała półżartem, że następnym razem odwiedzi nasz piękny kraj ze swoją psychiatrą.
Nie zbieram autografów, ale od niej, w tej książce, chciałam mieć dedykację. Była Szwajcarką niemieckojęzyczną, ja nie znam niemieckiego, rozmawiałyśmy więc po francusku i po francusku wpisała mi tych kilka słów: En insistant en 205. Bon courage! Czyli: „Z naciskiem na 205. Odwagi!”.
Jej powieść składała się z ponumerowanych kawałeczków, z których każdy był o czymś innym: podsumowywał jakiś aspekt albo uwydatniał jakiś szczegół związku narratorki z Véronique, a kończył się, jeśli nie aforyzmem, to przynajmniej czymś w rodzaju życiowej mądrości. Fragment numer 205, który Nicole lekką ręką przypisała mi w dedykacji, brzmiał właśnie jak aforyzm: „Lepiej przeszkadzać niż umierać”[7], i odnosił się do sytuacji porzucenia. Zraniona przez swoją miłość narratorka po nieudanej próbie samobójstwa stwierdza w nim, że nie warto się zabijać, że wszystko jest lepsze niż to.
Ta dedykacja mną zachwiała. Wzięłam ją, jak to się mówi, do siebie dosłownie: jeden do jednego, i zaczęłam zamęczać się dociekaniem, co takiego Nicole zobaczyła we mnie czy w nas, że wybrała dla mnie właśnie numer 205? Dlaczego pomyślała, że zostanę porzucona? Najprostsze wyjaśnienie, jakie przychodziło mi do głowy, było takie, że na pewno źle mi życzy. Że ekstrapoluje swoje fatalne doświadczenie na nas i podświadomie chce zniszczyć nasz związek. Jeszcze chwila, a poszłabym do niej jak w znanym dowcipie i rzuciła jej w twarz: Mam w dupie twój sekator!!!
Od tamtej pory minęło wiele lat, moja ukochana i ja mało że wciąż jesteśmy razem, to jeszcze coraz bardziej się nam to podoba. Nie pamiętam, kiedy wybaczyłam Nicole tamtą dedykację, ale trwało to lata.
Myślę, że w końcu udało mi się ją zrozumieć: przyjechała ze swojej Szwajcarii i przecież nie miała pojęcia innego niż teoretyczne o tym, jak tu żyjemy. Nie wyobrażała sobie, że nie mamy żadnych podpór zewnętrznych, żadnych instytucji społecznych, nawet zwyczajnej jawności na co dzień; że całe nasze nieheteronormatywne życie opiera się i wznosi tylko na nas dwóch. Zobaczyła przed sobą zakochaną dziewczynę, więc napisała jej coś, co wydawało jej się ważne i zawsze aktualne: było to bezpieczne, uniwersalne przesłanie od trochę starszej kobiety, która ani przez chwilę nie pomyślała, że w moim uchu zabrzmi to jak zła wróżba. Pewnie zresztą miała to przećwiczone i wszędzie na świecie wpisywała ten numer dziewczynom proszącym ją o dedykację.
Po latach większe wrażenie niż aforyzm numer 205 robi na mnie to, że byłam wtedy taka niepewna. Taka niepewna, że nawet głupia dedykacja od osoby, która nic o mnie nie wiedziała, mogła mnie zatruć.
ŻYDZI
Moja ukochana zaczęła od tego, że kupiła mi drugą skórę. Była to czarna ramoneska. Kosztowała tyle, ile przez miesiąc płacili jej austriaccy ekspaci za to, że uczyła ich polskiego. Firma jeszcze nie zarabiała.
A właśnie, pieniądze – ważny temat w literaturze. Wieczna niewygoda, wstyd, niezręczność. Kiedyś w święta u mojej matki babcia Lena dała mojej ukochanej w prezencie gwiazdkowym okropną figurkę podobną do Żyda, wprawdzie bez pieniążka, ale jakby z nim, bo figurce towarzyszyła karteluszka z wypisanymi ręcznie życzeniami, zakończonymi przestrogą bardzo w stylu Leny: że pieniądze to nie wszystko, mniej więcej.
Na usprawiedliwienie Leny można powiedzieć, że była już stara, skłócona na amen z dwiema córkami, i od niedawna zbyt intensywnie poddawała się wpływom Kościoła. Jej antysemityzm, jeśli istniał, był schorzeniem świeżo nabytym i jednak naskórkowym. Przyparta do muru przeze mnie i moją siostrę, od razu zmieniała falę i zaczynała wspominać, jak Niemcy pędzili łapeckich Żydów do getta w Białymstoku pod oknami ich domku przy torach. Łzy płynęły jej po policzkach, kiedy mówiła, że nawiedzają ją ich twarze (Lena używała właśnie takich emfatycznych wyrażeń), zwłaszcza spojrzenie chłopaka, które napotkała wtedy wzrokiem i którego nigdy nie zapomniała.
Od mojej matki wiedziała, że moja ukochana jest „przedsiębiorczynią” i że pracujemy razem. To, że zobaczyła w niej, jak wszystko na to wskazuje, żydowską krwiopijczynię, zawdzięczam najprędzej sobie samej, bo od udziału w rodzinnych spotkaniach wykręcałam się zwykle właśnie pracą. Wydawało mi się to niewinne, a przede wszystkim było o wiele łatwiejsze niż powiedzenie bliskim, że mnie zasmucają, bo to, co dla mnie najważniejsze, nie może stać się tematem naszej rozmowy: ani moja miłość, ani „książki”, i że ten wielki smutek za bardzo mi ciąży. Odrzucając kolejne zaproszenia, powtarzałam więc bez końca: Nie mogę, pracuję! Nie mogę, pracuję! Nie mogę, pracuję!
PINFINGER
W rzeczywistości nie zawsze pracowałam: mimo że były lata dziewięćdziesiąte, kult zapierdolu udzielił mi się umiarkowanie.
Parapetówka w moim pierwszym samodzielnie wynajętym mieszkaniu na Saskiej Kępie: ja, moja ukochana i moi przyjaciele. Upływ czasu wizualizował się nam z godziny na godzinę jako wydłużający się rząd pustych butelek. Bliżej końca, siedząc we dwie na podłodze, bawiłyśmy się nożem w grę znaną jako pinfinger. Polegała na tym, że dłoń z rozsuniętymi palcami opierasz płasko na ziemi i w szybkim tempie starasz się trafić czubkiem ostrza w przestrzenie między nimi. Gra przedstawiała nasze życie: jeśli nie trafisz w szczelinę akceptacji, zostaniesz zraniona. Jeśli otworzysz się w nieprzyjaznym miejscu, zostaniesz zraniona. Jeśli poruszysz się nieopatrznie, również zostaniesz zraniona, dostaniesz sepsy i w końcu umrzesz.
W tym mieszkaniu, bardzo zimnym, z psującym się gazowym bojlerem w łazience, musiałam płacić rachunki za prąd wystawiane według schematu dobrze znanego wynajmującym: na podstawie „zużycia” poprzedniczki, która zimą dogrzewała się elektrycznym piecykiem, a z początkiem wiosny przezornie opuściła lokum.
Landlady, dziewczyna w moim wieku, która odziedziczyła to mieszkanie po babci, siedząc na moim materacu do spania i wręczając mi nowe rachunki, wyjaśniała z niewiarygodnym spokojem i pewnością w głosie, że muszę, po prostu muszę zapłacić te monstrualne kwoty za prąd, bo „tak się robi”: każdy najemca płaci za swojego poprzednika.
W jej świecie właśnie tak było: jacyś ludzie płacili za innych ludzi, żeby ona mogła bez zakłóceń zarobić swoje dziewięć stów co miesiąc. W moim świecie rachunki za prąd zaczęły pożerać mi wszystkie pieniądze ze stypendium w Szkole Nauk Społecznych. Jednak, dziwna rzecz, dopóki zostawało mi cokolwiek, płaciłam. Reszta szła na telefon – dla zakochanych rzecz pierwszej potrzeby.
[4] Leonard L. Pełka, Polska demonologia ludowa. Wierzenia dawnych Słowian, Poznań 2020.
[5] Anne Carson, Słodko-gorzki eros, przeł. Renata Lis, Warszawa 2020, s. 71, 172, 176 i nn., 196, 199.
[6] Annie Ernaux, Lata, przeł. Krzysztof Jarosz, Magdalena Budzińska, Wołowiec 2022, s. 164–165.
[7] Nicole Müller, Bo to jest w miłości najstraszniejsze, przeł. Alicja Buras, Warszawa 2004, s. 53.