Moja ukochana i ja - Renata Lis - ebook + książka

Moja ukochana i ja ebook

Renata Lis

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Intymna, intelektualna i interwencyjna Książka, po którą powinna sięgnąć każda lesbijka w Polsce

Moja ukochana i ja to poruszająca historia miłości. Od szaleńczego zakochania, które sprawia, że żyjemy poza czasem, w stanie permanentnego uniesienia. Przez intensywnie rozwijającą się relację, która daje wrażenie poznawania świata z zupełnie odmiennej perspektywy. Wreszcie – tworzenie domu, obrastanie w tylko sobie znane rytuały, oswajanie samych siebie z budowaniem nowego, wspólnego życia.

Idylliczny obraz jest jednak weryfikowany przez rzeczywistość. Renata Lis, pisarka po pięćdziesiątce, przez ponad połowę życia jest w związku z kobietą. Wprost i bez zbędnego romantyzowania ukazuje, jak zmieniały się społeczno-kulturowe realia bycia lesbijką w Polsce, z jakimi trudnościami muszą mierzyć się pary homoseksualne w naszym kraju, ale pisze też o codzienności, kotach i życiu z depresją.

Autorka nominowanego do Nagrody Nike eseju Lesbos szczerze przygląda się również swojemu dorastaniu w centrum patriarchalnej i często homofobicznej społeczności w okresie PRL-u, a także chorobie i śmierci matki. Ta intymna autobiograficzna opowieść skłania do refleksji o wpływie warunków społecznych na indywidualne wybory, pokazując, że życie wielu z nas mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie doświadczenie wykluczenia i nierówności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 343

Oceny
4,3 (106 ocen)
51
39
11
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikawa1

Dobrze spędzony czas

Emocjonalna równia pochyła. Najpierw doświadczyłam romantycznego rozczulenia towarzyszącemu opisowi narodzin i dojrzewania związku. Samo określenie ”ukochana” jest rozbrajające. Później doszło zwykłe ludzkie zdumienie, co może oznaczać w przełożeniu na codzienne życie brak jednego papierka. Jak wiele zachowań i spraw na tyle powszechnych, że aż niezauważalnych może być problemem. Z kolei na końcu otarłam się o lęk i rozpacz, bo złożyło się tak, że dopiero co skończyłam „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, więc część o odchodzeniu matki i chorobie była rozdrapywaniem ciągle świeżych ran i przeorała mnie w dwójnasób. Warto przeczytać.
40
EwaMiksa

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykla, odmieniajaca, uzdrawiajaca...
40
ywka75
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

O miłości, czułości, życiu i umieraniu. Ważna Rzecz
30
Marzarrr

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne i wzruszające zyciopisanie. Sama prawda o żywotach polskich osób lgbt,
20
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Co za piękno! Jestem obezwładniona.
10

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Ko­rekta: ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
In­spi­ra­cją tek­stów Nie strze­laj i nie emi­gruj oraz Za po­łową drogi były eseje opu­bli­ko­wane przez au­torkę w „Dwu­ty­go­dniku”: De­ka­log ko­jota, li­piec 2019; Gdzieś za po­łową drogi, czer­wiec 2020.
© Co­py­ri­ght by Re­nata Lis © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07845-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Baby się ca­łują

(No­tatki z ob­ser­wa­cji uczest­ni­czą­cej, pro­wa­dzo­nej na prze­ło­mie XX i XXI wieku w du­żym mie­ście w Eu­ro­pie Wschod­niej)

Baby się ca­łują – bę­dzie deszcz! Ile razy to sły­sza­łam?

To je­den z tych mało śmiesz­nych, bo dwu­znacz­nych i nie do końca zro­zu­mia­łych żar­tów, któ­rych sens od­sła­nia się do­piero wtedy, kiedy zaj­miesz okre­śloną po­zy­cję – tę jedną je­dyną, z któ­rej wi­dać.

Żart o ca­łu­ją­cych się ba­bach, które spro­wa­dzają deszcz, zro­zu­mia­łam, kiedy sama za­czę­łam ca­ło­wać się z babą. I w tej sa­mej chwili żart prze­stał być żar­tem, a stał się tym, czym za­wsze był, co jed­nak aż do tej prze­ło­mo­wej mi­nuty po­zo­sta­wało przede mną za­sło­nięte – tabu; za­ka­zem ubra­nym w skry­cie dys­cy­pli­nu­jącą, żar­to­bliwą formę. Za­kaz ten ozna­czał: Babo, nie ca­łuj się z inną babą, bo, po pierw­sze, bę­dziemy się z cie­bie śmiać, a po dru­gie i waż­niej­sze – ścią­gniesz na nas nie­szczę­ście i wy­rzu­cimy cię z na­szej (na ra­zie jesz­cze wspól­nej, ale do czasu) spo­łecz­no­ści.

Pier­wotne zna­cze­nie tej tra­dy­cyj­nej prze­strogi nie jest może dzi­siaj do końca uchwytne, zwłasz­cza u nas, na Ma­zow­szu, gdzie w re­zul­ta­cie ocie­pla­nia się kli­matu deszcz z roku na rok staje się co­raz więk­szym cu­dem i ła­ską. W cza­sach, kiedy ukuto me­mento dla ca­łu­ją­cych się bab, gwał­towne opady ozna­czały przede wszyst­kim za­gro­że­nie dla zbio­rów i na­ra­żo­nych na ude­rze­nie pio­runa do­mostw. Uwa­żano, że ulewy i bu­rze są sprawką pół­de­mo­nicz­nych istot na­zy­wa­nych pła­net­ni­kami, które cza­sem spa­dały na zie­mię i które wy­obra­żano so­bie w po­staci ludz­kiej od­bie­ga­ją­cej wy­glą­dem od „swo­ich”, ale też nie do końca ob­cej. Pła­net­nicy byli dziwni i nie­okre­śleni; kiedy szli przez wieś, byli i jed­no­cze­śnie nie byli jej czę­ścią. Nie było wia­domo, czego się po nich spo­dzie­wać. Złu, ja­kie mo­gli spro­wa­dzić na rol­ni­czą gro­madę, prze­ciw­dzia­łano za po­mocą roz­pę­dza­ją­cych chmury świę­co­nych dzwon­ków lo­re­tań­skich, a czę­sto jesz­cze dziw­niej­szych po­my­słów, jak choćby orka w wy­ko­na­niu dwóch braci bliź­nia­ków i dwóch bliź­nia­czych wo­łów albo za­ko­py­wa­nie w ziemi ko­ści po zje­dzo­nym na Wiel­ka­noc mię­si­wie przez trzech sta­rych i ko­niecz­nie ły­sych go­spo­da­rzy[4]. Dla­tego wła­śnie uwa­żam, że te przy­sło­wiowe ca­łu­jące się baby, które rze­komo ścią­gają deszcz, na­leży po­sta­wić w jed­nym sze­regu z si­łami nie­zu­peł­nie czy­stymi.

Na­dal brzmi nie­win­nie? Nie po­winno. Prze­cież nie da­lej jak wczo­raj, bo w roku 1811 w Reszlu na War­mii, rap­tem dwie­ście ki­lo­me­trów od War­szawy, spa­lono na sto­sie Bar­barę Zdunk, ko­bietę oskar­żoną o wy­wo­ła­nie po­żaru, po­nie­waż jej nie­okieł­znana sek­su­al­ność do­pro­wa­dzała do szału miesz­czan i wło­da­rzy. Czy jest ja­kaś róż­nica mię­dzy po­wie­dze­niem „Baby się ca­łują – bę­dzie deszcz” a zda­niem „Baśka Zdunk ma młod­szego ko­chanka – bę­dzie po­żar”? Ja jej nie wi­dzę. To tylko dwa wa­rianty tej sa­mej per­fid­nej „mą­dro­ści”. Na końcu obu wer­sji, wy­dane na pa­stwę spoj­rzeń i pło­mieni, tak samo skwier­czy tor­tu­ro­wane ko­biece ciało, które ośmie­liło się pra­gnąć bez ni­czy­jej ku­ra­teli.

Dba­nie o jak naj­do­kład­niej­sze od­dzie­le­nie ko­biet od sie­bie na­wza­jem jest pod­sta­wo­wym za­da­niem pa­triar­chatu. Matki i córki, sio­stry i przy­ja­ciółki są upraw­nione je­dy­nie do li­mi­to­wa­nych re­la­cji: mogą być ze sobą bli­sko, ale tylko do pew­nego stop­nia, zwłasz­cza gdy mowa o cia­łach i do­tyku, i ni­gdy nie po­winna to być więź naj­waż­niej­sza w ży­ciu, wy­łą­cza­jąca lub de­tro­ni­zu­jąca męż­czyzn. Ani głę­boka sa­tys­fak­cja emo­cjo­nalna, ani sek­su­alna nie są moż­liwe mię­dzy ko­bie­tami, mówi do mnie pa­triar­chat od po­czątku mo­jego ist­nie­nia. Setki freu­dów i freu­dzi­ków cze­kają w blo­kach star­to­wych 24/7, żeby wy­tłu­ma­czyć mi, że to nie­moż­liwe, a je­śli wy­daje mi się moż­liwe, to z pew­no­ścią je­stem nie­doj­rzała, prze­ży­łam w dzie­ciń­stwie traumę albo za­fik­so­wa­łam się sek­su­al­nie na ro­dzicu. Ale nie martw się – mó­wią do mnie, kle­piąc mnie po ple­cach – nie wszystko jesz­cze stra­cone, jest dla cie­bie na­dzieja: to się le­czy, tylko trzeba mocno chcieć. A jak się mimo wszystko nie wy­le­czysz, to za­wsze mo­żesz spró­bo­wać eg­zor­cy­zmów. A je­śli i to nie po­może, to zna­czy, że chcia­łaś tego nie­wy­star­cza­jąco i sama je­steś so­bie winna.

URO­DZIĆ SIĘ I UMRZEĆ

Kiedy moja uko­chana pierw­szy raz przy­je­chała po mnie swoim czer­wo­nym ci­tro­enem BX, nie pa­dało. (Od tam­tej pory uwa­żamy, że ci­tro­eny są sek­sowne). Była złota je­sień, to spe­cjalne wrze­śniowe świa­tło: bar­dziej białe niż żółte; ta­kie ma­towe i mięk­kie. Dzie­wiąty mie­siąc w War­sza­wie zwy­kle się udaje.

Było to mniej wię­cej na po­czątku na­szej hi­sto­rii, ja­koś bli­sko niego. Ży­ły­śmy chwilą, a ta chwila była po­dobna do bańki po­wie­trza, która z każ­dym dniem roz­sze­rzała się we wszyst­kich kie­run­kach jak, nie przy­mie­rza­jąc, młody ko­smos. Ka­len­darz po­zo­stał gdzieś na ze­wnątrz nas, nie uświa­da­mia­ły­śmy so­bie czasu – w po­rów­na­niu z na­szą ar­cy­chwilą był su­chy i bez­smaczny jak kość wo­łowa wy­jęta z bu­lionu na ra­men po dwu­dzie­stu go­dzi­nach go­to­wa­nia. Kiedy to wszystko się za­częło? Żadna z nas nie za­pa­mię­tała tej daty. Nie wiemy, kiedy był nasz po­czą­tek.

Nad tym wła­śnie pro­ble­mem za­sta­na­wia się Anne Car­son w Słodko-gorz­kim ero­sie:

„W jaki spo­sób zda­rze­nia po­zor­nie ze­wnętrzne do­ko­nują wtar­gnię­cia i przej­mują kon­trolę nad czy­jąś psy­che? Py­ta­nie to, szcze­gól­nie w swo­ich wer­sjach ero­tycz­nych, było ob­se­sją Gre­ków. (...) Ho­mer na­daje mu w Ilia­dzie kształt kon­fron­ta­cji He­leny z Afro­dytą na mu­rach Troi. Afro­dyta ma­te­ria­li­zuje się na­gle, w sa­mym środku zwy­czaj­nego po­po­łu­dnia, i na­ka­zuje He­le­nie pra­gnąć. W He­le­nie bu­dzi się duch oporu; Afro­dyta dławi go jedną groźbą. Pra­gnie­nie to chwila, z któ­rej nie ma wyj­ścia. (...) Nikt nie może ode­przeć Erosa. Tylko nie­liczni wi­dzą go, jak przy­cho­dzi”[5].

Ręką ar­chi­wistki

Nie za­uwa­ży­ły­śmy go; zdo­łał nas po­dejść.

„Ale któ­rędy eros do­staje się do środka? Kiedy za­czyna się pra­gnie­nie? Bar­dzo trudno za­uwa­żyć ten mo­ment, a po­tem jest już za późno. Kiedy się za­ko­chu­jesz, za­wsze jest już za późno: dēute, jak mó­wią nasi po­eci. Gdy­by­śmy po­tra­fili wy­od­ręb­nić chwilę, w któ­rej za­czyna się mi­łość, i w ten spo­sób po­wstrzy­mać wtar­gnię­cie albo cał­kiem go unik­nąć, uzy­ska­li­by­śmy kon­trolę nad ero­sem”.

Ręką ar­chi­wistki

Nie po­wstrzy­ma­ły­śmy wtar­gnię­cia. Nie uzy­ska­ły­śmy kon­troli nad ero­sem.

„W rze­czy­wi­sto­ści po­czą­tek jest je­dyną chwilą, któ­rej jako nie­świa­domy cel skrzy­dla­tego Erosa nie mo­żesz kon­tro­lo­wać. Wszystko, co mo­ment ten z sobą nie­sie, za­równo to, co do­bre, jak i to, co złe, co gorz­kie i co słod­kie, przy­cho­dzi nie­pro­szone i nie­prze­wi­dziane – jako dar bo­gów, jak mó­wią po­eci. Od tej chwili cała hi­sto­ria w du­żej mie­rze za­leży od cie­bie, ale nie jej po­czą­tek”.

Do­kład­nie tak było z nami: ock­nę­ły­śmy się we­wnątrz na­szej fa­buły, kiedy już roz­wi­jała się w naj­lep­sze. Wła­śnie wtedy, kiedy skoń­czył się stan nie­waż­ko­ści i znowu wpa­dły­śmy w czas, sta­nęła przed nami kwe­stia na­szego po­czątku. Po­trze­bo­wa­ły­śmy tej daty. Gdy­by­śmy ją znały, mo­gły­by­śmy na przy­kład ob­li­czyć, ile trwała u nas faza hor­mo­nal­nego haju: czy na­prawdę sześć mie­sięcy, jak śpiewa Mi­chelle Gu­re­vich w pio­sence First Six Mon­ths of Love, ale też po pro­stu dla­tego, że w ży­ciu ob­cho­dzi się rocz­nice. Nie mo­gąc przy­szpi­lić po­czątku, po­sta­no­wi­ły­śmy wtedy, że usta­no­wimy go ar­bi­tral­nie i bę­dzie nim przy­pa­da­jący we wrze­śniu dzień mo­ich uro­dzin. Nie było to ści­słe, ale nie było też kłam­stwem – za­czę­ły­śmy się spo­ty­kać ja­koś wła­śnie wtedy, w oko­li­cach tej daty, cho­ciaż nie­do­kład­nie.

Ta wrze­śniowa data słu­żyła nam póź­niej także do in­nych ce­lów. Do­pi­sy­wa­ły­śmy do niej wszyst­kie ważne dla nas wy­da­rze­nia, które z róż­nych po­wo­dów nie miały swo­jego dnia w ka­len­da­rzu, na przy­kład uro­dziny czte­rech na­szych ko­tów: naj­pierw Mał­goni i Po­ziomki, po­tem Nocki i Mi­cha­sia. W ten spo­sób moje uro­dziny sta­wały się co­raz po­jem­niej­sze. A po­nie­waż ra­zem ze mną co roku od nowa ro­dziły się na­sza mi­łość i na­sze zwie­rzęta, więc i ja nie mia­łam in­nego wyj­ścia: mu­sia­łam się uro­dzić. Po­sze­rzone na­ro­dziny – po­mysł może dziwny, ale o ileż lep­szy od po­sze­rzo­nego sa­mo­bój­stwa. Był to po­mysł mo­jej uko­cha­nej i jedno z jej mi­strzow­skich eg­zy­sten­cjal­nych po­su­nięć. Udało jej się spra­wić, że co roku we wrze­śniu od nowa wy­cho­dzi­łam na świat, aż któ­re­goś razu nie­po­strze­że­nie dla sie­bie sa­mej prze­sta­łam ten dzień opła­ki­wać.

Ostat­nio moja uko­chana za­in­au­gu­ro­wała w na­szym domu nowy, tor­towy pa­ra­dyg­mat ob­cho­dów tego trud­nego święta:

– Od tortu nie można utyć. Tyje się od droż­dżó­wek z bu­dy­niem – po­wie­działa zde­cy­do­wa­nym to­nem, otwie­ra­jąc pu­dełko i ma­miąc moje oczy prze­cud­nym szwar­cwal­dem.

W ogóle sprawa na­ro­dzin, zwią­zana z nią sym­bo­lika, od po­czątku grała mię­dzy nami ważną rolę. Można po­wie­dzieć, że po­łą­czył nas po­ród po­ślad­kowy: i ja, i moja uko­chana przy­szły­śmy na świat wła­śnie w ten kosz­marny dla na­szych ma­tek spo­sób. Uwa­ża­ły­śmy to za bar­dzo zna­czące: to na­sze zgodne wy­pię­cie się pupą do świata, zde­cy­do­wane „nie!” pod ad­re­sem bru­tal­nych a pod­stęp­nych sił na­tury, pcha­ją­cych nas do wyj­ścia, poza ten próg, gdzie star­tuje licz­nik i ni­czego nie da się już cof­nąć. Sił dzia­ła­ją­cych na nas od we­wnątrz i od ze­wnątrz: po­przez nie­kon­tro­lo­wane skur­cze ciał na­szych ma­tek, ręce po­zo­sta­ją­cych z nimi w zmo­wie le­ka­rzy i na­pię­cie ro­dzin ocze­ku­ją­cych „dzi­dziu­sia”, to całe oszu­kań­cze „cip, cip, cip”, któ­rym wabi się no­wo­ródkę, żeby wy­szła z ma­cicy i swoim ży­ciem za­pła­ciła za cu­dze na­dzieje.

Rów­nież po­czą­tek na­szej mi­ło­ści moja uko­chana ujęła dla sie­bie w me­ta­fo­rze po­now­nych na­ro­dzin. Od­czu­wała to jako wy­rwa­nie się na wol­ność z po­przed­niej, ogra­ni­cza­ją­cej formy ży­cia, którą na­zy­wała wię­zie­niem. Mó­wiła o so­bie, że dzięki sile na­szej mi­ło­ści „prze­gry­zła kraty”. A ileś lat póź­niej, w swoje uro­dziny, bu­dząc się obok mnie, oznaj­miła, że już wie, o któ­rej go­dzi­nie wy­do­byto ją na świat, że było to mia­no­wi­cie te­raz, w tej oto go­dzi­nie i mi­nu­cie, że ten fakt, o któ­rym jej le­genda ro­dzinna mil­czała i który tak długo wy­da­wał się nie do od­zy­ska­nia, zo­stał przed nią wła­śnie, za sprawą mi­ło­ści, od­sło­nięty.

Je­śli o mnie idzie, dość szybko zro­zu­mia­łam, że tym, co mnie w niej naj­bar­dziej przy­ciąga – nie po­ciąga, bo to inna sprawa, ale wła­śnie przy­ciąga i przy­trzy­muje – jest pewna jej wła­ści­wość, nie fi­zyczna i nie psy­chiczna: jesz­cze głęb­sza. Chciała, że­bym jej to wy­ja­śniła, ja­koś to dla niej na­zwała. Nie umia­łam ina­czej niż opi­sowo. Po­wie­dzia­łam:

– Cho­dzi mi o to, że je­steś taką osobą, przy któ­rej można bez lęku uro­dzić się i umrzeć. Ro­zu­miesz?

LU­DZIE ZE WSCHODU

Tam­tego dnia, kiedy przy­je­chała po mnie czer­wo­nym ci­tro­enem i nie pa­dało, mia­łam na so­bie kurtkę w ład­nym ko­lo­rze mię­dzy śliwką i la­wendą, a ona – ża­kiet ze skóry w cie­ka­wym od­cie­niu zie­leni, pa­su­ją­cym do jej ru­dych wło­sów.

Cze­ka­łam na nią na przy­stanku au­to­bu­so­wym przy ulicy Ra­dzy­miń­skiej – tym sa­mym, z któ­rego w dru­giej po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych jeź­dzi­łam na drugą stronę Wi­sły do mo­jego śród­miej­skiego li­ceum przy Elek­to­ral­nej, bli­sko placu Dzier­żyń­skiego. Po roku osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym Krwa­wego Fe­liksa zrzu­cono z co­kołu na placu i za­stą­piono bar­dzo po­dob­nym do niego z po­stury Sło­wac­kim, a plac prze­mia­no­wano z po­wro­tem na Ban­kowy, żeby było „jak przed wojną”.

Nasz przy­ja­ciel pro­fe­sor Ry­szard Przy­byl­ski uwa­żał, że po prze­ło­mie za­po­cząt­ko­wa­nym przez re­wo­lu­cję So­li­dar­no­ści Mo­skwę w roli bez­li­to­snego do­mi­nanta za­stą­piły banki, i miał je za jesz­cze gor­szą swo­łocz. Brzmiało to ra­dy­kal­nie, w ogóle nie pa­so­wało do eu­fo­rii, która nio­sła nas wtedy jak wy­soka fala nie­sie sur­fe­rów. Wie­rzący w nie­wi­dzialną rękę rynku kon­ser­wa­tywni li­be­ra­ło­wie od­są­dzali go za to od czci i wiary: uwa­żali, że pró­buje za­wra­cać ki­jem Wi­słę mo­der­ni­za­cji i zwy­czaj­nie bluźni. Po la­tach wi­dać, że się nie my­lił.

Dla mnie prze­łom wy­ra­żał się w in­nych ka­te­go­riach, bliż­szych ciału: zmie­niła się treść na­szego przy­stanku.

Kie­dyś było to miej­sce, w któ­rym co­dzien­nie rano oka­zy­wało się, że mam prze­rą­bane: wy­star­czyło, że za­miast o szó­stej trzy­dzie­ści wsta­łam o szó­stej trzy­dzie­ści pięć, a działo się tak prak­tycz­nie za­wsze, bo szó­sta trzy­dzie­ści kłó­ciła się z moim ze­ga­rem bio­lo­gicz­nym, i już ucie­kał mi ten je­dyny au­to­bus, który gwa­ran­to­wał, że do­trę do szkoły na czas. Ko­lejny przy­jeż­dżał (o ile przy­jeż­dżał) o ta­kiej po­rze, że trzeba było przez czter­dzie­ści mi­nut tkwić w prze­peł­nio­nym ika­ru­sie przed szla­ba­nem na za­mknię­tym prze­jeź­dzie ko­le­jo­wym – w ocze­ki­wa­niu, aż z po­ran­nej mgły wy­łoni się i po­woli prze­to­czy ja­kiś skład to­wa­rowy ze Wschodu.

Te­raz było to miej­sce, w któ­rym cze­ka­łam na moją uko­chaną, ona zaś miała nad­je­chać w swo­jej lekko prze­cho­dzo­nej fran­cu­skiej li­mu­zy­nie i za­brać mnie na drugą stronę Wi­sły bez żad­nych prze­szkód. Bo po osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym na­gle prze­stali za­my­kać prze­jazd przed to­wa­ro­wymi. Z na­dej­ściem no­wego tor­tu­ro­wa­nie tar­gów­czan za po­mocą ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej ustało, za­częły się na­to­miast inne tor­tury, zgod­nie ze zna­nym pra­wem za­cho­wa­nia cier­pie­nia.

Nowe wcho­dziło do Pol­ski pod zna­kiem go­le­nia nóg, kom­pu­te­rów i kon­sump­cji. Sto­jąc na przy­stanku miało się te­raz za ple­cami nie­win­nie wy­glą­da­jący skle­pik spo­żyw­czy w wolno sto­ją­cym pa­wi­lo­nie; w rze­czy­wi­sto­ści była to eks­po­zy­tura Le­wia­tana. Na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych cho­dziło się tam po pierw­sze w ży­ciu lody Schöl­ler i Al­gida oraz inny szajs spro­wa­dzany z Nie­miec. Je­dli­śmy to wszystko w olśnie­niu i za­chwy­cie o wiele za długo, za­nim w końcu wy­ro­bi­li­śmy się tro­chę jako kon­su­menci i na­uczy­li­śmy się mieć mi­ni­malne wy­ma­ga­nia oraz kry­tyczny po­gląd. Na­rzu­cony przez zimną wojnę ko­mer­cyjny post uczy­nił z nas wy­ma­rzone ofiary ka­pi­ta­li­zmu.

„Czu­li­śmy, że ży­jemy gdzieś obok tych wiel­kich wy­da­rzeń, za­zdrosz­cząc lu­dziom ze Wschodu, że prze­ży­wają po­dobne chwil – pi­sze o nas w swo­ich La­tach An­nie Er­naux, ma­jąc na my­śli czas, kiedy upa­dał mur ber­liń­ski. – Po­tem wi­działo się, jak wpa­dają do skle­pów w Ber­li­nie Za­chod­nim, i li­to­wało się nad ich byle ja­kimi ubra­niami i tor­bami ba­na­nów. Ich brak do­świad­cze­nia w za­ku­pach wzru­szał, lecz spek­takl tego ko­lek­tyw­nego głodu dóbr ma­te­rial­nych, za­spo­ka­ja­nego bez po­wścią­gli­wo­ści i nie­ele­gancko, był dla nas przy­kry. Nie oka­zali się godni czy­stej i abs­trak­cyj­nej wol­no­ści, którą dla nich wy­my­śli­li­śmy. Li­tość, jaką zwy­kli­śmy od­czu­wać wo­bec lu­dów ży­ją­cych «w jarz­mie ko­mu­ni­zmu», ustę­po­wała su­ro­wej oce­nie tego, jaki uży­tek czy­nili z wol­no­ści. Bar­dziej się ich lu­biło przed­tem, gdy stali w ko­lej­kach po kieł­basę i książki, po­zba­wieni wszyst­kiego [...]”[6].

Ważne wy­daje mi się to, że­by­śmy my te­raz nie pa­trzyli tak samo na no­wych „lu­dzi ze Wschodu”, któ­rzy ucie­kają przed wojną na nasz wschod­nio­eu­ro­pej­ski „Za­chód”.

SA­ŁATKA NI­CEJ­SKA U PRU­SZYŃ­SKIEGO

Pierw­szą rze­czą, jaką pa­mię­tam, że zja­dły­śmy ra­zem, nie li­cząc oczy­wi­ście ka­na­pek ze szwaj­car­skim se­rem i zie­lo­nych wi­no­gron roz­gry­za­nych w biegu, była sa­łatka ni­cej­ska w Cafe Ej­lat, pro­wa­dzo­nej przez Sta­ni­sława Pru­szyń­skiego w Ale­jach Ujaz­dow­skich, cu­dow­nej fran­cu­sko-ży­dow­skiej knaj­pie, któ­rej dzi­siaj już nie ma.

Ni­cej­ska, jak wia­domo, za­sad­ni­czo składa się z chru­pią­cej sa­łaty, zie­lo­nej fa­solki szpa­ra­go­wej, po­mi­do­rów, czer­wo­nej ce­buli, czar­nych oli­wek, ka­pa­rów, jajka na twardo, tuń­czyka i sosu wi­ne­gret. W ni­cej­skiej u Pru­szyń­skiego było wszystko to i jesz­cze pie­czone bu­raczki z po­sma­kiem octu bal­sa­micz­nego, ge­nialny do­dat­kowy skład­nik, który ro­bił tę sa­łatkę i spra­wiał, że dru­giej ta­kiej, oczy­wi­ście, już ni­gdy i ni­g­dzie. Coś z du­cha Cafe Ej­lat prze­trwało jesz­cze na mo­ment w Ra­dio Cafe (Klu­bie Ra­dia Wolna Eu­ropa) przy No­wo­grodz­kiej, po­tem i to się roz­wiało.

W swo­jej knaj­pie Pru­szyń­ski miał do­bry zwy­czaj po­ka­zy­wać sztukę współ­cze­sną, która się mu po­do­bała. Wła­śnie u niego zo­ba­czy­łam kie­dyś czarno-białe zdję­cie ko­biety: była naga, miała za­mknięte oczy i sie­działa na ziemi w taki spo­sób, że jej łydka na pierw­szym pla­nie prze­ci­nała kadr po prze­kąt­nej, za­sła­nia­jąc pół twa­rzy, obie piersi i część brzu­cha. Wła­ści­wie nie była to ko­bieta, tylko układ li­nii, płasz­czyzn i świa­tło­cie­nia, jej ciało było po pro­stu pew­nym kształ­tem, nie­mal abs­trak­cyjną rzeźbą. Poza abs­trak­cją zdję­cie przed­sta­wiało też, jak są­dzę, pa­ra­doks na­go­ści, która im bar­dziej od­sła­nia ciało, tym bar­dziej za­sła­nia istotę. Au­to­rem był no­wo­jor­ski fo­to­graf John Flat­tau. Z po­mocą Pru­szyń­skiego udało mi się na­wią­zać z nim kon­takt i zdję­cie tra­fiło na okładkę Cho­rego na śmierć Mar­gu­erite Du­ras. Wy­da­wało się ide­al­nie pa­so­wać do tego tek­stu: po­dob­nie ele­men­tar­nego, po­dob­nie roz­gry­wa­ją­cego pa­ra­doks na­giego ciała.

Sa­łatka ni­cej­ska u Pru­szyń­skiego, oprócz ory­gi­nal­nego prze­pisu, miała jesz­cze i ten atut, że po­zwa­lała się na­jeść, za­cho­wu­jąc dietę: skła­dała się z wa­rzyw i chu­dego białka, a je­dyną roz­pu­stą były w niej słod­kawe bu­raczki, zwłasz­cza je­śli zre­zy­gno­wało się z pie­czywa i nie sza­lało się z so­sem, a ja wła­śnie zre­zy­gno­wa­łam i nie sza­la­łam. Ka­te­go­rycz­nie od­ma­wia­łam rów­nież za­mó­wie­nia de­seru. Moja uko­chana mu­siała być mną za­ła­mana, bo jak pójść do łóżka z dziew­czyną, która trzyma swoje pra­gnie­nia na tak krót­kiej smy­czy?

Py­tam ją:

– By­łaś za­ła­mana?

– No, wiesz. Fa­scy­no­wało mnie wszystko, co ro­bi­łaś.

A po­tem te die­te­tyczne ba­ry­kady upa­dły w jed­nej chwili jak mur ber­liń­ski. Ja­dły­śmy ra­zem wszystko, gar­maż w Billi przy Czer­nia­kow­skiej stał się ulu­bio­nym ce­lem na­szych przed­wie­czor­nych piel­grzy­mek, pi­ły­śmy zmro­żoną wódkę i nie by­ły­śmy pi­jane, i nic, ab­so­lut­nie nic nie mo­gło nas za­bić po nocy mi­ło­ści, na­wet ja­jecz­nica z pięt­na­stu jaj nie była dla nas wy­zwa­niem. By­ły­śmy nie­znisz­czalne, te­flo­nowe: cu­kry i tłusz­cze się nas nie imały. Brat mo­jej uko­cha­nej, hi­gie­ni­sta i spor­to­wiec, który ja­dał wtedy mi­skę ryżu w po­łu­dnie i po­tem już nic wię­cej, pa­trzył na nas z mie­sza­niną po­dziwu i zgrozy.

(Nie­stety póź­niej ten mi­ło­sny im­mu­ni­tet zdro­wotny bez ostrze­że­nia wy­gasa i czło­wiek z pod­ku­lo­nym ogo­nem wraca pod ju­rys­dyk­cję fi­zyki, che­mii i bio­lo­gii, więc, dziew­czyno, która to czy­tasz: nie pró­buj tego w domu).

NU­MER 205

(Czy to było przed­tem czy po­tem? Nie wiem. Splą­tane cząstki wspo­mnień od­dzia­łują na sie­bie w nie­moż­liwy do od­two­rze­nia spo­sób).

Kiedy do War­szawy przy­je­chała szwaj­car­ska pi­sarka Ni­cole Mül­ler, za­bra­ły­śmy ją do Cafe Ej­lat. Za­mó­wiła qu­iche lor­ra­ine, nie bała się wę­gli jak ja. Ka­lo­ryczna i ani-tro­chę-nie-we­ge­ta­riań­ska tarta z bocz­kiem i jaj­kami le­żała bez­wstyd­nie na jej ta­le­rzu, a ja, wstrzą­śnięta i wy­gło­dzona, pa­trzy­łam na to znad swo­jej sa­łatki w kom­plet­nym onie­mie­niu. Bo to jest w mi­ło­ści naj­strasz­niej­sze było pierw­szą praw­dziwą, współ­cze­sną po­wie­ścią les­bij­ską, jaką prze­czy­ta­łam w ży­ciu.

Ni­cole tro­chę mnie roz­cza­ro­wała, bo oka­zała się inna niż na zdję­ciu z okładki, które zro­sło się dla mnie na za­wsze z jej książką. We wła­snej oso­bie miała inną, dłuż­szą fry­zurę, była okrą­glej­sza i przede wszyst­kim bra­ko­wało jej tego pa­zura, tej ener­gii, która ema­no­wała, jak mi się zda­wało, z jej zdję­cia. Au­ten­tycz­nie za­chwy­ciła się za to świa­tłem war­szaw­skiego wrze­śnia, i to było bar­dzo miłe. Miała umó­wione spo­tka­nia w War­sza­wie i Kra­ko­wie, plan jej po­bytu był na­pięty do gra­nic. Po tym pol­skim to­ur­née po­wie­działa pół­żar­tem, że na­stęp­nym ra­zem od­wie­dzi nasz piękny kraj ze swoją psy­chia­trą.

Nie zbie­ram au­to­gra­fów, ale od niej, w tej książce, chcia­łam mieć de­dy­ka­cję. Była Szwaj­carką nie­miec­ko­ję­zyczną, ja nie znam nie­miec­kiego, roz­ma­wia­ły­śmy więc po fran­cu­sku i po fran­cu­sku wpi­sała mi tych kilka słów: En in­si­stant en 205. Bon co­urage! Czyli: „Z na­ci­skiem na 205. Od­wagi!”.

Jej po­wieść skła­dała się z po­nu­me­ro­wa­nych ka­wa­łecz­ków, z któ­rych każdy był o czymś in­nym: pod­su­mo­wy­wał ja­kiś aspekt albo uwy­dat­niał ja­kiś szcze­gół związku nar­ra­torki z Véro­ni­que, a koń­czył się, je­śli nie afo­ry­zmem, to przy­naj­mniej czymś w ro­dzaju ży­cio­wej mą­dro­ści. Frag­ment nu­mer 205, który Ni­cole lekką ręką przy­pi­sała mi w de­dy­ka­cji, brzmiał wła­śnie jak afo­ryzm: „Le­piej prze­szka­dzać niż umie­rać”[7], i od­no­sił się do sy­tu­acji po­rzu­ce­nia. Zra­niona przez swoją mi­łość nar­ra­torka po nie­uda­nej pró­bie sa­mo­bój­stwa stwier­dza w nim, że nie warto się za­bi­jać, że wszystko jest lep­sze niż to.

Ta de­dy­ka­cja mną za­chwiała. Wzię­łam ją, jak to się mówi, do sie­bie do­słow­nie: je­den do jed­nego, i za­czę­łam za­mę­czać się do­cie­ka­niem, co ta­kiego Ni­cole zo­ba­czyła we mnie czy w nas, że wy­brała dla mnie wła­śnie nu­mer 205? Dla­czego po­my­ślała, że zo­stanę po­rzu­cona? Naj­prost­sze wy­ja­śnie­nie, ja­kie przy­cho­dziło mi do głowy, było ta­kie, że na pewno źle mi ży­czy. Że eks­tra­po­luje swoje fa­talne do­świad­cze­nie na nas i pod­świa­do­mie chce znisz­czyć nasz zwią­zek. Jesz­cze chwila, a po­szła­bym do niej jak w zna­nym dow­ci­pie i rzu­ciła jej w twarz: Mam w du­pie twój se­ka­tor!!!

Od tam­tej pory mi­nęło wiele lat, moja uko­chana i ja mało że wciąż je­ste­śmy ra­zem, to jesz­cze co­raz bar­dziej się nam to po­doba. Nie pa­mię­tam, kiedy wy­ba­czy­łam Ni­cole tamtą de­dy­ka­cję, ale trwało to lata.

My­ślę, że w końcu udało mi się ją zro­zu­mieć: przy­je­chała ze swo­jej Szwaj­ca­rii i prze­cież nie miała po­ję­cia in­nego niż teo­re­tyczne o tym, jak tu ży­jemy. Nie wy­obra­żała so­bie, że nie mamy żad­nych pod­pór ze­wnętrz­nych, żad­nych in­sty­tu­cji spo­łecz­nych, na­wet zwy­czaj­nej jaw­no­ści na co dzień; że całe na­sze nie­he­te­ro­nor­ma­tywne ży­cie opiera się i wznosi tylko na nas dwóch. Zo­ba­czyła przed sobą za­ko­chaną dziew­czynę, więc na­pi­sała jej coś, co wy­da­wało jej się ważne i za­wsze ak­tu­alne: było to bez­pieczne, uni­wer­salne prze­sła­nie od tro­chę star­szej ko­biety, która ani przez chwilę nie po­my­ślała, że w moim uchu za­brzmi to jak zła wróżba. Pew­nie zresztą miała to prze­ćwi­czone i wszę­dzie na świe­cie wpi­sy­wała ten nu­mer dziew­czy­nom pro­szą­cym ją o de­dy­ka­cję.

Po la­tach więk­sze wra­że­nie niż afo­ryzm nu­mer 205 robi na mnie to, że by­łam wtedy taka nie­pewna. Taka nie­pewna, że na­wet głu­pia de­dy­ka­cja od osoby, która nic o mnie nie wie­działa, mo­gła mnie za­truć.

ŻY­DZI

Moja uko­chana za­częła od tego, że ku­piła mi drugą skórę. Była to czarna ra­mo­ne­ska. Kosz­to­wała tyle, ile przez mie­siąc pła­cili jej au­striaccy eks­paci za to, że uczyła ich pol­skiego. Firma jesz­cze nie za­ra­biała.

A wła­śnie, pie­nią­dze – ważny te­mat w li­te­ra­tu­rze. Wieczna nie­wy­goda, wstyd, nie­zręcz­ność. Kie­dyś w święta u mo­jej matki bab­cia Lena dała mo­jej uko­cha­nej w pre­zen­cie gwiazd­ko­wym okropną fi­gurkę po­dobną do Żyda, wpraw­dzie bez pie­niążka, ale jakby z nim, bo fi­gurce to­wa­rzy­szyła kar­te­luszka z wy­pi­sa­nymi ręcz­nie ży­cze­niami, za­koń­czo­nymi prze­strogą bar­dzo w stylu Leny: że pie­nią­dze to nie wszystko, mniej wię­cej.

Na uspra­wie­dli­wie­nie Leny można po­wie­dzieć, że była już stara, skłó­cona na amen z dwiema cór­kami, i od nie­dawna zbyt in­ten­syw­nie pod­da­wała się wpły­wom Ko­ścioła. Jej an­ty­se­mi­tyzm, je­śli ist­niał, był scho­rze­niem świeżo na­by­tym i jed­nak na­skór­ko­wym. Przy­parta do muru przeze mnie i moją sio­strę, od razu zmie­niała falę i za­czy­nała wspo­mi­nać, jak Niemcy pę­dzili ła­pec­kich Ży­dów do getta w Bia­łym­stoku pod oknami ich domku przy to­rach. Łzy pły­nęły jej po po­licz­kach, kiedy mó­wiła, że na­wie­dzają ją ich twa­rze (Lena uży­wała wła­śnie ta­kich em­fa­tycz­nych wy­ra­żeń), zwłasz­cza spoj­rze­nie chło­paka, które na­po­tkała wtedy wzro­kiem i któ­rego ni­gdy nie za­po­mniała.

Od mo­jej matki wie­działa, że moja uko­chana jest „przed­się­bior­czy­nią” i że pra­cu­jemy ra­zem. To, że zo­ba­czyła w niej, jak wszystko na to wska­zuje, ży­dow­ską krwio­pij­czy­nię, za­wdzię­czam naj­prę­dzej so­bie sa­mej, bo od udziału w ro­dzin­nych spo­tka­niach wy­krę­ca­łam się zwy­kle wła­śnie pracą. Wy­da­wało mi się to nie­winne, a przede wszyst­kim było o wiele ła­twiej­sze niż po­wie­dze­nie bli­skim, że mnie za­smu­cają, bo to, co dla mnie naj­waż­niej­sze, nie może stać się te­ma­tem na­szej roz­mowy: ani moja mi­łość, ani „książki”, i że ten wielki smu­tek za bar­dzo mi ciąży. Od­rzu­ca­jąc ko­lejne za­pro­sze­nia, po­wta­rza­łam więc bez końca: Nie mogę, pra­cuję! Nie mogę, pra­cuję! Nie mogę, pra­cuję!

PIN­FIN­GER

W rze­czy­wi­sto­ści nie za­wsze pra­co­wa­łam: mimo że były lata dzie­więć­dzie­siąte, kult za­pier­dolu udzie­lił mi się umiar­ko­wa­nie.

Pa­ra­pe­tówka w moim pierw­szym sa­mo­dziel­nie wy­na­ję­tym miesz­ka­niu na Sa­skiej Kę­pie: ja, moja uko­chana i moi przy­ja­ciele. Upływ czasu wi­zu­ali­zo­wał się nam z go­dziny na go­dzinę jako wy­dłu­ża­jący się rząd pu­stych bu­te­lek. Bli­żej końca, sie­dząc we dwie na pod­ło­dze, ba­wi­ły­śmy się no­żem w grę znaną jako pin­fin­ger. Po­le­gała na tym, że dłoń z roz­su­nię­tymi pal­cami opie­rasz pła­sko na ziemi i w szyb­kim tem­pie sta­rasz się tra­fić czub­kiem ostrza w prze­strze­nie mię­dzy nimi. Gra przed­sta­wiała na­sze ży­cie: je­śli nie tra­fisz w szcze­linę ak­cep­ta­cji, zo­sta­niesz zra­niona. Je­śli otwo­rzysz się w nie­przy­ja­znym miej­scu, zo­sta­niesz zra­niona. Je­śli po­ru­szysz się nie­opatrz­nie, rów­nież zo­sta­niesz zra­niona, do­sta­niesz sepsy i w końcu umrzesz.

W tym miesz­ka­niu, bar­dzo zim­nym, z psu­ją­cym się ga­zo­wym boj­le­rem w ła­zience, mu­sia­łam pła­cić ra­chunki za prąd wy­sta­wiane we­dług sche­matu do­brze zna­nego wy­naj­mu­ją­cym: na pod­sta­wie „zu­ży­cia” po­przed­niczki, która zimą do­grze­wała się elek­trycz­nym pie­cy­kiem, a z po­cząt­kiem wio­sny prze­zor­nie opu­ściła lo­kum.

Lan­dlady, dziew­czyna w moim wieku, która odzie­dzi­czyła to miesz­ka­nie po babci, sie­dząc na moim ma­te­racu do spa­nia i wrę­cza­jąc mi nowe ra­chunki, wy­ja­śniała z nie­wia­ry­god­nym spo­ko­jem i pew­no­ścią w gło­sie, że mu­szę, po pro­stu mu­szę za­pła­cić te mon­stru­alne kwoty za prąd, bo „tak się robi”: każdy na­jemca płaci za swo­jego po­przed­nika.

W jej świe­cie wła­śnie tak było: ja­cyś lu­dzie pła­cili za in­nych lu­dzi, żeby ona mo­gła bez za­kłó­ceń za­ro­bić swoje dzie­więć stów co mie­siąc. W moim świe­cie ra­chunki za prąd za­częły po­że­rać mi wszyst­kie pie­nią­dze ze sty­pen­dium w Szkole Nauk Spo­łecz­nych. Jed­nak, dziwna rzecz, do­póki zo­sta­wało mi co­kol­wiek, pła­ci­łam. Reszta szła na te­le­fon – dla za­ko­cha­nych rzecz pierw­szej po­trzeby.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

[4] Le­onard L. Pełka, Pol­ska de­mo­no­lo­gia lu­dowa. Wie­rze­nia daw­nych Sło­wian, Po­znań 2020.

[5] Anne Car­son, Słodko-gorzki eros, przeł. Re­nata Lis, War­szawa 2020, s. 71, 172, 176 i nn., 196, 199.

[6] An­nie Er­naux, Lata, przeł. Krzysz­tof Ja­rosz, Mag­da­lena Bu­dziń­ska, Wo­ło­wiec 2022, s. 164–165.

[7] Ni­cole Mül­ler, Bo to jest w mi­ło­ści naj­strasz­niej­sze, przeł. Ali­cja Bu­ras, War­szawa 2004, s. 53.