Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolekcjonerskie wydanie tekstów Janusza L. Wiśniewskiego. Prawdziwa uczta dla miłośników opowiadań jednego z najpopularniejszych pisarzy w Polsce – i za granicą.
„Moje historie prawdziwe” to kilkaset stron opowieści, które od lat zachwycają czytelników. Bawią, skłaniają do refleksji, zaspokajają głębokie pragnienia, na długo pozostają w pamięci. Tom zawiera wszystkie teksty pisarza wydawane wcześniej w dziewięciu osobnych zbiorach. To świetna wiadomość dla fanów Janusza L. Wiśniewskiego, ale też kusząca propozycja dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji poznać twórczości jednego z najpopularniejszych polskich pisarzy. Opowiadania w kolekcjonerskim wydaniu ułożone są tematycznie: coś dla siebie znajdzie tu ONA, ON, wreszcie ONI.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
O takim uczuciu marzą wszystkie mężatki, które zabłądziły gdzieś pomiędzy zaparowaną kuchnią a zimną sypialnią. Któregoś dnia powiedziałem to przy kieliszku wina Aleksowi, mojemu sąsiadowi zza ściany. Alex (tak naprawdę dr Alexander von P.) uśmiechnął się tylko i nieoczekiwanie przeszedł do kuchni. Po chwili wrócił z nową, nie otwartą jeszcze butelką wina, chociaż ta na stole była ciągle w połowie pełna. Może to zwykłe roztargnienie, a może chciał po prostu sprawdzić, czy jego kuchnia nie jest przypadkiem zaparowana. Moim zdaniem — bardziej to drugie. Alex mógłby być naprawdę marzeniem wszystkich kobiet. Nie tylko mężatek.
Znamy się z Aleksem od ponad pięciu lat. Trzydziestokilkuletni, wysportowany, wysoki mężczyzna o nieustannie uśmiechniętych oczach. Ściany naszych mieszkań stykają się ze sobą. Kwiaty z jego balkonu wsuwają się za balustradę mojego i czuję ich zapach. Nie tylko kwiatów zresztą, ponieważ Alex nie mieszka sam. Nie spotkałem dotychczas drugiej takiej pary. Czułej, zabiegającej o siebie, szczęśliwej. Czasami w trakcie weekendów, lub gdy w ciągu tygodnia uda mi się odpowiednio wcześnie wrócić z biura, przysłuchuję się ich życiu na balkonie. Niekiedy także odgłosom ich życia za ścianą. Od pięciu lat, często mimowolnie, słyszę ich śmiech i fragmenty rozmów. Pięć lat szczęścia, harmonii i radości. Razem. Niesłychana rzadkość w tym metroseksualnym mieście, które słynie z tego, że większość mężczyzn i kobiet mieszkających tutaj jest singlami, znajduje się w separacji albo jest już po rozwodzie. Chyba w żadnym innym miejscu w Niemczech nie ma aż tylu sklepów, które wyspecjalizowały się w sprzedaży mrożonek pakowanych w porcje dla jednej osoby. Myślę, że także żadne inne miejsce nie jest oklejone taką ilością gigantycznych plakatów, reklamujących portale internetowe, wykrzykujących wielkimi napisami: „Wcale nie musisz być sam” lub „Znajdziemy Twoją drugą połowę”. Czasami mam wrażenie, że Frankfurt to miasto zadżumionych epidemią samotności ludzi z powszechnym dostępem do kuchenek mikrofalowych i do Internetu.
Para zza ściany jest tego ewidentnym zaprzeczeniem. Są szczęśliwi ze sobą, nie mają ani kuchenki mikrofalowej, ani Internetu. Mają za to doskonale wyposażoną kuchnię łącznie ze specjalnymi garnkami do gotowania szparagów lub ryżu i oryginalnymi wokami, przywiezionymi z ich zaręczynowej podróży do Chin, oraz kolekcją przypraw z całego świata. Jedyne, co łączy ich ze światem zewnętrznym, to radio. Paradoksalnie, ponieważ Alex korzysta z Internetu zawodowo, zajmując się projektowaniem reklam dla sieciowej korporacji współpracującej z takimi gigantami, jak Mercedes, Siemens czy Deutsche Bank. Pomimo to każdego dnia jest w domu przed osiemnastą i „natychmiast odszedłby z firmy, gdyby praca miała odebrać mu to, co ma”. Nie nazwał tego, co ma, ale ja wiem, że chodzi mu o jego związek. Zastanawiałem się, kiedy ja byłem ostatni raz przed osiemnastą w domu. To musiało być bardzo dawno, ponieważ zupełnie nie mogłem sobie tego faktu przypomnieć. Podobnie jak nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłem uśmiechnięty i radosny w windzie o siódmej trzydzieści rano w drodze do pracy. On, prowokacyjnie i ostentacyjnie, był uśmiechnięty. To nic nowego. Zawsze jest uśmiechnięty, gdy spotykamy się w windzie. Kiedyś zapytałem go, jak to możliwe, odpowiedział mi: „Bo jestem zakochany”. Cała piękna i prawdziwa historia miłosna opowiedziana w trzech słowach, w windzie, pomiędzy trzecim i drugim piętrem. Mało który mężczyzna odważy się na taką szczerość i opowie siebie w taki sposób. I to jednym zdaniem. Nawet gdyby był tak samo zakochany jak Alex. Większość prawdopodobnie zignorowałaby to pytanie i czułaby się bardzo zmieszana. Niektórzy zaczęliby uzasadniać swój nastrój zaletami motocykla, który sobie akurat kupili, lub zwycięstwem drużyny piłkarskiej, której kibicują. Nawet gdyby ta winda wiozła ich na dół po najpiękniejszej nocy, jaką przeżyli, i oddalała od najważniejszego człowieka ich życia. Mężczyźni z reguły nie mają problemów z mówieniem o miłości. Pod warunkiem, że dotyczy to ich miłości do motocykla, samochodu, piłki nożnej lub do nich samych. O tej ostatniej mogą mówić praktycznie nieprzerwanie.
Alex prawie nigdy nie mówi o sobie. Może także w tym tkwi tajemnica trwałości jego związku. Czasami w niedziele zapraszają mnie na spacery do ogrodu palmowego. To jedno z piękniejszych miejsc w tym betonowo-szklanym mieście. Idę obok, zauważając, że momentami, na kilka sekund, niecierpliwie i łapczywie splatają się ich dłonie. Rozmawiamy. Będąc z nimi, mam uczucie, że każdy z nas nie tylko słucha, ale wsłuchuje się w siebie. Najważniejsze w tej rozmowie są momenty milczenia, gdy myślimy o tym, co powiedział przed chwilą ktoś inny. Przez ścianę nie słychać tego milczenia. Dlatego nie mam wyrzutów sumienia, że ich podsłuchuję.
Po spacerze wracamy do ich mieszkania na uroczysty niedzielny obiad. Wiedzą, że jestem z Polski, więc czasami są pierogi z kapustą i grzybami lub barszcz. Alex siada ze mną przy stole, podczas gdy Wolfgang przygotowuje dla nas w kuchni sałatkę z avocado, ziaren pinii i czerwonej cebuli…
Nie wyobrażam sobie mężczyzny, który zniósłby dziesięciokilometrowy bieg w pełnym uzbrojeniu podczas okresu i nie zemdlał. Niektórzy mdleliby już na sam widok krwi. Jestem prawie pewny, że gdyby mężczyźni mieli „swoje dni”, byłyby to z pewnością dni wolne od pracy. Zagwarantowane odpowiednią ustawą lub najlepiej dekretem.
W kontekście regularnie powracającej niezdrowej czkawki determinizmu biologicznego (ustanowionego dawno temu przez mężczyzn i ku ich wygodzie) plasującego kobietę po gorszej stronie gatunku homo sapiens, warto zainteresować się argumentami, na które powołują się wyznawcy tej — nieprawdziwej — teorii.
Najmodniejszy z nich ostatnio odwołuje się bezpośrednio do kobiecego mózgu. Gdy okazało się, że rozmiar mózgu przestał być argumentem — kobiety mają wprawdzie mniejszy mózg, ale gęstość masy szarej odpowiedzialnej za myślenie w porównaniu do masy białej na 100 gramów mózgu jest u nich o około 18 procent (!) większa niż u mężczyzn — zajęto się czymś, co jest niewymierne i bardzo enigmatyczne. Psycholog Simon Baron-Cohen z uniwersytetu w Cambridge, w bezceremonialnym uogólnieniu, powielonym natychmiast przez media, zawyrokował, że mężczyźni mają mózg „systematyzujący”, a kobiety „empatyczny”. Skutkiem tego mężczyźni posiadają zdolności łowieckie, dzięki wrodzonej agresji z łatwością zdobywają i utrzymują władzę, gromadzą wiedzę i są stworzeni do pełnienia funkcji przywódczych. Kobiety natomiast, zgodnie ze swą empatyczną naturą, stworzone są do przyjaźni, macierzyństwa, plotkarstwa (sic!) oraz dbania o innych, szczególnie o swojego mężczyznę i wspólne potomstwo.
Gdy wczytać się uważnie w książkę Barona-Cohena (Podstawowa różnica, Nowy Jork 2003), można bez trudu zauważyć, że buduje on „teorię” na podstawie jednego eksperymentu na jednodniowych dzieciach: dziewczynki rzekomo dłużej patrzyły na twarze ludzi, a chłopcy wpatrywali się w poruszające się przedmioty. Wyciąganie z tego pojedynczego, wątpliwej wartości eksperymentu, wniosku o budowie mózgu kobiet jest śmiesznym idiotyzmem, natomiast pseudonaukowe przypisywanie na jego podstawie życiowych ról kobietom to już oczywiste nadużycie.
Moim zdaniem doktor Simon Baron-Cohen nieudolnie naukowo zażartował albo po prostu zapędził się za daleko w tym jednym przypadku, a media — głównie bulwarowe — zupełnie nie zrozumiały tego żartu i chętnie go powieliły (jako „naukowy” fakt). Był to interesujący temat, „potwierdzony przez naukowców” (tym razem nie amerykańskich, ale tych z równie ulubionego przez dziennikarzy Cambridge) — interesujący dla wszystkich „macho”, którzy uwielbiają znajdować kobiety tylko na półce z towarem gorszego gatunku. Baron-Cohen pewnie tego wcale nie chciał. Jest wybitnym, światowej sławy specjalistą w dziedzinie (bio)neurologii emocji, specjalizującym się w genezie i leczeniu autyzmu.
Poza tym plotka i plotkarstwo nie mają płci. Fiński socjolog z Helsinek, Ilpo Koskinen, naukowo zajął się mechanizmami społecznymi plotki. Z naukowej książki, którą opublikował na ten nienaukowy na pozór temat, wyraźnie wynika, że mężczyźni plotkują tak samo często jak kobiety. Tyle tylko że nazywają to „wymianą poufnych informacji, nawiązywaniem i zacieśnianiem ważnych kontaktów albo uprawianiem lobbingu lub polityki”. Potwierdzają to także badania przeprowadzone przez antropologów z kalifornijskiego uniwersytetu w Santa Barbara (2005). Mężczyźni, tak samo jak kobiety, uwielbiają plotki, tyle tylko że w przypadku tych ostatnich plotka odgrywa inną rolę. Kobiety, bardziej niż mężczyźni, panicznie boją się niszczycielskiej siły obmowy. Wynika to z roli, którą im przypisano. Przemoc i agresja w wydaniu kobiet są generalnie surowo potępiane w większości społeczeństw. Dlatego kobiety częściej niż mężczyźni używają słowa w walce z przeciwnikami.
Szerzenie takich podpieranych naukowym autorytetem bzdur, zbudowanych na podstawie wątpliwych doświadczeń, ma swoją długą historię. Francuski neurolog Paul Broca już w 1861 roku oznajmił „autorytatywnie” w jednej z publikacji: „Kobiety są przeciętnie odrobinę mniej inteligentne od mężczyzn i chociaż nie należy wyolbrzymiać tej różnicy, jest ona niewątpliwa”. Wniosek taki wysunął na podstawie pomiaru wagi mózgów wyjętych z głów ponad stu kobiet i mężczyzn, poddawanych sekcji zwłok w paryskich szpitalach. „Wagowy” Broca nie wziął pod uwagę, że skoro kobiety z natury mają mniejszą wagę, to również ich mózgi powinny mniej ważyć.
Nie przeszkodziło mu to jednakże wejść na stałe do historii (i encyklopedii): jeden z obszarów w płacie przedczołowym mózgu, tzw. nową korę (neocortex) — najmłodszą ewolucyjnie strukturę mózgu — nazwano jego nazwiskiem (ośrodek Broca). W obszarze tym znajduje się centrum tworzenia mowy (w czym kobiety — ze swoimi mniejszymi mózgami — są o wiele lepsze!).
Centrum rozumienia mowy znajduje się z kolei w ośrodku Wernickiego, także w nowej korze. A skoro mówimy o budowie mózgu, to trudno nie wspomnieć o znanym już od 1982 roku fakcie: otóż wiązka połączeń (tzw. spoidło wielkie, nazywane także ciałem modzelowatym) pomiędzy obiema półkulami jest u kobiet grubsza i charakterystycznie wybrzusza się ku tyłowi. U mężczyzn jest natomiast równomiernie cylindryczna. Budowa spoidła u kobiet zapewnia lepsze i sprawniejsze połączenie pomiędzy obu półkulami, a tym samym pomiędzy poszczególnymi ośrodkami mózgu. W ten sposób kobiety przetwarzają jednocześnie więcej bitów informacji wizualnych, smakowych, zapachowych, dotykowych i dźwiękowych w ciągu sekundy.
Mózgi kobiet, z nie wyjaśnionych jeszcze do końca powodów, rzadziej podlegają różnym patologiom i zaburzeniom neurologicznym. Jednym z nich jest na przykład autyzm. Choroba ta występuje ponad dziesięciokrotnie częściej u chłopców niż u dziewczynek. Z tego powodu wielu psychiatrów uważa, że powinno się ją uznawać raczej za skrajną postać ogólnych tendencji męskiego mózgu, a nie za odrębną patologię.
Nie dość, że kobiety mają sprawniejszą sieć połączeń pomiędzy obu półkulami mózgu, to na dodatek lewe półkule ich mózgów są bardziej rozwinięte. Ponieważ to właśnie w lewej półkuli umiejscowiony jest u człowieka ośrodek mowy, nic więc dziwnego, że kobiety są z natury bardziej gadatliwe (co dla mnie nie jest wadą, ale zaletą: rozmowa łagodzi wszelkie konflikty). Badania (pośmiertne) na mózgach kobiet i mężczyzn wykazały, że gęstość sieci neuronowej w obszarach odpowiedzialnych za mowę jest u kobiet istotnie większa. Powoduje to, że ich zdolności werbalne obsługiwane są przez — ujmując to informatycznie — lepszy procesor.
W ewolucyjnym procesie przystosowawczym dostały w związku z tym od natury sprawniejszy aparat mowy. Struny głosowe mężczyzn są dłuższe i grubsze, co powoduje, że potrzebują oni więcej czasu, aby w ogóle zacząć mówić. Zupełnie na marginesie: ani kobieta, ani mężczyzna nie mają żadnych „strun” w krtani (to tylko takie potoczne i obrazowe określenie). Tak naprawdę mamy tam dwie fałdy głosowe w postaci dwóch płatów tkanki, rozpiętej na rodzaju chrzęstno-mięśniowego stelaża pomiędzy czwartym i szóstym kręgiem szyjnym. Przy wydechu ciśnienie powietrza rozsuwa je, powodując powstanie fali akustycznej, wzmacnianej w pudle rezonansowym o długości około siedemnastu centymetrów, znajdującym się w przestrzeni nosogardzieli.
To dlatego bardzo często do kobiet należy „pierwsze słowo”. Z tych samych powodów dziewczynki zaczynają mówić wcześniej niż chłopcy, wyrażają się zwięźlej i potrafią konstruować dłuższe zdania. Kobiety mówią więc więcej i z mniejszym wysiłkiem niż mężczyźni. Pewnie dlatego i „ostatnie słowo” także należy do nich. Sam proces mówienia (bez niego postęp cywilizacyjny nie mógłby nabrać takiego tempa jak w ostatnich tysiącleciach) gatunku homo sapiens do dzisiaj pozostaje zagadką. Naukowcy zgodnie oceniają, że ludzie zaczęli się ze sobą porozumiewać za pomocą mowy około czterdziestu tysięcy lat temu, natomiast nie są zgodni co do tego, dlaczego mowa w ogóle powstała. Z najbardziej prawdopodobnych spekulacji na ten temat największą popularnością cieszy się teoria dwóch biologów społecznych, małżeństwa Doris i Davida Jonasów. Twierdzą oni, że język pierwotny powstał wyłącznie dzięki kobietom, jako środek służący podtrzymywaniu więzi społecznych pomiędzy matkami i ich dziećmi. Matki zaczęły odpowiadać na gaworzenie swoich dzieci i tak powstały pierwsze słowa. Na początku było słowo i pochodziło ono od kobiet…
Poza tym kobiety nie tylko sprawniej i szybciej przetwarzają docierające do ich mózgów bity informacji, ale także więcej ich otrzymują! Już w 1894 roku brytyjski badacz natury (i pisarz) sir Francis Galton stwierdził na podstawie badań przeprowadzonych na wielu kulturach, że kobiety są, średnio rzecz biorąc, dziesięciokrotnie bardziej wrażliwe na dotyk. Kobieta wyraźniej odczuwa dotyk innej osoby i jednocześnie dokładniej rejestruje wrażenia, gdy sama dotyka. Często się zdarza, że kobiety zbyt delikatnie dotykają swoich kochanków, trwając w błędnym przekonaniu, że są oni równie wrażliwi na dotyk jak one same. Na dodatek mężczyźni oczekują dotyku ściśle ukierunkowanego. Dla wielu mężczyzn kobiece pieszczoty, które nie kierują się odpowiednio szybko ku kroczu, mogą być irytujące. Smutne, ale prawdziwe. Mężczyźni kochają się i robią zakupy według tego samego prostego schematu: chcą jak najwcześniej dotrzeć do półek z tym, czego pragną…
Z drugiej strony, z badań Instytutu Kinseya (1988) wynika, że wiele kobiet rezygnuje z seksu oralnego (chociaż chciałyby go doświadczać) tylko dlatego, że mężczyźni są niedelikatni i dotykają ich łechtaczek językiem zdecydowanie zbyt mocno, co sprawia im ból zamiast przyjemność. Łechtaczka, mająca więcej zakończeń nerwowych niż cały penis mężczyzny (ponad osiem tysięcy, jak ustaliła w 1998 roku australijska ginekolog Helen O’Connell), jest niesłychanie wrażliwa na dotyk. Wiele kobiet w ogóle nie toleruje jej bezpośredniego dotykania i woli pobudzanie okolic łechtaczki. Problem „z okolicą” polega jednak na tym, iż — według badań „Dureksu” — około 23,5 procent mężczyzn w Polsce nie słyszało nigdy o tym, że kobieta posiada coś takiego jak łechtaczka, a spośród tych, co słyszeli, ponad 37 procent i tak nie potrafiłoby jej zlokalizować.
Małe dziewczynki o wiele częściej niż chłopcy dotykają swojej matki, dorosłe kobiety z kolei także częściej niż mężczyźni dotykają osób sobie nieznanych. Kobiety doskonale wiedzą, dlaczego to robią. Dotyk ma działanie terapeutyczne, ponieważ stymuluje wydzielanie hormonu oksytocyny w mózgu. Oksytocyna z kolei wzmaga uczucie odprężenia, uspokojenia, obniża ciśnienie krwi i powoduje korzystne zmiany w metabolizmie oraz obniżenie poziomu innego hormonu, kortyzolu (hormon stresu). Zbyt duże stężenie kortyzolu przez dłuższy czas upośledza system immunologiczny. Ludzie nie dotykani chorują częściej i szybciej umierają. Znane z reklam hasło „Czy przytulałaś już dziś swoje dziecko?” to nie tylko chwytliwy slogan. To ważne, prawdziwe i skuteczne zalecenie medyczne.
Kobiety „czują nosem” o wiele więcej niż mężczyźni, rozróżniając więcej niż mężczyźni zapachów, i to o wiele bardziej precyzyjnie. Ponadto wrażliwość węchowa u kobiet słabnie z wiekiem w o wiele mniejszym stopniu niż u mężczyzn. Stwierdzono, że w układzie nosowo-lemieszowym oraz w mózgu kobiet znajduje się o wiele więcej receptorów węchowych. Ma to uzasadnienie ewolucyjne. Prehistoryczna matka musiała dokładniej wywęszyć niebezpieczeństwa grożące jej dzieciom: zapach obcego w ciemnościach, zapach dymu lub zapach zepsutej żywności. Współczesna matka dodała do tego — także głównie w trosce o dzieci — zapachy perfum obcych kobiet, woń obcego potu lub nawet zapach obcej szminki unoszący się z koszuli bliskiego mężczyzny.
Jak się okazało, wbrew temu, co myślą mężczyźni, najbardziej uspokajająca dla kobiet jest woń alkoholu. Wiele żon, które całują swoich mężów po powrocie z pracy, robi to tylko po to, by się po prostu przekonać, czy byli oni na piwie z kolegami, a nie na schadzce z kochanką.
Profesor Richard L. Doty z uniwersytetu stanowego w Colorado w USA, autor fascynującej książki Płeć i zachowanie: status i perspektywy (1978), stwierdził, że podstawowe smaki: słodki, kwaśny, słony i gorzki, kobieta wyczuwa przy znacznie mniejszym stężeniu. Kobiety mają po prostu więcej kubków smakowych na języku. W ten sposób łatwiej im było w odległych czasach wystrzegać się trucizn (są z reguły gorzkie) lub odrzucać niedojrzałe, mniej pożywne owoce (są z reguły kwaśne). Kobiety żyją nie tylko w bogatszym świecie zapachów, ale także smaków.
Poza tym kobiety słyszą lepiej. Szczególnie dotyczy to częstotliwości wysokich dźwięków. Rzadko kiedy mężczyzna nie może zasnąć wieczorem z powodu wody kapiącej z kranu (może dlatego tak bardzo pożądani są ostatnio hydraulicy, i to niekoniecznie przystojni). Nawet gdy leży w łóżku z prawym uchem zwróconym w kierunku nieszczelnego urządzenia. Ma to znaczenie, ponieważ okazało się, że mężczyźni wyławiają dźwięki z szumu tła tylko prawym uchem (i przetwarzają je w lewej półkuli mózgu). Kobiety z kolei w przeważającej większości słuchają obojgiem uszu i przetwarzają dźwięki w obu półkulach. To także ma swoje uzasadnienie ewolucyjne. Dźwięki docierają do kory mózgowej, odpowiedzialnej za emocje. Wyzwalają uczucia tęsknoty, ekstazy, nostalgii lub nawet furii, dodającej energii w razie konieczności obrony potomstwa.
Kobiety otrzymują więcej informacji od swoich zmysłów i szybciej oraz wydajniej je przetwarzają. Pozwala im to na sprawniejsze kojarzenie faktów i wyciąganie wniosków. Tym ostatnio biolodzy tłumaczą niezwykły fenomen kobiecej intuicji.
Teza, że mężczyźni to urodzeni myśliwi, którzy polują, aby utrzymać rodzinę, jest także nieprawdziwa. Była fałszywa na początku cywilizacji neolitu i jest taka również teraz, w czasach generacji iPod. Paleontolodzy ewolucyjni (sami mężczyźni) udowodnili, że kobiety i mężczyźni razem chodzili na polowania, przy czym mężczyźni polowali niezwykle rzadko lub bardzo nieskutecznie. Na podstawie analizy biochemicznej wykopalisk stwierdzono, że ponad 78 procent kalorii w pożywieniu prehistorycznych plemion pochodziło z roślin. Tak naprawdę więc to kobiety zajmowały się wyżywieniem rodziny, ponieważ głównym źródłem tych kalorii było runo leśne, które właśnie one zbierały. Wynika z tego, że mężczyźni, jeżeli nawet polowali, to wracali do jaskini raczej z marnym łupem.
Niemniej pociąg do polowania, a szczególnie mierzenia do celu, pozostał mężczyznom do dzisiaj. Tak tłumaczy się na przykład — niezrozumiałe dla większości kobiet — zamiłowanie mężczyzn do celowania do czegokolwiek lub/i oglądania innych mężczyzn celujących do czegoś. Kobiety z trudem pojmują, dlaczego oglądanie meczu piłki nożnej jest aż tak istotne dla mężczyzn. Podobnie jak za dziwaczne zdziecinnienie uważają inną pasję swoich partnerów — celowanie godzinami strzałkami do tarczy lub jedną kulą w drugą kulę na stole bilardowym.
Mężczyźni lubią po prostu trafiać (sami!) do celu. Trafienie to rodzaj — ewolucyjnie uzasadnionego — testu na męskość. Być może dlatego mężczyźni wolą uparcie tracić czas nad mapą samochodową, zamiast po prostu poprosić kogoś o pomoc. Kobiety bardzo rzadko kupują mapy samochodowe. Cynicy twierdzą, że jedynym powodem, dla którego biblijny Mojżesz tak długo prowadził lud Izraelitów przez pustynię, była jego męska duma, która nie pozwalała mu żadnej kobiety spytać o drogę…
Wrodzona agresja chłopców także okazała się mitem. Fiński badacz Kaj Björkvist wykazał, że we wszystkich badanych przez niego kulturach cywilizacyjnych (a zbadał ich 62) do trzeciego roku życia nie ma żadnych różnic, jeśli chodzi o poziom agresji — i w związku z tym gotowości do walki — u chłopców i dziewczynek. Panuje powszechna wśród naukowców opinia, że początkowo mózg u wszystkich ludzi jest płci żeńskiej i dopiero pod wpływem androgenów, takich jak na przykład testosteron, ulega maskulinizacji. Różnice zaczynają się wykształcać tak naprawdę dopiero po ukończeniu trzech lat. I to na korzyść kobiet. Mniejsza agresywność kobiet wynika z niższego poziomu testosteronu (u kobiet norma to 20–70 nanogramów testosteronu na 100 mililitrów krwi, podczas gdy u mężczyzn 270–1100 nanogramów, czyli grubo ponad dziesięć razy więcej), co paradoksalnie predysponuje je do roli płci silniejszej. Wiele ważnych rzeczy zmienia się u mężczyzn na skutek dużego stężenia testosteronu. Badania wykazały, że mężczyźni z wysokim poziomem testosteronu we krwi rozwodzą się o 43 procent częściej, zdradzają 38 procent częściej, a prawdopodobieństwo, że zawrą kiedykolwiek związek małżeński, jest aż o 50 procent niższe.
Na dodatek estrogen (chemicznie uderzająco podobny do testosteronu), który niestety u mężczyzn występuje w minimalnych ilościach, chroni serce kobiet, istotnie wydłużając ich życie. Zapewnia im życie nie tylko dłuższe, ale także lepsze. Bez narkotyków, alkoholu i nikotyny. Kobiety trzy razy rzadziej uzależniają się od środków chemicznych wpływających na układ nerwowy. Układ nerwowy znajdujący się w drobnym ciele, które często — krótkotrwale — odurza mężczyzn, nie predysponuje (ich zdaniem) kobiet do waleczności i wytrwałości. To twierdzenie także okazało się nieprawdziwe. W armii USA, na zlecenie słynnej akademii wojskowej w West Point, zrobiono w 1995 roku szczegółowe badania wytrzymałości fizycznej. Wynika z nich, że kobiety w ogóle nie ustępują mężczyznom. Znamienne jest, że około 10,5 procent pań przyznało przy tym w ankietach, iż podczas testów wytrzymałościowych miały menstruację. Nie wyobrażam sobie mężczyzny, który zniósłby dziesięciokilometrowy bieg w pełnym uzbrojeniu podczas okresu i nie zemdlał. Niektórzy mdleliby już na sam widok krwi. Jestem prawie pewny, że gdyby mężczyźni mieli „swoje dni”, byłyby to z pewnością dni wolne od pracy. Zagwarantowane odpowiednią ustawą lub najlepiej dekretem. Poza tym skłaniam się ku przypuszczeniu, że gdyby mężczyźni rodzili dzieci, to świat składałby się wyłącznie z jedynaków.
Życie kobiet i mężczyzn rozpoczyna się aktem poczęcia poprzez wniknięcie męskiego plemnika do komórki jajowej. Już w tym momencie pojawia się pewna charakterystyczna dysproporcja, która powinna dać mężczyznom wiele do myślenia. Żeńska komórka jajowa ma przeciętnie 120–140 mikronów (milionowych części metra) średnicy, z kolei główka plemnika (bez witki) tylko około 6 mikronów. Objętościowo więc (stosując wzór na objętość kuli) komórka jajowa jest ponad 544 razy większa niż zapładniający ją plemnik. Z kolei stosunek mas zawartych w tych hipotetycznych kulach jest jak 1 do 10 000. Można więc stwierdzić, że na samym początku związku mężczyzna z pewnością nie dorównuje kobiecie.
Pogańskie w swojej naturze wierzenia, że to kobieta nie dorównuje mężczyźnie, mają swoją, niestety bardzo długą, historię. Na tej absurdalnie nieprawdziwej przesłance mężczyźni zbudowali swój, usankcjonowany prawem, dyktatorski system dominacji. I to już bardzo dawno. W kodeksach Mezopotamii (1100 rok p.n.e.) kobietę określano jako sprzęt, który się posiada. Jeden z zapisów w tym kodeksie postanawiał, że cudzołożącą kobietę można ukarać śmiercią, natomiast dopuszczał utrzymywanie stosunków pozamałżeńskich przez mężczyzn. Nowy Testament (Kol 3, 18) nakazywał kobietom: „Żony, bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu”. Ten osiemnasty wers jest najbardziej znany. Mniej, niestety, znany jest następny, dziewiętnasty, który brzmi: „Mężowie, miłujcie żony i nie bądźcie dla nich przykrymi”.
Bezwzględne podporządkowanie kobiety mężczyźnie to nie tylko nakaz chrześcijaństwa. W Indiach oczekiwano, że kobieta rzuci się na stos pogrzebowy obok zwłok męża, a w Chinach dziewczynkom podwiązywano wszystkie palce stóp (z wyjątkiem wielkiego), co chodzenie zamieniało w katorgę. Miało to zapobiegać ucieczce z domu męża. U plemion germańskich kobiety można było sprzedawać i kupować. Kobieta miała być przede wszystkim cnotliwa i posłuszna. Najpierw ojcu i braciom, potem mężowi, a na końcu synom. Wynikało to z konsekwentnie szerzonego, od Arystotelesa po Freuda, nieprawdziwego twierdzenia, że kobieta jest mniej wartościowym podgatunkiem mężczyzn. Uległ tym teoriom nawet sam Charles Darwin, ojciec ewolucji, który przyłączył się do owej opinii, pisząc w jednym z listów (opublikowanych długo po jego śmierci) do Alfreda Wallace’a (notabene niesprawiedliwie pominiętego w encyklopediach równoprawnego współtwórcy ewolucjonizmu), że „ewolucja kobiety zatrzymała się w pewnym punkcie…”. Nie wyjaśniał w tym liście swoich przesłanek, uważając je pewnie za genetycznie oczywiste. I oczywiście błędne, jak pokazały wyniki badań przeprowadzonych w ramach słynnego projektu dekodowania ludzkiego genomu. Wśród anonimowych dawców materiału genetycznego do tych badań znajdowali się zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Mimo to nie wykryto żadnych różnic potwierdzających determinizm płciowy.
Nie przeszkodziło to jednak profesorowi Lawrence’owi Summersowi, rektorowi najbardziej renomowanego w świecie Uniwersytetu Harvarda, ogłosić ostatnio publicznie, podczas jednej z konferencji naukowych, że „przyczyną niewielkiej liczby kobiet na czołowych stanowiskach akademickich są genetyczne różnice pomiędzy płciami”. Część uczestników (także mężczyzn) w proteście opuściła demonstracyjnie salę. Nancy Hopkins, profesor biologii z graniczącego z Harvardem przez rzekę słynnego MIT, nazwała wypowiedź Summersa „upokarzającą dla wszystkich zdolnych kobiet, pracujących w Harvardzie pod kierunkiem osoby, która postrzega je w ten sposób”. Rektor uniwersytetu w Santa Cruz w Kalifornii, Denice Denton, koleżanka Summersa, wypowiedziała mu publicznie przyjaźń i nazwała jego wypowiedź „stekiem świńskich, szowinistycznych bzdur”. Sam Summers, przyparty do muru, wycofał się później rakiem ze swojej wypowiedzi, twierdząc, że „zagalopował się w wirze akademickiej dyskusji”. Nawet to jest nieprawdą, ponieważ nikt z nim podczas wykładu nie dyskutował.
Prehistoryczną śpiewkę o tym, że kobiety boją się ryzyka, nie mają motywacji, aby odnosić sukcesy, i z natury nie radzą sobie z wyzwaniami, jakich wymaga praca na szczycie, upowszechnia się w czasach, gdy pewna kobieta samotnie opłynęła jachtem kulę ziemską, a inna w pojedynkę łodzią wiosłową przepłynęła Pacyfik, gdy amerykańska pilotka przeleciała nad pustynią iracką uszkodzonym przez artylerię samolotem, a kolejna bezbłędnie pilotowała prom kosmiczny. Kobiety, wbrew temu, co się twierdzi, nie boją się władzy i bardzo jej pragną. Z kompleksowych, i potwierdzonych przez innych uczonych, badań profesora Gary’ego Powella (wydział zarządzania uniwersytetu w Connecticut) na reprezentatywnej grupie ponad dwóch tysięcy menedżerów wynika, że kobiety „wykazują silniejszą potrzebę realizacji” i mają „dojrzalszy i ambitniejszy profil motywacyjny”. Na dodatek wykazują silniejsze niż mężczyźni przywiązanie do swoich stanowisk, i to wbrew twierdzeniu felietonistki „New York Timesa”, Maureen Dowd, która napisała, że „im więcej kobiety osiągają, tym mniejsze budzą pożądanie”. To także okazało się nieprawdziwym, spleśniałym stereotypem. Heather Boushey z waszyngtońskiego Ośrodka Badań nad Polityką Gospodarczą w USA wykazała wynikami swoich ankiet, że kobiety w przedziale wiekowym 28–35 lat, mające wyższe wykształcenie i zarabiające ponad 55 tysięcy dolarów rocznie (stanowisko menedżerskie), mają takie same lub statystycznie większe szanse na udane małżeństwo jak inne pracujące panie.
A że kobiet na takich stanowiskach jest o wiele mniej niż mężczyzn, to już zupełnie inna sprawa. Wynika to przede wszystkim z barier, które stawia przed kobietami ciągle jeszcze bardzo patriarchalnie zorientowana ścieżka awansu. Nad głowami kobiet w większości korporacji — w mojej niestety także — znajduje się gruby szklany sufit. Doskonale widzą przez niego, gdzie mogłyby (albo nawet powinny) się znaleźć, a jednocześnie ten sufit jest tak gruby i tak twardy, że trudno się przez niego przebić. Gdy patrzą przez ten sufit, widzą nad sobą przeważnie mężczyzn, którzy wcale nie musieli się tam wspinać. Często na najwyższe piętra kariery zawodowej wygodnie wjechali szklanymi ruchomymi schodami. I to nie dlatego, że mają lepsze mózgi. Często jedynie dlatego, że mają inne podbrzusza.
Ja osobiście wolałbym patrzyć w górę przez szklany sufit zawsze na kobiety. I to nie tylko dlatego, że chciałbym dojrzeć kolor ich bielizny. Ale mało kto zwraca uwagę na moje pragnienia. Tylko raz w historii mojej firmy ponad przedostatnim (nieprzezroczystym, betonowym) sufitem mojego biurowca we Frankfurcie nad Menem za dyrektorskim biurkiem zasiadła kobieta. Był wtedy najtrudniejszy i najbardziej dramatyczny okres w historii mojego przedsiębiorstwa. Lecz to ona właśnie wynegocjowała najlepszą cenę, sprzedając nas kluczowemu inwestorowi, to ona zadbała, aby ta sprzedaż była najmniej bolesna dla pracowników, i to ona, po wielu latach strat, wypracowała pierwszy zysk. Na zebraniach zabierała głos tylko wtedy, gdy miała coś do powiedzenia, składała tylko te obietnice, które mogła spełnić, i jako jedyny mój dyrektor, któregoś listopadowego piątku po dwudziestej drugiej, potrafiła przyjść do mnie, do zadymionego biura, i zapytać: „Czy przypadkiem nie czeka na ciebie w domu jakaś kobieta?”. Pamiętam, że wtedy jeszcze czekała…
Szklane sufity na szczęście pękają. Traci powoli na znaczeniu stare amerykańskie przysłowie o tym, że „chłopcy nie lubią dziewczynek, które są zbyt głośne”. Nawet jeśli ciągle nie lubią tego hałasu, muszą się do niego przyzwyczaić. Przynajmniej w godzinach pracy. Kobiety ewoluują, i to w niebezpiecznym dla mężczyzn kierunku. Socjolodzy w Europie Zachodniej musieli wymyślić dla nich nową kategorię — nazwali ów „gatunek” kobietami alfa. Badania z 2006 i 2007 roku w Niemczech, we Francji, Wielkiej Brytanii i Włoszech potwierdziły, że współczesne kobiety zostawiają daleko w tyle peleton mężczyzn. Według najnowszych analiz instytutu GEWIS w Niemczech (odpowiednik polskiego OBOP) więcej niż połowa maturzystów to kobiety. Poza tym ich oceny na świadectwie maturalnym są wyraźnie lepsze niż oceny kolegów. Ponad połowa studiujących w Niemczech to kobiety, mimo że studiują o wiele krócej: kończą studia przeciętnie o dwa semestry wcześniej niż ich koledzy, i to z lepszymi wynikami (przeciętnie o 1,3 punktu na zamkniętej od góry, w odróżnieniu od Richtera, pięciopunktowej skali!).
Poza tym chwytliwe hasło, brzmiące mniej więcej tak, że grzeczne dziewczynki idą do nieba, a cała reszta wszędzie, zupełnie się nie sprawdza (według badań GEWIS, 2006). Grzeczne dziewczynki, które docierają do szczytów drabiny zawodowej, mają też mniej grzechów na sumieniu. Są statystycznie wierniejsze, rozwodzą się o 23,7 procent rzadziej, mają przeciętnie tylko marne 1,8 męża w dokumentach, mają na swoje nazwisko zarejestrowane 4,2 razy droższe samochody i ponad 18,5 raza częściej spędzają wakacje na Fidżi lub Mauritiusie (GEWIS jest bardzo dokładny).
Przeciętny niemiecki mężczyzna wie o tym, nie mając nawet pojęcia (to u mężczyzn normalne), co to GEWIS. Wstaje rano i pierwszy głos (poza łóżkiem), który słyszy ze swojego radia lub telewizora, to głos kobiety. Większość redakcji stacji radiowych i telewizyjnych opanowana jest przez kobiety. Nie dość, że mają erotyzujący wygląd lub głos, to są w swoich przekazach bardziej wiarygodne (także według danych GEWIS). Potem zatrzymuje taksówkę, aby na przykład dotrzeć na lotnisko. Dowozi go tam kobieta. W taksówce czyta gazetę i dowiaduje się, co powiedziała pani kanclerz. Z głośników w samolocie pani kapitan informuje go, że temperatura na zewnątrz wynosi minus 50°C (zawsze tyle wynosi na wysokości przelotowej). Po wylądowaniu wynajmuje samochód i odbiera kluczyki od kobiety. Gdy zdarzy mu się to kilka razy, przestanie się dziwić.
Od dawna nie dziwi się temu Alice Schwarzer, ortodoksyjna prababka feminizmu w Niemczech. W ostatnio wydanej książce Odpowiedź (maj 2007) ogłasza światu nadejście rządów pokolenia kobiet alfa. Czytając tę książkę, odczułem (pierwszy raz w przypadku Schwarzer, a czytam ją od piętnastu lat), że robi to wreszcie bez charakterystycznej dla niej nienawiści do mężczyzn. Mężczyźni według niej przegrali. Już nie są wrogami. Nie potrzeba ich więcej nienawidzić.
Istnieją na tym świecie mężczyźni, którzy to wszystko wiedzą. Od zawsze. Wbrew Arystotelesowi, Freudowi i Darwinowi, i bez tych bzdur z nobliwego Harvardu. Podziwiają swoje partnerki, wracające z laptopami pełnymi danych do pracy „na wieczór” w domu. Robią im kolacje, napuszczają ciepłej wody do wanny, masują ich twarde od stresu plecy, pożądają wbrew ich zarobkom i stanowiskom, wstają do płaczących w nocy dzieci, prasują ich bluzki i kostiumy, stoją w ich lodowatym dla własnego ego cieniu w trakcie oficjalnych spotkań, płacą bez uczucia poniżenia ich kartami kredytowymi. Ale nawet oni mają czasami swoje poważne problemy. Według badań niemieckiej gazety „Süddeutsche Zeitung” (grudzień 2004) około 15 procent tych mężczyzn narzeka, że ich kobiety za mało pomagają im w pracach domowych…