Mokradła - Maria Turstschaninoff - ebook

Mokradła ebook

Maria Turstschaninoff

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zachwycająca saga o miejscu, gdzie losy ludzi splatają się z korzeniami drzew.

Moglibyśmy zniknąć. Może jesteśmy właśnie na najlepszej drodze. Tyle gatunków zrobiło to przed nami. Dlaczego z ludźmi miałoby być inaczej? To miejsce jednak nie zniknie. Zmieni się, ale nadal tu będzie.

Nevabacka jest małym gospodarstwem położonym na północy Finlandii. Roi się tutaj od złocistych malin moroszek, okoliczne lasy pełne są dzikich niemal mitycznych zwierząt, a nad pobliskim mokradłem, które stanowi centrum opowieści, słychać klangor żurawia. Przyroda jest niezmienna, podczas gdy mieszkańcy przychodzą i odchodzą. Niczym ważki: dzisiaj są, a jutro umierają.

Przez cztery stulecia kolejni właściciele Nevabacki mierzą się ze zmianami, które przynoszą wojny i złamane serca, a las i mokradło stają się dla nich schronieniem.

To wielowarstwowa i chwytająca za serce powieść, która przypomina nam, skąd pochodzimy i że jesteśmy nierozerwalnie złączeni z naturą.

Ludzkie pragnienia są wielkimi bohaterami tej opowieści, a teatrem staje się niewielka osada wśród bagien i lasów Finlandii. Znalazłam w niej – tak jak znajduję to w lasach otaczających mój dom – różnorodność, która prowokuje do czujności, i obfitość piękna z natury. Wciągająca lektura!
Małgorzata Lebda, pisarka i poetka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 456

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Arve­jord
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Agata Te­pe­rek, 2024 Co­py­ri­ght © Ma­ria Turt­scha­ni­noff, 2022 Ori­gi­nal edi­tion pu­bli­shed by För­la­get, 2022 Po­lish lan­gu­age edi­tion pu­bli­shed by agre­ement with Ma­ria Turt­scha­ni­noff and Elina Ahl­back Li­te­rary Agency, Hel­sinki, Fin­land.
Książka zo­stała opu­bli­ko­wana przy wspar­ciu FILI – Fin­nish Li­te­ra­ture Exchange.
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ma­ria Wir­cha­now­ska
Re­dak­cja frag­men­tów po­etyc­kich • Adam Pluszka
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowa • dr hab. Agnieszka Sło­boda
Ko­rekta • Anna No­wak, Mał­go­rzata Ku­śnierz
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficzny lay­outu se­rii i okładki • Ula Pą­gow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68217-13-1
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W SE­RII DZIEŁ PI­SA­RZY SKAN­DY­NAW­SKICHUKA­ZAŁY SIĘ DO­TYCH­CZAS:

Mia KAN­KI­MÄKI, Ko­biety, o któ­rych my­ślę nocą, prze­ło­żyła Iwona Kiuru

Roy JACOB­SEN, Nie­godni, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ka­rin SMIR­NOFF, Wra­cam do domu, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Carl Frode TIL­LER, Ucieczka, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tun­kiel

Nina WÄHÄ, Ba­betta, prze­ło­żyła Ju­styna Kwiat­kow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Je­dziemy z matką na pół­noc, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Tar­jei VESAAS, Wio­senna noc / Za­mek z lodu, prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Tommi KIN­NU­NEN, Po­wie­działa, że nie ża­łuje, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, An­ne­liese PITZ, Czło­wiek, który ko­chał Sy­be­rię, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Helga FLA­TLAND, Ostatni raz, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Ka­rin SMIR­NOFF, Po­je­cha­łam do brata na po­łu­dnie, prze­ło­żyła Agata Te­pe­rek

Nina WÄHÄ, Te­sta­ment, prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Kjell WESTÖ, Niebo w ko­lo­rze siarki, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tu­by­le­wicz

Roy JACOB­SEN, Tylko matka, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Knut HAM­SUN, Sza­rady, prze­ło­żyła Ma­ria Go­łę­biew­ska-Bi­jak

Laura LIN­D­STEDT, One­iron, prze­ło­żył Se­ba­stian Mu­sie­lak

Roy JACOB­SEN, Oczy z Ri­gela, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Stig DAGER­MAN, Po­pa­rzone dziecko, prze­ło­żyła Ju­styna Cze­chow­ska

Au­ður Ava OLA­FS­DÓT­TIR, Bli­zna, prze­ło­żył Ja­cek Go­dek

Jo­nas T. BENGTS­SON, Ży­cie Sus, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Roy JACOB­SEN, Białe mo­rze, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ka­ren BLI­XEN, Po­że­gna­nie z Afryką, prze­ło­żyli Jó­zef Gie­buł­to­wicz i Ja­dwiga Piąt­kow­ska

Carl Frode TIL­LER, Po­czątki, prze­ło­żyła Ka­ta­rzyna Tun­kiel

Helga FLA­TLAND, Współ­cze­sna ro­dzina, prze­ło­żyła Ka­ro­lina Droz­dow­ska

Roy JACOB­SEN, Nie­wi­dzialni, prze­ło­żyła Iwona Zim­nicka

Ma­lin, brat­niej du­szyw sto­so­wa­niu tech­niki po­mo­doro

Od tłu­maczki

Ze wzglę­dów hi­sto­rycz­nych Fin­lan­dia jest kra­jem dwu­ję­zycz­nym – ję­zyk szwedzki jest w niej dru­gim ję­zy­kiem urzę­do­wym, a li­te­ra­tura pi­sana po szwedzku sta­nowi ważną część dzie­dzic­twa kul­tu­ro­wego (na­wet hymn Fin­lan­dii, Nasz kraj, zo­stał za­czerp­nięty z Fän­rik Ståls sägner [Opo­wie­ści cho­rą­żego Sto­ola, 1848–1860] na­pi­sa­nych po szwedzku przez fiń­skiego po­etę na­ro­do­wego Jo­hana Lu­dviga Ru­ne­berga i do­piero prze­ło­żony na fiń­ski przez Ju­liusa Krohna w 1867 roku). Ści­słe kon­takty z lud­no­ścią fiń­sko­ję­zyczną i re­alia hi­sto­ryczno-po­li­tyczne od­ci­snęły piętno na szwedz­ko­ję­zycz­nej li­te­ra­tu­rze z Fin­lan­dii, co z jed­nej strony sta­nowi dla tłu­ma­cza wy­zwa­nie, z dru­giej zmu­sza go nie­mal do za­ję­cia sta­no­wi­ska w kwe­stii praw mniej­szo­ści na­ro­do­wej. O ile w tek­stach, któ­rych ak­cja dzieje się współ­cze­śnie, na ogół zmie­nia­ła­bym szwedz­kie na­zwy miej­sco­wo­ści na fiń­skie, le­piej znane pol­skim czy­tel­ni­kom (np. Hel­sing­fors na Hel­sinki lub Åbo na Turku), o tyle ze względu na hi­sto­rycz­ność po­wie­ści Ma­rii Turt­scha­ni­noff sta­nę­łam przed spo­rym dy­le­ma­tem, który po­ja­wił się nie­mal na pierw­szej stro­nie.

Naj­pierw po­my­śla­łam, że za­sto­suję współ­cze­sne za­sady – miej­sco­wo­ści, w któ­rych prze­waża lud­ność szwedz­ko­ję­zyczna, mają pierw­szą na­zwę po szwedzku, drugą po fiń­sku (daje się to za­uwa­żyć choćby na ta­bli­cach z na­zwami ad­mi­ni­stra­cyj­nymi). Mia­sto po­ja­wia­jące się już na sa­mym po­czątku po­wie­ści, Gam­la­kar­leby, które zo­stało za­ło­żone przez króla Szwe­cji i w sie­dem­na­sto­wiecz­nych do­ku­men­tach wid­nieje pod taką na­zwą, choć w róż­nej pi­sowni, od 1977 roku na­zywa się po szwedzku po pro­stu Kar­leby. Do tego prze­waża w nim lud­ność fiń­sko­ję­zyczna, więc w za­sa­dzie po­win­nam uży­wać fiń­skiej na­zwy – Kok­kola... Co wię­cej, szybko się zo­rien­to­wa­łam, że trudno bę­dzie usta­lić, jak struk­tura lud­no­ści zmie­niała się w każ­dej ze wspo­mnia­nych miej­sco­wo­ści na prze­strzeni dzie­jów.

Kiedy już zde­cy­do­wa­łam się zo­sta­wiać na­zwy po szwedzku – w końcu ak­cja dzieje się głów­nie wśród lud­no­ści szwedz­ko­ję­zycz­nej – po­ja­wiło się mia­sto Ule­åborg (fiń. Oulu), obec­nie na tyle duże, że część czy­tel­ni­ków może je ko­ja­rzyć. Do tego bo­ha­terka, która z niego po­cho­dzi, jest fiń­sko­ję­zyczna, więc po­winna mó­wić ra­czej o Oulu. Cho­ciaż... Roz­ma­wia prze­cież z po­sta­ciami szwedz­ko­ję­zycz­nymi (tego, że Kri­stiina jest fiń­sko­ję­zyczna, czy­tel­nik ory­gi­nału do­my­śla się wcze­śniej, niż do­wia­duje się tego pol­ski czy­tel­nik, bo nie­ty­powa dla szwed­czy­zny jest pi­sow­nia jej imie­nia). Mamy tu więc do czy­nie­nia z wła­ści­wymi dla po­gra­ni­cza pro­ble­mami mie­sza­nia się grup et­niczno-ję­zy­ko­wych.

Osta­tecz­nie więc po­sta­no­wi­łam cał­kiem zmie­nić stra­te­gię i za­sta­no­wić się, jak te na­zwy mo­gły do­cie­rać do Pol­ski. Mu­siały być ra­czej w szwedz­ko­ję­zycz­nej for­mie, choćby z tego względu, że w Pol­sce rzą­dziła ta sama szwedzka dy­na­stia Wa­zów co na te­re­nach dzi­siej­szej Fin­lan­dii. A je­śli do­cie­rali tam kar­to­gra­fo­wie, bar­dziej praw­do­po­dobne jest to, że byli szwedz­ko­ję­zyczni lub – je­śli po­cho­dzili z in­nych kra­jów – ob­co­wali ze szwedz­ko­ję­zyczną elitą. Za­czę­łam szu­kać sta­rych map i oka­zało się, że jest na nich spory ba­ła­gan i na­zwy nie są ujed­no­li­cone – na tej sa­mej ma­pie część jest po szwedzku, część po fiń­sku, a na każ­dej sto­so­wana jest inna pi­sow­nia. W za­sa­dzie na­le­żało się tego spo­dzie­wać. Po­twier­dziło to jed­nak moje przy­pusz­cze­nia, że w Pol­sce uży­wano nie­gdyś szwedz­kich nazw (na­wet w Atla­sie Geo­gra­ficz­nym Eu­ropy z 1913 roku znaj­dziemy na ma­pie Fin­lan­dii szwedz­kie, a nie fiń­skie na­zwy).

Po­nie­waż więk­sze miej­sco­wo­ści wspo­mi­nane w po­wie­ści sta­no­wią tylko tło, a główna ak­cja roz­grywa się przede wszyst­kim w pod­mo­kłych la­sach Ostro­botni, po­sta­no­wi­łam do 1809 roku dość kon­se­kwent­nie trzy­mać się szwedz­kich nazw (o ile ta­kie wy­stę­pują), a od XIX wieku – w przy­padku miej­sco­wo­ści o po­dwój­nych na­zwach – za­czę­łam la­wi­ro­wać mię­dzy fiń­skimi a szwedz­kimi – zgod­nie z obec­nymi za­sa­dami na­zew­nic­twa, żeby una­ocz­nić zmiany, które za­cho­dziły w Fin­lan­dii wraz z dzie­więt­na­sto­wiecz­nym roz­wo­jem na­cjo­na­li­zmu, pod­nie­sie­niem Fi­nów do rangi na­rodu, od­dzie­le­niem się te­re­nów fiń­skich od Szwe­cji, od­kry­wa­niem fiń­skiej toż­sa­mo­ści (także przez szwedz­ko­ję­zyczne elity) i póź­niej­szą nie­pod­le­gło­ścią kraju.

Po­dobne za­ło­że­nie przy­ję­łam w przy­padku zja­wisk prawno-kul­tu­ro­wych. Do 1809 roku Fin­lan­dia była in­te­gralną czę­ścią Kró­le­stwa Szwe­cji (stąd na po­czątku po­wie­ści Matts Mat­t­son otrzy­mał zie­mię na wscho­dzie kraju – w Ostro­botni). Obo­wią­zy­wało tam szwedz­kie prawo i na­wet w XIX wieku, kiedy Fin­lan­dia jako wiel­kie księ­stwo zo­stała po­łą­czona unią per­so­nalną z Ro­sją, jesz­cze przez ja­kiś czas elity po­zo­sta­wały szwedz­ko­ję­zyczne i obo­wią­zy­wał stary sys­tem prawny. W związku z tym do 1809 roku trzy­ma­łam się ofi­cjal­nego szwedz­ko­ję­zycz­nego na­zew­nic­twa (na­wet je­śli ist­niały fiń­skie od­po­wied­niki), po tej ce­zu­rze uży­wa­łam ra­czej nazw fiń­skich, na­wet je­śli dany urząd był na­tu­ralną kon­ty­nu­acją po­przed­niego.

Drugi dy­le­mat zwią­zany był z na­zwami po­staci i po­tocz­nymi okre­śle­niami ele­men­tów przy­rody nada­wa­nymi przez bo­ha­te­rów. Cho­ciaż na ogół je­stem prze­ciwna spo­lsz­cza­niu nazw, tu­taj były one na tyle zna­czące, że wy­dało mi się to ko­nieczne. I znów pro­ble­mem oka­zała się wie­lo­ję­zycz­ność – szwedz­ko­ję­zyczny czy­tel­nik z Fin­lan­dii bez trudu zro­zu­mie fiń­skie słowa, a szwedzcy czy­tel­nicy przy­naj­mniej się zo­rien­tują, że są to fiń­skie, a nie szwedz­kie wstawki. Dla pol­skiego czy­tel­nika, który nie zna żad­nego z tych ję­zy­ków, nie bę­dzie to oczy­wi­ste. Po­nie­waż w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści przy­pad­ków słu­żyło to je­dy­nie pod­kre­śle­niu spe­cy­fiki re­gionu i za­zna­cze­niu jego dwu­ję­zycz­no­ści, co dla pol­skiego czy­tel­nika nie by­łoby wcale ja­sne, na ogół po pro­stu tłu­ma­czy­łam te na­zwy na ję­zyk pol­ski bez pod­kre­śla­nia, że coś jest fiń­skie, a coś szwedz­kie, o ile nie miało to zna­cze­nia dla tre­ści. Dzięki temu pol­ski czy­tel­nik może mak­sy­mal­nie po­czuć się jak do­mnie­many od­biorca ory­gi­nału, który bez pro­blemu ope­ruje oboma ję­zy­kami. Po­nie­waż au­torka kil­ku­krot­nie pod­kre­śla, że na tych te­re­nach lud­ność szwedzko- i fiń­sko­ję­zyczna żyje obok sie­bie, nie mam po­czu­cia, że pol­ski czy­tel­nik jest przez to stratny.

Z na­zwami wła­snymi zwią­zany jest dużo więk­szy kło­pot – ar­cha­iza­cja. Mię­dzy za­miesz­czo­nym na wstę­pie wier­szem a pierw­szym roz­dzia­łem jest wy­raźny prze­skok sty­li­styczny. U Ma­rii Turt­scha­ni­noff ar­cha­iza­cja, która z każ­dym ko­lej­nym wie­kiem słab­nie, po­lega na pod­nie­sie­niu stylu, a przede wszyst­kim na sto­so­wa­niu po­jęć z epoki. Au­torka wy­szu­ki­wała na przy­kład ty­powe imiona, ja­kie w da­nej epoce nada­wano kro­wom. Żeby za­cho­wać to, jak te na­zwy ewo­lu­owały na prze­strzeni dzie­jów, tłu­ma­czy­łam je dość do­słow­nie, o ile było to moż­liwe. Szcze­gól­nie że po­mimo chęci za­cho­wa­nia ob­razu daw­nej oby­cza­jo­wo­ści raz za ra­zem na­tra­fia­łam na trud­no­ści nie do przej­ścia – w Pol­sce wy­stę­po­wało inne bu­dow­nic­two, były inne tra­dy­cje i oby­czaje, więc sporo ty­po­wych dla tego re­gionu fe­no­me­nów – na przy­kład po­trawy, święta czy ro­dzaje cha­łup – wy­ma­gało opi­so­wego wy­ja­śnie­nia lub gi­nęło w tłu­ma­cze­niu, bo nie ma dla nich pol­skich od­po­wied­ni­ków, a je­śli są, mogą się wy­da­wać zbyt „swoj­skie”. Jed­nym z ta­kich słów, któ­rych szcze­gól­nie mi żal, jest cza­sow­nik kula, czyli cha­rak­te­ry­styczny gar­dłowy śpiew słu­żący do przy­wo­ły­wa­nia krów. In­nym – la­tri­nvagn, pro­to­typ szam­biarki, czyli wóz, któ­rym wy­wo­żono z mia­sta beczki z nie­czy­sto­ściami. Mimo sta­rań nie zna­la­złam na to traf­nego pol­skiego okre­śle­nia.

Pro­blemy z prze­kła­dem do­brze ilu­strują też na­zwy istot za­miesz­ku­ją­cych las, któ­rych nazw nie chcia­łam za­stę­po­wać pol­skimi od­po­wied­ni­kami, żeby nie mie­szać folk­loru pół­noc­nego ze sło­wiań­skim. Po­nie­waż ak­cja dzieje się wśród lud­no­ści szwedz­ko­ję­zycz­nej, a za­ło­ży­ciel Ne­va­backi przy­pływa do Ostro­botni ze Szwe­cji, szu­ka­łam nor­dyc­kich, a nie fiń­skich nazw stwo­rzeń. Są­dzi­łam, że dzięki po­pu­lar­no­ści mi­to­lo­gii nor­dyc­kiej szybko znajdę je w pol­skiej li­te­ra­tu­rze. Bar­dzo się jed­nak zdzi­wi­łam – oka­zało się, że źró­deł jest nie­wiele. Osta­tecz­nie za pod­stawę po­słu­żyły mi książki Ar­tura Szrej­tera: De­mo­no­lo­gia ger­mań­ska. Du­chy, de­mony i cza­row­nice (2013) i Be­stia­riusz ger­mań­ski. Ol­brzymy, po­twory i święte zwie­rzęta (2012). Nie­stety ich na­zwy są tam czę­sto two­rzone od nazw sta­ro­ger­mań­skich, nie szwedz­kich, co nie do końca mi od­po­wia­dało, ale nie chcia­łam ich du­blo­wać, bo w po­wie­ści nie ma do­kład­nego opisu tych istot, więc osta­tecz­nie trzy­ma­łam się pro­po­zy­cji Szrej­tera.

Skoro mowa o na­zwach, po­wieść Turt­scha­ni­noff do­bit­nie uświa­do­miła mi róż­nice w po­dej­ściu do przy­rody mię­dzy Pol­ską a Szwe­cją/Fin­lan­dią wi­doczne w spo­so­bie na­zy­wa­nia ro­ślin i zwie­rząt. Wpraw­dzie od dawna wie­dzia­łam, że po szwedzku ptaki i ro­śliny mają zwy­kle prost­sze – jed­no­wy­ra­zowe – na­zwy, ale tu­taj wo­bec ich na­gro­ma­dze­nia pol­sz­czy­zna oka­zy­wała się czę­sto wręcz iry­tu­jąca. Stąd też na ogół re­zy­gno­wa­łam z dru­giego członu nazw, który na co dzień bywa po­mi­jany, cza­sem jed­nak nie było to moż­liwe – dużo bym dała, żeby w pol­sz­czyź­nie dzię­cioła czar­nego i dzię­cioła zie­lo­nego dało się okre­ślić dwoma róż­nymi jed­no­wy­ra­zo­wymi okre­śle­niami!

Naj­bar­dziej pra­co­chłonna oka­zała się jed­nak ar­cha­iza­cja ca­łego tek­stu, żeby spra­wiał wra­że­nie sta­rego i z każ­dym ko­lej­nym wie­kiem wy­da­wał się co­raz bar­dziej współ­cze­sny. Po­nie­waż to, co u Turt­scha­ni­noff stare i au­ten­tyczne, czę­sto oka­zy­wało się nie­prze­tłu­ma­czalne i nie bu­dzi­łoby u pol­skiego czy­tel­nika żad­nych sko­ja­rzeń, zde­cy­do­wa­łam się nieco wy­raź­niej zar­cha­izo­wać nar­ra­cję i na przy­kład za­miast kon­kret­nych po­jęć z epoki użyć star­szych spój­ni­ków i rze­czow­ni­ków po­spo­li­tych, które dziś są prze­sta­rzałe, aby od­dać za­mysł au­torki. „Stary” był też w za­my­śle szyk zdań w pierw­szych dwóch wie­kach. Za po­moc i kon­sul­ta­cję me­ry­to­ryczną chcia­ła­bym bar­dzo po­dzię­ko­wać pani pro­fe­sor Agnieszce Sło­bo­dzie z Uni­wer­sy­tetu im. Adama Mic­kie­wi­cza w Po­zna­niu, bez któ­rej do końca ży­cia mia­ła­bym po­czu­cie, że ta książka mnie prze­ro­sła (i że nie na­le­żało w szkole boj­ko­to­wać Hen­ryka Sien­kie­wi­cza).

Prze­kład tej po­wie­ści – chyba jak żad­nej in­nej do­tych­czas – wią­zał się dla mnie z pracą iście de­tek­ty­wi­styczną. Cza­sem na­wet pro­ste rze­czy wy­ma­gały za­sta­no­wie­nia – bo­ha­te­ro­wie od­wo­łują się na przy­kład do cza­sów nie­po­koju (szw. ofre­den), który osoby szwedz­ko­ję­zyczne ła­two sko­ja­rzą z ter­mi­nem na­wią­zu­ją­cym do III wojny pół­noc­nej i oku­pa­cji Fin­lan­dii przez Ro­sję (szw. Stora ofre­den), jed­nak w pol­skich opra­co­wa­niach hi­sto­rii Fin­lan­dii ba­zuje się na fiń­skiej na­zwie iso­viha (do tego nie­zbyt szczę­śli­wie tłu­ma­czo­nej jako Wielki Gniew). Jest ona jed­nak now­sza i by­łaby w po­wie­ści ahi­sto­ryczna. Nie­jed­no­krot­nie ko­nieczne oka­zy­wały się dłuż­sze po­szu­ki­wa­nia i do­kształ­ca­nie się. Te­raz już wiem – przy­naj­mniej w teo­rii – jak wy­ta­pia się dzie­gieć i wy­py­cha zwie­rzęta, prze­czy­ta­łam hi­sto­rię kom­bajnu i zgłę­bi­łam ewo­lu­cję szam­bia­rek... Na tym wła­śnie po­lega cały urok pracy tłu­ma­cza i to wła­śnie spra­wia, że jest to fa­scy­nu­jące za­ję­cie.

Cho­ciaż moje po­szu­ki­wa­nia czę­sto koń­czyły się fia­skiem – bo „u nas cze­goś ta­kiego nie było” – do­ło­ży­łam wszel­kich sta­rań, żeby skon­sul­to­wać nie­znane mi wcze­śniej za­gad­nie­nia, dla­tego na ko­niec chcia­łam bar­dzo ser­decz­nie po­dzię­ko­wać wszyst­kim tym, któ­rzy wspie­rali mnie radą: Ali­cji Ni­kol­skiej z Pań­stwo­wego Mu­zeum Et­no­gra­ficz­nego w War­sza­wie, dr. hab. Wło­dzi­mie­rzowi Pes­se­lowi z In­sty­tutu Kul­tury Pol­skiej UW i dr. Łu­ka­szowi Som­me­rowi z Pra­cowni Fin­lan­dy­styki UW, a także Ada­mowi Pluszce za do­pro­wa­dze­nie wier­szy do stanu uży­wal­no­ści. Mam na­dzieję, że lek­tura bę­dzie przy­jemna i da­jąca do my­śle­nia.

Agata Te­pe­rek

Czyja córka

Kiedy roz­pa­ko­wu­jemy sa­mo­chód sta­wiam urnę na sto­liku

na­le­wam do szklanki ta­li­skera

Przez krótką chwilę

mam ochotę unieść wieczko urny i wlać tro­chę do środka

to w końcu ty na­uczy­łaś mnie pić whi­sky

Ale wzno­szę to­ast z wie­czor­nym słoń­cem

żół­tym od mnisz­ków traw­ni­kiem przed do­mem

li­la­kami i ład­niczką przy dre­wutni

To wszystko jest te­raz moje

bo cie­bie już nie ma

Miesz­kam prze­cież tak da­leko

niby skąd mia­ła­bym umieć

co te­raz bę­dzie

a ten las i ta zie­mia

nie wiem nic

nie umiem nic

i je­stem ni­czyja

po zje­dze­niu do ostatka mat­czy­nej kon­fi­tury z brusz­nicy

prze­staje się być czy­jąś córką

To go­spo­dar­stwo ni­gdy nie było

dla mnie wa­ka­cyj­nym ra­jem

było dla cie­bie

kiedy by­łaś mała

Mia­łaś stąd wspo­mnie­nia

przy­jaźń łą­czyła cię z

ludźmi zwie­rzę­tami zie­mią

to tu cho­dzi­łaś na tańce

to tu jeź­dzi­łaś pod na­miot z ku­zynką

to tu bra­łaś udział w za­wo­dach nar­ciar­skich

po­ka­zy­wa­łaś, ja słu­cha­łam jed­nym uchem

Ni­gdy tu nie miesz­ka­łaś

ale by­łaś stąd

Na­wet nie wiem gdzie leży klucz do piw­nicy

dla­czego tak dziw­nie stu­kają grzej­niki

kiedy przy­jeż­dża au­to­bus bi­blio­teczny

do kogo za­dzwo­nić żeby zre­pe­ro­wać dach

Ale

zo­sta­wi­łaś li­stę

in­struk­cje

Z my­ślą o

na wy­pa­dek

w ra­zie gdyby miała się przy­dać

Trzy mie­siące przed śmier­cią

by­łaś tu i

pi­sa­łaś w dzien­niku

Dzię­kuję Ci moje dro­gie Go­spo­dar­stwo za wszystko

To miej­sce było dla cie­bie ta­kie ważne

chcę zro­zu­mieć dla­czego

Twoje na­wyki sie­dzą w ścia­nach

ostroż­nie do­daję coś od sie­bie

do­pa­so­wuję

prze­su­wam

mo­dy­fi­kuję

Prze­pra­szam je­śli prze­sta­wiam rze­czy w kuchni

mia­łaś swoją kon­cep­cję

nie wolno było jej bu­rzyć

wpa­da­łaś w szał

Pró­buję się po­cie­szać my­ślą że po­do­ba­łoby ci się że

tu je­stem

(bo tak by było?)

Wy­cią­gam z szafy twoje ubra­nia

nie mogę się prze­móc i ich wy­rzu­cić

wy­no­szę je do szopy

która ze­zuje na mnie po­wy­bi­ja­nymi szy­bami i od­cho­dzącą farbą

ko­lejna rzecz do na­prawy

Mogą mi się jesz­cze przy­dać twoje ka­lo­sze

i stara kurtka Do­ris

ple­cak Ot­tona z wojny wisi na haku

koło de­ski do ma­glo­wa­nia z wy­rytą po­chy­loną datą 1683

i wier­tarki ręcz­nej z ro­go­wym uchwy­tem

Po­ściel na łóżku zdo­biona mo­no­gra­mem babci

wciąż pach­nie tobą

Pierw­szy raz po­ru­szam się po tej oko­licy

bez cie­bie

bez ko­goś ze star­szego po­ko­le­nia

miej­scowy dia­lekt brzmi zna­jomo w uszach ale nie w ustach

Kiedy ła­pię gumę

dzwo­nię do warsz­tatu we wsi

(nu­mer za­pi­sa­łaś na kartce która wisi koło te­le­fonu)

Męż­czy­zna w słu­chawce mówi

„Jest pani w Ne­va­bacce, prawda?”

Cho­ciaż nie no­szę two­jego na­zwi­ska

i żadna z nas nie na­zywa się Ne­va­backa

Kiedy wcho­dzę do pie­karni

żeby za­mó­wić na stypę tort ka­nap­kowy

ko­bieta za ladą mówi

„Wi­dać czyją pani jest córką”

jesz­cze za­nim w ogóle wy­ja­wię swoją sprawę

Kiedy jadę do mia­sta po nowe ma­te­race

dla dzieci

sprze­dawca w me­blo­wym chce wie­dzieć: jak to

mają tra­fić do Ne­va­backi

„Ależ oczy­wi­ście że zna­łem Evę-Stinę”

Pra­co­wali ra­zem w wa­ka­cje sześć­dzie­sią­tego siód­mego

Wątki roz­cho­dzą się we wszyst­kie strony

ko­rze­nie któ­rych nie do­strze­ga­łam póki by­łaś ze mną

sta­łaś jakby na dro­dze

Ale te­raz wi­dać je wy­raź­nie, ośle­pia­jąco ja­sno

te­raz, kiedy je­stem naj­star­sza

i to ja mam da­lej

trzy­mać te wątki

do­póki nie przej­mie ich na­stępne po­ko­le­nie

Dłoń dzie­się­cio­latka w mo­jej dłoni

kiedy urna zo­staje zło­żona do ziemi

sze­ścio­latka na ko­la­nach obok dziury

od­pro­wa­dza bab­cię wzro­kiem

kiedy znika

w głębi ziemi

Jest coś w tej gle­bie

coś co cię zna

i te­raz za­po­znaje się ze mną

wę­szy

Wę­druję przez hi­sto­rię

drogą wy­ty­czoną przez przod­ków

obok mu­rów które usy­pali z ka­mieni

sto­dół które wy­peł­niali sia­nem

zbu­do­wa­nych przez nich su­szarni

pól upra­wia­nych

rok po roku rok po roku

Ślady ich ży­cia

za­ra­stają

roz­sy­pują się

zo­stają za­sło­nięte przez krzaki za­ro­śla i mech

Wę­druję czerw­cową nocą która nie zna ciem­no­ści

i czuję w ustach smak ta­li­skera

pach­nie sko­szoną trawą

do­piero co wy­ko­pa­nymi ziem­nia­kami

wy­ta­pia­niem dzieg­ciu i śnie­giem w środku zimy

gło­śno sta­wiam kroki na tej ziemi

która słu­cha

i szepce

znam twoje kroki

wiem czyją je­steś córką

XVII WIEK

Wszystko to żyje i bę­dzie żyć,

wszystko od­daje swoje ży­cie wszyst­kiemu i uży­cza swego świa­tła wszyst­kiemu

wszystko skrywa swe świa­tło przed wszyst­kim,

żywe z wszyst­kiego, że­ruje na wszyst­kim

to nie jest ani do­bro, ani zło

to po pro­stu jest.

GUN­NAR EKELÖF

Ne­va­backa

Wo­ja­kowi pew­nemu z za­chod­niej czę­ści Ko­rony zie­mię na wscho­dzie kraju jako za­płatę za służbę lo­jalną obie­cano. Prze­pły­nąw­szy stat­kiem mo­rze i do mia­sta Gam­la­kar­leby nie­dawno za­ło­żo­nego do­tarł­szy, po­dą­żył wo­jak w górę rzeki i do nie­wiel­kiej przy­był osady, w któ­rej na­wet ko­ścioła nie było, a cała wio­ska, po znacz­nym te­re­nie roz­pro­szona, rap­tem pięt­na­ście ko­mi­nów li­czyła. Żoł­nierz za­się­gnął ję­zyka. Na­po­tkani lu­dzie po szwedzku jako i on mó­wili, acz i tacy się zda­rzali, co po fiń­sku tylko ga­dać umieli.

Da­leko na wschod­nim skraju pa­ra­fii roz­cią­gał się te­ren, któ­rego uprawa jemu miała być od­tąd pi­sana. Wo­jak wie­dział, iże cha­łupę sam so­bie bę­dzie mu­siał po­sta­wić, tym jed­nak wcale się nie przej­mo­wał. Po dro­dze las ciemny i gę­sty mi­jał, ni tro­chę po­dobny li­ścio­wym, z któ­rych się wy­wo­dził. Drewna na po­rządną cha­łupę nie bra­kło. Wierz­chołki drzew szu­miały niby mo­rze, które prze­być mu­siał, na wojnę ru­sza­jąc. W bo­jo­wa­niu do­brze się spra­wił, na za­ufa­nie i sza­cu­nek ofi­ce­rów i reszty żoł­nie­rzy za­pra­co­wał. Nie po to jed­nak na świat ten przy­szedł, by ży­cie od­bie­rać i obce kraje plą­dro­wać. Uro­dził się, by w ręku ło­patę, mo­tykę i pług dzier­żyć. Już na samą myśl o go­spo­dar­stwie w dło­niach je wy­czu­wał.

W le­sie noc spę­dziw­szy, w dal­szą drogę przed świ­tem wy­ru­szył i do pa­górka, na któ­rym jego za­groda sta­nąć miała, wcze­snym ran­kiem przy­był. Nad wierz­choł­kami drzew wi­siał księ­życ pełny, co na tle wio­sen­nego nieba si­no­blady się wi­dział – wze­szedł rano, przed słoń­cem jesz­cze. Wo­jak, za­trzy­maw­szy się, na owo wznie­sie­nie dłuż­szą chwilę spo­glą­dał. Po­ra­stał je bór gę­sty, a stru­mień wo­dami roz­to­pów sze­roki i by­stry u pod­nóża jego pły­nął. Męż­czy­zna oczyma wy­obraźni uj­rzał już, gdzie dom jego sta­nie i gdzie pierw­sze pole wy­kar­czuje. Do czasu wy­ko­pa­nia studni wodę z po­toku bę­dzie czer­pał. Po opał wy­star­czyło do lasu się udać, gdzie go aż nadto było. Nie bra­kło mu więc nic, co też czło­wie­kowi po­trzebne być może. Te­ren był dzie­wi­czy, a wo­jak skory, ażeby pod­da­nym go so­bie uczy­nić, ziarno za­siać i spra­wić, by zie­mię płodną uczy­nić. Wsta­wać bę­dzie z za­pa­łem jak księ­życ ma­jowy jesz­cze przed wscho­dem słońca, by pracą się pa­rać.

Jako że go­spo­dar­stwo na sa­mot­nym wznie­sie­niu się znaj­do­wało, oto­czone kra­jem pod­mo­kłym i ba­gien­nym, Ne­va­backą ją zwano – od fiń­skiego neva – „ba­gno”, i szwedz­kiego backe – „pa­gó­rek”. Na­zwy wielu miejsc w tej oko­licy mie­sza­niną fiń­skiej ze szwedzką mowy, a cza­sem więk­szej na­wet liczby ję­zy­ków były. Zgod­nie z utar­tym zwy­cza­jem na wo­jaka podle na­zwy tego go­spo­dar­stwa wo­łano. Tak oto Matts Mat­ts­son Rask stał się Mat­t­sem Mat­ts­so­nem Ne­va­backą.

Był z Mat­tsa Ne­va­backi mąż wy­trzy­mały, od cięż­kiej pracy nie­stro­niący. Ściął Matts świerki po­tężne i na sa­mym szczy­cie pa­górka wzniósł chatę jed­no­izbową z pa­le­ni­skiem so­lid­nym, które zimą, choćby w dni naj­mroź­niej­sze, cie­pło w czte­rech ścia­nach za­pew­niało. Las koło domu wy­kar­czo­waw­szy i wy­pa­liw­szy, pole za­ło­żył. Ob­siał je i pierw­sze plony ze­brał. Choć skromne były, te­raz już po­znał, że ma moż­ność zo­stać so­bie­pa­nem. Ukształ­to­wać eg­zy­sten­cję swoją, w któ­rej to on, a nie ofi­ce­ro­wie czy kró­lo­wie o wszyst­kim zań de­cy­dują. Nie za­mie­rzał dłu­żej roz­ka­zów ni­czy­ich słu­chać i dla ka­prysu cu­dzego ży­cia na­ra­żać. Pro­wa­dzić je bę­dzie tako, jako i za sto­sowne uzna. Stąd też każde ude­rze­nie sie­kiery i każde wbi­cie ło­paty czy drąga ra­dość mu nio­sło.

Las jed­nak nie oka­zał się prze­ciw­ni­kiem wcale ła­twym do ujarz­mie­nia. Opór za­cięty mu sta­wiał. Wy­rąb drzew ży­wi­czych wiele go trudu kosz­to­wał. Kar­cze wyjść z ziemi nie chciały, jak­kol­wiek by cią­gnął. Zie­mia głów­nie w ka­mie­nie uro­dzajna była. Matts je­den po dru­gim je dźwi­gał i mur z nich bu­do­wał wo­kół po­letka skrom­nego, a gdy wie­czo­rami w sen za­pa­dał, tylko głazy i głazy mu się śniły. Ko­pał i wy­ry­wał ko­rze­nie wcze­pione w ka­mie­ni­sty grunt z taką siłą, ja­kiej by każdy czło­wiek mógł mu po­zaz­dro­ścić.

Sa­mot­no­ścią się na­pa­wał i przed­kła­dał ją nad nie­ustanne, z góry na­rzu­cone to­wa­rzy­stwo kom­pa­nów żoł­nier­skiego ży­cia. W piersi jego zro­dziło się jed­nak pra­gnie­nie nowe: za­ma­rzył mu się syn, któ­ren by w pracy na roli mógł ulżyć. Czemu by na­wet nie dwóch, sil­nych i wy­trzy­ma­łych? Je­śliby ojcu po­mo­gli, las wresz­cie jego woli by uległ – ka­mie­nie nie­mal same z gli­nia­stej ziemi by wy­ska­ki­wały.

Matts sy­nów wsze­lako nie miał, jako i nie miał żony, a w oko­licy nie­wiast w ogóle bra­kło. Naj­bliż­sza wio­ska li­czyła le­d­wie dwa ko­miny i żadna panna na wy­da­niu w niej nie miesz­kała. Ga­niać zaś po jar­mar­kach i in­szych miej­scach, gdzie – jak so­bie wy­obra­żał – kan­dy­datka mo­głaby się tra­fić, czasu nie miał.

Razu pew­nego do głowy mu przy­szło, iże nie­opo­dal za­grody roz­ciąga się ba­gno nie­mal drzew po­zba­wione. Znaj­do­wało się na pół­nocy i Matts w jego po­bliże nie­chęt­nie się za­pusz­czał. Al­bo­wiem gdy tylko doń się zbli­żył, juże go coś ja­koby ob­ser­wo­wało – pe­wien był tego nie­zbi­cie. Żadne to gu­sła: w le­sie stwo­rze­nia nie­ma­jące nic wspól­nego ni z pta­kami, ni z więk­szą zwie­rzyną miesz­kały. Lu­dzie z wio­ski w zgo­dzie z nimi żyli, lubo ich uni­kali, we­dle oby­czaju i tego, co w ja­kiej do­bie na­ka­zane było. Cza­sem ofiary im czy­nili, ukrad­kiem, gdyż na­prze­ciw na­uce Ko­ścioła to stało. Cza­sem jed­nak lu­dziom nie po­zo­sta­wało nic in­szego, jak o po­moc do nich się zwró­cić, aby cho­robę prze­pę­dzić albo nę­dzy i klę­sce głodu za­po­biec.

Matts – przy­bysz z da­leka – za­zna­jo­miony z tymi stwo­rze­niami nie był. Ich nazw ni zwy­cza­jów nie znał. W las się za­pusz­cza­jąc, no­sił ze sobą za­wżdy ja­kiś ka­wa­łek me­talu, a w ra­zie po­trzeby na całe gar­dło psalm śpie­wać za­czy­nał. Głos miał ni­ski, do­no­śny. Po­wszech­nie wia­domo było, że lud le­śny w chrze­ści­jań­skim Bogu nie ma upodo­ba­nia. To nie tak, że Matts się bał, na bacz­no­ści się jed­nak mieć wo­lał.

Gdy­byż tylko ba­gno osu­szył, miałby do­sko­nałą zie­mię uprawną, miękką a wszel­kich kęp i ko­rzeni po­zba­wioną. Oszczę­dzić by mu to mo­gło wiele za­chodu. Przed oczyma Mat­tsa żyto na polu fa­lu­jące sta­nęło. Bo­gac­two – oto co ba­gno zna­czyło. Za gra­nicą na­uczył się nieco o wód grun­to­wych ob­ni­ża­niu. Wie­dział, jak pracę na­leży wy­ko­nać, choć nie prze­czu­wał na­wet, ile trudu bę­dzie go ona kosz­to­wać, je­śli się w po­je­dynkę do niej za­bie­rze. Acz­kol­wiek gdy raz już coś po­sta­no­wił, nie zwle­kał – chwy­ciw­szy ło­patę i mo­tykę, na ba­gno po­dą­żył.

W ten go­rący letni dzień ko­mary i meszki, od któ­rych w po­wie­trzu się ro­iło, bzy­czały nad tu­rzycą. Niebo nie­bie­skie było, wręcz błę­kitne. Ptaki do treli nie­spe­cjal­nie się kwa­piły. Tylko dzię­cioł czarny w czer­wo­nej cza­peczce stu­kał ryt­micz­nie w wy­drą­żony pień na skraju opa­rze­li­ska. Od­sta­wiw­szy ło­patę i mo­tykę, Matts złote płatki drob­nych kwiat­ków na brzegu ba­gna uj­rzał. Ni­gdy wcze­śniej ta­ko­wych nie wi­dział, ale za do­bry omen je wziął. Tu­taj, wła­śnie tu­taj pierw­szy rów wy­ko­pie.

Przy­stą­pił do dzieła. Nie po­zwa­lał, aby myśl o znoju, któ­ren go czeka, ani­musz mu ode­brała i siłę, z jaką mo­tyką wy­ma­chi­wał lub ło­patę wbi­jał, osła­biła.

Pra­co­wał ciężko, much i ko­ma­rów na­wet nie od­ga­nia­jąc. Gdy słońce sta­nęło w ze­ni­cie i żar po­lał się z nieba, Matts, na­piw­szy się wody, w cie­niu legł pod świer­kiem od­sap­nąć chwilę.

We śnie jego ktoś do niego pod­szedł, ja­kaś istota o wło­sach dłu­gich, z któ­rych woda ka­pała, i oczach zło­ci­ste płatki przy­po­mi­na­ją­cych. Ni chłop, ni baba. Wo­niała mchem i wodą ba­gienną, dło­nie sę­kate miała i jak kar­ło­wata so­sna po­wy­krę­cane, a odzie­nie jakby z weł­nianki utkane. W tym śnie Matts znak krzyża uczy­nił, al­bo­wiem już po­znał, ko­góż to ma przed sobą. Sto­jąca na ba­gnie po­stać ręce w obron­nym ge­ście unio­sła. Za­chę­ca­ją­cym ru­chem wska­zała las i sze­ro­kim ge­stem mo­kra­dła ob­jęła, za­czem ręce przed sobą skrzy­żo­wała.

Męż­czy­zna prze­bu­dził się skon­fun­do­wany, z gar­dłem wy­schnię­tym. Do stra­chli­wych by­naj­mniej nie na­le­żał. Tyle się świata na­oglą­dał, iże go to za­har­to­wało, czu­cia wręcz po­zba­wiło, a du­sza jego jak gra­nit twarda się stała. Kom­pani jego na woj­nie ile wle­zie plą­dro­wali, z nie­wia­stami, ja­dłem i zło­tem ucho­dząc. Byle snem się więc nie przej­mo­wał.

Matts da­lej ro­botę cią­gnął. Dru­giego dnia rów­nież mu się zda­rzyło przy ba­gnie za­snąć, z pnia­kiem pod głową niby po­duszką. I znów go ta istota na­wie­dziła. Tego razu na wielce gniewną wy­glą­dała. Złote oczy pio­runy ci­skały. Zie­mia za­ko­ły­sała się pod oboj­giem niby ko­żuch ro­ślinny, co opa­rze­li­sko po­krywa. Matts bar­dzo do­brze po­jął, cze­góż to odeń chcą. Żeby ba­gna nie ty­kał.

Obu­dził się tak jak po­przed­nio i do pracy na po­wrót przy­stą­pił. Ni­komu za­stra­szyć ani po­ko­nać się nie da. Sam jest so­bie pa­nem i bę­dzie wbi­jać mo­tykę, kędy mu się żyw­nie po­doba! Jed­na­ko­woż ni na chwilę nie opusz­czało go wra­że­nie, że jest bacz­nie ob­ser­wo­wany.

Po ja­kim ty­go­dniu zo­stał na mo­kra­dłach na noc, by z rana da­lej ko­pać. Obu­dził się, gdy jesz­cze szaro było, a nad ko­ły­szącą się trawą, która ba­gno po­ra­stała, de­li­katny opar się uno­sił. Nie­opo­dal roz­legł się klan­gor żu­ra­wia. Na ota­cza­ją­cych go drze­wach wa­dziły się ze sobą pasz­koty i drozdy. Dzię­cioł czarny stu­kał jak zwy­kle. A zie­lo­no­siwy ku­zyn jego me­lan­cho­lij­nie la­men­to­wał.

Matts pod­niósł ło­patę.

Na­ów­czas zo­ba­czył, że ktoś przez mo­czary idzie. A może to tylko kłąb mgły? Je­śli czło­wiek jed­nak, to naj­bar­dziej pod­mo­kłą ścieżkę wy­brał.

Matts prze­że­gnał się. W kie­szeni no­szony sta­lowy nóż ści­snął.

Mgła jesz­cze moc­niej zgęst­niała, przy­bie­ra­jąc kształt wy­raźny – kształt krą­gło­ści i mięk­ko­ści. Po­stać pro­sto na Mat­tsa się kie­ro­wała. Nie­wia­sta to była o wło­sach zło­tych jako tamte kwiatki, co pod ło­patą ustą­pić mu­siały. Włosy nie­sple­cione miała – bujne, zwi­chrzone. Jej ręce i nogi dłu­gie były i wiot­kie jak li­ście tu­rzycy. Uśmie­chała się doń i oczy zie­lone jak mech weń wle­piła. Matts po­my­ślał, iże nie wi­dział do­tąd na tym świe­cie ko­biety, która krasą rów­nać by się z nią mo­gła, cho­ciaż spo­tkał – i po­siadł – wiele pa­nien na­dob­nych. Nie­zna­joma słowa nie rze­kła, tylko przed nim się za­trzy­mała, naga i uro­dziwa. Po­tem dło­nie na bar­kach jego po­ło­żyła, a on po­czuł woń prze­bo­gatą i mroczną. Do mchu go przy­ci­snąw­szy, spodnie mu roz­wią­zała i okra­kiem nań usia­dła. Ni­gdy ni­czego po­dob­nego nie do­świad­czył, na­wet z nie­rząd­ni­cami w Pra­dze.

Gdy oboje roz­ko­szy do­znali, nie­wia­sta bez słowa na mo­kra­dłach znik­nęła. Matts czuł, iż siły zeń uszły, i je­dy­nie z tru­dem ogrom­nym udało mu się z po­wro­tem do za­grody do­wlec. O ro­wów ko­pa­niu nie było na­wet co my­śleć.

Oczy­wi­ście zda­wał so­bie sprawę, z ja­kie­goż to ro­dzaju istotą spół­ko­wał. Żadna krzywda się jed­nak ni­komu nie stała – ro­zu­mo­wał – a on bę­dzie od­tąd swą chrze­ści­jań­ską du­szę chro­nić i nie do­pu­ści, by się to kie­dy­kol­wiek na po­wrót stało. Mimo wszystko przez całą je­sień, gdy zbie­rał nie­wiel­kie plony, które mu się wy­ho­do­wać udało, i całą zimę, gdy na nar­tach las prze­mie­rzał, po­lu­jąc na mniej­szą i więk­szą zwie­rzynę, coby ja­koś prze­trwać, raz za ra­zem my­ślami do tam­tej nie­zna­jo­mej wra­cał. Czę­sto się też na nar­tach na trzę­sa­wi­ska za­pusz­czał, a to dla­tego, że wy­tro­pić tam zwie­rzynę ła­two było – tak so­bie wma­wiał. Nie­mniej rów­nie mocno in­nych zu­peł­nie śla­dów wy­pa­try­wał, acz nie udało mu się ni­g­dzie zło­ci­stych wło­sów doj­rzeć.

U progu wio­sny, jed­nego wie­czoru, kiedy dął wiatr i pa­dał rzę­si­sty deszcz, za­sko­czyło go ło­mo­ta­nie do drzwi. Nóż przy pa­sku czy ma, spraw­dził, po czym ry­giel uniósł i otwo­rzył.

Po­pa­trzył wprost w zie­lone jak mech oczy. Nie dał rady się po­wstrzy­mać, wziął ją na­prędce w ra­miona i do izby wpro­wa­dził, za­cią­gnął się jej za­pa­chem – lasu, mchu i ka­mieni. Wtem jed­nak po­czuł, że nie­zna­joma coś trzyma, coś mię­dzy nimi się znaj­duje, w dół spoj­rzał i od­krył w jej ob­ję­ciach dzie­cię.

– To twoje – rze­kła. – Po­tomka ci twego od­dam, je­śli tylko mi obie­casz, iże w spo­koju ba­gno zo­sta­wisz.

Go­spo­darz na pulchne rączki po­pa­trzył, na oczy duże, nie­bie­skie, które w za­cie­ka­wie­niu mu się przy­glą­dały, i z jego ser­cem stało się coś, czego ni­gdy do­tąd nie było mu dane po­czuć.

– Przy­się­gam – od­parł. – Wszystkę zie­mię opo­rzą­dzę, ale ba­gno nie­tknięte po­zo­sta­nie.

Ukon­ten­to­wana jego obiet­nicą nie­zna­joma ode­szła.

Syn rósł szybko, pod wzglę­dem każ­dym dziecko zwy­czajne przy­po­mi­na­jąc, tyle tylko że zdrowy i silny był nad­zwy­czaj. W oko­licz­nych go­spo­dar­stwach rzecz ja­sna dzi­wiono się, skąd na­gle nowy osad­nik syna wziął. Ni­czym nie­zwy­kłym nie było jed­nak ni no­wym, że męż­czyźni na­sie­nie roz­sie­wają, za­ska­ki­wało tylko, że któ­ryś się sam swym po­tom­stwem za­jął. Sporo wpraw­dzie ga­dano, gdy Matts do są­sied­nich go­spo­darstw po proś­bie o mleko i wdzianka dla ma­łego się udał. Jed­na­ko­woż ob­ja­śnił, że matce dziecka się zmarło, a z cza­sem, gdy wi­dziano, jak oj­ciec o syna swego dba, plotki uci­chły. Matts dziecko ochrzcił w Gam­la­kar­leby, gdzie naj­bliż­szy ko­ściół się znaj­do­wał, i nadał mu imię Hen­ric.

Opie­ko­wał się nim jak matka naj­tro­skliw­sza. Naj­lep­sze ką­ski dla Hen­rica prze­wi­dziane były i chło­piec z oj­cem spał na jed­nym po­sła­niu. Wy­rósł prędko, szyb­ciej niż inne dzieci, i już po kilku la­tach Mat­t­sowi w go­spo­dar­stwie po­ma­gał. Upra­wiali żyto, jęcz­mień i rzepę i wkrótce krowę ku­pili, żeby mleko da­wała. Je­śli Mat­t­sowi zda­rzało się my­śleć o ba­gnie, to za­wżdy z wdzięcz­no­ścią za dar, jaki od niego otrzy­mał.

Kiedy Hen­ric był już nie­mal męż­czy­zną i wzro­stem zgoła ojca prze­go­nił, na­sta­wie­nie Mat­tsa zmie­niać się po­częło. Ba­gno co­raz czę­ściej my­śli jego zaj­mo­wało! Ależ ma skarb, i to tuż pod no­sem! Cóż to by była za ży­zna, wspa­niała zie­mia pod uprawy! Ba­gno doń na­le­żało, mógł przeto o nim de­cy­do­wać.

Pew­nej wio­sny, gdy pola wo­kół domu ob­siał, za­brał mo­tykę, ło­patę i wraz z Hen­ri­kiem udali się mo­kra­dła osu­szyć.

Pierw­szej nocy, na którą tam zo­stali, Matts spał głę­boko i nic mu się nie śniło, ale gdy świt na­stał, Hen­ric w po­nu­rym obu­dził się na­stroju. Matts o przy­czynę go spy­tał.

– Matka moja we śnie mnie na­wie­dziła. Po­wie­działa, iże oj­ciec da­nego jej słowa nie do­trzy­muje. Cóż ta­kiego oj­ciec jej obie­cał?

Matts py­ta­nie syna zbył. Pod­jęli prze­rwaną pracę i te­raz, gdy dwóch ich było, po­stępy szybko za­uwa­żyć się dało.

Na­stęp­nej nocy osad­nik znów spał do­brze, Hen­ric jed­nak obu­dził się ze str­wo­żo­nym ser­cem.

– Matka mówi, iże to, co ojcu dała, w każ­dej chwili ode­brać może, je­śli oj­ciec da­lej tak upar­cie bę­dzie obiet­nicę swą ła­mał. – Hen­ric Mat­tsa za ręce chwy­cił. – Oj­cze, ogromna roz­pacz serce mi roz­dziera. Cóż oj­ciec matce obie­cał?

Osad­nik jed­nak i tym ra­zem na nie­po­kój syna nie zwa­żał i od­parł tylko, że snom wie­rzyć nie trzeba. Ko­pali przez cały cie­pły letni dzień, któ­ren pod wie­loma wzglę­dami tamto lato przy­po­mi­nał, gdy Matts syna spło­dził. Syn doń na­le­żał. To Matts na­sie­nie za­siał, jego jest więc też owoc. Wy­pro­sto­wał się i tak jak po­przed­nio na ba­gno spoj­rzał, pot z czoła ocie­ra­jąc. Tu jego kró­le­stwo ro­snąć bę­dzie, tu wy­kieł­kuje bo­gac­two i tu po­wsta­nie coś trwa­łego, co syn jego pew­nego dnia po nim przej­mie.

Na skraju lasu nie­ustan­nie stu­kał dzię­cioł.

Tej nocy Mat­t­sowi coś się wżdy przy­śniło. Znów na­wie­dziła go istota o zło­tych oczach, ta sama, co pierw­szej nocy na ba­gnie. Po­dob­nie jak przed laty pięt­na­stu ni słowa nie rze­kła, lecz jej smu­tek i gniew sen wy­peł­niły, uno­sząc się wo­kół niego ni­czym ciemna, wszystko po­chła­nia­jąca bu­rza. Senna zjawa ręce ni­czym szpony doń wy­cią­gnęła, jej złość za­lała mu nos, usta i oczy, a on zląkł się, że tchu mu za­raz zbrak­nie.

Obu­dził się, po­wie­trze z tru­dem ła­piąc. Miej­sce, w któ­rym jego syn spał, pu­ste było. Matts, ze­rwaw­szy się na równe nogi, ro­zej­rzał się po ba­gnie, ci­chym i de­li­kat­nym zmierz­chem nocy let­niej otu­lo­nym. Hen­rica za­wo­łał, ten jed­nak mil­czał. Na­głym prze­ra­że­niem ogar­nięty, Matts obiegł ba­gno, krzy­cząc i syna przy­wo­łu­jąc, żad­nej jed­nak od­po­wie­dzi nie otrzy­mał ni też jego śladu ni­g­dzie nie do­strzegł. Padł na ko­lana i krzyk­nął bła­gal­nie w stronę ba­gna i lasu, by mu dziecko zwró­ciły – za­rze­kał się, że zrobi wszystko, o cóż go tylko po­pro­szą, je­śli tę je­dyną osobę, którą kie­dy­kol­wiek ko­chał, od­zy­ska.

Mo­czary po­zo­stały mil­czące i ciemne. Nie śpie­wały tam ptaki, nie stu­kał dzię­cioł. Je­dy­nie ty­siące ko­ma­rów spra­gnio­nych krwi sły­chać było.

Osad­nik do chaty wró­cił jako człek zła­many. Ni­gdy już nad ba­gno się nie wy­brał. Nie żył też wcale długo: smu­tek i tę­sk­nota zro­biły to, czego wojna nie zdo­łała – prze­mo­gły jego wolę, krzep­kość do­szczęt­nie mu ode­brały, pracę na roli czy­niąc po­nad siły. Są­sia­dów Matts uni­kał i żył wy­łącz­nie go­rzałką i tym, co w le­sie upo­lo­wał. Wresz­cie, sa­motny i zgorzk­niały, zmarł, sta­ro­ści nie do­cze­kaw­szy.

Za­groda pu­sta stała, a na li­che skrawki pól ry­chło las jął wkra­czać – las z czymś ta­kim nie zwleka. Na prze­szpiegi je­den czy dwa pędy po­syła, a w ko­lej­nym roku pędy te już na wy­so­kość czło­wieka się­gają, jest ich tylko wię­cej i wię­cej, wkrótce do­strzec nie spo­sób, że nie­gdyś pole się tam znaj­do­wało, że ktoś je orał, bro­no­wał, ob­sie­wał.

Kilka lat mi­nęło. Wieś wzdłuż rzeki się roz­ro­sła. Ni­sko po­ło­żone pola ła­twiej upra­wiać i plony lep­sze dają niż te nie­wiel­kie ka­mie­ni­ste, la­sowi wy­darte. Rzeką prze­wo­żono dzie­gieć w le­sie wy­ta­piany, skóry, ma­sło i żyto, któ­rymi po­datki opła­cano. Można było też ło­wić w niej ryby, a zimą dojść się nią dało lub na nar­tach do­je­chać aż na wy­brzeże do Gam­la­kar­leby.

Przy rzece, w pro­stej cha­cie do po­łowy w ziemi za­grze­ba­nej miesz­kała stara ko­bieta z naj­młod­szą ze swych có­rek. Matka, jako że su­rowa i bo­go­bojna, wpo­iła Es­trid Jo­hans­dot­ter ka­te­chizm i mo­dli­twy, wy­cho­wu­jąc ją tak, jak Pan Bóg przy­ka­zał. Od­kryw­szy, że dziew­czy­nie na­uka na pa­mięć z ła­two­ścią przy­cho­dzi, a do tego gło­sem pięk­nym i ja­snym jest ob­da­rzona, na­uczyła ją wszyst­kich psal­mów, które sama umiała. Es­trid śpie­wać lu­biła, więc gdy za­soby psal­mów się wy­czer­pały, jęła wy­szu­ki­wać w oko­licy tych, któ­rzy pie­śni i bal­lady znali, i te­raz to od nich na­uki po­bie­rała. Ro­biła to jed­na­ko­woż bez wie­dzy matki, ta bo­wiem w czymś ta­kim ziem­ski grzech upa­try­wała. Dzięki pie­śniom Es­trid do­wie­działa się o świe­cie sporo rze­czy, o ja­kich jej matka by się ni­gdy sło­wem nie za­jąk­nęła, bar­dzo wiele z nich mó­wiło o va­et­tach[1], trol­lach i nie­wi­dzial­nych miesz­kań­cach lasu. Wkrótce była z nimi rów­nie do­brze za­zna­jo­miona, co z apo­sto­łami i Matką Bożą. Roz­głos zy­skała jako dziew­czę, co cią­gle śpiewa: pio­rąc w rzece, owce na wy­pas za opłatą wy­pro­wa­dza­jąc, ką­piąc się w sau­nie i cha­łupę opo­rzą­dza­jąc.

Kiedy uszu matki do­szło, że Es­trid także świec­kie pie­śni śpiewa, pró­bo­wała z niej owo be­ze­ceń­stwo mio­tłą wy­pę­dzić. Nie pierw­szy zresztą raz po ten śro­dek się­gała, by córkę na wą­ską dróżkę wio­dącą do Pana spro­wa­dzić.

Es­trid po­stą­piła tedy, jak to miała w zwy­czaju – do lasu po­szła i usia­dła pod ja­rzę­bem. O drzewa tego wła­ści­wo­ściach ochron­nych do­wie­działa się z pra­sta­rych ma­gicz­nych pie­śni. Wy­śpie­wała ja­rzę­bowi swe tro­ski, a ten – jak i las cały – uważ­nie ich wy­słu­chał. Śpie­wała drze­wom naj­pięk­niej­sze pie­śni przez matkę jej za­ka­zane, a ja­rząb je dla niej prze­cho­wy­wał.

Od tam­tej pory przy lu­dziach już tylko psalmy nu­ciła.

Po śmierci matki Es­trid prawo do ich pro­stej cha­łupy utra­ciła. Gdy po­chó­wek od­pra­wiono, opróż­niła chatę i usia­dła przed nią na ka­mie­niu. Jako bez­domna sie­rota winna była te­raz roz­pa­czać. Jed­na­ko­woż oso­bliwe uczu­cie lek­ko­ści ją ogar­nęło. W ręku kiść ja­rzę­biny dzier­żyła, wrze­sień był bo­wiem i drzewo wła­śnie bar­wami się ustro­iło.

Mo­gła pracy jako słu­żąca po­szu­kać. Więk­szość bied­nych dziew­cząt tak ro­biła. Je­śli na służbę do­stać jej się nie uda, przyj­dzie jej o jał­mużnę pro­sić i na ła­sce in­nych żyć, ką­tem w ich do­mach i go­spo­dar­stwach po­miesz­ku­jąc.

Es­trid jed­nak słu­żącą być nie chciała.

Wstała i dawny swój dom zo­sta­wiła, na­wet się za sie­bie nie obej­rzaw­szy. Ru­szyła na pół­noc, do lasu, gdzie jak wie­działa, sama żyć bę­dzie mo­gła. Wkrótce ota­cza­jące ją drzewa zgęst­niały i mroczno się zro­biło. Wy­so­kie so­sny nad jej głową szu­miały. Miękki mech pod sto­pami sprę­ży­ście się ugi­nał. Do ja­rzębu – przy­ja­ciela swego – po­de­szła i pod nim usia­dła. Głowę o gładki szary pień oparł­szy, wsłu­chała się, jak w ko­ro­nie drzewa stado ko­wa­li­ków ćwierka. Sie­działa długo, w bez­ru­chu. Ja­rząb szu­miał, stare pie­śni i piosnki, które mu on­giś po­wie­rzyła, wy­śpie­wu­jąc. Es­trid je chło­nęła. Gdy wszyst­kie usły­szała, da­lej w las ru­szyła. Na­tra­fiła na ścieżkę przez lud le­śny wy­dep­taną i bez po­my­śle­nia żad­nego na nią wstą­piła. Gdy starą ścieżkę nowa prze­ci­nała, tę drugą wy­bie­rała. Tym spo­so­bem od domu daw­nego co­raz bar­dziej się od­da­lała i w końcu cał­kiem się zgu­biła.

Gdy do nie­wiel­kiej do­tarła niecki, gdzie kilka ogrom­nych so­sen po­wa­lo­nych przez bu­rzę le­żało, nie wie­działa, gdzież się znaj­duje. Usia­dła na pniu, sza­reń­kim i gład­kim jak je­dwab. Kłę­biły się w niej stare pie­śni, ale Es­trid nie śpie­wała. „Jesz­cze nie te­raz”, my­ślała. „Jesz­cze nie”.

Zo­ba­czyła wspi­na­ją­cego się po mar­twym drze­wie chrząsz­cza. Na­po­tkał mrówkę, która czuł­kami gor­li­wie po­ru­szała. Nieco da­lej na pniu ro­sło kilka grzyb­ków żół­tych i po­chy­liw­szy się, Es­trid ro­jo­wi­sko wszel­kiej ma­ści chrząsz­czy i owa­dów zo­ba­czyła. Wiatr mię­dzy drze­wami przy­hu­lał. Świa­tło przy­ga­sało, wie­czór się zbli­żał. Dziew­czyna da­lej cze­kała.

Na skraju prze­świtu dzię­cioł za­krzy­czał i Es­trid oczy unio­sła. Wzro­kiem po­szu­kaw­szy, łe­pek czer­wony do­strze­gła. Wspo­mniała opo­wia­daną przez matkę hi­sto­rię – tę o ską­pej go­spo­dyni w czar­nej wdo­wiej sukni i czer­wo­nym czepku, którą dia­beł w dzię­cioła za­mie­nił. Ale przy­po­mniała so­bie też jedną z pie­śni przez pew­nego starca jej prze­ka­zaną – iże dzię­cioł czarny z niedź­wie­dziem jest spo­krew­niony, a czło­wiek z nimi oboma. Dzię­cioł może śmierć wie­ścić. Ta jed­nak zdą­żyła już dom Es­trid na­wie­dzić.

Ptak nie od­le­ciał, jak się tego spo­dzie­wała, tylko ni­żej na pień sfru­nął i lśnią­cymi czar­nymi oczyma na nią po­pa­trzył. Wtem skrzy­dłami za­trze­po­tał i za­raz nie­opo­dal niej przy­siadł. Es­trid wstała i bez naj­mniej­szego wa­ha­nia za nim ru­szyła. Kie­dyż się koło drzewa zna­la­zła, na któ­rym ptak sie­dział, ten jesz­cze da­lej w las po­mknął.

Po­czął zmrok za­pa­dać. Je­sień była i ciem­ność szybko gęst­niała. Es­trid szła i szła, nie wie­dząc, kędy stopy sta­wia, ni jak bar­dzo już się od­da­liła. Nie po­tra­fiła też po­jąć, cze­muż to za czar­nym pta­kiem o prze­szy­wa­ją­cym krzyku po­dąża, miała wra­że­nie, jakby we śnie szła. Nic, co się przez ostatni mie­siąc wy­da­rzyło, praw­dziwe się jej nie wy­da­wało, a to, że te­raz ja­kiś ptak w naj­głęb­szy las ją pro­wa­dzi, nie było dla niej ni odro­binę wię­cej, ni odro­binę mniej rze­czy­wi­ste od ca­łej reszty. Po­czu­cie ulgi jej nie opusz­czało, a może pu­sta lub wolna się czuła albo po pro­stu zu­peł­nie sama na tym świe­cie.

Ptak tak spryt­nie i zręcz­nie ją po­pro­wa­dził, że nie zo­rien­to­wała się na­wet, gdy na ogromne we­szła mo­kra­dła.

Kie­dyż wresz­cie to do niej do­tarło, ptak ostatni krzyk z sie­bie wy­dał, po­le­ciał nad ba­gnem niby strzała z łuku wy­strze­lona i znik­nął. Nad skra­jem lasu wi­siał księ­życ do pełni się zbli­ża­jący. Es­trid chwilę stała, pa­trząc na jego tar­czę i na mo­czary. Noc ci­cha była i spo­kojna. Es­trid wy­cze­ki­wała. Zda­wała so­bie sprawę, iże jej ko­lejny krok o wszyst­kim roz­strzy­gnie.

Za­mknęła oczy i śpie­wać po­częła.

Ubie­ram się w czło­wie­czą po­stać

i wcho­dzę mię­dzy cie­nie

co noc po­trafi księ­życ wie

I krowy na pa­stwi­sku

Nie zgad­nie nikt i nie zna nikt

od­mieńca ta­jem­nicy

bo noc ma taki lekki krok

Pa­stwi­sko kro­wom służy

Sły­szała, jak ktoś się zbliża, lecz z za­mknię­tymi oczyma śpie­wała da­lej. Otwo­rzyła je do­piero, gdy ostat­nie słowa uci­chły. Stał przed nią młody, bro­daty męż­czy­zna o dłu­gich ja­snych wło­sach i za­cie­ka­wiony jej się przy­glą­dał. Po­winna się była wy­stra­szyć, lecz wcale lęku nie czuła. Nic w ogóle nie czuła.

Po­staci wstą­pią w nowy kształt

i znikną w gę­stym le­sie

nie­tknięty pu­char pe­łen jest

Noc kro­czy przez pa­stwi­sko

Śpiew Es­trid zwa­bił Hen­rica, który nic po­dob­nego przez wszyst­kie lata, które z lu­dem le­śnym spę­dził, nie sły­szał. Miał uczu­cie, jakby go to śpie­wa­nie za­cza­ro­wało. A gdy w oczy dziew­czy­nie spoj­rzał, na­tych­miast za­czął za­po­mi­nać, cze­góż to przez lata na tym od­lu­dziu do­świad­czył.

– Mie­nią mnie Es­trid – przed­sta­wiła się ona. – Co mo­żesz mi dać?

– Nie mam nic – od­parł Hen­ric. – Nic poza parą sil­nych rąk i swą mło­do­ścią.

Po­pa­trzyła na sto­ją­cego przed sobą męż­czy­znę i po­my­ślała, że z taką przy­szło­ścią po­go­dzić się może.

Po­dała mu rękę.

Po­gra­nicz­nicy

Pew­nej je­sieni po oko­licy plotka krą­żyć za­częła, iże się w le­sie roz­bój­nik ukrywa. W wio­skach nad rzeką ktoś się do spi­chrzy wła­my­wał, żyto kradł i so­lone ryby. W jed­nym go­spo­dar­stwie ło­pata znik­nęła, w in­nym okrą­głe bo­chenki chleba – co do ostat­niego – które go­spo­dyni na belce pod su­fi­tem do wy­schnię­cia po­wie­siła, nim się ro­dzina w da­leką drogę do ko­ścioła w Gam­la­kar­leby wy­brała. Z Ne­va­backi za­brano szyte rę­ka­wice i nie­wiel­kie wia­dro, a za­grod­nicy Skog­sperä sól i sie­kierę stra­cili.

Lu­dzie w oko­licy przy­zwy­cza­jeni byli do wro­gich na­pa­ści i wi­doku kró­lew­skich żoł­da­ków, co wcie­lać mło­dzień­ców do przy­mu­so­wej służby przy­jeż­dżali, jed­nakże los im przy­naj­mniej od po­ko­leń roz­bój­ni­ków oszczę­dził. Ze stra­chu nie po­zwa­lano bia­ło­gło­wom cho­dzić sa­mot­nie mię­dzy wio­skami i naj­chęt­niej gro­mad­nie do mia­sta jeż­dżono, by do ko­ścioła lub na targ się udać. Pew­nej so­boty męż­czyźni z nie­mal wszyst­kich za­gród w dzidy, ku­sze i kije się uzbro­iw­szy, ru­szyli, by zło­czyńcę poj­mać. Zna­leźli ślady świad­czące, iże ktoś drzewo w le­sie w oko­li­cach Ba­gna Ve­att rą­bał, ale choć psy ze sobą mieli, trop zgu­bili i z pu­stymi rę­koma do domu im przy­szło wró­cić.

Żona Jona Hen­rics­sona Ne­va­backi – Ka­rin Hans­dot­ter – dzień w dzień mę­żowi kołki na gło­wie cio­sała, by kłódki na wszyst­kie szopy i bu­dynki w go­spo­dar­stwie za­ło­żył. Jon utrzy­my­wał, że nic im zu­peł­nie nie grozi, ni­komu wszak krzywda się żadna nie stała. Żona jed­nak nie ustę­po­wała i mó­wiła, że ina­czej bę­dzie ga­dał, gdy krowy i cie­laki z obory im wy­będą.

Stara ma­tula Es­trid, naj­młod­szych człon­ków ro­dziny kaszką kar­miąca, słu­chała tego w mil­cze­niu. Już na­wy­kła do tego, że w domu naj­star­szego syna od­zy­wać się nie warto. Dzięki temu rza­dziej do swa­rów z sy­nową do­cho­dzi. W po­bli­skiej dzier­ża­wie Skog­sperä syn jej naj­młod­szy Elim Hen­rics­son Skog­sperä i żona jego przyj­mo­wali ją za­wsze ser­decz­nie i życz­li­wie. Le­d­wie jed­nak ko­niec z koń­cem wią­zali, przeto Es­trid nie chciała się zbyt czę­sto do nich wpra­szać. Jej średni syn Abra­ham Hen­rics­son, który za­wżdy czuł się naj­le­piej, bie­ga­jąc po la­sach i bez­dro­żach, rok wcze­śniej do ar­mii kró­lew­skiej zo­stał wcie­lony. Od tam­tej pory słuch po nim za­gi­nął. W my­ślach Es­trid pró­bo­wała mu to­wa­rzy­szyć pod­czas mar­szu na po­łu­dnie, ku wiel­kim osła­wio­nym woj­nom. Co jadł, w co się przy­odzie­wał? Z kim roz­ma­wiał? Jak wy­glą­dały drzewa tam, gdzie wła­śnie prze­by­wał?

W nie­wiel­kiej cha­cie, w któ­rej na wy­cugu żyła, Es­trid chęt­nie dzie­ciom Jona i Ka­rin opo­wia­dała o pra­dziadku ze strony ojca, który spo­tkał nad Ba­gnem Ve­att opie­kunkę lasu – rå[2] – i o tym, jak ona sama pew­nego je­sien­nego dnia, gdy ba­gno po­de­szło wodą i groźne było, ich dziadka tam spo­tkała. Hi­sto­rii ta­kich przy sy­no­wej nie mo­gła opo­wia­dać. Ka­rin nie była w sta­nie ich znieść.

Te­raz jed­nak coś Es­trid uwie­rało i gdy tylko wszy­scy zje­dli, z cie­płego domu wy­szła i do chaty swej po­drep­tała. Chwilę stała na po­dwó­rzu, spo­glą­da­jąc w niebo. Święty Mar­cin był już za pa­sem. Zima cze­kała u progu. Ma­tula za­sta­no­wiła się nad rze­czami, które w oko­licy zgi­nęły: rę­ka­wice, je­dze­nie, na­rzę­dzia.

To, co po­trzebne, ażeby zimę prze­trwać.

Otwo­rzyła drzwi chaty, drewna do pa­le­ni­ska do­ło­żyła i przy po­świa­cie wzma­ga­ją­cego się ognia do­by­tek swój przej­rzała. W końcu za­do­wo­lona na ła­wie przy­cup­nęła. Sie­działa dłuż­szą chwilę, przy­glą­da­jąc się żół­tym pło­mie­niom tań­czą­cym w ko­minku. Na­stęp­nego dnia wstała wcze­snym ran­kiem. Jesz­cze nim słońce na nie­bie się po­ja­wiło, za­pa­ko­wała mały to­bo­łek i do lasu ścieżką za sto­dołą ru­szyła. Zna­la­zła ją bez trudu, bo księ­życ, choć nie w pełni, wszystko zim­nym świa­tłem ob­le­wał. Na śnieg pa­dały dłu­gie cie­nie drzew.

Nad Ba­gno Ve­att do­tarła tuż przed wscho­dem słońca, które mo­kra­dła zło­tem i ró­żem za­bar­wiło – każde oszro­nione źdźbło lśniło i mie­niło się w jego pro­mie­niach. Z ziemi mgła się pod­no­siła i Es­trid aż się prze­że­gnała. Wy­glą­dało to tak, jakby lud le­śny tego ranka z kry­jó­wek wy­szedł, by od­dać się tań­com. Mu­siała być ostrożna. Nie łu­dziła się, że przez wzgląd na męża, który z nich się prze­cie wy­wo­dził, nic jej z ich strony nie grozi.

Je­dyną srebrną mo­netę, jaką po­sia­dała, w dłoń wzięła i mocno ści­snęła. Po­chu­chała na nią i wy­śpie­wała dawną pieśń, słowa on­giś wy­uczone, do­dała też wła­sne, przez sie­bie samą uło­żone mat­czyne słowa, które chro­nią i prze­strze­gają. Za­czem rzu­ciła mo­netę da­leko przed sie­bie, hen na mo­kra­dło, i usły­szała, jak ze sre­brzy­stym dźwię­kiem w wodę ude­rza.

Mgła za­fa­lo­wała, jakby chciała ski­nąć ku niej lub dy­gnąć. Starą ko­bie­cinę cał­ko­wity spo­kój ogar­nął. Nic wię­cej zro­bić nie mo­gła. Mu­snęła pal­cami me­tal w kie­szeni far­tu­cha i na wszelki wy­pa­dek jesz­cze raz znak krzyża uczy­niła. Po­tem usia­dła, na dłuż­sze cze­ka­nie go­towa.

Cze­kać po­tra­fiła. Wcze­śniej czy póź­niej za­wżdy coś się działo, je­śli tylko cier­pli­wym się było.

Słońce po­woli wspi­nało się na bla­do­nie­bie­skie póź­no­je­sienne niebo. Ma­tula mar­zła, lecz na krok się z miej­sca nie ru­szyła. Spo­glą­dała na mo­czary i wspo­mi­nała, jak to przed laty tu przy­szła i swą przy­szłość wy­brała. Dzię­ko­wała ba­gnu, iże ofia­ro­wało jej Hen­rica. I dzieci. Wie­lo­krot­nie. „To nie­wła­ściwe, nie wolno tak po­stę­po­wać”, twier­dził ksiądz w ko­ściele. „Tych, któ­rzy w le­sie miesz­kają, nie na­leży o nic pro­sić ni ofiar im żad­nych skła­dać. Uda­wać się winno, iże nie ist­nieją”.

Ale skoro już się o ich ist­nie­niu wie­działo? Skoro wie­działo się, że tuż obok miesz­kają? Es­trid za­wżdy pil­no­wała, by żyć z nimi w zgo­dzie. Za każ­dym ra­zem, gdy owce strzy­gła, kła­czek wełny na pło­cie wie­szała, by lud le­śny mógł ją zgrę­plo­wać. Tak dzię­ko­wała mu za to, iże owce przed wil­kami chroni. Kiedy chleb pie­kła, za­wżdy ka­wa­łek na gład­kiej skale na skraju po­dwó­rza kła­dła – jako po­dzię­ko­wa­nie dla ludu le­śnego za to, że ło­sie i re­ni­fery z dala od żyta trzyma. Kiedy ma­sło ubi­jała i ser ro­biła, po tro­chu kła­dła jed­nego i dru­giego pod ścianą sto­doły, by wdzięcz­ność oka­zać lu­dowi le­śnemu za to, iże nad kro­wami czuwa, gdy te na wy­pas do lasu idą, i nie po­zwala się do nich niedź­wie­dziom ni ro­so­ma­kom zbli­żyć.

Gdy Jon się oże­nił, a żona jego Ka­rin zo­ba­czyła, co też Es­trid wy­ra­bia, w złość straszną wpa­dła i skła­da­nia da­rów te­ścio­wej za­bro­niła, bo te­raz ona – Ka­rin – pa­nią jest w Ne­va­bacce.

Es­trid jed­nak po­stę­po­wa­nia nie zmie­niła. Wy­my­kała się z domu i da­lej swoje ro­biła, tyle tylko że w se­kre­cie.

Wresz­cie wy­da­rzyło się to, na co cze­kała. Znad od­le­głej czę­ści ba­gna wznio­sła się ku niebu smużka dymu. Znak, że kryło się tu coś wię­cej niż tylko dzi­kie zwie­rzęta, ve­atty i inne nie­wi­dzialne istoty.

Stara ma­tula pod­nio­sła się i wy­gła­dziła spód­nicę. Po­tem głę­boko na­brała po­wie­trza w płuca i za­śpie­wała pieśń, którą rok w rok, od­kąd trzy­mali krowy, wa­biła je, by na wy­pas do lasu po­szły. Naj­pierw była to Zło­to­lica, po­tem Gą­ska, te­raz Pa­nienka i jej cie­lątko. Es­trid wła­sny spo­sób miała, aby śpie­wem by­dło wa­bić, a gromki jej głos wciąż niósł się da­leko. Krowy na zimę już w obo­rze za­mknięto. To nie zwie­rzęta te­raz przy­wo­ły­wała.

Jęła ob­cho­dzić mo­kra­dła, by jak naj­bli­żej chaty po­dejść, ba­cząc, by w zdra­dziec­kie pod­łoże nie wdep­nąć. Wi­działa po­roz­rzu­caną tu żu­ra­winę – wi­domy znak uczto­wa­nia mio­do­łapa. Nie bała się jed­nak króla lasu – na­je­dzony i tłu­sty po le­cie już wkrótce miał w gaw­rze na zimę za­snąć. Znów roz­legł się jej śpiew. I zo­ba­czyła, jak przez mo­kra­dło ostroż­nie su­nie ku niej wy­soka, szczu­pła mę­ska po­stać na nar­tach ba­gien­nych.

Spo­tkali się na nie­wiel­kim ka­mie­ni­stym pa­górku. Męż­czy­zna miał dłu­gie, zwi­chrzone włosy i brodę, lecz oczy jego tak samo lśniły jak w cza­sach, gdy ma­łym był chłop­cem.

Nie brał wcale udziału w wiel­kich woj­nach w stro­nach da­le­kich. Był tu. Bli­sko. W domu.

Na ra­mie­niu miał opartą sie­kierę, którą te­raz na zie­mię od­sta­wił, o ka­mień oparł­szy.

– Tuś jest – po­wie­działa ma­tula, a słowa za­brzmiały dużo su­ro­wiej, niż serce jej dyk­to­wało. – Nie przyj­dziesz się z matką przy­wi­tać? A to chyba do brata twego na­leży? – Głową w stronę sie­kiery ski­nęła. – W le­cie za­po­działa mu się gdzieś ra­zem z solą.

– Tak. – Od­po­wiedź przy­po­mi­nała wark­nię­cie, nie wro­gie, ra­czej nie­wprawne. Jakby sto­jący przed nią męż­czy­zna dawno od mó­wie­nia od­wykł. Jakby sporo czasu mi­nęło, od­kąd z czło­wie­kiem roz­ma­wiał. – Obej­dzie się on bez niej. – Abra­ham po­pa­trzył matce w oczy. – Niech mu matka prze­każe, że to za­płata za nóż, który mi znisz­czył, gdy­śmy pod­rost­kami byli.

– Je­śli chcesz coś bra­ciom swoim po­wie­dzieć, oso­bi­ście mu­sisz to uczy­nić. My­ślę, że le­piej bę­dzie, je­śli nikt się nie do­wie, iże tu się kry­jesz.

– Co do tego ma chyba matka ra­cję. – Od­chrząk­nął i po­cią­gnął się za brodę. Zer­k­nął na to­bo­łek, który Es­trid u stóp swo­ich po­sta­wiła.

Ona uda­wała jed­nak, że tego nie wi­dzi.

– A więc ze służby żeś od­szedł.

– Nie moja rzecz wo­jaczka – prych­nął. – Cho­roby. Śmierć. Tu mi le­piej. – Po­pa­trzył na tu­rzycę i kar­ło­wate so­sny w ostat­kach mgły. Na skraju lasu para wciąż uno­siła się z omsza­łych ka­mieni, które słońce po noc­nym przy­mrozku roz­grze­wało.

– Długo tu ju­żeś jest?

– Z ja­skół­kami przy­by­łem. Ja­kiś czas so­biem ra­dził z tym, com miał, ale po­tem mu­sia­łem na­rzę­dzia zdo­być, a kiedy szczę­ście my­śliw­skie się ode mnie od­wró­ciło, po­zwo­li­łem so­bie nieco chleba i ryby wziąć.

– Zo­stać tu za­mie­rzasz? – Uważ­nie mu się przyj­rzała.

Na po­licz­kach i rę­kach miał rany, któ­rych wcze­śniej u niego nie wi­działa, na twa­rzy zmarsz­czek mu przy­było. Dużo się jed­nak nie zmie­nił. Jego wzrok wciąż w dal był skie­ro­wany, jak w dzie­ciń­stwie. Jej syn za­wżdy od­wra­cał oczy ku cze­muś, czego nikt inny doj­rzeć nie mógł.

– Nie wiem – od­po­wie­dział po­woli. – Zo­ba­czy się. Do­brze się tu czuję.

– Je­śli kraść nie prze­sta­niesz, ści­gać cię będą – ostrze­gła Es­trid. – Ka­rin co­dzien­nie Jona do tego pod­ju­dza. O krowy i cie­laki się boi.

Abra­ham prych­nął.

– A na co mi tu krowa? My­śli matka, że za­cznę ją w le­sie doić i ser ro­bić?

– Mo­żesz ją sprze­dać. Kilka mie­dzia­ków byś do­stał.

Splu­nął na zie­mię.

– Nie chcę mieć z ludźmi do czy­nie­nia. Tylko cier­pie­nie przy­no­szą.

– A sa­motny czuć się nie bę­dziesz? – Es­trid po­my­ślała o tym, jak to było trzy­mać go na ko­la­nach, kiedy był mały. Jak go kar­miła, naj­pierw pier­sią, póź­niej kaszką i prze­żu­tym chle­bem.

– Ni­gdy. – Uśmiech­nął się tak, że w gąsz­czu brody za­lśniły zęby. – Mam tu to­wa­rzy­stwo, to mi wy­star­cza.

Po­krę­ciła głową.

– Miej się le­piej na bacz­no­ści. To nie są chrze­ści­ja­nie, jak my.

– Po­winna była matka wi­dzieć, co my, chrze­ści­ja­nie, na­wza­jem so­bie w wiel­kim świe­cie czy­nimy. Nie by­łaby matka tak skora osą­dzać tych, któ­rzy nic złego matce nie wy­rzą­dzili.

– Naj­pew­niej masz to we krwi – wes­tchnęła i po­my­ślała o Hen­ricu, który przed laty z lasu wy­szedł, jej śpiew usły­szaw­szy. On też był onego czasu na wpół dziki. Abra­ham ma prawo wła­sną drogę obrać, tak jak ona nie­gdyś uczy­niła. Po­chy­liła się i wzięła za­wi­niątko, które ze sobą przy­nio­sła. – Byś kraść nie mu­siał. Coś cie­płego, byś miał co na sie­bie wło­żyć. I tro­chę soli.

– Sto­krotne dzięki, matko – od­parł z po­wagą Abra­ham. – Zima za pa­sem, wszelka po­moc w ce­nie.

Zo­sta­wiła śred­niego syna na ba­gnie i z po­wro­tem do domu po­wę­dro­wała. Już wie­działa, kędy on się po­dziewa. A to za­wsze ja­kiś po­wód do wdzięcz­no­ści.

Abra­ham cza­sem do niej pu­kał, za­wżdy nocą. Nie wy­stra­szył tym jed­nak ni­gdy Es­trid, która wie­działa, ko­góż to nie­sie. Raz przy­szedł do niej z du­żym szczu­pa­kiem zło­wio­nym, nim wodę lód skuł, i o włóczkę po­pro­sił, by rę­ka­wice na­pra­wić. In­nym ra­zem w kciuk się mocno za­ciął – Es­trid mu ranę opa­trzyła i coś nad nią wy­szep­tała. Zo­stał u niej noc całą i od­szedł do­piero o brza­sku.

– Mo­dlisz się chyba? – spy­tała, kiedy przy ko­minku się grzali.

– Mo­dlę się i ofiary skła­dam – po­wie­dział roz­ko­ja­rzony i po­pa­trzył w żar. – W le­sie jest tyle świę­to­ści, matko. Woda, która pra­gnie­nie gasi. Zwie­rzyna, która ży­cie od­daje, bym ja mógł prze­żyć. Drzewa, które schro­nie­nia i opału do­star­czają. Tak, nie ma miary, którą da­łoby się zmie­rzyć, iloma bło­go­sła­wień­stwami każ­dego dnia las mnie ob­da­rza.

– To Bóg stwo­rzył las – rze­kła. – I z jego woli moż­ność mamy zie­mię upra­wiać i przy­rodę ujarz­miać. – Es­trid miała we krwi tak psalmy, jak i le­gendy. – Pa­mię­taj do ko­ścioła cho­dzić i słowa Bo­żego słu­chać.

– W le­sie bar­dzo do­brze je sły­chać – od­parł i po dłoni ją po­kle­pał. – W ko­ściele przez to cią­głe pa­pla­nie kle­chy trudno w ogóle co­kol­wiek do­sły­szeć. A w le­sie... Sły­szała kiedy matka pierw­szy śpiew skow­ronka po dłu­giej zi­mie? Czyż to nie słowo Boże w naj­czyst­szej po­staci?

– Musi ci w każ­dym ra­zie to­wa­rzy­stwa bra­ko­wać. Ja­kiejś dziewki. Naj­wyż­sza pora, byś żonę zna­lazł. Nikt nie jest stwo­rzony do ży­cia w sa­mot­no­ści.

– Och, są tam dziewki naj­róż­niej­sze, które ni­czego nie od­ma­wiają – prych­nął, a jej ni tro­chę nie spodo­bał się ton głosu jego. – Nie trzeba mi do tego bło­go­sła­wień­stwa kle­chy.

Co­kol­wiek mó­wiła, do syna to nie do­cie­rało.

Lata mi­jały. Kra­dzieże w wio­sce się skoń­czyły, a stara ma­tula nie wie­działa, czy jej syn, je­śli cze­goś mu trzeba, od­cho­dzi tylko gdzieś da­lej, żeby to zdo­być, czy zo­stał poj­many.

Naj­młod­szej z có­rek za­grod­nika ze Skog­sperä przy­tra­fiały się za­wżdy różne rze­czy. Tak się aku­rat zło­żyło, że gdy się ro­dziła, co po­to­czyło się rów­nie szybko, jak wszystko inne, do czego się za­brała, w za­gro­dzie że­braczka stara prze­by­wała. Zer­k­nęła na nie­mowlę, gli­nianą fajką mocno się za­cią­gnęła i rze­kła: „To dziew­czę i szczę­ście, i nie­szczę­ście ca­łej ro­dzi­nie przy­nie­sie”. Tak też się stało. To ona w le­sie naj­lep­sze miej­sca do zbie­ra­nia ja­gód wy­naj­dy­wała, lecz pod­czas zry­wa­nia je­dyną swą spód­nicę darła. To ona wy­śle­dziła krowę i ja­łówkę, gdy w po­szu­ki­wa­niu po­karmu za da­leko w las się za­pu­ściły, i to jej się zda­rzyło tak krowę krzy­kiem na­stra­szyć, iże ta ucie­kła na ba­gno i się uto­piła, nim ją do­ro­śli wy­cią­gnęli. W smu­kłych ra­mio­nach miała siły wię­cej niż star­sze ro­dzeń­stwo i mo­gła ma­sło znacz­nie dłu­żej niż po­zo­stali ubi­jać, ale czę­sto ma­sel­nicę wy­wra­cała i cała ser­watka na pod­łogę wy­pły­wała.

Dziew­czę to na­zy­wało się Kri­stin Elims­dot­ter.

La­tem, pew­nego cie­płego, sło­necz­nego po­ranka Kri­stin ba­wiła się z jed­nym z ko­ciąt z za­grody przy stru­mie­niu pły­ną­cym mię­dzy Skog­sperä a Ne­va­backą. Ro­sły tam wierz­bówka i knieć wa­biące mo­tyle i Kri­stin długo na ka­mie­niu sie­działa, pa­trząc, jak ko­tek na nie po­luje. Taki cał­kiem mały już nie był, urósł, a po­ru­szał się szybko i zwin­nie.

Nad gło­wami śmi­gały im to tu, to tam ła­piące owady ja­skółki. Po­wie­trze cie­płe było i nie­ru­chome. Po pew­nym cza­sie Kri­stin pra­gnie­nie od­czuła, które wodą ze stru­mie­nia uga­siła. Za­czem głód się ode­zwał. Przy­po­mniało jej się, że kilka dni wcze­śniej ma­liny przy kro­wiej ścieżce z matką wi­działy. Może już doj­rzały? Stru­myk i ko­ciaka zo­sta­wiła i szybko prze­bie­ra­jąc no­gami, wdra­pała się po zbo­czu na łąkę, skąd ścieżka od­cho­dziła. Po­dą­żyła nią do lasu. Na­wet w cie­niu nie czuło się chłodu, od go­rąca po­wie­trze aż drżało. I zna­la­zła ma­liny! Cały gąszcz pe­łen owo­ców. Pro­sto z ga­łą­zek je ja­dła. Do­piero gdy ostat­nie ze­rwała, ode­zwało się w niej su­mie­nie. Za­cho­wała się sa­mo­lub­nie i ła­ko­mie. Zja­dła ma­liny, które chciała ze­brać matka. To ją za­smuci!

„W le­sie musi być ich wię­cej”, po­my­ślała. „Skoro te były doj­rzałe, inne też ta­kie być winny”. Zbie­rze cały far­tu­szek owo­ców i matce do domu za­nie­sie! Ru­szyła ścieżką w głąb lasu, lecz o dziwo ni­g­dzie krzaki ma­lin nie ro­sły. Szła i szła, aż da­leko od domu za­wę­dro­wała, ma­lin jed­nak ni­g­dzie nie na­po­tkaw­szy. Po­winna chyba za­cząć już wra­cać, ażeby matka się nie mar­twiła. Mo­głaby pójść ścieżką, lecz sporo drogi by nad­ło­żyła – przez las ry­chlej do domu do­trze.

Jak po­my­ślała, tak też zro­biła i ru­szyła w las na swych sze­ścio­let­nich nóż­kach. Do­brze go znała. Wpraw­dzie aż tu­taj ni­gdy się nie za­pusz­czała i ścieżką mię­dzy wy­so­kimi, szu­mią­cymi świer­kami wę­dro­wać nie mo­gła, ale mech pod jej sto­pami był miękki, a ona za­raz się u matki znaj­dzie.

Kri­stin szła, słońce nie­stru­dze­nie niebo czy­ste, błę­kitne prze­mie­rzało, a mię­dzy drze­wami wciąż nie było ni­g­dzie wi­dać ni śladu gon­tów na da­chu. Mu­siała za da­leko na za­chód zbo­czyć, skrę­ciła więc w prawo i szła da­lej. Rósł tu ładny la­sek brzo­zowy, w któ­rym drzewa zie­lo­nymi li­śćmi przy­jaź­nie do niej ma­chały oraz nie­wiel­kie ba­gno po­ro­śnięte wierz­bówką i weł­nianką się roz­po­ście­rało. Weł­nianką wą­sko­listną matki trolli wy­ście­łały łóżka swych dzia­tek, Kri­stin o tym wie­działa. Ale dzień był ja­sny, więc trolli się nie lę­kała. Ni tro­chę. Jesz­cze kroku przy­spie­szyła, cho­ciaż jej krót­kie nóżki bar­dzo się już zmę­czyły.

Gdy do­tarła do nie­wiel­kiego le­śnego stawu, któ­rego ni­gdy nie wi­działa, sama przed sobą przy­znać mu­siała, że cał­kiem się zgu­biła, do tego jest zmę­czona, głodna i zlęk­niona. Wy­czer­pana na mchu koło stawu usia­dła i do­brą chwilę pła­kała. Po­tem po­chy­liła się, by zimną wodą pra­gnie­nie uga­sić.

Na po­wierzchni stawu od­bi­cie swej twa­rzy zo­ba­czyła. W wo­dzie jed­nak coś jesz­cze do­strze­gła, coś, co mie­niło się i lśniło na dnie. Azali srebrna mo­neta? Tylko po­my­śleć, jak by oj­ciec i matka się ra­do­wali, gdyby Kri­stin z mo­netą srebrną do domu wró­ciła! Się­gnęła do wody dło­nią, ale lśniący przed­miot głę­biej się znaj­do­wał, niż są­dziła, mu­siała więc rękę da­lej wy­cią­gnąć. Noga jej z ośli­zgłego ka­mie­nia przy brzegu się zsu­nęła i Kri­stin po­le­ciała głową w dół w ciemną ot­chłań stawu. I cho­ciaż w tym miej­scu nie był bar­dzo głę­boki, od razu na dno opa­dła, nie wie­dząc, co zro­bić, by się na po­wierzch­nię wy­nu­rzyć. A tam, w dole, coś ją do sie­bie wa­biło, coś chciało ją w głę­binę za­brać, przy­cią­gało z siłą tak nie­prze­partą, że da­remna była wszelka obrona. Kri­stin pod­dała się, ciem­ność i chłód ją oto­czyły. Może to wcale nie jest ta­kie nie­bez­pieczne, może...

Wtem coś ją chwy­ciło, mocna, silna dłoń za rękę ją zła­pała i szarp­nęła ku po­wierzchni i świa­tłu.

Kri­stin ock­nęła się prze­mo­czona na brzegu, wodą kasz­ląc. Obok niej sie­dział troll, bo prze­cie mu­siał to być troll, o krza­cza­stych si­wych brwiach, splą­ta­nej bro­dzie i po­tar­ga­nych wło­sach. Z prze­ra­ża­jącą miną oczy w nią wle­piał. Kri­stin wię­cej się zlę­kła niźli tam w wo­dzie.

– Azali oj­ciec i matka przed nik­sem[3] cię nie prze­strze­gali? – burk­nął troll prze­raź­li­wym, przy­tłu­mio­nym gło­sem.

– Mo­netę zo­ba­czy­łam – od­parła Kri­stin. – Chcia­łam do domu ją za­brać, by ojca ura­do­wać.

– To ły­stek – burk­nął troll. – Niks nim do sie­bie małe dzieci wabi, ażeby je to­pić. Obie­caj mi, że wię­cej mu się oma­mić nie dasz.

Kri­stin zlęk­niona przy­tak­nęła. Trzę­sła się z zimna w mo­krej kiecy, bo nad­szedł wie­czór, a ra­zem z nim cień prze­sło­nił mo­kra­dła.

– Wy­su­szyć cię trzeba – mruk­nął troll. – Przy­rzek­nij, iże ni­komu o tym, co ci za­raz po­każę, ni­gdy nie wspo­mnisz.