Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zachwycająca saga o miejscu, gdzie losy ludzi splatają się z korzeniami drzew.
Moglibyśmy zniknąć. Może jesteśmy właśnie na najlepszej drodze. Tyle gatunków zrobiło to przed nami. Dlaczego z ludźmi miałoby być inaczej? To miejsce jednak nie zniknie. Zmieni się, ale nadal tu będzie.
Nevabacka jest małym gospodarstwem położonym na północy Finlandii. Roi się tutaj od złocistych malin moroszek, okoliczne lasy pełne są dzikich niemal mitycznych zwierząt, a nad pobliskim mokradłem, które stanowi centrum opowieści, słychać klangor żurawia. Przyroda jest niezmienna, podczas gdy mieszkańcy przychodzą i odchodzą. Niczym ważki: dzisiaj są, a jutro umierają.
Przez cztery stulecia kolejni właściciele Nevabacki mierzą się ze zmianami, które przynoszą wojny i złamane serca, a las i mokradło stają się dla nich schronieniem.
To wielowarstwowa i chwytająca za serce powieść, która przypomina nam, skąd pochodzimy i że jesteśmy nierozerwalnie złączeni z naturą.
Ludzkie pragnienia są wielkimi bohaterami tej opowieści, a teatrem staje się niewielka osada wśród bagien i lasów Finlandii. Znalazłam w niej – tak jak znajduję to w lasach otaczających mój dom – różnorodność, która prowokuje do czujności, i obfitość piękna z natury. Wciągająca lektura!
Małgorzata Lebda, pisarka i poetka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 456
W SERII DZIEŁ PISARZY SKANDYNAWSKICHUKAZAŁY SIĘ DOTYCHCZAS:
Mia KANKIMÄKI, Kobiety, o których myślę nocą, przełożyła Iwona Kiuru
Roy JACOBSEN, Niegodni, przełożyła Iwona Zimnicka
Karin SMIRNOFF, Wracam do domu, przełożyła Agata Teperek
Carl Frode TILLER, Ucieczka, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Nina WÄHÄ, Babetta, przełożyła Justyna Kwiatkowska
Karin SMIRNOFF, Jedziemy z matką na północ, przełożyła Agata Teperek
Tarjei VESAAS, Wiosenna noc / Zamek z lodu, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Tommi KINNUNEN, Powiedziała, że nie żałuje, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Anneliese PITZ, Człowiek, który kochał Syberię, przełożyła Iwona Zimnicka
Helga FLATLAND, Ostatni raz, przełożyła Karolina Drozdowska
Karin SMIRNOFF, Pojechałam do brata na południe, przełożyła Agata Teperek
Nina WÄHÄ, Testament, przełożyła Justyna Czechowska
Kjell WESTÖ, Niebo w kolorze siarki, przełożyła Katarzyna Tubylewicz
Roy JACOBSEN, Tylko matka, przełożyła Iwona Zimnicka
Knut HAMSUN, Szarady, przełożyła Maria Gołębiewska-Bijak
Laura LINDSTEDT, Oneiron, przełożył Sebastian Musielak
Roy JACOBSEN, Oczy z Rigela, przełożyła Iwona Zimnicka
Stig DAGERMAN, Poparzone dziecko, przełożyła Justyna Czechowska
Auður Ava OLAFSDÓTTIR, Blizna, przełożył Jacek Godek
Jonas T. BENGTSSON, Życie Sus, przełożyła Iwona Zimnicka
Roy JACOBSEN, Białe morze, przełożyła Iwona Zimnicka
Karen BLIXEN, Pożegnanie z Afryką, przełożyli Józef Giebułtowicz i Jadwiga Piątkowska
Carl Frode TILLER, Początki, przełożyła Katarzyna Tunkiel
Helga FLATLAND, Współczesna rodzina, przełożyła Karolina Drozdowska
Roy JACOBSEN, Niewidzialni, przełożyła Iwona Zimnicka
Malin, bratniej duszyw stosowaniu techniki pomodoro
Od tłumaczki
Ze względów historycznych Finlandia jest krajem dwujęzycznym – język szwedzki jest w niej drugim językiem urzędowym, a literatura pisana po szwedzku stanowi ważną część dziedzictwa kulturowego (nawet hymn Finlandii, Nasz kraj, został zaczerpnięty z Fänrik Ståls sägner [Opowieści chorążego Stoola, 1848–1860] napisanych po szwedzku przez fińskiego poetę narodowego Johana Ludviga Runeberga i dopiero przełożony na fiński przez Juliusa Krohna w 1867 roku). Ścisłe kontakty z ludnością fińskojęzyczną i realia historyczno-polityczne odcisnęły piętno na szwedzkojęzycznej literaturze z Finlandii, co z jednej strony stanowi dla tłumacza wyzwanie, z drugiej zmusza go niemal do zajęcia stanowiska w kwestii praw mniejszości narodowej. O ile w tekstach, których akcja dzieje się współcześnie, na ogół zmieniałabym szwedzkie nazwy miejscowości na fińskie, lepiej znane polskim czytelnikom (np. Helsingfors na Helsinki lub Åbo na Turku), o tyle ze względu na historyczność powieści Marii Turtschaninoff stanęłam przed sporym dylematem, który pojawił się niemal na pierwszej stronie.
Najpierw pomyślałam, że zastosuję współczesne zasady – miejscowości, w których przeważa ludność szwedzkojęzyczna, mają pierwszą nazwę po szwedzku, drugą po fińsku (daje się to zauważyć choćby na tablicach z nazwami administracyjnymi). Miasto pojawiające się już na samym początku powieści, Gamlakarleby, które zostało założone przez króla Szwecji i w siedemnastowiecznych dokumentach widnieje pod taką nazwą, choć w różnej pisowni, od 1977 roku nazywa się po szwedzku po prostu Karleby. Do tego przeważa w nim ludność fińskojęzyczna, więc w zasadzie powinnam używać fińskiej nazwy – Kokkola... Co więcej, szybko się zorientowałam, że trudno będzie ustalić, jak struktura ludności zmieniała się w każdej ze wspomnianych miejscowości na przestrzeni dziejów.
Kiedy już zdecydowałam się zostawiać nazwy po szwedzku – w końcu akcja dzieje się głównie wśród ludności szwedzkojęzycznej – pojawiło się miasto Uleåborg (fiń. Oulu), obecnie na tyle duże, że część czytelników może je kojarzyć. Do tego bohaterka, która z niego pochodzi, jest fińskojęzyczna, więc powinna mówić raczej o Oulu. Chociaż... Rozmawia przecież z postaciami szwedzkojęzycznymi (tego, że Kristiina jest fińskojęzyczna, czytelnik oryginału domyśla się wcześniej, niż dowiaduje się tego polski czytelnik, bo nietypowa dla szwedczyzny jest pisownia jej imienia). Mamy tu więc do czynienia z właściwymi dla pogranicza problemami mieszania się grup etniczno-językowych.
Ostatecznie więc postanowiłam całkiem zmienić strategię i zastanowić się, jak te nazwy mogły docierać do Polski. Musiały być raczej w szwedzkojęzycznej formie, choćby z tego względu, że w Polsce rządziła ta sama szwedzka dynastia Wazów co na terenach dzisiejszej Finlandii. A jeśli docierali tam kartografowie, bardziej prawdopodobne jest to, że byli szwedzkojęzyczni lub – jeśli pochodzili z innych krajów – obcowali ze szwedzkojęzyczną elitą. Zaczęłam szukać starych map i okazało się, że jest na nich spory bałagan i nazwy nie są ujednolicone – na tej samej mapie część jest po szwedzku, część po fińsku, a na każdej stosowana jest inna pisownia. W zasadzie należało się tego spodziewać. Potwierdziło to jednak moje przypuszczenia, że w Polsce używano niegdyś szwedzkich nazw (nawet w Atlasie Geograficznym Europy z 1913 roku znajdziemy na mapie Finlandii szwedzkie, a nie fińskie nazwy).
Ponieważ większe miejscowości wspominane w powieści stanowią tylko tło, a główna akcja rozgrywa się przede wszystkim w podmokłych lasach Ostrobotni, postanowiłam do 1809 roku dość konsekwentnie trzymać się szwedzkich nazw (o ile takie występują), a od XIX wieku – w przypadku miejscowości o podwójnych nazwach – zaczęłam lawirować między fińskimi a szwedzkimi – zgodnie z obecnymi zasadami nazewnictwa, żeby unaocznić zmiany, które zachodziły w Finlandii wraz z dziewiętnastowiecznym rozwojem nacjonalizmu, podniesieniem Finów do rangi narodu, oddzieleniem się terenów fińskich od Szwecji, odkrywaniem fińskiej tożsamości (także przez szwedzkojęzyczne elity) i późniejszą niepodległością kraju.
Podobne założenie przyjęłam w przypadku zjawisk prawno-kulturowych. Do 1809 roku Finlandia była integralną częścią Królestwa Szwecji (stąd na początku powieści Matts Mattson otrzymał ziemię na wschodzie kraju – w Ostrobotni). Obowiązywało tam szwedzkie prawo i nawet w XIX wieku, kiedy Finlandia jako wielkie księstwo została połączona unią personalną z Rosją, jeszcze przez jakiś czas elity pozostawały szwedzkojęzyczne i obowiązywał stary system prawny. W związku z tym do 1809 roku trzymałam się oficjalnego szwedzkojęzycznego nazewnictwa (nawet jeśli istniały fińskie odpowiedniki), po tej cezurze używałam raczej nazw fińskich, nawet jeśli dany urząd był naturalną kontynuacją poprzedniego.
Drugi dylemat związany był z nazwami postaci i potocznymi określeniami elementów przyrody nadawanymi przez bohaterów. Chociaż na ogół jestem przeciwna spolszczaniu nazw, tutaj były one na tyle znaczące, że wydało mi się to konieczne. I znów problemem okazała się wielojęzyczność – szwedzkojęzyczny czytelnik z Finlandii bez trudu zrozumie fińskie słowa, a szwedzcy czytelnicy przynajmniej się zorientują, że są to fińskie, a nie szwedzkie wstawki. Dla polskiego czytelnika, który nie zna żadnego z tych języków, nie będzie to oczywiste. Ponieważ w przeważającej większości przypadków służyło to jedynie podkreśleniu specyfiki regionu i zaznaczeniu jego dwujęzyczności, co dla polskiego czytelnika nie byłoby wcale jasne, na ogół po prostu tłumaczyłam te nazwy na język polski bez podkreślania, że coś jest fińskie, a coś szwedzkie, o ile nie miało to znaczenia dla treści. Dzięki temu polski czytelnik może maksymalnie poczuć się jak domniemany odbiorca oryginału, który bez problemu operuje oboma językami. Ponieważ autorka kilkukrotnie podkreśla, że na tych terenach ludność szwedzko- i fińskojęzyczna żyje obok siebie, nie mam poczucia, że polski czytelnik jest przez to stratny.
Z nazwami własnymi związany jest dużo większy kłopot – archaizacja. Między zamieszczonym na wstępie wierszem a pierwszym rozdziałem jest wyraźny przeskok stylistyczny. U Marii Turtschaninoff archaizacja, która z każdym kolejnym wiekiem słabnie, polega na podniesieniu stylu, a przede wszystkim na stosowaniu pojęć z epoki. Autorka wyszukiwała na przykład typowe imiona, jakie w danej epoce nadawano krowom. Żeby zachować to, jak te nazwy ewoluowały na przestrzeni dziejów, tłumaczyłam je dość dosłownie, o ile było to możliwe. Szczególnie że pomimo chęci zachowania obrazu dawnej obyczajowości raz za razem natrafiałam na trudności nie do przejścia – w Polsce występowało inne budownictwo, były inne tradycje i obyczaje, więc sporo typowych dla tego regionu fenomenów – na przykład potrawy, święta czy rodzaje chałup – wymagało opisowego wyjaśnienia lub ginęło w tłumaczeniu, bo nie ma dla nich polskich odpowiedników, a jeśli są, mogą się wydawać zbyt „swojskie”. Jednym z takich słów, których szczególnie mi żal, jest czasownik kula, czyli charakterystyczny gardłowy śpiew służący do przywoływania krów. Innym – latrinvagn, prototyp szambiarki, czyli wóz, którym wywożono z miasta beczki z nieczystościami. Mimo starań nie znalazłam na to trafnego polskiego określenia.
Problemy z przekładem dobrze ilustrują też nazwy istot zamieszkujących las, których nazw nie chciałam zastępować polskimi odpowiednikami, żeby nie mieszać folkloru północnego ze słowiańskim. Ponieważ akcja dzieje się wśród ludności szwedzkojęzycznej, a założyciel Nevabacki przypływa do Ostrobotni ze Szwecji, szukałam nordyckich, a nie fińskich nazw stworzeń. Sądziłam, że dzięki popularności mitologii nordyckiej szybko znajdę je w polskiej literaturze. Bardzo się jednak zdziwiłam – okazało się, że źródeł jest niewiele. Ostatecznie za podstawę posłużyły mi książki Artura Szrejtera: Demonologia germańska. Duchy, demony i czarownice (2013) i Bestiariusz germański. Olbrzymy, potwory i święte zwierzęta (2012). Niestety ich nazwy są tam często tworzone od nazw starogermańskich, nie szwedzkich, co nie do końca mi odpowiadało, ale nie chciałam ich dublować, bo w powieści nie ma dokładnego opisu tych istot, więc ostatecznie trzymałam się propozycji Szrejtera.
Skoro mowa o nazwach, powieść Turtschaninoff dobitnie uświadomiła mi różnice w podejściu do przyrody między Polską a Szwecją/Finlandią widoczne w sposobie nazywania roślin i zwierząt. Wprawdzie od dawna wiedziałam, że po szwedzku ptaki i rośliny mają zwykle prostsze – jednowyrazowe – nazwy, ale tutaj wobec ich nagromadzenia polszczyzna okazywała się często wręcz irytująca. Stąd też na ogół rezygnowałam z drugiego członu nazw, który na co dzień bywa pomijany, czasem jednak nie było to możliwe – dużo bym dała, żeby w polszczyźnie dzięcioła czarnego i dzięcioła zielonego dało się określić dwoma różnymi jednowyrazowymi określeniami!
Najbardziej pracochłonna okazała się jednak archaizacja całego tekstu, żeby sprawiał wrażenie starego i z każdym kolejnym wiekiem wydawał się coraz bardziej współczesny. Ponieważ to, co u Turtschaninoff stare i autentyczne, często okazywało się nieprzetłumaczalne i nie budziłoby u polskiego czytelnika żadnych skojarzeń, zdecydowałam się nieco wyraźniej zarchaizować narrację i na przykład zamiast konkretnych pojęć z epoki użyć starszych spójników i rzeczowników pospolitych, które dziś są przestarzałe, aby oddać zamysł autorki. „Stary” był też w zamyśle szyk zdań w pierwszych dwóch wiekach. Za pomoc i konsultację merytoryczną chciałabym bardzo podziękować pani profesor Agnieszce Słobodzie z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, bez której do końca życia miałabym poczucie, że ta książka mnie przerosła (i że nie należało w szkole bojkotować Henryka Sienkiewicza).
Przekład tej powieści – chyba jak żadnej innej dotychczas – wiązał się dla mnie z pracą iście detektywistyczną. Czasem nawet proste rzeczy wymagały zastanowienia – bohaterowie odwołują się na przykład do czasów niepokoju (szw. ofreden), który osoby szwedzkojęzyczne łatwo skojarzą z terminem nawiązującym do III wojny północnej i okupacji Finlandii przez Rosję (szw. Stora ofreden), jednak w polskich opracowaniach historii Finlandii bazuje się na fińskiej nazwie isoviha (do tego niezbyt szczęśliwie tłumaczonej jako Wielki Gniew). Jest ona jednak nowsza i byłaby w powieści ahistoryczna. Niejednokrotnie konieczne okazywały się dłuższe poszukiwania i dokształcanie się. Teraz już wiem – przynajmniej w teorii – jak wytapia się dziegieć i wypycha zwierzęta, przeczytałam historię kombajnu i zgłębiłam ewolucję szambiarek... Na tym właśnie polega cały urok pracy tłumacza i to właśnie sprawia, że jest to fascynujące zajęcie.
Chociaż moje poszukiwania często kończyły się fiaskiem – bo „u nas czegoś takiego nie było” – dołożyłam wszelkich starań, żeby skonsultować nieznane mi wcześniej zagadnienia, dlatego na koniec chciałam bardzo serdecznie podziękować wszystkim tym, którzy wspierali mnie radą: Alicji Nikolskiej z Państwowego Muzeum Etnograficznego w Warszawie, dr. hab. Włodzimierzowi Pesselowi z Instytutu Kultury Polskiej UW i dr. Łukaszowi Sommerowi z Pracowni Finlandystyki UW, a także Adamowi Pluszce za doprowadzenie wierszy do stanu używalności. Mam nadzieję, że lektura będzie przyjemna i dająca do myślenia.
Agata Teperek
Czyja córka
Kiedy rozpakowujemy samochód stawiam urnę na stoliku
nalewam do szklanki taliskera
Przez krótką chwilę
mam ochotę unieść wieczko urny i wlać trochę do środka
to w końcu ty nauczyłaś mnie pić whisky
Ale wznoszę toast z wieczornym słońcem
żółtym od mniszków trawnikiem przed domem
lilakami i ładniczką przy drewutni
To wszystko jest teraz moje
bo ciebie już nie ma
Mieszkam przecież tak daleko
niby skąd miałabym umieć
co teraz będzie
a ten las i ta ziemia
nie wiem nic
nie umiem nic
i jestem niczyja
po zjedzeniu do ostatka matczynej konfitury z brusznicy
przestaje się być czyjąś córką
To gospodarstwo nigdy nie było
dla mnie wakacyjnym rajem
było dla ciebie
kiedy byłaś mała
Miałaś stąd wspomnienia
przyjaźń łączyła cię z
ludźmi zwierzętami ziemią
to tu chodziłaś na tańce
to tu jeździłaś pod namiot z kuzynką
to tu brałaś udział w zawodach narciarskich
pokazywałaś, ja słuchałam jednym uchem
Nigdy tu nie mieszkałaś
ale byłaś stąd
Nawet nie wiem gdzie leży klucz do piwnicy
dlaczego tak dziwnie stukają grzejniki
kiedy przyjeżdża autobus biblioteczny
do kogo zadzwonić żeby zreperować dach
Ale
zostawiłaś listę
instrukcje
Z myślą o
na wypadek
w razie gdyby miała się przydać
Trzy miesiące przed śmiercią
byłaś tu i
pisałaś w dzienniku
Dziękuję Ci moje drogie Gospodarstwo za wszystko
To miejsce było dla ciebie takie ważne
chcę zrozumieć dlaczego
Twoje nawyki siedzą w ścianach
ostrożnie dodaję coś od siebie
dopasowuję
przesuwam
modyfikuję
Przepraszam jeśli przestawiam rzeczy w kuchni
miałaś swoją koncepcję
nie wolno było jej burzyć
wpadałaś w szał
Próbuję się pocieszać myślą że podobałoby ci się że
tu jestem
(bo tak by było?)
Wyciągam z szafy twoje ubrania
nie mogę się przemóc i ich wyrzucić
wynoszę je do szopy
która zezuje na mnie powybijanymi szybami i odchodzącą farbą
kolejna rzecz do naprawy
Mogą mi się jeszcze przydać twoje kalosze
i stara kurtka Doris
plecak Ottona z wojny wisi na haku
koło deski do maglowania z wyrytą pochyloną datą 1683
i wiertarki ręcznej z rogowym uchwytem
Pościel na łóżku zdobiona monogramem babci
wciąż pachnie tobą
Pierwszy raz poruszam się po tej okolicy
bez ciebie
bez kogoś ze starszego pokolenia
miejscowy dialekt brzmi znajomo w uszach ale nie w ustach
Kiedy łapię gumę
dzwonię do warsztatu we wsi
(numer zapisałaś na kartce która wisi koło telefonu)
Mężczyzna w słuchawce mówi
„Jest pani w Nevabacce, prawda?”
Chociaż nie noszę twojego nazwiska
i żadna z nas nie nazywa się Nevabacka
Kiedy wchodzę do piekarni
żeby zamówić na stypę tort kanapkowy
kobieta za ladą mówi
„Widać czyją pani jest córką”
jeszcze zanim w ogóle wyjawię swoją sprawę
Kiedy jadę do miasta po nowe materace
dla dzieci
sprzedawca w meblowym chce wiedzieć: jak to
mają trafić do Nevabacki
„Ależ oczywiście że znałem Evę-Stinę”
Pracowali razem w wakacje sześćdziesiątego siódmego
Wątki rozchodzą się we wszystkie strony
korzenie których nie dostrzegałam póki byłaś ze mną
stałaś jakby na drodze
Ale teraz widać je wyraźnie, oślepiająco jasno
teraz, kiedy jestem najstarsza
i to ja mam dalej
trzymać te wątki
dopóki nie przejmie ich następne pokolenie
Dłoń dziesięciolatka w mojej dłoni
kiedy urna zostaje złożona do ziemi
sześciolatka na kolanach obok dziury
odprowadza babcię wzrokiem
kiedy znika
w głębi ziemi
Jest coś w tej glebie
coś co cię zna
i teraz zapoznaje się ze mną
węszy
Wędruję przez historię
drogą wytyczoną przez przodków
obok murów które usypali z kamieni
stodół które wypełniali sianem
zbudowanych przez nich suszarni
pól uprawianych
rok po roku rok po roku
Ślady ich życia
zarastają
rozsypują się
zostają zasłonięte przez krzaki zarośla i mech
Wędruję czerwcową nocą która nie zna ciemności
i czuję w ustach smak taliskera
pachnie skoszoną trawą
dopiero co wykopanymi ziemniakami
wytapianiem dziegciu i śniegiem w środku zimy
głośno stawiam kroki na tej ziemi
która słucha
i szepce
znam twoje kroki
wiem czyją jesteś córką
XVII WIEK
Wszystko to żyje i będzie żyć,
wszystko oddaje swoje życie wszystkiemu i użycza swego światła wszystkiemu
wszystko skrywa swe światło przed wszystkim,
żywe z wszystkiego, żeruje na wszystkim
to nie jest ani dobro, ani zło
to po prostu jest.
GUNNAR EKELÖF
Nevabacka
Wojakowi pewnemu z zachodniej części Korony ziemię na wschodzie kraju jako zapłatę za służbę lojalną obiecano. Przepłynąwszy statkiem morze i do miasta Gamlakarleby niedawno założonego dotarłszy, podążył wojak w górę rzeki i do niewielkiej przybył osady, w której nawet kościoła nie było, a cała wioska, po znacznym terenie rozproszona, raptem piętnaście kominów liczyła. Żołnierz zasięgnął języka. Napotkani ludzie po szwedzku jako i on mówili, acz i tacy się zdarzali, co po fińsku tylko gadać umieli.
Daleko na wschodnim skraju parafii rozciągał się teren, którego uprawa jemu miała być odtąd pisana. Wojak wiedział, iże chałupę sam sobie będzie musiał postawić, tym jednak wcale się nie przejmował. Po drodze las ciemny i gęsty mijał, ni trochę podobny liściowym, z których się wywodził. Drewna na porządną chałupę nie brakło. Wierzchołki drzew szumiały niby morze, które przebyć musiał, na wojnę ruszając. W bojowaniu dobrze się sprawił, na zaufanie i szacunek oficerów i reszty żołnierzy zapracował. Nie po to jednak na świat ten przyszedł, by życie odbierać i obce kraje plądrować. Urodził się, by w ręku łopatę, motykę i pług dzierżyć. Już na samą myśl o gospodarstwie w dłoniach je wyczuwał.
W lesie noc spędziwszy, w dalszą drogę przed świtem wyruszył i do pagórka, na którym jego zagroda stanąć miała, wczesnym rankiem przybył. Nad wierzchołkami drzew wisiał księżyc pełny, co na tle wiosennego nieba sinoblady się widział – wzeszedł rano, przed słońcem jeszcze. Wojak, zatrzymawszy się, na owo wzniesienie dłuższą chwilę spoglądał. Porastał je bór gęsty, a strumień wodami roztopów szeroki i bystry u podnóża jego płynął. Mężczyzna oczyma wyobraźni ujrzał już, gdzie dom jego stanie i gdzie pierwsze pole wykarczuje. Do czasu wykopania studni wodę z potoku będzie czerpał. Po opał wystarczyło do lasu się udać, gdzie go aż nadto było. Nie brakło mu więc nic, co też człowiekowi potrzebne być może. Teren był dziewiczy, a wojak skory, ażeby poddanym go sobie uczynić, ziarno zasiać i sprawić, by ziemię płodną uczynić. Wstawać będzie z zapałem jak księżyc majowy jeszcze przed wschodem słońca, by pracą się parać.
Jako że gospodarstwo na samotnym wzniesieniu się znajdowało, otoczone krajem podmokłym i bagiennym, Nevabacką ją zwano – od fińskiego neva – „bagno”, i szwedzkiego backe – „pagórek”. Nazwy wielu miejsc w tej okolicy mieszaniną fińskiej ze szwedzką mowy, a czasem większej nawet liczby języków były. Zgodnie z utartym zwyczajem na wojaka podle nazwy tego gospodarstwa wołano. Tak oto Matts Mattsson Rask stał się Mattsem Mattssonem Nevabacką.
Był z Mattsa Nevabacki mąż wytrzymały, od ciężkiej pracy niestroniący. Ściął Matts świerki potężne i na samym szczycie pagórka wzniósł chatę jednoizbową z paleniskiem solidnym, które zimą, choćby w dni najmroźniejsze, ciepło w czterech ścianach zapewniało. Las koło domu wykarczowawszy i wypaliwszy, pole założył. Obsiał je i pierwsze plony zebrał. Choć skromne były, teraz już poznał, że ma możność zostać sobiepanem. Ukształtować egzystencję swoją, w której to on, a nie oficerowie czy królowie o wszystkim zań decydują. Nie zamierzał dłużej rozkazów niczyich słuchać i dla kaprysu cudzego życia narażać. Prowadzić je będzie tako, jako i za stosowne uzna. Stąd też każde uderzenie siekiery i każde wbicie łopaty czy drąga radość mu niosło.
Las jednak nie okazał się przeciwnikiem wcale łatwym do ujarzmienia. Opór zacięty mu stawiał. Wyrąb drzew żywiczych wiele go trudu kosztował. Karcze wyjść z ziemi nie chciały, jakkolwiek by ciągnął. Ziemia głównie w kamienie urodzajna była. Matts jeden po drugim je dźwigał i mur z nich budował wokół poletka skromnego, a gdy wieczorami w sen zapadał, tylko głazy i głazy mu się śniły. Kopał i wyrywał korzenie wczepione w kamienisty grunt z taką siłą, jakiej by każdy człowiek mógł mu pozazdrościć.
Samotnością się napawał i przedkładał ją nad nieustanne, z góry narzucone towarzystwo kompanów żołnierskiego życia. W piersi jego zrodziło się jednak pragnienie nowe: zamarzył mu się syn, któren by w pracy na roli mógł ulżyć. Czemu by nawet nie dwóch, silnych i wytrzymałych? Jeśliby ojcu pomogli, las wreszcie jego woli by uległ – kamienie niemal same z gliniastej ziemi by wyskakiwały.
Matts synów wszelako nie miał, jako i nie miał żony, a w okolicy niewiast w ogóle brakło. Najbliższa wioska liczyła ledwie dwa kominy i żadna panna na wydaniu w niej nie mieszkała. Ganiać zaś po jarmarkach i inszych miejscach, gdzie – jak sobie wyobrażał – kandydatka mogłaby się trafić, czasu nie miał.
Razu pewnego do głowy mu przyszło, iże nieopodal zagrody rozciąga się bagno niemal drzew pozbawione. Znajdowało się na północy i Matts w jego pobliże niechętnie się zapuszczał. Albowiem gdy tylko doń się zbliżył, juże go coś jakoby obserwowało – pewien był tego niezbicie. Żadne to gusła: w lesie stworzenia niemające nic wspólnego ni z ptakami, ni z większą zwierzyną mieszkały. Ludzie z wioski w zgodzie z nimi żyli, lubo ich unikali, wedle obyczaju i tego, co w jakiej dobie nakazane było. Czasem ofiary im czynili, ukradkiem, gdyż naprzeciw nauce Kościoła to stało. Czasem jednak ludziom nie pozostawało nic inszego, jak o pomoc do nich się zwrócić, aby chorobę przepędzić albo nędzy i klęsce głodu zapobiec.
Matts – przybysz z daleka – zaznajomiony z tymi stworzeniami nie był. Ich nazw ni zwyczajów nie znał. W las się zapuszczając, nosił ze sobą zawżdy jakiś kawałek metalu, a w razie potrzeby na całe gardło psalm śpiewać zaczynał. Głos miał niski, donośny. Powszechnie wiadomo było, że lud leśny w chrześcijańskim Bogu nie ma upodobania. To nie tak, że Matts się bał, na baczności się jednak mieć wolał.
Gdybyż tylko bagno osuszył, miałby doskonałą ziemię uprawną, miękką a wszelkich kęp i korzeni pozbawioną. Oszczędzić by mu to mogło wiele zachodu. Przed oczyma Mattsa żyto na polu falujące stanęło. Bogactwo – oto co bagno znaczyło. Za granicą nauczył się nieco o wód gruntowych obniżaniu. Wiedział, jak pracę należy wykonać, choć nie przeczuwał nawet, ile trudu będzie go ona kosztować, jeśli się w pojedynkę do niej zabierze. Aczkolwiek gdy raz już coś postanowił, nie zwlekał – chwyciwszy łopatę i motykę, na bagno podążył.
W ten gorący letni dzień komary i meszki, od których w powietrzu się roiło, bzyczały nad turzycą. Niebo niebieskie było, wręcz błękitne. Ptaki do treli niespecjalnie się kwapiły. Tylko dzięcioł czarny w czerwonej czapeczce stukał rytmicznie w wydrążony pień na skraju oparzeliska. Odstawiwszy łopatę i motykę, Matts złote płatki drobnych kwiatków na brzegu bagna ujrzał. Nigdy wcześniej takowych nie widział, ale za dobry omen je wziął. Tutaj, właśnie tutaj pierwszy rów wykopie.
Przystąpił do dzieła. Nie pozwalał, aby myśl o znoju, któren go czeka, animusz mu odebrała i siłę, z jaką motyką wymachiwał lub łopatę wbijał, osłabiła.
Pracował ciężko, much i komarów nawet nie odganiając. Gdy słońce stanęło w zenicie i żar polał się z nieba, Matts, napiwszy się wody, w cieniu legł pod świerkiem odsapnąć chwilę.
We śnie jego ktoś do niego podszedł, jakaś istota o włosach długich, z których woda kapała, i oczach złociste płatki przypominających. Ni chłop, ni baba. Woniała mchem i wodą bagienną, dłonie sękate miała i jak karłowata sosna powykręcane, a odzienie jakby z wełnianki utkane. W tym śnie Matts znak krzyża uczynił, albowiem już poznał, kogóż to ma przed sobą. Stojąca na bagnie postać ręce w obronnym geście uniosła. Zachęcającym ruchem wskazała las i szerokim gestem mokradła objęła, zaczem ręce przed sobą skrzyżowała.
Mężczyzna przebudził się skonfundowany, z gardłem wyschniętym. Do strachliwych bynajmniej nie należał. Tyle się świata naoglądał, iże go to zahartowało, czucia wręcz pozbawiło, a dusza jego jak granit twarda się stała. Kompani jego na wojnie ile wlezie plądrowali, z niewiastami, jadłem i złotem uchodząc. Byle snem się więc nie przejmował.
Matts dalej robotę ciągnął. Drugiego dnia również mu się zdarzyło przy bagnie zasnąć, z pniakiem pod głową niby poduszką. I znów go ta istota nawiedziła. Tego razu na wielce gniewną wyglądała. Złote oczy pioruny ciskały. Ziemia zakołysała się pod obojgiem niby kożuch roślinny, co oparzelisko pokrywa. Matts bardzo dobrze pojął, czegóż to odeń chcą. Żeby bagna nie tykał.
Obudził się tak jak poprzednio i do pracy na powrót przystąpił. Nikomu zastraszyć ani pokonać się nie da. Sam jest sobie panem i będzie wbijać motykę, kędy mu się żywnie podoba! Jednakowoż ni na chwilę nie opuszczało go wrażenie, że jest bacznie obserwowany.
Po jakim tygodniu został na mokradłach na noc, by z rana dalej kopać. Obudził się, gdy jeszcze szaro było, a nad kołyszącą się trawą, która bagno porastała, delikatny opar się unosił. Nieopodal rozległ się klangor żurawia. Na otaczających go drzewach wadziły się ze sobą paszkoty i drozdy. Dzięcioł czarny stukał jak zwykle. A zielonosiwy kuzyn jego melancholijnie lamentował.
Matts podniósł łopatę.
Naówczas zobaczył, że ktoś przez moczary idzie. A może to tylko kłąb mgły? Jeśli człowiek jednak, to najbardziej podmokłą ścieżkę wybrał.
Matts przeżegnał się. W kieszeni noszony stalowy nóż ścisnął.
Mgła jeszcze mocniej zgęstniała, przybierając kształt wyraźny – kształt krągłości i miękkości. Postać prosto na Mattsa się kierowała. Niewiasta to była o włosach złotych jako tamte kwiatki, co pod łopatą ustąpić musiały. Włosy niesplecione miała – bujne, zwichrzone. Jej ręce i nogi długie były i wiotkie jak liście turzycy. Uśmiechała się doń i oczy zielone jak mech weń wlepiła. Matts pomyślał, iże nie widział dotąd na tym świecie kobiety, która krasą równać by się z nią mogła, chociaż spotkał – i posiadł – wiele panien nadobnych. Nieznajoma słowa nie rzekła, tylko przed nim się zatrzymała, naga i urodziwa. Potem dłonie na barkach jego położyła, a on poczuł woń przebogatą i mroczną. Do mchu go przycisnąwszy, spodnie mu rozwiązała i okrakiem nań usiadła. Nigdy niczego podobnego nie doświadczył, nawet z nierządnicami w Pradze.
Gdy oboje rozkoszy doznali, niewiasta bez słowa na mokradłach zniknęła. Matts czuł, iż siły zeń uszły, i jedynie z trudem ogromnym udało mu się z powrotem do zagrody dowlec. O rowów kopaniu nie było nawet co myśleć.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, z jakiegoż to rodzaju istotą spółkował. Żadna krzywda się jednak nikomu nie stała – rozumował – a on będzie odtąd swą chrześcijańską duszę chronić i nie dopuści, by się to kiedykolwiek na powrót stało. Mimo wszystko przez całą jesień, gdy zbierał niewielkie plony, które mu się wyhodować udało, i całą zimę, gdy na nartach las przemierzał, polując na mniejszą i większą zwierzynę, coby jakoś przetrwać, raz za razem myślami do tamtej nieznajomej wracał. Często się też na nartach na trzęsawiska zapuszczał, a to dlatego, że wytropić tam zwierzynę łatwo było – tak sobie wmawiał. Niemniej równie mocno innych zupełnie śladów wypatrywał, acz nie udało mu się nigdzie złocistych włosów dojrzeć.
U progu wiosny, jednego wieczoru, kiedy dął wiatr i padał rzęsisty deszcz, zaskoczyło go łomotanie do drzwi. Nóż przy pasku czy ma, sprawdził, po czym rygiel uniósł i otworzył.
Popatrzył wprost w zielone jak mech oczy. Nie dał rady się powstrzymać, wziął ją naprędce w ramiona i do izby wprowadził, zaciągnął się jej zapachem – lasu, mchu i kamieni. Wtem jednak poczuł, że nieznajoma coś trzyma, coś między nimi się znajduje, w dół spojrzał i odkrył w jej objęciach dziecię.
– To twoje – rzekła. – Potomka ci twego oddam, jeśli tylko mi obiecasz, iże w spokoju bagno zostawisz.
Gospodarz na pulchne rączki popatrzył, na oczy duże, niebieskie, które w zaciekawieniu mu się przyglądały, i z jego sercem stało się coś, czego nigdy dotąd nie było mu dane poczuć.
– Przysięgam – odparł. – Wszystkę ziemię oporządzę, ale bagno nietknięte pozostanie.
Ukontentowana jego obietnicą nieznajoma odeszła.
Syn rósł szybko, pod względem każdym dziecko zwyczajne przypominając, tyle tylko że zdrowy i silny był nadzwyczaj. W okolicznych gospodarstwach rzecz jasna dziwiono się, skąd nagle nowy osadnik syna wziął. Niczym niezwykłym nie było jednak ni nowym, że mężczyźni nasienie rozsiewają, zaskakiwało tylko, że któryś się sam swym potomstwem zajął. Sporo wprawdzie gadano, gdy Matts do sąsiednich gospodarstw po prośbie o mleko i wdzianka dla małego się udał. Jednakowoż objaśnił, że matce dziecka się zmarło, a z czasem, gdy widziano, jak ojciec o syna swego dba, plotki ucichły. Matts dziecko ochrzcił w Gamlakarleby, gdzie najbliższy kościół się znajdował, i nadał mu imię Henric.
Opiekował się nim jak matka najtroskliwsza. Najlepsze kąski dla Henrica przewidziane były i chłopiec z ojcem spał na jednym posłaniu. Wyrósł prędko, szybciej niż inne dzieci, i już po kilku latach Mattsowi w gospodarstwie pomagał. Uprawiali żyto, jęczmień i rzepę i wkrótce krowę kupili, żeby mleko dawała. Jeśli Mattsowi zdarzało się myśleć o bagnie, to zawżdy z wdzięcznością za dar, jaki od niego otrzymał.
Kiedy Henric był już niemal mężczyzną i wzrostem zgoła ojca przegonił, nastawienie Mattsa zmieniać się poczęło. Bagno coraz częściej myśli jego zajmowało! Ależ ma skarb, i to tuż pod nosem! Cóż to by była za żyzna, wspaniała ziemia pod uprawy! Bagno doń należało, mógł przeto o nim decydować.
Pewnej wiosny, gdy pola wokół domu obsiał, zabrał motykę, łopatę i wraz z Henrikiem udali się mokradła osuszyć.
Pierwszej nocy, na którą tam zostali, Matts spał głęboko i nic mu się nie śniło, ale gdy świt nastał, Henric w ponurym obudził się nastroju. Matts o przyczynę go spytał.
– Matka moja we śnie mnie nawiedziła. Powiedziała, iże ojciec danego jej słowa nie dotrzymuje. Cóż takiego ojciec jej obiecał?
Matts pytanie syna zbył. Podjęli przerwaną pracę i teraz, gdy dwóch ich było, postępy szybko zauważyć się dało.
Następnej nocy osadnik znów spał dobrze, Henric jednak obudził się ze strwożonym sercem.
– Matka mówi, iże to, co ojcu dała, w każdej chwili odebrać może, jeśli ojciec dalej tak uparcie będzie obietnicę swą łamał. – Henric Mattsa za ręce chwycił. – Ojcze, ogromna rozpacz serce mi rozdziera. Cóż ojciec matce obiecał?
Osadnik jednak i tym razem na niepokój syna nie zważał i odparł tylko, że snom wierzyć nie trzeba. Kopali przez cały ciepły letni dzień, któren pod wieloma względami tamto lato przypominał, gdy Matts syna spłodził. Syn doń należał. To Matts nasienie zasiał, jego jest więc też owoc. Wyprostował się i tak jak poprzednio na bagno spojrzał, pot z czoła ocierając. Tu jego królestwo rosnąć będzie, tu wykiełkuje bogactwo i tu powstanie coś trwałego, co syn jego pewnego dnia po nim przejmie.
Na skraju lasu nieustannie stukał dzięcioł.
Tej nocy Mattsowi coś się wżdy przyśniło. Znów nawiedziła go istota o złotych oczach, ta sama, co pierwszej nocy na bagnie. Podobnie jak przed laty piętnastu ni słowa nie rzekła, lecz jej smutek i gniew sen wypełniły, unosząc się wokół niego niczym ciemna, wszystko pochłaniająca burza. Senna zjawa ręce niczym szpony doń wyciągnęła, jej złość zalała mu nos, usta i oczy, a on zląkł się, że tchu mu zaraz zbraknie.
Obudził się, powietrze z trudem łapiąc. Miejsce, w którym jego syn spał, puste było. Matts, zerwawszy się na równe nogi, rozejrzał się po bagnie, cichym i delikatnym zmierzchem nocy letniej otulonym. Henrica zawołał, ten jednak milczał. Nagłym przerażeniem ogarnięty, Matts obiegł bagno, krzycząc i syna przywołując, żadnej jednak odpowiedzi nie otrzymał ni też jego śladu nigdzie nie dostrzegł. Padł na kolana i krzyknął błagalnie w stronę bagna i lasu, by mu dziecko zwróciły – zarzekał się, że zrobi wszystko, o cóż go tylko poproszą, jeśli tę jedyną osobę, którą kiedykolwiek kochał, odzyska.
Moczary pozostały milczące i ciemne. Nie śpiewały tam ptaki, nie stukał dzięcioł. Jedynie tysiące komarów spragnionych krwi słychać było.
Osadnik do chaty wrócił jako człek złamany. Nigdy już nad bagno się nie wybrał. Nie żył też wcale długo: smutek i tęsknota zrobiły to, czego wojna nie zdołała – przemogły jego wolę, krzepkość doszczętnie mu odebrały, pracę na roli czyniąc ponad siły. Sąsiadów Matts unikał i żył wyłącznie gorzałką i tym, co w lesie upolował. Wreszcie, samotny i zgorzkniały, zmarł, starości nie doczekawszy.
Zagroda pusta stała, a na liche skrawki pól rychło las jął wkraczać – las z czymś takim nie zwleka. Na przeszpiegi jeden czy dwa pędy posyła, a w kolejnym roku pędy te już na wysokość człowieka sięgają, jest ich tylko więcej i więcej, wkrótce dostrzec nie sposób, że niegdyś pole się tam znajdowało, że ktoś je orał, bronował, obsiewał.
Kilka lat minęło. Wieś wzdłuż rzeki się rozrosła. Nisko położone pola łatwiej uprawiać i plony lepsze dają niż te niewielkie kamieniste, lasowi wydarte. Rzeką przewożono dziegieć w lesie wytapiany, skóry, masło i żyto, którymi podatki opłacano. Można było też łowić w niej ryby, a zimą dojść się nią dało lub na nartach dojechać aż na wybrzeże do Gamlakarleby.
Przy rzece, w prostej chacie do połowy w ziemi zagrzebanej mieszkała stara kobieta z najmłodszą ze swych córek. Matka, jako że surowa i bogobojna, wpoiła Estrid Johansdotter katechizm i modlitwy, wychowując ją tak, jak Pan Bóg przykazał. Odkrywszy, że dziewczynie nauka na pamięć z łatwością przychodzi, a do tego głosem pięknym i jasnym jest obdarzona, nauczyła ją wszystkich psalmów, które sama umiała. Estrid śpiewać lubiła, więc gdy zasoby psalmów się wyczerpały, jęła wyszukiwać w okolicy tych, którzy pieśni i ballady znali, i teraz to od nich nauki pobierała. Robiła to jednakowoż bez wiedzy matki, ta bowiem w czymś takim ziemski grzech upatrywała. Dzięki pieśniom Estrid dowiedziała się o świecie sporo rzeczy, o jakich jej matka by się nigdy słowem nie zająknęła, bardzo wiele z nich mówiło o vaettach[1], trollach i niewidzialnych mieszkańcach lasu. Wkrótce była z nimi równie dobrze zaznajomiona, co z apostołami i Matką Bożą. Rozgłos zyskała jako dziewczę, co ciągle śpiewa: piorąc w rzece, owce na wypas za opłatą wyprowadzając, kąpiąc się w saunie i chałupę oporządzając.
Kiedy uszu matki doszło, że Estrid także świeckie pieśni śpiewa, próbowała z niej owo bezeceństwo miotłą wypędzić. Nie pierwszy zresztą raz po ten środek sięgała, by córkę na wąską dróżkę wiodącą do Pana sprowadzić.
Estrid postąpiła tedy, jak to miała w zwyczaju – do lasu poszła i usiadła pod jarzębem. O drzewa tego właściwościach ochronnych dowiedziała się z prastarych magicznych pieśni. Wyśpiewała jarzębowi swe troski, a ten – jak i las cały – uważnie ich wysłuchał. Śpiewała drzewom najpiękniejsze pieśni przez matkę jej zakazane, a jarząb je dla niej przechowywał.
Od tamtej pory przy ludziach już tylko psalmy nuciła.
Po śmierci matki Estrid prawo do ich prostej chałupy utraciła. Gdy pochówek odprawiono, opróżniła chatę i usiadła przed nią na kamieniu. Jako bezdomna sierota winna była teraz rozpaczać. Jednakowoż osobliwe uczucie lekkości ją ogarnęło. W ręku kiść jarzębiny dzierżyła, wrzesień był bowiem i drzewo właśnie barwami się ustroiło.
Mogła pracy jako służąca poszukać. Większość biednych dziewcząt tak robiła. Jeśli na służbę dostać jej się nie uda, przyjdzie jej o jałmużnę prosić i na łasce innych żyć, kątem w ich domach i gospodarstwach pomieszkując.
Estrid jednak służącą być nie chciała.
Wstała i dawny swój dom zostawiła, nawet się za siebie nie obejrzawszy. Ruszyła na północ, do lasu, gdzie jak wiedziała, sama żyć będzie mogła. Wkrótce otaczające ją drzewa zgęstniały i mroczno się zrobiło. Wysokie sosny nad jej głową szumiały. Miękki mech pod stopami sprężyście się uginał. Do jarzębu – przyjaciela swego – podeszła i pod nim usiadła. Głowę o gładki szary pień oparłszy, wsłuchała się, jak w koronie drzewa stado kowalików ćwierka. Siedziała długo, w bezruchu. Jarząb szumiał, stare pieśni i piosnki, które mu ongiś powierzyła, wyśpiewując. Estrid je chłonęła. Gdy wszystkie usłyszała, dalej w las ruszyła. Natrafiła na ścieżkę przez lud leśny wydeptaną i bez pomyślenia żadnego na nią wstąpiła. Gdy starą ścieżkę nowa przecinała, tę drugą wybierała. Tym sposobem od domu dawnego coraz bardziej się oddalała i w końcu całkiem się zgubiła.
Gdy do niewielkiej dotarła niecki, gdzie kilka ogromnych sosen powalonych przez burzę leżało, nie wiedziała, gdzież się znajduje. Usiadła na pniu, szareńkim i gładkim jak jedwab. Kłębiły się w niej stare pieśni, ale Estrid nie śpiewała. „Jeszcze nie teraz”, myślała. „Jeszcze nie”.
Zobaczyła wspinającego się po martwym drzewie chrząszcza. Napotkał mrówkę, która czułkami gorliwie poruszała. Nieco dalej na pniu rosło kilka grzybków żółtych i pochyliwszy się, Estrid rojowisko wszelkiej maści chrząszczy i owadów zobaczyła. Wiatr między drzewami przyhulał. Światło przygasało, wieczór się zbliżał. Dziewczyna dalej czekała.
Na skraju prześwitu dzięcioł zakrzyczał i Estrid oczy uniosła. Wzrokiem poszukawszy, łepek czerwony dostrzegła. Wspomniała opowiadaną przez matkę historię – tę o skąpej gospodyni w czarnej wdowiej sukni i czerwonym czepku, którą diabeł w dzięcioła zamienił. Ale przypomniała sobie też jedną z pieśni przez pewnego starca jej przekazaną – iże dzięcioł czarny z niedźwiedziem jest spokrewniony, a człowiek z nimi oboma. Dzięcioł może śmierć wieścić. Ta jednak zdążyła już dom Estrid nawiedzić.
Ptak nie odleciał, jak się tego spodziewała, tylko niżej na pień sfrunął i lśniącymi czarnymi oczyma na nią popatrzył. Wtem skrzydłami zatrzepotał i zaraz nieopodal niej przysiadł. Estrid wstała i bez najmniejszego wahania za nim ruszyła. Kiedyż się koło drzewa znalazła, na którym ptak siedział, ten jeszcze dalej w las pomknął.
Począł zmrok zapadać. Jesień była i ciemność szybko gęstniała. Estrid szła i szła, nie wiedząc, kędy stopy stawia, ni jak bardzo już się oddaliła. Nie potrafiła też pojąć, czemuż to za czarnym ptakiem o przeszywającym krzyku podąża, miała wrażenie, jakby we śnie szła. Nic, co się przez ostatni miesiąc wydarzyło, prawdziwe się jej nie wydawało, a to, że teraz jakiś ptak w najgłębszy las ją prowadzi, nie było dla niej ni odrobinę więcej, ni odrobinę mniej rzeczywiste od całej reszty. Poczucie ulgi jej nie opuszczało, a może pusta lub wolna się czuła albo po prostu zupełnie sama na tym świecie.
Ptak tak sprytnie i zręcznie ją poprowadził, że nie zorientowała się nawet, gdy na ogromne weszła mokradła.
Kiedyż wreszcie to do niej dotarło, ptak ostatni krzyk z siebie wydał, poleciał nad bagnem niby strzała z łuku wystrzelona i zniknął. Nad skrajem lasu wisiał księżyc do pełni się zbliżający. Estrid chwilę stała, patrząc na jego tarczę i na moczary. Noc cicha była i spokojna. Estrid wyczekiwała. Zdawała sobie sprawę, iże jej kolejny krok o wszystkim rozstrzygnie.
Zamknęła oczy i śpiewać poczęła.
Ubieram się w człowieczą postać
i wchodzę między cienie
co noc potrafi księżyc wie
I krowy na pastwisku
Nie zgadnie nikt i nie zna nikt
odmieńca tajemnicy
bo noc ma taki lekki krok
Pastwisko krowom służy
Słyszała, jak ktoś się zbliża, lecz z zamkniętymi oczyma śpiewała dalej. Otworzyła je dopiero, gdy ostatnie słowa ucichły. Stał przed nią młody, brodaty mężczyzna o długich jasnych włosach i zaciekawiony jej się przyglądał. Powinna się była wystraszyć, lecz wcale lęku nie czuła. Nic w ogóle nie czuła.
Postaci wstąpią w nowy kształt
i znikną w gęstym lesie
nietknięty puchar pełen jest
Noc kroczy przez pastwisko
Śpiew Estrid zwabił Henrica, który nic podobnego przez wszystkie lata, które z ludem leśnym spędził, nie słyszał. Miał uczucie, jakby go to śpiewanie zaczarowało. A gdy w oczy dziewczynie spojrzał, natychmiast zaczął zapominać, czegóż to przez lata na tym odludziu doświadczył.
– Mienią mnie Estrid – przedstawiła się ona. – Co możesz mi dać?
– Nie mam nic – odparł Henric. – Nic poza parą silnych rąk i swą młodością.
Popatrzyła na stojącego przed sobą mężczyznę i pomyślała, że z taką przyszłością pogodzić się może.
Podała mu rękę.
Pogranicznicy
Pewnej jesieni po okolicy plotka krążyć zaczęła, iże się w lesie rozbójnik ukrywa. W wioskach nad rzeką ktoś się do spichrzy włamywał, żyto kradł i solone ryby. W jednym gospodarstwie łopata zniknęła, w innym okrągłe bochenki chleba – co do ostatniego – które gospodyni na belce pod sufitem do wyschnięcia powiesiła, nim się rodzina w daleką drogę do kościoła w Gamlakarleby wybrała. Z Nevabacki zabrano szyte rękawice i niewielkie wiadro, a zagrodnicy Skogsperä sól i siekierę stracili.
Ludzie w okolicy przyzwyczajeni byli do wrogich napaści i widoku królewskich żołdaków, co wcielać młodzieńców do przymusowej służby przyjeżdżali, jednakże los im przynajmniej od pokoleń rozbójników oszczędził. Ze strachu nie pozwalano białogłowom chodzić samotnie między wioskami i najchętniej gromadnie do miasta jeżdżono, by do kościoła lub na targ się udać. Pewnej soboty mężczyźni z niemal wszystkich zagród w dzidy, kusze i kije się uzbroiwszy, ruszyli, by złoczyńcę pojmać. Znaleźli ślady świadczące, iże ktoś drzewo w lesie w okolicach Bagna Veatt rąbał, ale choć psy ze sobą mieli, trop zgubili i z pustymi rękoma do domu im przyszło wrócić.
Żona Jona Henricssona Nevabacki – Karin Hansdotter – dzień w dzień mężowi kołki na głowie ciosała, by kłódki na wszystkie szopy i budynki w gospodarstwie założył. Jon utrzymywał, że nic im zupełnie nie grozi, nikomu wszak krzywda się żadna nie stała. Żona jednak nie ustępowała i mówiła, że inaczej będzie gadał, gdy krowy i cielaki z obory im wybędą.
Stara matula Estrid, najmłodszych członków rodziny kaszką karmiąca, słuchała tego w milczeniu. Już nawykła do tego, że w domu najstarszego syna odzywać się nie warto. Dzięki temu rzadziej do swarów z synową dochodzi. W pobliskiej dzierżawie Skogsperä syn jej najmłodszy Elim Henricsson Skogsperä i żona jego przyjmowali ją zawsze serdecznie i życzliwie. Ledwie jednak koniec z końcem wiązali, przeto Estrid nie chciała się zbyt często do nich wpraszać. Jej średni syn Abraham Henricsson, który zawżdy czuł się najlepiej, biegając po lasach i bezdrożach, rok wcześniej do armii królewskiej został wcielony. Od tamtej pory słuch po nim zaginął. W myślach Estrid próbowała mu towarzyszyć podczas marszu na południe, ku wielkim osławionym wojnom. Co jadł, w co się przyodziewał? Z kim rozmawiał? Jak wyglądały drzewa tam, gdzie właśnie przebywał?
W niewielkiej chacie, w której na wycugu żyła, Estrid chętnie dzieciom Jona i Karin opowiadała o pradziadku ze strony ojca, który spotkał nad Bagnem Veatt opiekunkę lasu – rå[2] – i o tym, jak ona sama pewnego jesiennego dnia, gdy bagno podeszło wodą i groźne było, ich dziadka tam spotkała. Historii takich przy synowej nie mogła opowiadać. Karin nie była w stanie ich znieść.
Teraz jednak coś Estrid uwierało i gdy tylko wszyscy zjedli, z ciepłego domu wyszła i do chaty swej podreptała. Chwilę stała na podwórzu, spoglądając w niebo. Święty Marcin był już za pasem. Zima czekała u progu. Matula zastanowiła się nad rzeczami, które w okolicy zginęły: rękawice, jedzenie, narzędzia.
To, co potrzebne, ażeby zimę przetrwać.
Otworzyła drzwi chaty, drewna do paleniska dołożyła i przy poświacie wzmagającego się ognia dobytek swój przejrzała. W końcu zadowolona na ławie przycupnęła. Siedziała dłuższą chwilę, przyglądając się żółtym płomieniom tańczącym w kominku. Następnego dnia wstała wczesnym rankiem. Jeszcze nim słońce na niebie się pojawiło, zapakowała mały tobołek i do lasu ścieżką za stodołą ruszyła. Znalazła ją bez trudu, bo księżyc, choć nie w pełni, wszystko zimnym światłem oblewał. Na śnieg padały długie cienie drzew.
Nad Bagno Veatt dotarła tuż przed wschodem słońca, które mokradła złotem i różem zabarwiło – każde oszronione źdźbło lśniło i mieniło się w jego promieniach. Z ziemi mgła się podnosiła i Estrid aż się przeżegnała. Wyglądało to tak, jakby lud leśny tego ranka z kryjówek wyszedł, by oddać się tańcom. Musiała być ostrożna. Nie łudziła się, że przez wzgląd na męża, który z nich się przecie wywodził, nic jej z ich strony nie grozi.
Jedyną srebrną monetę, jaką posiadała, w dłoń wzięła i mocno ścisnęła. Pochuchała na nią i wyśpiewała dawną pieśń, słowa ongiś wyuczone, dodała też własne, przez siebie samą ułożone matczyne słowa, które chronią i przestrzegają. Zaczem rzuciła monetę daleko przed siebie, hen na mokradło, i usłyszała, jak ze srebrzystym dźwiękiem w wodę uderza.
Mgła zafalowała, jakby chciała skinąć ku niej lub dygnąć. Starą kobiecinę całkowity spokój ogarnął. Nic więcej zrobić nie mogła. Musnęła palcami metal w kieszeni fartucha i na wszelki wypadek jeszcze raz znak krzyża uczyniła. Potem usiadła, na dłuższe czekanie gotowa.
Czekać potrafiła. Wcześniej czy później zawżdy coś się działo, jeśli tylko cierpliwym się było.
Słońce powoli wspinało się na bladoniebieskie późnojesienne niebo. Matula marzła, lecz na krok się z miejsca nie ruszyła. Spoglądała na moczary i wspominała, jak to przed laty tu przyszła i swą przyszłość wybrała. Dziękowała bagnu, iże ofiarowało jej Henrica. I dzieci. Wielokrotnie. „To niewłaściwe, nie wolno tak postępować”, twierdził ksiądz w kościele. „Tych, którzy w lesie mieszkają, nie należy o nic prosić ni ofiar im żadnych składać. Udawać się winno, iże nie istnieją”.
Ale skoro już się o ich istnieniu wiedziało? Skoro wiedziało się, że tuż obok mieszkają? Estrid zawżdy pilnowała, by żyć z nimi w zgodzie. Za każdym razem, gdy owce strzygła, kłaczek wełny na płocie wieszała, by lud leśny mógł ją zgręplować. Tak dziękowała mu za to, iże owce przed wilkami chroni. Kiedy chleb piekła, zawżdy kawałek na gładkiej skale na skraju podwórza kładła – jako podziękowanie dla ludu leśnego za to, że łosie i renifery z dala od żyta trzyma. Kiedy masło ubijała i ser robiła, po trochu kładła jednego i drugiego pod ścianą stodoły, by wdzięczność okazać ludowi leśnemu za to, iże nad krowami czuwa, gdy te na wypas do lasu idą, i nie pozwala się do nich niedźwiedziom ni rosomakom zbliżyć.
Gdy Jon się ożenił, a żona jego Karin zobaczyła, co też Estrid wyrabia, w złość straszną wpadła i składania darów teściowej zabroniła, bo teraz ona – Karin – panią jest w Nevabacce.
Estrid jednak postępowania nie zmieniła. Wymykała się z domu i dalej swoje robiła, tyle tylko że w sekrecie.
Wreszcie wydarzyło się to, na co czekała. Znad odległej części bagna wzniosła się ku niebu smużka dymu. Znak, że kryło się tu coś więcej niż tylko dzikie zwierzęta, veatty i inne niewidzialne istoty.
Stara matula podniosła się i wygładziła spódnicę. Potem głęboko nabrała powietrza w płuca i zaśpiewała pieśń, którą rok w rok, odkąd trzymali krowy, wabiła je, by na wypas do lasu poszły. Najpierw była to Złotolica, potem Gąska, teraz Panienka i jej cielątko. Estrid własny sposób miała, aby śpiewem bydło wabić, a gromki jej głos wciąż niósł się daleko. Krowy na zimę już w oborze zamknięto. To nie zwierzęta teraz przywoływała.
Jęła obchodzić mokradła, by jak najbliżej chaty podejść, bacząc, by w zdradzieckie podłoże nie wdepnąć. Widziała porozrzucaną tu żurawinę – widomy znak ucztowania miodołapa. Nie bała się jednak króla lasu – najedzony i tłusty po lecie już wkrótce miał w gawrze na zimę zasnąć. Znów rozległ się jej śpiew. I zobaczyła, jak przez mokradło ostrożnie sunie ku niej wysoka, szczupła męska postać na nartach bagiennych.
Spotkali się na niewielkim kamienistym pagórku. Mężczyzna miał długie, zwichrzone włosy i brodę, lecz oczy jego tak samo lśniły jak w czasach, gdy małym był chłopcem.
Nie brał wcale udziału w wielkich wojnach w stronach dalekich. Był tu. Blisko. W domu.
Na ramieniu miał opartą siekierę, którą teraz na ziemię odstawił, o kamień oparłszy.
– Tuś jest – powiedziała matula, a słowa zabrzmiały dużo surowiej, niż serce jej dyktowało. – Nie przyjdziesz się z matką przywitać? A to chyba do brata twego należy? – Głową w stronę siekiery skinęła. – W lecie zapodziała mu się gdzieś razem z solą.
– Tak. – Odpowiedź przypominała warknięcie, nie wrogie, raczej niewprawne. Jakby stojący przed nią mężczyzna dawno od mówienia odwykł. Jakby sporo czasu minęło, odkąd z człowiekiem rozmawiał. – Obejdzie się on bez niej. – Abraham popatrzył matce w oczy. – Niech mu matka przekaże, że to zapłata za nóż, który mi zniszczył, gdyśmy podrostkami byli.
– Jeśli chcesz coś braciom swoim powiedzieć, osobiście musisz to uczynić. Myślę, że lepiej będzie, jeśli nikt się nie dowie, iże tu się kryjesz.
– Co do tego ma chyba matka rację. – Odchrząknął i pociągnął się za brodę. Zerknął na tobołek, który Estrid u stóp swoich postawiła.
Ona udawała jednak, że tego nie widzi.
– A więc ze służby żeś odszedł.
– Nie moja rzecz wojaczka – prychnął. – Choroby. Śmierć. Tu mi lepiej. – Popatrzył na turzycę i karłowate sosny w ostatkach mgły. Na skraju lasu para wciąż unosiła się z omszałych kamieni, które słońce po nocnym przymrozku rozgrzewało.
– Długo tu jużeś jest?
– Z jaskółkami przybyłem. Jakiś czas sobiem radził z tym, com miał, ale potem musiałem narzędzia zdobyć, a kiedy szczęście myśliwskie się ode mnie odwróciło, pozwoliłem sobie nieco chleba i ryby wziąć.
– Zostać tu zamierzasz? – Uważnie mu się przyjrzała.
Na policzkach i rękach miał rany, których wcześniej u niego nie widziała, na twarzy zmarszczek mu przybyło. Dużo się jednak nie zmienił. Jego wzrok wciąż w dal był skierowany, jak w dzieciństwie. Jej syn zawżdy odwracał oczy ku czemuś, czego nikt inny dojrzeć nie mógł.
– Nie wiem – odpowiedział powoli. – Zobaczy się. Dobrze się tu czuję.
– Jeśli kraść nie przestaniesz, ścigać cię będą – ostrzegła Estrid. – Karin codziennie Jona do tego podjudza. O krowy i cielaki się boi.
Abraham prychnął.
– A na co mi tu krowa? Myśli matka, że zacznę ją w lesie doić i ser robić?
– Możesz ją sprzedać. Kilka miedziaków byś dostał.
Splunął na ziemię.
– Nie chcę mieć z ludźmi do czynienia. Tylko cierpienie przynoszą.
– A samotny czuć się nie będziesz? – Estrid pomyślała o tym, jak to było trzymać go na kolanach, kiedy był mały. Jak go karmiła, najpierw piersią, później kaszką i przeżutym chlebem.
– Nigdy. – Uśmiechnął się tak, że w gąszczu brody zalśniły zęby. – Mam tu towarzystwo, to mi wystarcza.
Pokręciła głową.
– Miej się lepiej na baczności. To nie są chrześcijanie, jak my.
– Powinna była matka widzieć, co my, chrześcijanie, nawzajem sobie w wielkim świecie czynimy. Nie byłaby matka tak skora osądzać tych, którzy nic złego matce nie wyrządzili.
– Najpewniej masz to we krwi – westchnęła i pomyślała o Henricu, który przed laty z lasu wyszedł, jej śpiew usłyszawszy. On też był onego czasu na wpół dziki. Abraham ma prawo własną drogę obrać, tak jak ona niegdyś uczyniła. Pochyliła się i wzięła zawiniątko, które ze sobą przyniosła. – Byś kraść nie musiał. Coś ciepłego, byś miał co na siebie włożyć. I trochę soli.
– Stokrotne dzięki, matko – odparł z powagą Abraham. – Zima za pasem, wszelka pomoc w cenie.
Zostawiła średniego syna na bagnie i z powrotem do domu powędrowała. Już wiedziała, kędy on się podziewa. A to zawsze jakiś powód do wdzięczności.
Abraham czasem do niej pukał, zawżdy nocą. Nie wystraszył tym jednak nigdy Estrid, która wiedziała, kogóż to niesie. Raz przyszedł do niej z dużym szczupakiem złowionym, nim wodę lód skuł, i o włóczkę poprosił, by rękawice naprawić. Innym razem w kciuk się mocno zaciął – Estrid mu ranę opatrzyła i coś nad nią wyszeptała. Został u niej noc całą i odszedł dopiero o brzasku.
– Modlisz się chyba? – spytała, kiedy przy kominku się grzali.
– Modlę się i ofiary składam – powiedział rozkojarzony i popatrzył w żar. – W lesie jest tyle świętości, matko. Woda, która pragnienie gasi. Zwierzyna, która życie oddaje, bym ja mógł przeżyć. Drzewa, które schronienia i opału dostarczają. Tak, nie ma miary, którą dałoby się zmierzyć, iloma błogosławieństwami każdego dnia las mnie obdarza.
– To Bóg stworzył las – rzekła. – I z jego woli możność mamy ziemię uprawiać i przyrodę ujarzmiać. – Estrid miała we krwi tak psalmy, jak i legendy. – Pamiętaj do kościoła chodzić i słowa Bożego słuchać.
– W lesie bardzo dobrze je słychać – odparł i po dłoni ją poklepał. – W kościele przez to ciągłe paplanie klechy trudno w ogóle cokolwiek dosłyszeć. A w lesie... Słyszała kiedy matka pierwszy śpiew skowronka po długiej zimie? Czyż to nie słowo Boże w najczystszej postaci?
– Musi ci w każdym razie towarzystwa brakować. Jakiejś dziewki. Najwyższa pora, byś żonę znalazł. Nikt nie jest stworzony do życia w samotności.
– Och, są tam dziewki najróżniejsze, które niczego nie odmawiają – prychnął, a jej ni trochę nie spodobał się ton głosu jego. – Nie trzeba mi do tego błogosławieństwa klechy.
Cokolwiek mówiła, do syna to nie docierało.
Lata mijały. Kradzieże w wiosce się skończyły, a stara matula nie wiedziała, czy jej syn, jeśli czegoś mu trzeba, odchodzi tylko gdzieś dalej, żeby to zdobyć, czy został pojmany.
Najmłodszej z córek zagrodnika ze Skogsperä przytrafiały się zawżdy różne rzeczy. Tak się akurat złożyło, że gdy się rodziła, co potoczyło się równie szybko, jak wszystko inne, do czego się zabrała, w zagrodzie żebraczka stara przebywała. Zerknęła na niemowlę, glinianą fajką mocno się zaciągnęła i rzekła: „To dziewczę i szczęście, i nieszczęście całej rodzinie przyniesie”. Tak też się stało. To ona w lesie najlepsze miejsca do zbierania jagód wynajdywała, lecz podczas zrywania jedyną swą spódnicę darła. To ona wyśledziła krowę i jałówkę, gdy w poszukiwaniu pokarmu za daleko w las się zapuściły, i to jej się zdarzyło tak krowę krzykiem nastraszyć, iże ta uciekła na bagno i się utopiła, nim ją dorośli wyciągnęli. W smukłych ramionach miała siły więcej niż starsze rodzeństwo i mogła masło znacznie dłużej niż pozostali ubijać, ale często maselnicę wywracała i cała serwatka na podłogę wypływała.
Dziewczę to nazywało się Kristin Elimsdotter.
Latem, pewnego ciepłego, słonecznego poranka Kristin bawiła się z jednym z kociąt z zagrody przy strumieniu płynącym między Skogsperä a Nevabacką. Rosły tam wierzbówka i knieć wabiące motyle i Kristin długo na kamieniu siedziała, patrząc, jak kotek na nie poluje. Taki całkiem mały już nie był, urósł, a poruszał się szybko i zwinnie.
Nad głowami śmigały im to tu, to tam łapiące owady jaskółki. Powietrze ciepłe było i nieruchome. Po pewnym czasie Kristin pragnienie odczuła, które wodą ze strumienia ugasiła. Zaczem głód się odezwał. Przypomniało jej się, że kilka dni wcześniej maliny przy krowiej ścieżce z matką widziały. Może już dojrzały? Strumyk i kociaka zostawiła i szybko przebierając nogami, wdrapała się po zboczu na łąkę, skąd ścieżka odchodziła. Podążyła nią do lasu. Nawet w cieniu nie czuło się chłodu, od gorąca powietrze aż drżało. I znalazła maliny! Cały gąszcz pełen owoców. Prosto z gałązek je jadła. Dopiero gdy ostatnie zerwała, odezwało się w niej sumienie. Zachowała się samolubnie i łakomie. Zjadła maliny, które chciała zebrać matka. To ją zasmuci!
„W lesie musi być ich więcej”, pomyślała. „Skoro te były dojrzałe, inne też takie być winny”. Zbierze cały fartuszek owoców i matce do domu zaniesie! Ruszyła ścieżką w głąb lasu, lecz o dziwo nigdzie krzaki malin nie rosły. Szła i szła, aż daleko od domu zawędrowała, malin jednak nigdzie nie napotkawszy. Powinna chyba zacząć już wracać, ażeby matka się nie martwiła. Mogłaby pójść ścieżką, lecz sporo drogi by nadłożyła – przez las rychlej do domu dotrze.
Jak pomyślała, tak też zrobiła i ruszyła w las na swych sześcioletnich nóżkach. Dobrze go znała. Wprawdzie aż tutaj nigdy się nie zapuszczała i ścieżką między wysokimi, szumiącymi świerkami wędrować nie mogła, ale mech pod jej stopami był miękki, a ona zaraz się u matki znajdzie.
Kristin szła, słońce niestrudzenie niebo czyste, błękitne przemierzało, a między drzewami wciąż nie było nigdzie widać ni śladu gontów na dachu. Musiała za daleko na zachód zboczyć, skręciła więc w prawo i szła dalej. Rósł tu ładny lasek brzozowy, w którym drzewa zielonymi liśćmi przyjaźnie do niej machały oraz niewielkie bagno porośnięte wierzbówką i wełnianką się rozpościerało. Wełnianką wąskolistną matki trolli wyściełały łóżka swych dziatek, Kristin o tym wiedziała. Ale dzień był jasny, więc trolli się nie lękała. Ni trochę. Jeszcze kroku przyspieszyła, chociaż jej krótkie nóżki bardzo się już zmęczyły.
Gdy dotarła do niewielkiego leśnego stawu, którego nigdy nie widziała, sama przed sobą przyznać musiała, że całkiem się zgubiła, do tego jest zmęczona, głodna i zlękniona. Wyczerpana na mchu koło stawu usiadła i dobrą chwilę płakała. Potem pochyliła się, by zimną wodą pragnienie ugasić.
Na powierzchni stawu odbicie swej twarzy zobaczyła. W wodzie jednak coś jeszcze dostrzegła, coś, co mieniło się i lśniło na dnie. Azali srebrna moneta? Tylko pomyśleć, jak by ojciec i matka się radowali, gdyby Kristin z monetą srebrną do domu wróciła! Sięgnęła do wody dłonią, ale lśniący przedmiot głębiej się znajdował, niż sądziła, musiała więc rękę dalej wyciągnąć. Noga jej z oślizgłego kamienia przy brzegu się zsunęła i Kristin poleciała głową w dół w ciemną otchłań stawu. I chociaż w tym miejscu nie był bardzo głęboki, od razu na dno opadła, nie wiedząc, co zrobić, by się na powierzchnię wynurzyć. A tam, w dole, coś ją do siebie wabiło, coś chciało ją w głębinę zabrać, przyciągało z siłą tak nieprzepartą, że daremna była wszelka obrona. Kristin poddała się, ciemność i chłód ją otoczyły. Może to wcale nie jest takie niebezpieczne, może...
Wtem coś ją chwyciło, mocna, silna dłoń za rękę ją złapała i szarpnęła ku powierzchni i światłu.
Kristin ocknęła się przemoczona na brzegu, wodą kaszląc. Obok niej siedział troll, bo przecie musiał to być troll, o krzaczastych siwych brwiach, splątanej brodzie i potarganych włosach. Z przerażającą miną oczy w nią wlepiał. Kristin więcej się zlękła niźli tam w wodzie.
– Azali ojciec i matka przed niksem[3] cię nie przestrzegali? – burknął troll przeraźliwym, przytłumionym głosem.
– Monetę zobaczyłam – odparła Kristin. – Chciałam do domu ją zabrać, by ojca uradować.
– To łystek – burknął troll. – Niks nim do siebie małe dzieci wabi, ażeby je topić. Obiecaj mi, że więcej mu się omamić nie dasz.
Kristin zlękniona przytaknęła. Trzęsła się z zimna w mokrej kiecy, bo nadszedł wieczór, a razem z nim cień przesłonił mokradła.
– Wysuszyć cię trzeba – mruknął troll. – Przyrzeknij, iże nikomu o tym, co ci zaraz pokażę, nigdy nie wspomnisz.