Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o dorastaniu w czasach wojen światowych i o dziecięcej wyobraźni, bez której świat pozbawiony jest kolorów i smaków.
Maria Faryniak nienawidzi rodziny swego zmarłego męża. Jednak w obliczu szansy na lepsze życie decyduje się na największy koszmar każdej matki – rozłąkę z dzieckiem.
Zostaje pokojówką w majątku Kazimierza Czartoryskiego. Praca wymaga od niej przeprowadzki i zostawienie Mychajły rodzinie męża – surowej ciotce Kasi i wujowi Stefanowi, właścicielowi księgarni. Faryniakowie chcą odpokutować swoje winy, dać dziecku dom, zapewnić edukację, wychować go jak własnego syna.
Mychajło Faryniak od tej pory dorasta pod skrzydłami obrotnej ciotki i marzycielskiego wujka. Zaprzyjaźnia się z Romkiem i Feciem, a także doświadcza pierwszej miłości. Zostaje nawet właścicielem wilka. Kiedy wybucha I wojna światowa dzieciństwo Mychajły się kończy. II wojna światowa połączy losy dwóch zupełnie nieznanych rodzin na zawsze.
Ta powieść historyczna rozgrywa się w Ukrainie, Polsce i Francji, oraz obejmuje ponad sto lat historii. Przetłumaczona brawurowo przez poetę, Bohdana Zadurę, zabiera czytelnika w podróż po krainach rzeczywistych i wyobrażonych, przez okrucieństwa wojen, dziecięcą tęsknotę i świat, którego już nie ma.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU: Абрикосова книгарня
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Sylwia Kordylas-Niedziółka, Anna Skowrońska, Agata Wawrzaszek / CAŁA JASKRAWOŚĆ
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Ilustracje na okładce: © Mannaggia / Stock.Adobe.com
Copyright © by Oresta Osiichuk, 2021
Copyright © NF LLC (Nash Format Publishers), 2021
Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Bohdan Zadura, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-419-1
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Przez otwarty lufcik, z którego właśnie zerwałem pajęczynę, wlewał się ocean wiosennych zapachów. Zakurzona szyba przypominała mgliste pejzaże, wśród których z trudem odnalazłem własne odbicie – zagubionego, nieogolonego mężczyzny. To brudne szkło stało się lustrem, w którym odbijały się moje przeszłe i przyszłe lata. Smutnie uśmiechnąłem się do tego wyobrażenia (raczej żeby się podnieść na duchu, przekonać samego siebie, że nie zrobiłem najgorszego w moim życiu głupstwa) i nagle się zdziwiłem: z dworu doleciał niezapomniany zapach kwiatu moreli. Jak magiczną dłonią troskliwie ścierał brud z okien i z tej dalekiej przeszłości, z powodu której zaryzykowałem swoją teraźniejszość, a najprawdopodobniej i przyszłość.
– Miśku! Miśku! A niech cię szlag trafi! Ogłuchłeś?! Chodź jeść!
Zawsze dobrze słyszałem, kiedy wołała mnie ciotka. Trudno było jej nie usłyszeć. Ciotka Kasia przekrzykiwała nawet grzmoty. Sama była grzmotem.
Usłyszawszy pierwsze dźwięki jej wołania, porzucałem najciekawsze zabawy: wychodziłem z najdalszej kryjówki, zostawiałem Romkowi wszystkie kamyki, które z trudem wygrałem, przestawałem huśtać Irenkę, do której właśnie odważyłem się odezwać. Och, a co mogłem zrobić? Musiałem biec. Pędzić na złamanie karku, nie oglądając się, nie zważając na przekleństwa i docinki, które często mnie doganiały. Bo im dłużej biegłem, tym bardziej zmieniał się kolor twarzy ciotki. Jeśli zdążyłem przed jasnoburaczkowym, to znaczy, że mi się udało. Wówczas wraz zupą napychano mnie do pełna tylko gniewnymi monologami o tym, jakie ze mnie niewdzięczne prosię, które w ogóle nie szanuje biednej starej ciotki, jadając jej wątrobę i nerwy. I po tych słowach zupa naprawdę zaczynała mieć posmak wątroby albo nie wiadomo czego. Może ciocinych nerwów? Apetyt znikał. Ale dojadałem obiad – nie daj Boże, żebym go nie zjadł. Na taką bezczelność jasnoburaczkowa twarz cioci dogotowywała się we własnym sosie do koloru brunatnobordowego. Nie zapowiadał on niczego dobrego. Jedynym ratunkiem dla mnie stawał się wtedy wujek Stefan i jego Morelowa księgarnia…
Wujek Stefan był wybitnym człowiekiem. Tak zawsze mówiła ciocia Kasia. Dlatego do dziesiątego roku życia święcie wierzyłem, że „wybitny” oznacza „bardzo wysoki”. Wujek był tak wysokiego wzrostu, że bez trudu dosięgał ręką jaskółczych gniazd na naszej werandzie.
Chyba miałem pięć lat, gdy mama poznała mnie z wujkiem Stefanem i ciotką Kasią. No jak poznała? Po prostu pewnego razu zobaczyłem tę dziwną parę na progu domu pani Rózi, u której wynajmowaliśmy z mamą małą klitkę służącą nam za pokój. Zobaczywszy te pysznie ubrane osoby, uznałem, że zawitały do nas postaci z bajki – wielkolud i czarowna pani góra.
Wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o naszej poplątanej historii rodzinnej. W trakcie tej wizyty zrozumiałem jednak, że wysoki schludny mężczyzna jest rodzonym bratem mojego zmarłego taty, a mama go nienawidzi, tak samo jak i czupurnej, podobnej do góry pani, która z obrzydzeniem wycierała krzesło chusteczką, zanim na nim usiadła.
Tylko tyle wiedziałem po pierwszym spotkaniu z wujkiem i ciotką. Mama pospiesznie pozbyła się nieproszonych gości z naszego mieszkania i jakby także z naszego życia. Zapewniam, że szybko zapomniałbym o istnieniu tych dwojga (pięciolatek znajdzie sobie dużo ciekawsze sprawy), ale po kilku latach dziwna parka znowu pojawiła się na nieboskłonie mojego życia. Mamy i moje sprawy stały wtedy bardzo kiepsko…
Mama była wspaniałą krawcową. Kiedy żył tato, z pół miasta przychodziło do niej, żeby uszyć coś nowego, obrębić obrus, skrócić czy poszerzyć dziecięce ubranie. Po sukienki chętnie ustawiano się w kolejkę. W naszym dużym jasnym domu mama urządziła sobie nawet pracownię. Po śmierci taty zmieniło się wszystko – i dla mamy, i dla mnie.
Tak naprawdę to taty zupełnie nie pamiętam. Ale boję się do tego przyznać, żeby nie smucić mamy – ona uważa, że w mojej głowie jest go tyle samo, co w jej. W ogóle to byłem jeszcze maleńkim dzieckiem, gdy tato umarł, i musieliśmy się przeprowadzić z dużego domu do małego mieszkania. Potem trzeba było się wynieść nawet stamtąd. Nasze przeprowadzki do coraz bardziej podrzędnych mieszkań szły w parze ze spadkiem zamówień u mamy, a co za tym idzie, jej funduszy. Mama nieustannie obwiniała o tę sytuację „to ścierwo”, które rozpuszczało o niej po mieście brzydkie plotki. Czasami bardzo chciałem je zobaczyć i obronić mamę, a czasem drżałem ze strachu. Dlatego z całego serca nienawidziłem „tego”, że zmieniło nasze życie.
Pani Rózia często powtarzała mamie:
– Gdybyś ty, Mario, miała tyle rozumu, co urody, dawno wyjechałabyś z miasta. Zaczęłabyś nowe życie. Bo „to ścierwo” nigdy nie da ci spokoju. A z naszych chłopów, którzy szyje sobie skręcają, kiedy spacerujesz po mieście, żaden się z tobą nie ożeni po plotkach „tego ścierwa”. Za ładna jesteś – dodawała pani Rózia – i to twoje nieszczęście.
– Jeszcze zobaczymy – odpowiadała uparcie mama, pakując rzeczy, bo już nie mogliśmy dalej płacić za pokój.
W naszym nowym miejscu zamieszkania nie zawsze mieliśmy czym napalić w piecu. Więc kiedy zimno lodowatymi łapami wpełzało pod biedny kocyk, mama zawijała w swój szalik ostatnią karminową pelargonię, którą przynieśliśmy z naszego mieszkania, i obejmowała mnie mocno. Z dużego domu pamiętam tylko tyle, że było tam ciepło i podobnie jak tutaj nie brakowało pająków, które huśtały się na pajęczynach jak dzieci na huśtawkach – szczęśliwie i bezpiecznie. Wiedziałem, że mama ich nie ruszy, nie zakłóci ich spokoju ani, nie daj Boże, nie zabije. Swój dziwny, pełen szacunku stosunek do tych niesympatycznych istot wyjaśniała nieskończonymi historiami, które zawsze w tym celu miała na podorędziu.
– A więc – mówiła mama, przytuliwszy mnie do siebie – kiedyś pająki uratowały Maryję Pannę i maleńkiego Jezuska od śmierci.
– Naprawdę? – Wystawiłem nos spod koca.
– Naprawdę – potwierdziła przekonująco, przykrywając mnie. – Kiedy Herod się dowiedział, że w Betlejem przyszedł na świat król, to ze strachu, że straci upragnioną władzę, kazał zabić wszystkich chłopców w wieku do dwóch lat.
– O Matko Boska, jaki on straszny.
– Tak… – kontynuowała mama. – Ale Maryi Pannie ukazał się anioł i powiedział, żeby z Jezuskiem i Józefem uciekła do Egiptu. Tak też zrobili. Po drodze zaczęli ich doganiać prześladowcy. Maryja z rodziną ukryła się w pieczarze i z przerażeniem czekała, aż lada moment wejdą tam żołnierze Heroda… A tu zjawiły się pająki. Momentalnie uplotły tak gęstą sieć, że ukryły Maryję, Jezuska i Józefa. I kiedy siepacze Heroda weszli do pieczary, zobaczyli wokoło tylko ohydną pajęczynę. W taki sposób pająki uratowały małego Jezusa.
Tak, to była ciekawa historia. Podobnie zresztą jak wszystkie, które opowiadała mama. Ta opowieść nadawała się do tego, żeby obudzić we mnie, dziecku, sympatię do pająków. Czułem do nich jednak tylko obrzydzenie… Chociaż w myśli dziękowałem Bogu, że Jezuska uratowały pająki, a nie myszy, bo tych bałem się jeszcze bardziej.
Mimo swego niezbyt przychylnego nastawienia do pająków byłem pewien, że wszyscy oprócz mnie szanują je tak samo jak moja mama. Od kobiety o takim imieniu, i w dodatku imienniczki mamy, czego jak czego, ale takiego barbarzyństwa się nie spodziewałem. Nie zważając na szczere protesty mamy, pani Maria pozrywała miotłą wszystkie posrebrzone słońcem „huśtawki”, dusiła pająki i je wymiatała. Po tym pajęczym pogromie mama szybko zebrała w dwa tobołki nasze dobra, ja wziąłem doniczkę z pelargonią i wyszliśmy z ciepłego, zacisznego domu w noc.
Mama, nim trzasnęła drzwiami, rzuciła rozpaczliwie:
– Morderczyni!
Drzwi jeszcze się nie zdążyły zamknąć, gdy mamę dogoniło:
– Partaczka!
Teraz mieszkaliśmy w tej ciasnej komóreczce razem z pająkami, myszami (nawet gdybyś chciał, to miotłą się ich nie pozbędziesz) i z wyschłym kwiatem pelargonii, ale bez morderczyni pająków, pani Marii.
Miałem dziewięć lat. Dlatego mamie łatwo udawało się rozsunąć tak jak kulisy, nadmuchać niczym tęczową bańkę ciasną przestrzeń naszej komórki swoimi niekończącymi się opowieściami. Mama i jej historyjki były całym moim światem – bezkresnym, tajemniczym, wesołym i pełnym przygód. Światem, w którym biedny, ale dobry chłop zawsze zwycięża podstępnego bogacza. Pewnego razu zapytałem:
– Mamo, a co się dzieje z tymi biednymi i dobrymi chłopami, którzy przy końcu historii przezwyciężają zło i się bogacą? Czy stają się tak samo źli i podstępni?
Mama się zamyśliła i po chwili powiedziała:
– Tego, myślę, Mychajło, dowiesz się już z własnej bajki, kiedy dorośniesz. – I dodała: – Chociaż ja w swoim życiu znałam tylko jednego porządnego bogatego, twojego tatę. Wszyscy jego krewni okazali się tak samo źli i podstępni jak w bajkach.
Więc kiedy ciotka Kasia i wujek Stefan zjawili się w naszej komórce kolejny raz, byłem pewien, że mam przed sobą bajkowych bohaterów z opowieści mamy.
Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Mama ubrała mnie w białą koszulę, jedyną, jaka została z czasu, gdy mieszkaliśmy w dużym domu. Ale gdy tylko z radością rozprostowałem ramiona, to ona podstępnie rozdarła się na plecach. Drżącymi rękami mama podwinęła i tak za krótkie rękawy, które bezbożnie ukazywały swoją niemożność bycia rękawami dla dziewięcioletniego chłopczyka, zakręciła mną jak frygą, nakrzyczała na siebie, czego wcześniej nigdy nie robiła, zdjęła koszulę i włożyła na mnie tę, którą miałem na sobie od rana.
Mama tego dnia w ogóle była jakaś dziwna. Długo stała z miotłą pośrodku pokoiku i z zadartą głową, jakby czekała na Dzień Pański. A potem zamknęła oczy i zaczęła szaleńczo machać miotłą po wszystkich kątach od sufitu do podłogi. Taka mama wystraszyła mnie bardziej niż wszystkie pająki razem wzięte. Zobaczywszy, że skuliłem się w kącie łóżka, odłożyła miotłę i mocno mnie objęła.
– Nie bój się, Mychajłyku, po prostu dzisiaj przyjdą do nas goście, których pajączki nie powinny oglądać. – I cicho dorzuciła: – Gdyby to ode mnie zależało, to też bym ich nie oglądała.
Siedziałem na stołeczku i oszołomiony przyglądałem się gościom. Ci wydawali się zdziwieni jeszcze bardziej, zwłaszcza ciotka, która rozglądała się z wybałuszonymi oczami. Niemal przestraszona wpatrywała się w ściany, po których jak koronka ciągnęły się pęknięcia.
– Proszę się nie bać – przerwałem ciszę. – Mama zdjęła wszystkie pająki. Nie chciała, żeby one was zobaczyły. Nie wiem, kim trzeba być, żeby się was bały nawet pająki.
Ciotka spojrzała na mnie tak, jakby pacnęła dłonią uprzykrzoną muchę. Wujek pociągnął za swój cienki wąs i się uśmiechnął.
Weszła mama. Taca w jej rękach nieposłusznie się trzęsła, od czego filiżanki z przestrachem podskakiwały na spodeczkach i ze złością grzechotały.
– Pomogę. – Wujek się podniósł.
– Nie trzeba – odpowiedziała mama. Wujek opadł na krzesło, które pod jego ciężarem żałośnie zaskrzypiało.
Gorący napój parował w rękach. Z zainteresowaniem przyglądałem się dziwnej scence, jak troje dorosłych w milczeniu siorbie herbatę. Korciło mnie, żeby posłuchać, o czym będą mówić olbrzymy, których boją się nawet pająki, a wtedy ciotka szybko poderwała się ze swego miejsca i rzuciła:
– Dziękuję za herbatę. Na nas już czas.
Mama od razu też się podniosła. I chociaż jej postać naprzeciw ogromnej ciotczynej wydawała się nieprawdopodobnie krucha, ich spojrzenia się skrzyżowały i o mało co nie zadźwięczały jak dzwon.
– Tak. Na was naprawdę czas.
Nie wytrzymałem i zawołałem rozpaczliwie:
– To co, już wszystko?! – I natychmiast zamilkłem, spotkawszy się z rozgniewanymi oczami mamy.
– Nie, nie wszystko – przemówił wreszcie człowiek olbrzym. – Widzę, że to dziecko z nas wszystkich okazało się najrozsądniejsze. Siadaj, Kasiu, i wy, Mario. Przyszliśmy do was nie na herbatę. Musimy odbyć poważną rozmowę.
Mama wciąż jeszcze gniewnie patrzyła na mężczyznę.
– Mario, już dawno powinniśmy byli was przeprosić. To, co było w przeszłości, niech w przeszłości pozostanie. Wiem, niesprawiedliwie postąpiliśmy z Ihorkiem, a szczególnie z wami. – Wujek głośno przełknął ślinę i mówił dalej: – Ihorka już nie możemy poprosić o wybaczenie. Macie rację, że i wy nam wolicie nie przebaczać. Ale jest jeszcze coś, prócz wielkiej urazy, co nas łączy. To wasz syn, Mario. Wasz syn, a nasz krewny. My już nic, niestety, nie jesteśmy w stanie zrobić dla Ihorka, mojego kochanego brata. Lecz możemy pomóc wam i Mychajłykowi.
– Jakoś obchodziliśmy się bez waszej pomocy wcześniej, obejdziemy się i teraz – rzuciła mama.
– O! Widzę, jak ty się obchodzisz! – Ciotka znowu zerwała się na nogi. – Trzymasz dziecko w jakiejś budzie.
Zawsze blade policzki mamy natychmiast zalały się rumieńcem.
– Zamilcz, Kasiu. I lepiej wszyscy się pohamujcie – powiedział wujek olbrzym tak łagodnie i jednocześnie twardo, że ciotka posłusznie wróciła na krzesło.
To cud, ale moja krnąbrna matka też ustąpiła.
– Wiem, Mario, wy nie weźmiecie od nas pieniędzy.
– Nie wezmę!
– Dlatego pomożemy wam inaczej.
– Jak? – W głosie mamy dźwięczała irytacja, ale już zmieszana z lśniącym pyłem ciekawości.
– Wy, Mario, jesteście dobrą krawcową.
– Doprawdy? – Mama z taką złością spojrzała na ciotkę, że ta nie wytrzymała i odwróciła swoje jasnoszare oczy na bok.
Wujek popatrzył na swoją żonę i na mamę i spokojnie mówił dalej:
– Jaśnie Oświecona szuka sobie pokojówki, ale koniecznie posiadającej krawieckie umiejętności. Poleciłem was. Co powiecie?
Zielone oczy mamy, które od rana nabrały ciemnobłotnistego odcienia, nagle roziskrzyły się niczym kamienie w kolczykach ciotki Kasi.
– Pokojówką w majątku? – dopytała.
– Tak. Pokojówką w majątku Kazimierza Czartoryskiego. Jaśnie Oświecony już się zgodził.
Mama oszołomiona patrzyła na mężczyznę olbrzyma, a ja jak zaczarowany na mamę.
– Ale ja nie mogę! – jęknęła rozpaczliwie, choć widziałem, jak bardzo chciała powiedzieć coś przeciwnego. – Ta praca wymaga, żebym mieszkała w majątku. A komu zostawię Mychajła?
– Nam. – Wujek uśmiechnął się przyjaźnie, a mnie omal nie opadła szczęka.
– To niemożliwe! – odpaliła mama.
– Przecież mówiłam ci, Stefciu – zagrzechotała ciotka i znowu próbowała się podnieść.
– Zaczekaj, Kasiu – nakazał wujek już bardziej zdecydowanie, a potem ostrożnie zwrócił się do mamy: – Mario, wiem, to jest zaskoczenie. I potrzebny wam czas do namysłu. Jaśnie Oświecony zważył na moją prośbę i gotów jest poczekać na was do następnej niedzieli. Ale przyznajcie, że to wspaniała szansa dla was i Mychajłyka.
Spojrzenia wujka i mamy się spotkały.
– Mario – ciągnął Stefan niemal łagodnie – teraz nie tyle my proponujemy wam pomoc, ile sami o nią prosimy.
Ciocia Kasia nerwowo szarpnęła rąbek swojej sukienki.
– Jeśli pozwolicie, żeby Mychajło zamieszkał u nas, dopóki wy będziecie pracować w majątku, będziemy mogli przynajmniej jakoś odpokutować swoją winę wobec was, wobec Mychajła i wobec mojego kochanego brata… Głos wujka zadrżał.
Przy tych słowach mama się zerwała, podeszła do mnie i zasłoniła mnie sobą, jakby ktoś zamierzał zabrać jej mnie siłą.
– Spóźniliście się z przeprosinami jakieś dziewięć lat. – Szmaragdowe oczy mamy płonęły. – Jeśli nie więcej. Liczmy od tego, jak z Ihorem przyszliśmy do was po błogosławieństwo. Ihor przecież was uwielbiał. Byliście dla niego i ojcem, i matką, których nie pamiętał. Ale przegnaliście nas jak psa. Dla mnie to drobiazg, ale jego… Gdybyście tylko wiedzieli, jaki ból zadaliście swojemu bratu. A on kochał was najbardziej ze wszystkich. Jak on strasznie się z tym męczył, jak cierpiał! Wtedy, nie namyślając się, zostawiłabym go, żeby uwolnił się ode mnie, jak topielec uwalnia się od kamienia na szyi. Ale wiecie, jaki był wasz brat. To przecież wyście go wychowali… On nie wyrzekł się mnie, nie pozwolił mi odejść. I cierpiał przez to, że jest rozdarty między wami i mną. I to skróciło mu życie. Mimo to wiedzcie, że żadnego dnia nie obwiniałam was o śmierć Ihora, tylko siebie słabą psychicznie. Codziennie jednak oskarżam was o co innego. Wtedy, kiedy z małym dzieckiem na rękach prosiłam was na pogrzeb waszego brata, pamiętacie, coście powiedzieli?
Wujek, który do tej pory wydawał mi się olbrzymem, jakoś nagle zmalał. Jego przyjazna, ciepła twarz poszarzała, zmieniła się w wykrzywioną cierpieniem woskową maskę. Oczy zalśniły jak w gorączce.
– Nie pamiętacie? – Rozgniewaną mamę trudno było powstrzymać. – To ja wam przypomnę. Powiedzieliście, że nie macie już brata. Bo brata Ihora pochowaliście już wtedy, gdy my bawiliśmy się na weselu. My bawiliśmy się na weselu, a wyście go chowali! Chowaliście nas oboje! To jacy wy jesteście ludzie?!
Blada marmurowa rzeźba, którą stał się wujek, szybko otarła łzę.
– Pochowałam Ihorka bez was, bez was wychowywałam jego syna, waszego krewnego. Postanowiłam, że nigdy nie przyjdę do waszego domu. I złamałam bezwstydnie to postanowienie. Znów stałam przed waszymi drzwiami z małym Mychajłykiem na rękach, który płonął w gorączce, jak spłonął mój Ihorek. Wtedy gotowa byłam szukać pomocy nawet u diabla. Waliłam w wasze drzwi, do krwi obijając sobie palce. Ale nawet nie otworzyliście. Najpierw myślałam, że nie ma was w domu, a nie otwiera mi wasza żona. Wszyscy wiedzą, jaki to charakter. Ale potem za odsłoniętą na pierwszym piętrze zasłoną zobaczyłam was… Popatrzyliście mi prosto w oczy i zaciągnęliście zasłonę. Dzięki Bogu, pomogli mi wtedy obcy ludzie, a Bóg uratował mojego Mychajłyka. Dziękujcie Bogu, dziękujcie Bogu, Stefanie, jak ja dziękuję każdego dnia, bo wtedy na waszym sumieniu byłaby też śmierć waszego krewnego.
Wujek głośno jęknął, jak gdyby przełknął coś dużego. Teraz jego blada twarz przybrała kolor malinowego dżemu. Skrzywił się i sięgnął ręką do śnieżnobiałego kołnierzyka koszuli.
– No, dość! – Jakby grom uderzył w środku pokoju. Podniosła się ciocia góra. – Co chcesz osiągnąć, Mario? Chcesz, żeby Stefan oddał Bogu duszę? Przynieś mu wody!
– Nie trzeba wody – wychrypiał wujek. – A ty milcz, Kasiu, niech Maria się wygada. Bo ta prawda i krzywda długie lata jątrzy ją w środku.
– Macie rację, jątrzy! Bo gdyby nie wy, miałabym teraz męża i nie potrzebowałabym niczyjej jałmużny!
Wujek Stefan znowu się skrzywił i zaczął rozpinać guziki koszuli.
– Stefańciu… – Ciocia podbiegła do wujka. – Chodźmy stąd. Mówiłam przecież, że lepiej, byśmy tutaj się nie pokazywali.
– Tak. – Mama otworzyła drzwi pokoju.
Ciotka po chwili znalazła się w korytarzu. Wujek ciężko podreptał za nią, ale się obejrzał i zduszonym głosem powiedział:
– Pomyślcie, Mario, proszę. Jeśli nie dla siebie, to choćby dla Mychajła. Zapewnię mu wszystko, co najlepsze, dam wykształcenie. Będę wychowywał, jak wychowywałem Ihora…
Mama nie dosłuchała i zatrzasnęła drzwi prosto przed samym nosem wujka. Na jakiś czas zastygła bez ruchu jak skamieniała, zdaje się, że nawet nie oddychała. Przestraszyłem się.
– Mam…
Gwałtownie odwróciła się w moją stronę, a potem tak mocno ścisnęła mnie w objęciach, że na chwilę zabrakło mi powietrza.
– Mychajło – mama popatrzyła szmaragdowymi oczami w moje przestraszone – a ty byś chciał mieszkać w wielkim i ładnym domu wujka?
– Nie! – wykrzyknąłem rozpaczliwie.
Po kilku dniach już stałem na progu mieszkania wujka Stefana.
Włóczyłem się ulicami nieznanego miasta. I co dziwne – nie czułem się obcy… Z naprzeciwka sunęli przechodnie, grzecznie unosząc kapelusze.
– Niech będzie pochwalony.
– Na wieki wieków – odpowiadałem.
Maleńkie prowincjonalne miasteczko patrzyło na mnie szczerymi, szeroko otwartymi oczami jego mieszkańców. Oni wszyscy się znali, ale mnie widzieli pierwszy raz. I właśnie fakt mojej „nietutejszości” od razu robił mnie „swoim”, łączył z całą resztą.
Ja, mieszkaniec wielkiego gwarnego miasta, przywykłem do gubienia się w tłumie, rozpuszczania wśród obojętnych wobec mnie i mnie też nic nieobchodzących obcych ludzi. W maleńkim miasteczku czułem się jak Guliwer w krainie Liliputów, bo nie znajdowałem zakątka, z którego by nie wystawały moje wielkie nogi.
Zrozumiałem, że odzwyczaiłem się od powitań. A teraz już w czasie krótkiego spaceru zdążyłem tym „Na wieki wieków” tak namielić językiem, że jutro pewnie będę miał zakwasy. Lecz mimo wszystko cieszyła mnie ta przynależność, pewna rozpoznawalność w tym mieście. Nie byłem już pustym miejscem, przegranym… Tutaj stałem się centrum mikrokosmosu i pozwalałem sobie w pełni cieszyć się tym złudzeniem.
Aż tu nagle znów ten upajający aromat morelowego kwiatu… Zatrzymałem się i zamarłem. Budynek pod numerem trzynastym zerkał na mnie plastykowymi białymi oknami biblioteki miejskiej.
A zatem dotarłem.
A zatem dotarłem.
Pierwsze, co zobaczyłem, kiedy trzymając się ręki wujka, z lękiem podchodziłem do budynku pod numerem trzynastym, to dwa rozłożyste drzewa morelowe. Moje łzy natychmiast wyschły, a smarki przeniosły się na rękaw koszuli. Padłem na kolana od boskiego aromatu tysiąca słońc, jakie wisiały, leżały, toczyły się, spadały w polu mojego widzenia. Moje usta zatopiły się w ślinie. Jak zaczarowany kąpałem się w słodkim pachnącym oceanie.
Zaniepokojony wujek pociągnął mnie jak osła, który nie wiadomo czemu się zatrzymał i nie chce iść dalej. A ja nie to, że nie chciałem – nie mogłem. To znaczy mogłem, ale nie do budynku numer trzynaście. Wysmyknąłem swoją dłoń z wielkiej dłoni wujka i jak nieprzytomny pognałem w stronę najbliższych dojrzałych owoców, które leniwie przypiekały się na nagrzanym bruku. Napychając się morelami, dławiąc się nimi, zapomniałem o wszystkim: o tym, jak trudno było się pożegnać z mamą (przyjęli ją jednak na służbę w majątku), a potem odejść od niej z tym obcym olbrzymem, którego od teraz powinienem nazywać wujkiem. Zapomniałem o rozpaczy, która lepką pajęczyną oplatała mnie dlatego, że musiałem mieszkać z dumną ciotką, tak niedobrze patrzącą na moją mamę i zimno na mnie. Zapomniałem i o tym, że od teraz rzadko będę się widywał z mamą, chociaż ona obiecała, że będzie przyjeżdżała, kiedy tylko jej się uda.
Teraz zapomniałem o wszystkim. Tylko ja i morele. Morele i ja. Słodki raj na ciepłym poboczu…
Nagle coś boleśnie uderzyło mnie w potylicę. Obejrzałem się i od razu dostałem cios w czoło. Coś lepkiego i pachnącego pociekło mi po twarzy. Podniosłem się przestraszony. Po drugiej stronie ulicy stał chłopiec i zadowolony szczerzył swoje bezecnie szczerbate usta. Na podorędziu trzymał nadgniłą morelę, taką samą, jaką przed chwilą właśnie we mnie rzucił. Zdążyłem się uchylić, po czym sam chwyciłem najmiększy owoc i trafiłem wprost w ostry jak ptasi dziób nos chłopaczyska.
Tak pierwszy raz zetknąłem się z Romkiem.
Przestąpiwszy po raz pierwszy próg cudzego domu, obiecałem sobie nie płakać. Nigdy. Brakowało jeszcze tego, by groźna ciotka się ze mnie naśmiewała. Ale kiedy tego samego wieczora zostałem sam w pokoju (pojawił się u mnie własny pokój), nikczemnie złamałem swoją obietnicę. Ten wielki dom, w sam raz dla olbrzymów, powinien mi się wydać idealny, jednakże taki nie był. Idealny był tamten dom, w którym mieszkałem ze swoją mamą.
Kiedy mój nos był już całkiem zapchany smarkami, a oczy spuchły od łez, ze zmęczenia ziewnąłem i prawie zapadłem w sen, aż nagle posłyszałem, że coś zadzwoniło w szybę. Zamarłem.
Może mi się wydawało?
Zadźwięczało jeszcze raz. Moje uszy jakby się wydłużyły i zwisały teraz niczym u zająca. Tak wsłuchiwałem się w nocne dźwięki. I tu wyraźne „BRZĘK”.
O Matko Boska…
Jak uczyła mnie mama, we wszystkich niepojętych sytuacjach odmawiaj Zdrowaś, Maryjo.
Przy słowach „błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus” w szybę coś już poważnie walnęło.
Zamknąłem oczy i szykując się do zatkania uszu, szybko jeszcze wyszeptałem modlitwę, kiedy zza okna dobiegło przytłumione:
– Otwórz!
Potknąwszy się o ten nieznajomy głos, ucichłem przestraszony.
– Otwórz! Do kogo mówię.
Aż podskoczyłem na łóżku i uświadomiłem sobie, iż nie mogę dalej udawać, że nic nie słyszę.
– Zaraz spadnę z drzewa – doleciało znów do mnie. – Otwórz okno. Bo jutro nie zgniłkiem walnę cię w czoło, ale pięścią.
Ledwie pojąwszy, co się dzieje, usłyszałem przeraźliwe „Aaaaa!” i trzask nieszczęsnej moreli, ale… czemuś bez głośnego łupnięcia, jakim powinno się wszystko skończyć.
Rzuciłem się do okna w kształcie półkola, z trudem je otworzyłem… Między pierwszym piętrem a parterem, zaczepiwszy się spodniami o gałąź moreli, wisiał, huśtając się, mój dzisiejszy znajomy.
– Teraz to ci nos dokładnie rozkwaszę – odgrażał się, usiłując sięgnąć rękami do najbliższej gałęzi. – Zawsze jesteś taki głupek? Prosiłem cię przecież, żebyś otworzył okno.
Milcząc, przyglądałem się chłopakowi, który szamotał się jak mucha w pajęczynie. Oczywiście mógłbym zawołać wujka i ten uwolniłby go z pułapki. Ale jeszcze nie zapomniałem zgniłej moreli, którą ten obwieś we mnie rzucił. Dlatego w milczeniu patrzyłem na chłopca muchę, czując się wszechmocnym pająkiem. Zapewne wtedy przestałem się ich bać.
To był mój pierwszy poranek u wujka Stefana. Obudziłem się o świcie i bardzo długo siedziałem na łóżku. Słyszałem, jak na dole ciocia brzęka kuchennymi naczyniami. Wczoraj, spotkawszy mnie w drzwiach, przegrodziła mi drogę swoją potężną posturą, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że nie jestem tu mile widziany. Milcząc, nakarmiła mnie, milcząc, zaprowadziła do umywalki, i milcząc, wskazała mój pokój z czystym ubraniem na łóżku. Cały dzień snułem się w cieniu tej kobiety góry. Potężny upór i honor cioci zmuszały mnie, bym był jeszcze cichszy od jej milczenia.
Dlatego w ogóle nie chciało mi się schodzić na dół, żeby nie wpakowywać się pod milczące czary mojej nieprzyjaznej ciotki.
Skuliłem się na odgłos ciężkich kroków w korytarzu i już się szykowałem, że w otwartych drzwiach zobaczę kamienne oblicze cioci, a wtedy ujrzałem uśmiechniętą twarz wujka.
– Dzień dobry, Mychajło. Jak się spało?
– Dobrze – burknąłem i od razu sobie przypomniałem, jak co rano, całując i łaskocząc, budziła mnie mama. Śmialiśmy się… A kiedy nie chciałem się podnieść z łóżka, ona zaczynała z każdego kąta wołać pająki, jakby były jej posłusznymi psami. Wiedziałem, że pająków nie da się zawołać, ale mama robiła to tak przekonująco, że ja, piszcząc na wszystkie sposoby, natychmiast zrywałem się z łóżka i biegłem się myć.
I znowu żal napłynął na mnie wzburzonymi falami. Tak zachciało mi się zobaczyć mamę… że nie wytrzymałem i się skrzywiłem. Ale tylko na chwilę, bo do pokoju weszła ciocia.
– Powiedziałeś mu już? – zapytała męża.
Z lękiem spojrzałem na wujka.
– Kasiu, to może poczekać.
– Nie, nie poczeka. No dobrze, jeśli ty nie potrafisz powiedzieć dzieciakowi, to ja mu powiem.
I ciocia zwróciła do mnie swą wielką głowę.
– Słuchaj, Miśku – zaczęła. – Gdyby koniecznie chciało ci się moreli, to nie musisz niszczyć całego drzewa. Po co połamałeś gałąź? Pod twoim oknem po prostu jest morelowe pobojowisko. Powinieneś szanować dom, w którym teraz mieszkasz, i naszą pracę.
Zdumiony wpatrzyłem się w ciotkę.
– Co ty, język połknąłeś? Dlaczego złamałeś to drzewo? Pytam.
– To nie ja – wydusiłem w końcu z siebie.
– Jak to nie ty? Więc kto?
Już zrozumiałem, że chodzi o morelę, z której w nocy spadł mój krzywdziciel. Mógłbym łatwo wszystko opowiedzieć. Ale ta wojownicza poza cioci, te potężne, wsparte pod boki ręce i to potępiające spojrzenie zmusiły mnie, żebym zmilczał i nie wydał małego. Niech ciocia myśli, co chce.
– Dosyć, Kasiu – wtrącił się pokojowo wujek. – Może to jakieś dzieciska?
– Jakie dzieciska, Stefciu? Nawet okno jest otwarte. Jasne, że tędy wyłaził ten bachor.
– Figuniu moja, a nawet jak łaził, to co? Teraz to też jest jego morela. Żeby tylko nie spadł. Nie spadłeś, Mychajło, prawda?
– Nie spadłem – burknąłem.
– To nie trzeba było łazić – skwitowała ciocia, kiedy wujek już zszedł na dół. Najwyraźniej nie mogła się powstrzymać. – A teraz, jak zjesz śniadanie, weźmiesz dwa koszyki i do jednego pozbierasz wszystkie całe morele, do drugiego poobijane. Całe zaniesiesz do wujka do księgarni.
– Do księgarni? – upewniłem się, nie wiedząc, po co w księgarni morele.
– Rób, co ci mówią. Jasne?
Potaknąłem.
– Będziesz rzadziej pytał, a więcej słuchał, to i mniej biedy ściągniesz na swoją głowę – powiedziała z naciskiem ciocia.
Odgłos jej ciężkich kroków jeszcze jakiś czas słyszałem na schodach.
Obraza i chęć, by stąd uciec, podle wyduszały ze mnie łzy. Ale łykałem je zamiast śniadania i patrzyłem za okno. Widać było z niego dalekie wzgórze, na którym spomiędzy koron starych wiązów pięły się w niebo wysokie wieże majątku.
Dzień dobry, mamo.
Przysunąłem pod drzewo dwa koszyki. Stałem, oglądając front robót. I nagle na przeciwległym brzegu ulicy zobaczyłem wczorajszego znajomego, który gniewnie świdrował mnie swoimi małymi ptasimi oczami. Z wyglądu chłopak był starszy ode mnie o jakieś dwa lata – wysoki i chudy jak tyczka, jakimi w ogrodzie podpiera się fasolę, z ostrym haczykowatym nosem i groźnym spojrzeniem przymrużonych ptasich oczu. Nawet stał niczym kogut, wyciągnąwszy głowę do przodu i odstawiwszy cienkie ręce do tyłu jak skrzydła. Sekunda, dwie i rzuci się na mnie. Ponieważ w końcu musiałem coś zrobić, jak można najgłośniej, żeby dodać swemu głosowi wagi, huknąłem:
– Czemu do mnie do okna się dobijałeś?
– A ty dlaczego mi nie otworzyłeś?
– A dlaczego miałem otwierać?
– Przez ciebie podarłem sobie swoje jedyne spodnie. Wiesz, co mi tato zrobi, jak zobaczy? – rzucił we mnie oskarżeniem chłopiec ptak.
– A przez ciebie ciocia oskarżyła mnie o to, że połamałem drzewo. A to przecież nie ja, tylko ty!
Groźne nastawienie rozbójnika nagle roztopiło się jak wosk na słońcu.
– Powiedziałeś pani Kasi, że to ja połamałem morelę?
Chłopięca postać po przeciwległej stronie ulicy uklękła w panice. Jeszcze chwila i ucieknie. Nacieszywszy się chwilą, musiałem oddać małemu, co mu należne: ja bym dał dyla.
– Nic nie powiedziałem cioci – ogłosiłem zwycięsko i od razu dodałem: – Ale jak się będziesz mnie czepiał, to powiem!
Wojownik zmienił waleczne nastawienie.
– Na imię mi Romko – przedstawił się.
– Ja jestem Mychajło.
– To bądźmy znajomymi, Miśku. – I Romko się uśmiechnął swoimi nieprawdopodobnie szczerbatymi ustami.
Wtedy nawet nie mogłem sobie wyobrazić, że ten batiar stanie się moim najlepszym przyjacielem.
Na rogu wziąłem kawę, wróciłem do budynku numer trzynaście i umościłem się na ławce naprzeciwko. Niczym agent specjalny w tanich szpiegowskich powieściach obserwowałem budynek (ciekawe, gdzie on mógłby stąd zniknąć), a tak naprawdę to chciałem uspokoić oddech.
Siorbnąwszy jeszcze trzeci raz, wyrzuciłem plastykowy kubeczek z niedopitą kawą do kosza na śmieci i zdecydowanie przeszedłem na drugą stronę drogi.
Już od stu lat – ostatni raz jeszcze w szkole – nie zachodziłem do bibliotek, więc byłem pewien, że od tamtych czasów nic się tam nie zmieniło, może tylko drewniane okna zastąpiono plastykowymi. Przestąpiwszy próg, zrozumiałem, jak bardzo się pomyliłem. Dwie urządzone współcześ-nie przestronne sale podzielono na strefy: komputerową i wypoczynku ze stolikiem, na którym stał czajnik w towarzystwie kilku filiżanek. Na szerokim i wymoszczonym poduszkami parapecie siedziała nastolatka z książką. Po kątach na krzesełkach-workach wygodnie ulokowało się, ze smartfonami, dwóch chłopaczków.
– Dzień dobry. – Nie wiadomo skąd wyrosła przede mną postawna kobieta z przyjaznym uśmiechem.
– Na wieki wieków – odpowiedziałem machinalnie. Poczerwieniałem i dodałem: – Dzień dobry.
– Chce się pan zapisać?
– Zapisać się? – powtórzyłem.
– No tak. Do biblioteki…
– Aha. Nie.
– Nie?
– To znaczy… Eee… – Czułem się kompletnym idiotą. – Wie pani, co wcześniej znajdowało się w tym budynku?
Kobieta oczywiście nie była przygotowana na takie pytanie.
– O ile wiem, biblioteka jest tutaj od lat pięćdziesiątych…
– Pięćdziesiątych? A wcześniej co tu było?
Kobieta zaczęła patrzeć na mnie podejrzliwie. Z pewnością przypominała sobie, czy przypadkiem nie czytała w porannych wiadomościach o ucieczce jakiegoś psychola z zakładu leczniczego.
– Interesuje pana, co było w tym budynku przed latami pięćdziesiątymi? – powtórzyła, jakby chciała się upewnić, że dobrze usłyszała.
– Tak. Dokładnie tak – odpowiedziałem najpewniej, jak mogłem.
– No to najlepiej będzie, jak pan do nas zajrzy za dwa tygodnie. Z urlopu wróci pani Lilia. Ona panu pomoże.
– Dziękuję. – Szybko się odwróciłem z zamiarem opuszczenia tego miejsca, ale zmusiłem się, żeby się zatrzymać i zapytać: – Czy można wejść na piętro?
Bibliotekarka patrzyła na mnie już zdecydowanie podejrzliwie.
– Można, być może. Jeśli pan nic…
– Dziękuję. – Nie dosłuchawszy, pobiegłem po stopniach na górę.
Przeskoczywszy przez schodek, zszedłem do salonu. Od miesiąca mieszkałem z wujkiem i ciocią, a dokładniej –nie mieszkałem, ale walczyłem. Zdawało się, jakby wszystko się sprzysięgło, żebym robił w domu same szkody, przez co ciocia coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ręce naprawdę wyrastają mi nie z tego miejsca, co trzeba, a sam jestem po prostu chodzącym nieszczęściem.
Oto w ciągu miesiąca połamałem dobre krzesło, rozbiłem wazę i trzy talerzyki (jeden ze ślubnego serwisu ciotki), porwałem spodnie i wyrosłem ze swoich starych butów. Podczas każdej takiej przygody zaklinałem się, że to ostatni raz, że będę się przemieszczał po domu z szybkością ślimaka, patrzył uważnie pod nogi, mocno trzymał talerze, a do waz nawet się nie zbliżę. Ale niestety – znowu tłukłem naczynia, zaczepiałem ubraniem o gwoździe, rwałem spodnie, zahaczałem nogami o schody. Mówię wam, w domu wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Jeszcze jak! To przecież był dom cioci Kasi. Dlatego choć bardzo się starałem jej nie smucić, wychodziło mi to kiepsko.
Z mamą widywałem się bardzo rzadko. Najpierw ogromnie się smuciłem, potem złościłem, wreszcie zacząłem się po trochu godzić z tym, że przyjdzie mi mieszkać bez niej w tym wielkim domu razem z wiecznie zakłopotanym wujkiem i surową ciotką.
W domu wujostwa nie plątałem się bezczynnie. Miałem kupę domowych obowiązków, których ciocia szczodrze dokładała mi każdego dnia. Ale to nie dlatego, że chciała mnie za coś ukarać. Ona sama jak wielka pszczoła krążyła po domu z miotłą i całym arsenałem szmateczek, buteleczek i past w maleńkich blaszanych pudełkach. W jej domu wszystko błyszczało. Nigdy nie widziałem tu pajęczyny ani choćby jednego pająka, co jeszcze bardziej oddalało mnie od mamy i naszego domu, do którego, jak podejrzewałem, nigdy więcej nie wrócę. Dlatego gdy spotykałem na ulicy ośmionogiego, sprytnie chwytałem go w dłonie i rozglądając się jak złodziej, zanosiłem go do domu cioci. Kto wie co tam się działo z moimi ośmionogimi pobratymcami, bo nigdy nie widziałem w domu żadnego ze swoich „oswojonych” pająków. Mama miała rację: cioci Kasi bały się nawet pająki.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej