Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Morza księżycowe to opowieść o radości i niepokoju, emocjach wypływających z możliwości przybywania z drugim człowiekiem oraz magii towarzyszącej każdej relacji. W tle poznajemy małomiasteczkową mentalność, której nierzadko towarzyszy poczucie rezygnacji, jaką niesie niespełnienie w życiu. Dwoje głównych bohaterów wciąż unosi się na jego powierzchni, dopóki magiczna siła rządząca miastem nie skrzyżuje ich dróg.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 88
Redaktorka prowadząca
Urszula Jocz
Redakcja
Izabela Dachtera-Walędziak
Projekt okładki
Marcin Dolata
Copyright © by Katarzyna Podlejska 2021
Copyright © by Sorus 2021
E-book przygotowany na postawie wydania I
ISBN 978-83-66664-32-6
Przygotowanie i dystrybucja
Wydawnictwo Sorus
ul. Bóżnicza 15/6
61-751 Poznań
tel. (61) 653 01 43
księgarnia internetowa
www.sorus.pl
DM Sorus Sp. z o.o.
KonwersjaEpubeum
Koniec jesieni zbliżał się bardzo szybko. Czuć było w powietrzu przejmujący chłód, który zwiastował rychły mróz. Przez szpary między klepiskiem a ścianami chałupy garncarza wpadał głośny październikowy wiatr, który targał płomienie świec. Już czas – nazajutrz trzeba wybrać się po świeże zbiory.
Głośne pianie koguta przed świtem nie zastało go w izbie. Już był nad rzeką. Ręce czerwone od zimna, paznokcie brudne od mułu, kolana w lodowatej wodzie. Czerpak zrobiony z mocnej i twardej ojcowej gliny. Bez pośpiechu – powoli.
Mróz nadszedł. Cierpliwy wnikał w nagromadzoną glinę – srebrną żyłką po żyłce, wpełzając coraz bardziej do środka z trzaskiem nieuchwytnym ludzkiemu uchu. Najlepszą glinę bowiem czerpie się jesienią, ażeby w zimie dobrze przemarzła. Musi być jak miłość, jaką do niej żywi, bez zanieczyszczeń, bez grudek, w każdym miejscu taka sama. Wtedy można z niej stworzyć arcydzieło.
Słup gliny leży na ławie, garncarz bierze do ręki strug. Oddziela strużyny szybkimi ruchami. Myśli o włosach koloru gliny, o uśmiechu dziewczyny, o jej zapachu. Młodzieniec suszy zwinięte pecyny i mieli je. Powtarza te czynności kilka razy, żeby zrobić perfekcyjne naczynie z perfekcyjnie przygotowanej gliny. Będzie miał jedną szansę.
Gdy w końcu materiał jest gotowy do tworzenia, siada przy kole, a jego zniszczone dłonie formują naczynie najpiękniejsze spośród tych, jakie powstanie z rąk rzemieślnika. Na dnie naczynia rzeźbi lwa, a ogień pieca garncarskiego nadaje lwu ogniste spojrzenie.
Czy jednak są widoki na powodzenie? Nie ma. Jest tylko zwykłym rzemieślnikiem. Co może zaoferować? Czy będzie mu lżej żyć, wiedząc, że odtąd aż do śmierci jego ukochana nie rozstanie się ze stworzonym z jego rąk przedmiotem. Będzie dotykać go przed snem, bo glina na zawsze wchłonie ciepło rąk garncarza.
Gdy lew ześle na miasto wielki pożar, spalonych zostanie 165 domów wraz z zamkiem. Wiele z nich zostanie odbudowanych, ale naczynie z niebieską poświatą, skradzione przez wojownika na koniu, upadnie między drzewa, a ciężkie uderzenia kopyt strzaskają zaklętą w glinianych skorupach miłość. Tylko jeden fragment odnajdzie twórca i odtąd w jego rodzinie przekazywać będzie się go jak przestrogę, aby od życia zbyt wiele nie żądać. Setki lat później odciśnięta lwia łapa wielkości kilku centymetrów zostanie wtopiona w medalion. Wykona go nieświadomy jego znaczenia złotnik w Pradze, a pewien czeski młodzieniec podaruje go swojej ukochanej na chwilę przed rozstaniem.
Słońce wchodziło właśnie w gwiazdozbiór lwa i cichym świtem egipskiej tajemnicy wylał Nil. Setki kilometrów od jego nurtu zaczął padać deszcz. Wynurzyłam gwałtownie twarz z wody, jakby coś pociągnęło mnie ku górze.
Wychowałam się w małym bloku, gdzie na brzegach wanny odbijało się całe życie jego mieszkańców. Ściany były tak cienkie, że słychać było każdy dźwięk, jaki rozchodził się od parteru do trzeciego piętra. Ja tkwiłam pośrodku i chociaż w głowie od dzieciństwa słyszałam muzykę – jakby narrację do swojego życia – nade mną wisiało zwykłe, chamskie pranie i nic wzniosłego nie unosiło się w powietrzu.
Lubiłam swoje małe miasteczko i jego wiejski klimat. Wszyscy byliśmy tak samo biedni w dzieciństwie i po kolei wchodziliśmy w proces bycia na dorobku – różniło nas tylko tempo i efekt końcowy. Nie wiem dlaczego, ale czułam się inna.
Wychowano mnie w duchu wszechobecnych stereotypów: kobiety-żony – najlepiej budowlańca z potencjałem i działką z pozwoleniem na budowę, kobiety-matki – najlepiej dzieci rok po roku, żeby przy okazji można było wykazać się wyniesioną z domu gospodarnością. Po kolei wychodziłyśmy za mąż z jednego zazwyczaj powodu: żeby nie być tą ostatnią. Te z nas, którym się to udało, w zaciszu swoich pachnących płynem do mycia szyb domów, spełnione i szczęśliwe słuchały chrapania swoich mężów, śniąc po kryjomu o tych miłościach, w które człowiek ładuje się bez sensu, i o uprawianiu miłości niesłużącej prokreacji. Kochałyśmy swoich mężów, jak na matki-Polki przystało i w nierzadkich okazjach wybielałyśmy ich, naginając rzeczywistość do obrazków, które stworzyłyśmy w czasie, kiedy pisało się pamiętniki i suszyło płatki róż w oczekiwaniu na tego jedynego. Z czasem coraz mnie było okazji do realnych porównań i do prezentacji na żywo swojego szczęścia. Dzięki Bogu rozwój techniki umożliwiał nam to, co kiedyś andrzejki, katarzynki, dożynki i inne wiejskie -ynki i -estry – wyostrzanie małych, miłych życiowych incydentów, dzięki którym nudna, małomiasteczkowo płytka egzystencja w mediach społecznościowych składała się w cudowny rodzinny obrazek.
Nie byłam nieszczęśliwa, tylko niepełna. Jak niedokończony wiersz. Dopełnienia szukałam w nauce, spóźnioną edukacją zacierając młodzieńcze lenistwo. Uczyłam się francuskiego, dużo czytałam i brałam lekcje tańca, podążając za modą młodych żon, by robić coś dla siebie. Mnie samej dawało to jedynie poczucie marnowania czasu. Tak naprawdę i w głębi serca większość z nas, dziewczyn z prowincji, lubiła ten stereotyp matki-Polki. Chciałyśmy biegać zmęczone za gromadką dzieci, żeby sąsiadki nas podziwiały za umiejętności organizacyjne i ich dobre wychowanie, chciałyśmy też być dumne ze swoich zazdrosnych mężów. Nie mogłyśmy jednak przewidzieć, że nasi partnerzy okażą się niezdolni do miłości, jakiej potrzebujemy. Oni z kolei zostali wychowani w duchu samczej dominacji i wcześnie popadali we frustrację, nie umiejąc sprostać oczekiwaniom społeczeństwa. Nie każdemu udało się wybudować dom, spłodzić syna, zarabiać więcej niż średnia krajowa. Wzorowa żona musiała brać na siebie ciężar ich depresji, udając, że są dobrymi kochankami, że za rok czy dwa uda im się zmienić pracę na lepszą, a za pięć będą mogli przenieść się z bloku do większego lokum. To zaś kończyło się podawaniem piwa do kanapy i narastającym kłuciem w sercu.
Żonom tych, którym się udało, należało jedynie dopełniać wizerunku wspaniałego samca i nie prosić o więcej, skoro wszystko już miałyśmy.
Oczywiście zdarzało się, że zakochanie i obowiązek zamążpójścia przeradzały się w miłość i lojalność. Ale to udawało się nielicznym, zwłaszcza bez drogiego terapeuty.
Ludzi, którzy mnie stale otaczali lub których spotykałam przypadkiem, widziałam zawsze w konkretnych barwach. Niektórzy mieli barwy intensywne, wyraziste. Czasem ktoś wydawał mi się tak przezroczysty, że nie chciało mi się nawet zatrzymywać przy nim na dłużej. Wiedziałam, że nie powie niczego, co mogłoby być zabawne, mądre albo chociażby przyjemne dla ucha. Godzina spędzona z kimś przezroczystym była jak bezpowrotna strata czasu. Za to chwila spędzona z kimś intensywnie zabarwionym dostarczała mi rozrywki albo inspiracji.
Do pracy dojeżdżałam autobusem. Pracowałam w małym powiatowym szpitalu, w którym zawsze wszystkiego brakowało. Praca pielęgniarki nie była zbyt dobrze opłacana, a wiązała się z tym, że nigdy nie było mnie w domu, więc niedługo po ślubie mój mąż przedstawił mi krótki wykład, którego celem było przekonanie mnie do odejścia z pracy. W końcu pewna, że wkrótce zajdę w ciążę, zgodziłam się, a ostatnie dni tak zwanego okresu wypowiedzenia zajmowało mi planowanie, co też będę robić, gdy już nic nie będę musiała.
Pamiętam, jak w kwietniu w żółtym płaszczyku z Zary – czyli czymś, co w małym mieście było zbyt drogie jak na pielęgniarkę – szłam mokrymi ulicami, żeby zdążyć na autobus, a potem na ostatni dzień w pracy. Zazdrosne koleżanki miały mi w tym dniu przygotować małe pożegnanie. Czemu zazdrosne? Twój mąż to jest prawdziwy facet! Jak cudownie byłoby poleniuchować w domu! Szczęściara z ciebie! I takie tam. Przechodząc przez park, myślałam o tym, ile ochów i achów będę musiała dziś przetrwać. Dookoła było dziwnie ciemno i zimno, jakby wiosna w tym roku bardziej się ociągała. Naciągnęłam kaptur na głowę, żeby osłonić się przed rannym deszczykiem.
Wieczorem tego dnia czułam się jakoś dziwnie. Co będę robić jutro rano? To miał być nowy rozdział mojego życia, ale jakoś nie mogłam sobie wyobrazić tego nowego komfortu prania dywanów, wietrzenia pościeli i sadzenia pomidorów.
*
Katarztna Podlejska - urodzona w 1987 r. na Dolnym Śląsku, gdzie nadal mieszka. Z wykształcenia magister pielęgniarstwa. Na co dzień pracuje w zawodzie. Od dziecka zakochana w słowach. Twórczość literacka to jej pasja, podobnie jak gra na pianinie i historia widziana oczami mieszkańców regionu, w którym żyje. Najważniejsza dla niej jest rodzina, której oddaje się całkowicie.