Morze wspomnień - Fiona Valpy - ebook + audiobook + książka

Morze wspomnień ebook

Valpy Fiona

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Morze wspomnień” to chwytająca ze serce powieść autorki bestsellera „Paryska krawcowa”, która zdobyła status najlepiej sprzedającego się e-booka platformy Amazon.

Gdy Kendra odwiedza niedomagającą babcię, ta ma tylko jedną prośbę – o spisanie jej historii, zanim wszystko zapomni.

W 1937 roku 17-letnia wówczas Ella ma spędzić lato na pięknej wyspie Île de Ré, gdzie poznaje charyzmatycznego, twórczego Christophe’a. Ella pierwszy raz naprawdę czuje się wolna. Wybuch wojny zmusza ją jednak do powrotu do Szkocji, gdzie pracuje jako wolontariuszka. Czuje, że dziewczyna, którą była na Île de Ré, odchodzi w zapomnienie. I zastanawia się, czy chce ten proces powstrzymać…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 323

Oceny
4,5 (50 ocen)
30
13
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marti1957

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść.Nie oderwiesz się od lektury.Polecam gorąco.
10
Pasjaczytania

Dobrze spędzony czas

Piękna historia o tym, że należy cieszyć się życiem i celebrować każdą chwilę ❤️❤️❤️
10
monika877

Nie oderwiesz się od lektury

przepiękna. warto po nią sięgnąć i przeczytać
10
magdala36

Dobrze spędzony czas

Pod koniec życia Ella próbuje pogodzić się z córką. Wybiera oryginalny sposób, zachęca wnuczkę, by ta spisała jej wspomnienia. Uważa, że to jedyny sposób, by córka zrozumiała zawiłości życia matki. Bo życie Elli miało być inne, jako młoda dziewczyna spotkała na francuskiej wyspie Ile de Re miłość życia. Rozdzieliła ich wojna, po której nic już nie było takie samo. Wojna zmienia ludzi, zmieniają się priorytety, dokonuje się innych wyborów. Bo za szybko się dorasta. Wspólne pisanie to także terapia dla wnuczki. Kendra i jej mąż są rodzicami autystycznego dziecka. Ona pracuje w szkole (choć zawsze chciała być pisarką), on poświęcił się synowi. Przez te trudne lata oddalili się od siebie. Spełnienie marzenia sprawi, że Kendra inaczej spojrzy na życie. Piękna książka! Uczy, że trzeba słuchać tego co mówią do nas nasi najbliżsi. Nadinterpretacja (albo własna ocena) sytuacji, gdy się nie zna wszystkich faktów bywa zazwyczaj krzywdząca.
10
beatagasiorek

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniala
00

Popularność




2014, Edynburg

„Witamy w Domu Opieki Drum­beig”. Słowa na tabliczce nie oddają rze­czy­wi­sto­ści; stoję w ulew­nym desz­czu po nie­wła­ści­wej stro­nie szkla­nych drzwi, lekko zgar­biona, z uchem przy­ci­śnię­tym do domo­fonu w nadziei, że ktoś usły­szy dzwo­nek i mnie wpu­ści. Nachy­lam się jesz­cze bar­dziej, jak naj­bli­żej ściany z wylo­tem rynny, z któ­rego kapie mi na plecy jesz­cze wię­cej wody. Wiatr zrywa gar­ście pożół­kłych liści z pla­ta­nów ota­cza­ją­cych szary kamienny budy­nek i ciska nimi w okna, gdzie na moment przy­kle­jają się do szyb, po czym zostają zmyte przez strugi desz­czu na żwi­ro­wany pod­jazd. Nie­cier­pli­wie spo­glą­dam na zega­rek, myślami będąc już w domu – Czy Dan sobie pora­dzi? Czy będzie pamię­tał o poda­niu lekarstw Fin­nowi? – i ponow­nie naci­skam guzik domo­fonu, tym razem dłu­żej i bar­dziej natar­czy­wie.

– Przy­kro mi, że musiała pani cze­kać. Pro­szę się tu pod­pi­sać. – Recep­cjo­nistka wrę­cza mi pod­kładkę i dłu­go­pis. Ścią­gam z sie­bie prze­mo­czony płaszcz, żeby woda nie ska­py­wała z ręka­wów na wypo­le­ro­wany blat biurka. – Czy była pani u nas wcze­śniej?

Kręcę głową, wpi­su­jąc swoje nazwi­sko i datę. W kolum­nie „osoba odwie­dzana” podaję nazwi­sko mojej babci: „E. Dal­rym­ple”.

Recep­cjo­nistka odwraca kartkę, żeby spraw­dzić, co napi­sa­łam.

– Ach, przy­je­chała pani do Elli? Jak miło. Dobrze się u nas zaakli­ma­ty­zo­wała. Syn regu­lar­nie ją odwie­dza, ale dobrze jej zrobi widok innych gości.

Poczu­cie winy spra­wia, że lekko się naje­żam. Mam ochotę jej powie­dzieć, że nie mogłam wcze­śniej przy­je­chać – jestem nauczy­cielką na pełen etat, wie pani, mój syn ma pro­blemy i nie zawsze jest łatwo zna­leźć czas… Powstrzy­muję się jed­nak od tłu­ma­czeń, przy­wo­łuję na twarz uprzejmy uśmiech i prze­cze­suję pal­cami nie­sforne włosy, które zaczęły się już puszyć; w domu opieki jest gorąco jak w szklarni.

Moją wizytę przy­spie­szył tele­fon od wujka Rob­biego. „Bab­cia chęt­nie się z tobą zoba­czy, Ken­dro, jeśli znaj­dziesz czas. Ma do cie­bie jakąś prośbę. Muszę cię tylko uprze­dzić, że ostat­nio nie jest w naj­lep­szej for­mie. Na pewno zauwa­żysz róż­nicę pomię­dzy tym, jaka była w domu i jaka jest teraz. Pamięć coraz czę­ściej płata jej figle”. Powie­dział to łagod­nym, ale też lekko pona­gla­ją­cym tonem, co przy­pra­wiło mnie o jesz­cze więk­sze wyrzuty sumie­nia, że nie odwie­dzi­łam jej wcze­śniej. Moja matka nie jest jed­nak bli­sko zwią­zana z bab­cią Ellą – w prze­szło­ści doszło mię­dzy nimi do kon­fliktu, o któ­rym żadna z nich nie lubi mówić – więc nie widy­wa­ły­śmy się czę­sto, gdy byłam dziec­kiem. Tym bar­dziej pro­ble­ma­tyczna jest dla mnie ta wizyta. Raczej nie wspo­mnę mamie o tym, że odwie­dzi­łam bab­cię w domu opieki. Mogłaby to poczy­tać za zdradę, cho­ciaż nie bar­dzo się orien­tuję z jakiego powodu. Wiem jed­nak, że gdy­bym wspo­mniała o tym ot tak, mimo­cho­dem, matka szybko zmie­ni­łaby temat.

– Dru­gie pię­tro, na samym końcu kory­ta­rza. Pokój Elli jest ostatni po lewej stro­nie. – Recep­cjo­nistka udziela mi wska­zó­wek z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem.

W powie­trzu unosi się ciężki zapach goto­wa­nej kapu­sty, który sączy się spod drzwi do jadalni i mie­sza z woniami odświe­ża­cza powie­trza oraz środ­ków czysz­czą­cych. Nie sły­chać moich kro­ków, kiedy idę po gru­bym nie­bie­skim dywa­nie. Docho­dzę do wnio­sku, że w win­dzie poczu­ła­bym się jesz­cze bar­dziej klau­stro­fo­bicz­nie, więc wybie­ram schody; nagle uświa­da­miam sobie, że powin­nam być wdzięczna losowi za to, że wciąż mam sprawne nogi. Po dotar­ciu na dru­gie pię­tro zaczy­nam się pocić i swę­dzi mnie skóra pod wło­sami. Odsu­wam wysoki koł­nierz weł­nia­nego swe­tra od szyi, żeby było mi cho­ciaż tro­chę chłod­niej, i biorę głę­boki oddech. Jakim cudem bab­cia zdo­łała przy­wyk­nąć do życia w takiej ducho­cie, zasta­na­wiam się, choćby nie wiem jak czy­sto i cie­pło było w jej pokoju? Czy tutej­szy per­so­nel jest dla niej miły? Czy dobrze się nią opie­kuje? Czy bab­cia nie tęskni za nie­za­leż­no­ścią, którą dawał jej solidny dom w Mor­ning­side, z prze­stron­nymi poko­jami z wyso­kim sufi­tem, peł­nymi przed­mio­tów zbie­ra­nych przez całe życie? A może to wszystko prze­stało ją obcho­dzić? Albo o tym zapo­mniała? Ostat­nio tyle rze­czy ula­tuje jej z pamięci. Umysł Elli zdaje się pozby­wać wspo­mnień, tak jak ona, kiedy pozbyła się więk­szo­ści dobytku, ogra­ni­cza­jąc się do nie­zbęd­nego mini­mum. Nie tylko zakwa­te­ro­wa­nie mojej babci stało się skrom­niej­sze, lecz także jej życie, całe jeste­stwo, w miarę jak koń­czyły jej się dni.

Na ostat­nich drzwiach po lewej stro­nie kory­ta­rza widzę odry­so­waną od sza­blonu liczbę „12”, a pod spodem pla­kietkę ze skre­ślo­nym schlud­nym, okrą­głym cha­rak­te­rem pisma nazwi­skiem w meta­lo­wej ramce: „Ella Dal­rym­ple”. Jest to cha­rak­ter pisma młod­szej osoby, nie wytworna kur­sywa, ostat­nio tro­chę krzywa i nie­pewna, którą bab­cia wypi­sy­wała kartki na Boże Naro­dze­nie.

W pokoju naprze­ciwko brzę­czy tele­wi­zor. Jed­nak gdy staję pod drzwiami pokoju babci Elli, ze środka nie dobiega mnie żaden dźwięk. Pukam ostroż­nie. Może śpi? Mogła­bym zosta­wić liścik, uciec stąd, nie zakłó­ca­jąc jej spo­koju, i wró­cić do domu o odpo­wied­niej porze, żeby spraw­dzić, co z Fin­nem, przy­go­to­wać kola­cję, zacząć spraw­dzać prace, które przy­nio­słam do domu: trzy­dzie­ści dwa wypra­co­wa­nia na temat „Kto ponosi winę za tra­ge­dię w Mak­be­cie?”. Podej­rze­wam, że nie­które z nich same w sobie okażą się tra­giczne.

Dopada mnie prze­można chęć, żeby odwró­cić się na pię­cie i uciec. Mogła­bym prze­cież uczci­wie powie­dzieć, że pró­bo­wa­łam ją odwie­dzić; mia­ła­bym czy­ste sumie­nie. Jed­no­cze­śnie nie mogę zigno­ro­wać wła­snej nie­chęci przed powro­tem do domu. Ostat­nio cią­gle się tak czuję, wie­dząc, że od samego progu będę uni­kać wzroku Dana, by nie pod­chwy­cić jego spoj­rze­nia peł­nego poczu­cia klę­ski i winy spo­wo­do­wa­nych tym, że wró­ci­łam do domu po kolej­nym cięż­kim dniu pracy. Oboje będziemy robić dobrą minę do złej gry. Dan z uda­waną eks­cy­ta­cją opo­wie mi o ostat­niej ofer­cie pracy, na którą odpo­wie­dział, a ja ze sztucz­nym uśmie­chem przy­wo­łam histo­ryjkę o tym, co któ­reś z dzie­cia­ków zro­biło w szkole. Jed­nak oboje będziemy wie­dzieli. Pomimo prób chro­nie­nia sie­bie nawza­jem, będziemy się zamar­twiać naszą sytu­acją finan­sową, a jesz­cze bar­dziej tym, co przy­nie­sie przy­szłość. Jaki los czeka naszego pięk­nego syna, do któ­rego nie umiemy tra­fić? Finn od początku był trud­nym dziec­kiem, a leka­rze skła­dali jego apa­tię prze­pla­taną okrop­nymi napa­dami gniewu na karb kolek, ząb­ko­wa­nia albo bli­żej nie­okre­ślo­nego „wirusa”. Jed­nak gdy skoń­czył dwa lata, dopa­trzyli się u niego „poważ­nych zabu­rzeń roz­wo­jo­wych” i skie­ro­wali nas do odpo­wied­nich spe­cja­li­stów, któ­rzy wresz­cie zdia­gno­zo­wali u Finna autyzm. Od tam­tej pory każdy dzień jest dla nas polem bitwy, nie­za­leż­nie od tego, czy aku­rat pró­bu­jemy pomóc Fin­nowi w radze­niu sobie z gnie­wem i stra­chem, czy wal­czymy z wła­dzami o więk­sze wspar­cie dla naszego syna. I cho­ciaż w ciągu dnia oboje z Danem sta­ramy się zacho­wać opty­mizm, wie­czo­rem dzieli nas zie­jąca prze­paść, kiedy kła­dziemy się do łóżka kilo­me­try od sie­bie. Zupeł­nie jakby każde z nas topiło się we wła­snym morzu zmar­twień i nie potra­fiło odho­lo­wać tej dru­giej osoby w bez­pieczne miej­sce. Coraz bar­dziej odda­lamy się od sie­bie, nie­zdolni wykrze­sać wię­cej sił do walki z pod­stęp­nymi prą­dami, które pró­bują nas wcią­gnąć na dno.

Z pokoju po dru­giej stro­nie kory­ta­rza wycho­dzi pie­lę­gniarka, nio­sąc jakąś rzecz przy­krytą ręcz­ni­kiem. Uśmie­cha się do mnie, a ja ponow­nie zwra­cam się w stronę drzwi Elli i pukam tro­chę gło­śniej. Łagodny głos babci, drżący i wie­kowy niczym dźwięk jed­nej z sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu płyt gra­mo­fo­no­wych, które daw­niej kolek­cjo­no­wała, zapra­sza mnie do środka:

– Pro­szę.

– To ja, bab­ciu, Ken­dra. Przy­je­cha­łam spraw­dzić, jak się czu­jesz. – W moim gło­sie pobrzmiewa fałsz, sły­chać w nim nad­mierną weso­łość osoby drę­czo­nej poczu­ciem winy.

Nie wiem, czy w ogóle mnie pozna. Kie­dyś odwie­dzi­łam ją w domu i nazwała mnie Rhoną; uśmiech­nęła się z ulgą, bo myślała, że w końcu przy­szła do niej córka. „Nie jestem Rhona, tylko Ken­dra. Córka Rhony, pamię­tasz? Mama też cię kie­dyś odwie­dzi”. Lepiej, żeby się pospie­szyła, doda­łam w myślach. Matka od lat nie posta­wiła nogi w Edyn­burgu i upar­cie odma­wiała spo­tka­nia z Ellą. Zrzu­ciła wszystko na barki wujka Rob­biego, łącz­nie z ulo­ko­wa­niem jej w domu opieki, opróż­nie­niem domu z mebli i wysta­wie­niem go na sprze­daż.

Widzę jed­nak, że dzi­siaj Ella ma dobry dzień. Jej spoj­rze­nie jest prze­ni­kliwe, pamięć nie szwan­kuje.

– Ken­dra, skar­bie, jak miło, że przy­je­cha­łaś. Wejdź i przy­suń sobie krze­sło. Ale prze­mo­kłaś! Powieś płaszcz przy grzej­niku, niech tro­chę prze­schnie. Kosz­marną dziś mamy pogodę.

Przy­tu­lam ją i zwra­cam uwagę na to, jaka jest kru­cha, jak cienka wydaje się skóra na jej policzku w zetknię­ciu z moją.

Wycią­gam krze­sło i roz­glą­dam się po pokoju. Rob­bie i Jenny, żona wujka, dobrze się spi­sali, przy­wo­żąc tu nie­które sprzęty z domu babci. Dzięki nim pomiesz­cze­nie w kolo­rach magno­lii i beżu stało się nieco bar­dziej przy­tulne.

Przy­glą­dam się obra­zom Elli i zauwa­żam mój ulu­biony, przed­sta­wia­jący plażę i uno­szącą się na wodzie żaglówkę. Wisi na prze­ciw­le­głej ścia­nie, tak żeby mogła widzieć go z łóżka. Na pod­ło­dze leżą stare dywa­niki, które wciąż zacho­wały bajeczne kolory, cho­ciaż w paru miej­scach są lekko wytarte za sprawą tysięcy posta­wio­nych na nich przez lata kro­ków. Książki i bibe­loty stoją na pół­kach zro­bio­nych przez Rob­biego. Cią­gną się wzdłuż ścian i pod oknem z wido­kiem na korony drzew oraz maja­czący w oddali, roz­świe­tlony Zamek Edyn­bur­ski, który wygląda, jakby uno­sił się na wzbu­rzo­nym morzu gałęzi.

Na szafce przy łóżku stoi deli­katna misa w głę­bo­kim odcie­niu błę­kitu prze­ty­ka­nym złotą żyłką przy­po­mi­na­jącą bły­ska­wicę, z muszel­kami w środku. Ich widok szcze­gól­nie mocno chwyta mnie za serce. Nie mają w sobie nic wyjąt­ko­wego; to zwy­kłe muszelki zebrane na plaży. Jed­nak skoro bab­cia prze­cho­wała je przez tyle czasu, muszą mieć dla niej szcze­gólne zna­cze­nie. Może są cenną pamiątką z waka­cji sprzed wielu lat, sym­bo­lem dni spę­dzo­nych na dale­kich pla­żach ską­pa­nych w pro­mie­niach słońca, wśród podmu­chów wia­tru i mor­skich fal? Prze­ły­kam emo­cje, które nie­spo­dzie­wa­nie ści­skają mnie za gar­dło.

– Jak ci się tutaj mieszka, bab­ciu?

Wiem, że prze­pro­wadzka do domu opieki była dla niej trudna, że trak­tuje ją jak przy­zna­nie się do porażki, koniec pew­nego etapu i widzę, że moje pyta­nie ją zasmu­ciło. Po chwili odpo­wiada z tym swoim łagod­nym uśmie­chem:

– Och, cał­kiem zno­śnie. To miej­sce nie byłoby wcale takie złe, gdyby nie fakt, że pełno w nim sta­rych ludzi.

Kiwam z uśmie­chem głową.

– No tak. Rozu­miem, że w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu czte­rech lat nie zali­czasz sie­bie do tej grupy?

– Oczy­wi­ście, że nie. – Unosi brew z miną nie­wi­niątka. – Wbrew pozo­rom mam nie wię­cej niż sie­dem­na­ście lat. Uwa­żam, że kiedy prze­żyło się tyle lat, co ja, pamięć czło­wieka sama wybiera sobie odpo­wiedni wiek, a dziś mój umysł pod­po­wiada mi, że nie­dawno obcho­dzi­łam sie­dem­na­ste uro­dziny.

Przy­glą­dam się Elli nieco podejrz­liwe w oba­wie, że wła­śnie prze­żywa kolejny z tych swo­ich napa­dów, gdy traci kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią i prze­nosi się daleko w prze­szłość, zabie­ra­jąc nam ją kawa­łe­czek po kawa­łeczku; okrutny figiel sta­rze­ją­cego się umy­słu.

Wzrok babci kon­cen­truje się jed­nak na mojej twa­rzy. Musiała dostrzec na niej oznakę nie­po­koju, bo wyciąga ręce i obej­muje nimi moją dłoń.

– Nie bój się, Ken­dro, tylko się dro­czę. Jestem tu obecna cia­łem i duchem.

Oble­wam się rumień­cem, dokła­dam drugą dłoń i przy­glą­dam się babci jesz­cze uważ­niej. Nagle dociera do mnie, że ona wie – jest świa­doma swo­ich zani­ków pamięci, upior­nego migo­ta­nia świecy, która zawsze paliła się tak równo aż do teraz – i moje gar­dło znowu zaci­ska się z emo­cji.

– Wiem jed­nak – kon­ty­nu­uje bab­cia – że tracę zdrowe zmy­sły. – Ści­ska moją rękę, gdy szu­kam odpo­wied­nich słów, by zapro­te­sto­wać: nie, to nie­prawda, nic ci nie jest, jakby te kłam­stwa mogły cokol­wiek zmie­nić. – Nie, skar­bie, to szczera prawda. Nie ma sensu uda­wać, że jest ina­czej. Dla­tego chcę cię pro­sić o pewną przy­sługę. Umiesz pisać, a ja, odkąd tu tra­fi­łam – wska­zuje pokój, bo tylko on jej jesz­cze pozo­stał – mam mnó­stwo wol­nego czasu i głowę pełną wspo­mnień. Zanim wszyst­kie ulecą i naprawdę zostanę z niczym, chcia­ła­bym, żebyś je spi­sała. Opo­wie­działa moją histo­rię. Zro­bisz to dla mnie? Kiedy byłaś młod­sza, chcia­łaś zostać pisarką. Teraz masz oka­zję.

– No cóż, wiesz, jak to mówią: ci, któ­rzy potra­fią coś zro­bić – robią. Reszta uczy. Ale oczy­wi­ście, bab­ciu Ello. Z przy­jem­no­ścią spi­szę twoje wspo­mnie­nia. Jedy­nym pro­ble­mem jest mój brak czasu. Będę mogła do cie­bie przy­jeż­dżać dopiero po szkole, cho­ciaż w waka­cje pew­nie uda mi się to robić czę­ściej. No i jest jesz­cze Finn…

Zawie­szam głos i znowu ogar­nia mnie poczu­cie winy. Natu­ral­nie mogła­bym spró­bo­wać wykroić nieco wię­cej czasu, ale Dan już i tak jest wykoń­czony sie­dze­niem w domu z naszym kocha­nym, trud­nym synem. Wiem, że nie jest mu łatwo bez­u­stan­nie uświa­da­miać sobie odmien­ność Finna i zamar­twiać się tym, co go może cze­kać w przy­szło­ści… Jak roz­wi­nie się jego autyzm, kiedy będzie star­szy? Kto się nim zaopie­kuje, gdy nas zabrak­nie? Poza tym Dan w każ­dej wol­nej chwili odpo­wiada na ogło­sze­nia o pracę, bez więk­szej nadziei na suk­ces. Ostat­nio dostaje tylko złe wia­do­mo­ści: jego dawni kole­dzy rów­nież wylą­do­wali na bruku, a kolejne firmy przy­sy­łają mu listy odmowne, przez co mój mąż jest wiecz­nie przy­gnę­biony.

Ella kiwa głową, pusz­cza moje ręce i odwraca się, by wysu­nąć szu­fladę noc­nej szafki znaj­du­ją­cej się za jej ple­cami.

– Wiem, jaka jesteś zajęta, skar­bie, i nie chcę ci spra­wiać dużego kło­potu. Dla­tego popro­si­łam Rob­biego, żeby przy­wiózł mi to. – Unosi pod­ręczny dyk­ta­fon. – Moja pro­po­zy­cja jest taka: nagram swoje wspo­mnie­nia, a potem prze­każę ci kasety, żebyś mogła się nimi zająć w dowol­nym momen­cie, w zaci­szu wła­snego domu. Dosta­niesz też ode mnie albumy – może dzięki nim łatwiej ci będzie wszystko sobie wyobra­zić, oży­wić miej­sca i ludzi.

Przy łóżku Elli leży prze­wią­zane sznur­kiem pudełko po butach i nieco więk­sze kar­to­nowe pudło zawie­ra­jące coś, co wygląda na stertę albu­mów ze zdję­ciami. Biorę pierw­szy z wierz­chu i otwie­ram go na przy­pad­ko­wej stro­nie. Ze zdję­cia spo­gląda na mnie poważ­nie moja matka, gdy była małą dziew­czynką. Na czar­nej stro­nie wid­nieje biały pod­pis skre­ślony schlud­nym cha­rak­te­rem pisma babci Elli: „Rhona, 8 lat”.

Uno­szę wzrok, by znowu na nią spoj­rzeć, i po raz kolejny zasta­na­wiam się, co wła­ści­wie spra­wiło, że te dwie kobiety dzieli taka prze­paść. Przy­po­mina ona nie­moż­liwy do poko­na­nia lodo­wiec pełen nie­bez­piecz­nych roz­pa­dlin utwo­rzo­nych przez życie.

Ella ponow­nie ści­ska moją rękę, tym razem moc­niej, i zwraca się do mnie. W jej gło­sie wyczu­wam znie­cier­pli­wie­nie:

– Pro­szę cię, Ken­dro. Koń­czy mi się czas. Czy spi­szesz moją histo­rię, zanim będzie za późno, zanim wszystko zapo­mnę i nie będzie obok mnie nikogo, kto mógłby to zro­bić?

Jesz­cze raz spo­glą­dam na zdję­cie dziew­czynki w schlud­nej bia­łej bluzce i prąż­ko­wa­nym szkol­nym kra­wa­cie, z pro­stymi blond wło­sami odgar­nię­tymi z twa­rzy pla­sti­kową opa­ską i nie­prze­nik­nio­nym spoj­rze­niem ciem­nych oczu. Uświa­da­miam sobie, że Ella nie tylko mnie o coś prosi, lecz także chce mi coś ofia­ro­wać. Być może wyja­śnie­nia, a na pewno reflek­sje.

Patrzę na pudło z albu­mami i dociera do mnie, jak nie­wiele wiem na temat życia wła­snej babci. Kiedy byłam dziec­kiem, rzadko się widy­wa­ły­śmy, głów­nie z powodu jej kon­fliktu z mamą. Dopiero gdy roz­po­czę­łam naukę w kole­gium nauczy­ciel­skim w Edyn­burgu, a póź­niej pozna­łam i poślu­bi­łam Dana, zaczę­łam się z nią czę­ściej spo­ty­kać. Byłam jed­nak tak zajęta swoim życiem i pro­ble­mami, że zawsze widzia­łam w babci tylko star­szą krewną, która wzbu­dzała we mnie wyrzuty sumie­nia za każ­dym razem, gdy Rob­bie i Jenny dokądś wyjeż­dżali albo mieli inne sprawy i nie mogli się nią zająć.

Muszę więc przy­znać, że intry­guje mnie wizja przej­rze­nia albu­mów, dzięki któ­rym dowiem się cze­goś wię­cej na temat prze­szło­ści mojej matki i wujka Rob­biego. Na pewno znajdę w nich też zdję­cia dziadka, mgli­stej postaci z mojego dzie­ciń­stwa, który zmarł, gdy mia­łam sie­dem lat. Pamię­tam długą podróż z Lon­dynu na pół­noc na jego pogrzeb. Szkocki kościół, w któ­rym hulał prze­ciąg, szlo­cha­jącą matkę i ojca, który nie był w sta­nie jej pocie­szyć, a także kru­che cia­steczka i sok poma­rań­czowy jedzone przez nas póź­niej w domu babci Elli. Nie zosta­li­śmy tam na noc, cho­ciaż było dużo wol­nych pokoi. „Wolę się zatrzy­mać u Rob­biego” – usły­sza­łam, jak mama, tro­chę zbyt piskli­wie i gło­śno, zwraca się tymi sło­wami do ojca.

Wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści i dostrze­gam na twa­rzy babci mie­sza­ninę nie­pew­no­ści i zachęty.

– Okej, jeste­śmy umó­wione – mówię, na co odpo­wiada mi uśmie­chem peł­nym ulgi.

– Mia­łam nadzieję, że się zgo­dzisz! Tu są dwie pierw­sze kasety. Kaza­łam Rob­biemu kupić dru­gie takie ustroj­stwo, żebyś mogła je sobie pusz­czać w domu. – Kła­dzie pękatą kopertę na wierz­chu uło­żo­nych w pudle albu­mów. – I jesz­cze jedno, Ken­dro. Zrób to po swo­jemu. Wyko­rzy­staj moje słowa i zdję­cia i napisz tę histo­rię jak należy. Wyko­rzy­staj swój talent i spraw, żeby inni też mogli ją prze­czy­tać i zro­zu­mieć.

Powoli kiwam głową, sły­sząc ton pona­gle­nia w jej gło­sie.

Nagle uświa­da­miam sobie coś jesz­cze – patrzy na mnie wycze­ku­jąco nie jedna, ale dwie pary oczu: jedna z nich należy do babci Elli, druga zaś do dziew­czynki ze zdję­cia w albu­mie – mojej matki.

Część I

1938, Île de Ré

Dziew­czyna stała na pomo­ście ze wzro­kiem utkwio­nym w prom, któ­rym miała się prze­do­stać na wyspę, suną­cym w jej stronę przez błę­kitne wody.

Odsta­wiła kufe­rek podróżny w kolo­rze kre­mo­wym, po czym zsu­nęła z ramion żakiet, uwal­nia­jąc się od ele­ganc­kiego stroju, i pozwo­liła cie­płym pro­mie­niom fran­cu­skiego słońca pie­ścić jej skórę. Ramiona miała blade po dłu­giej zimie spę­dzo­nej na pół­nocy. W tym roku wio­sna w zasa­dzie ją omi­nęła, czuła się więc jak poczwarka prze­obra­ża­jąca się w motyla, która nagle odkrywa, że ma skrzy­dła i roz­wija je, żeby mogły się pła­wić w gorącu, świe­tle i kolo­rze.

Bryza – łagodny oddech prze­past­nego Oce­anu Atlan­tyc­kiego, który roz­cią­gał się aż na drugą stronę świata, daleko od nisko poło­żo­nej wyspy – unio­sła jej opa­da­jące na ramiona włosy w odcie­niu miodu, schła­dza­jąc szyję i roz­pa­lone policzki.

Miała za sobą długą podróż z Edyn­burga, obfi­tu­jącą w nowe i eks­cy­tu­jące doświad­cze­nia. Pew­nie czu­łaby zmę­cze­nie, gdyby tak bar­dzo nie stre­so­wała się spo­tka­niem z gospo­da­rzami, a nad­pły­wa­jący prom coraz bar­dziej ją do tego przy­bli­żał. W noc­nym pociągu do Lon­dynu matka Elli, która pomimo jej pro­te­stów, że w wieku sie­dem­na­stu lat pora­dzi sobie sama, posta­no­wiła ją trzy­mać za rączkę aż do wej­ścia na pokład promu kole­jo­wego, spała snem spra­wie­dli­wego na sąsied­niej kuszetce. Jej spo­kojny, mia­rowy oddech mie­szał się ze stu­ko­tem kół na torach i od czasu do czasu z ogłu­sza­ją­cym rykiem innego pociągu mija­ją­cego je w ciem­no­ści.

Z kolei Ella, przy­zwy­cza­jona do ciszy panu­ją­cej w ich domu na zadrze­wio­nych przed­mie­ściach Połu­dnio­wego Edyn­burga, pra­wie nie zmru­żyła oka. Nie żeby się tym przej­mo­wała. Była zbyt pod­eks­cy­to­wana wyobra­ża­niem sobie cze­ka­ją­cej ją podróży i waka­cji za gra­nicą, roz­cią­ga­ją­cych się przed nią jak obiet­nica. Leżała więc, koły­sząc się na wąskiej kuszetce, w wykroch­ma­lo­nej na sztywno baweł­nia­nej pościeli, przy­kryta sza­rym weł­nia­nym kocem z wyha­fto­wa­nym czer­wo­nymi nićmi logiem LNE1R i powta­rzała sobie w gło­wie fran­cu­skie wyra­że­nia. Nie­ważne, że była naj­lep­sza w kla­sie i że made­mo­iselle Mur­ray regu­lar­nie ją chwa­liła – Ella i tak podej­rze­wała, że Mor­ning­side odci­snęło piętno na akcen­cie jej nauczy­cielki. Brzmiała zupeł­nie ina­czej niż pio­senki na fran­cu­skich pły­tach gra­mo­fo­no­wych, które włą­czała jej matka, z roz­rzew­nie­niem wsłu­chu­jąc się w głos śpie­waka ope­ro­wego Mau­rice’a Renauda i wspo­mi­na­jąc, jak oglą­dała jego występy na żywo, gdy miesz­kała w Paryżu za młodu.

– Wiesz, Ello, to bar­dzo ważne, żeby spę­dzić tro­chę czasu w kraju, któ­rego języka chcesz się nauczyć – zauwa­żyła. – Nie wspo­mi­na­jąc już o zro­zu­mie­niu tam­tej­szej kul­tury.

I tak oto w Boże Naro­dze­nie rok temu matka Elli napi­sała do swo­jej daw­nej przy­ja­ciółki Marianne Mar­tet z pyta­niem, czy jej córka nie mogłaby u nich spę­dzić tygo­dnia albo dwóch.

– To nawet lep­sze niż dwa tygo­dnie spę­dzone w Paryżu! Marianne zapra­sza cię na waka­cje do ich let­niego domu na Île de Ré! Spę­dzisz całe sześć tygo­dni z bliź­nia­kami! Po tym cza­sie będziesz mówić po fran­cu­sku jak rodo­wita miesz­kanka wyspy!

W skry­to­ści ducha Ella była jed­nak odro­binę roz­cza­ro­wana. Cie­szyła ją obiet­nica pary­skiego wyra­fi­no­wa­nia i ele­gan­cji, któ­rych naoglą­dała się na zdję­ciach w piśmie „Pic­ture Post”, przed­sta­wia­ją­cych słynną Wielką Wystawę Świa­tową orga­ni­zo­waną w sto­licy Fran­cji rok wcze­śniej, ale nazwa tej wyspy nawet nie obiła jej się o uszy. Po spraw­dze­niu w atla­sie oka­zało się, że było to kilka maleń­kich skraw­ków ziemi, które wyglą­dały jak odłu­pane od wybrzeża atlan­tyc­kiego i wrzu­cone do morza. Jed­nak przy­goda to przy­goda, szcze­gól­nie dla dziew­czyny, która ni­gdy nie zapu­ściła się dalej niż do Fif2e.

Pla­no­wa­nie wyprawy trwało wiele tygo­dni. Jeź­dziły z matką do Jen­ners, żeby skom­ple­to­wać let­nią gar­de­robę, na którą skła­dały się trzy kostiumy kąpie­lowe, nowa bie­li­zna oraz kilka lek­kich baweł­nia­nych sukie­nek, ład­niej­szych niż te, które miała do tej pory.

– Będziesz musiała się chro­nić przed słoń­cem z tą twoją jasną kar­na­cją – ostrze­gła ją matka. – Ni­gdy nie zapo­mi­naj o kape­lu­szu, bo naba­wisz się pie­gów i dopiero będziesz żało­wać!

Dzień przed wyjaz­dem ojciec poda­ro­wał jej nie­wielki kufe­rek podróżny.

– Podobno każda młoda dama podró­żu­jąca do obcych kra­jów powinna taki mieć – powie­dział z uśmie­chem. Klu­czyk, który nosiła na wstążce wokół szyi, otwie­rał mosiężne oku­cia skry­wa­jące wyście­łane jedwa­biem wnę­trze kuferka w naj­głęb­szym odcie­niu wiśni, w któ­rym mie­ściło się kilka bute­le­czek i sło­icz­ków ze srebr­nymi nakręt­kami, szczotka do wło­sów i owalne lusterko. Każdy z przed­mio­tów był przy­twier­dzony moc­nymi skó­rza­nymi paskami. Miej­sca star­czyło jesz­cze na bie­li­znę nocną oraz kilka dro­bia­zgów przy­dat­nych w podróży. Całą resztę sta­ran­nie poskła­dano, owi­nięto bibułą i spa­ko­wano do dużej walizki.

Prom zwol­nił, zbli­ża­jąc się do nabrzeża, i nagle w por­cie zro­bił się ruch. Pokła­dowy chwy­cił bagaż Elli, aby zanieść go na sta­tek, i spoj­rzał na nią z uzna­niem, gdy się­gnęła po kufe­rek, a następ­nie ruszyła za nim. Męż­czy­zna w bere­cie posta­wił klatkę pełną roz­g­da­ka­nych kur­cząt w cie­niu ste­rowni i uśmiech­nął się do Elli, po czym usiadł na twar­dej drew­nia­nej ławce cią­gną­cej się wzdłuż kra­wę­dzi promu. Póź­niej, pośród krzy­ków i macha­nia rękami, wcią­gnięto liny na pokład i prom wyru­szył w drogę powrotną na wyspę, moż­li­wie szybko, żeby jak naj­le­piej wyko­rzy­stać przy­pływ.

Ella sta­nęła bli­sko dziobu i wpa­try­wała się w cel swo­jej podróży – bladą smugę lądu roz­cią­ga­jącą się nisko wśród fal. Byle sztorm mógłby ją zmieść z powierzchni oce­anu, pomy­ślała. Pomna ostrze­żeń matki, mocno przy­trzy­my­wała ręką słom­kowy kape­lusz osła­nia­jący jej twarz przed pro­mie­niami słońca i moc­nymi pory­wami wia­tru, który mógł go zdmuch­nąć z jej głowy pro­sto w fale. Obli­zała usta i poczuła na nich smak soli.

Niebo nad głową Elli było osza­ła­mia­jąco błę­kitne – wyglą­dało cał­kiem ina­czej niż zasnute sza­rymi chmu­rami niebo nad Edyn­bur­giem, do któ­rego widoku przy­wy­kła. Odchy­liła głowę, żeby śle­dzić lot mewy szy­bu­ją­cej wysoko nad nią.

Ella spoj­rzała za sie­bie, w stronę lądu, który zni­kał stop­niowo pod spie­nio­nymi falami. Przez moment miała nie­po­ko­jące wra­że­nie, jakby zsu­nęła się z kra­wę­dzi Ziemi, a tęt­niące życiem punkty na pla­nie jej podróży – Edyn­burg, Lon­dyn, Paryż – na­dal gdzieś ist­niały, w jakimś innym świe­cie, który zosta­wiła za sobą.

Sta­tek pruł do przodu, a białe pia­ski Île de Ré były coraz bli­żej, przy­po­mi­na­jąc Elli obraz Tur­nera, który oma­wiali na lek­cjach pla­styki w szkole. W świe­tle wcze­snego let­niego wie­czoru morze mie­niło się wie­loma odcie­niami lazuru i tur­kusu, wyspa zaś wyglą­dała jak wykuta z bia­łego złota pod soczy­stą zie­le­nią sosno­wych gałęzi. Wdy­cha­jąc słone mor­skie powie­trze, Ella nagle zapra­gnęła, by ta podróż trwała bez końca, a reszta życia upły­nęła jej w sta­nie zawie­sze­nia. Chciała być wolna niczym ptaki szy­bu­jące po olśnie­wa­jąco błę­kit­nym nie­bie roz­po­ście­ra­ją­cym się nad jej głową.

Prom zbyt szybko przy­pły­nął do pomo­stu dla wysia­da­ją­cych na skraju portu, w któ­rym dłu­gie i nie­zgrabne ramię żura­wia prze­rzu­cało towary do ładowni więk­szego statku przy wtó­rze pokrzy­ki­wa­nia męż­czyzn i mor­skiego ptac­twa.

Pasa­że­ro­wie ruszyli do przodu, zabie­ra­jąc swoje bagaże i pakunki. Męż­czy­zna w bere­cie zapa­ko­wał skrzynkę z kur­czę­tami na rower i ostroż­nie zje­chał nim po krót­kim tra­pie na suchy ląd.

Ella wzięła bagaże i nieco chwiej­nym kro­kiem zeszła z promu. Marianne Mar­tet napi­sała w liście, że będą na nią cze­kać w por­cie, lecz Ella nie miała poję­cia, jak oni wyglą­dają. Matka opi­sy­wała swoją dawną przy­ja­ciółkę jako nie­zwy­kle piękną i ener­giczną kobietę z wiel­kimi oczami oraz ciem­nymi krę­co­nymi wło­sami. Marianne pisała, że jej bliź­niaki – Caro­line i Chri­sto­phe – mają po osiem­na­ście lat i nie mogą się już docze­kać waka­cji spę­dzo­nych w towa­rzy­stwie nowej kole­żanki, pra­wie ich rówie­śniczki.

Gdy tłum wysia­da­ją­cych się roz­pro­szył, a samo­chody odje­chały piasz­czy­stą drogą, Ella dostrze­gła sto­jącą na skraju portu fur­mankę zaprzę­gniętą w osła. Stała na niej – żeby lepiej widzieć ponad gło­wami ludzi – i ener­gicz­nie machała para mło­dych ludzi: dziew­czyna z burzą kasz­ta­no­wych loków i chło­pak z opa­da­jącą na ciemne oczy grzywką. Pro­mie­nie słońca rzeź­biły mu twarz – wydatne kości policz­kowe rzu­cały cie­nie, pod­kre­ślały jego przy­stojną twarz. Oboje byli piękni w cał­ko­wi­cie nie­wy­mu­szony i nie­uświa­do­miony spo­sób, dzięki czemu Ella od razu ich polu­biła i zapo­mniała o swo­ich oba­wach przed spę­dze­niem lata w towa­rzy­stwie obcych osób. Dziew­czyna miała na sobie koszulkę z krót­kimi ręka­wami i rybaczki odsła­nia­jące jej opa­lone łydki, a chło­pak ubrany był w baweł­nianą bluzę z rodzaju tych, które nosili rybacy, i luźne spodnie. Ella momen­tal­nie poczuła się skrę­po­wana i prze­sad­nie wystro­jona w swoim suro­wym, szy­tym na miarę żakie­cie i sukience.

Chri­sto­phe i Caro­line zesko­czyli z fur­manki i przy­szli się przy­wi­tać. Ella wycią­gnęła rękę do Caro­line i spło­nęła rumień­cem, gdy ta nachy­liła się i uca­ło­wała ją ser­decz­nie w oba policzki. Zawsty­dzona, w prze­krzy­wio­nym kape­lu­szu, Ella zwró­ciła się w stronę Chri­sto­phe’a i zamarła, nie wie­dząc, jak się zacho­wać. Zaru­mie­niła się jesz­cze bar­dziej, gdy i on uca­ło­wał ją w oba policzki. Popra­wiła sobie kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem, szczę­śliwa, że może się za nim scho­wać.

– Ele­anor Len­nox, miło cię poznać! – Oczy Chri­sto­phe’a błysz­czały roz­ba­wie­niem, kiedy schy­lił się po jej walizkę.

– Pro­szę, mów­cie mi Ella. Wszy­scy się tak do mnie zwra­cają, chyba że coś prze­skro­bię. – Z ulgą stwier­dziła, że zro­zu­miała, co powie­dział do niej Chri­sto­phe, i nawet zdo­łała mu odpo­wie­dzieć, choć nie bez wysiłku.

– Nie wie­rzę, że taka dziew­czyna jak ty mogłaby cokol­wiek prze­skro­bać – odparł ze śmie­chem. – Jesteś na to zbyt schludna i grzeczna! Oh lŕ lŕ, a w tej walizce jest pew­nie jesz­cze wię­cej costu­mes. Biedna Anaďs tego nie ucią­gnie. Będziemy musieli iść obok wozu.

– Nie słu­chaj go, tylko się z tobą dro­czy. – Caro­line wzięła Ellę za rękę. – Masz śliczną sukienkę, kufe­rek też. Musisz nam wyba­czyć, zawsze jeste­śmy bar­dzo décontractés, roz­luź­nieni, po przy­jeź­dzie na wyspę. To taka miła odmiana od życia w Paryżu. Zapo­mi­namy, jak wyglą­dają cywi­li­zo­wani ludzie!

– No tak, ale czym wła­ści­wie jest cywi­li­za­cja? – Chri­sto­phe zawie­sił głos, odsta­wia­jąc ciężką walizkę na piasz­czy­stą drogę za fur­manką. – Śmiem twier­dzić, że nasze życie powinno wyglą­dać wła­śnie tak jak tu, na Île de Ré, a całe to pary­skie pozer­stwo jest warte funta kła­ków. W mie­ście mieszka mnó­stwo ludzi, któ­rych trudno nazwać cywi­li­zo­wa­nymi. A co do szer­szego świata – mówił dalej, zapa­la­jąc się do tematu; oczy nagle mu roz­bły­sły – to w Hisz­pa­nii faszy­ści mor­dują wła­snych braci, a Niemcy igno­rują wszel­kie obiet­nice zło­żone w Wer­salu i naj­pierw się dozbra­jają, a potem anek­tują Austrię. Zamie­rzają roz­sze­rzyć swoje impe­rium. Nikt nie wie po co, ale ich moty­wa­cje nie mogą być szla­chetne. Fala uchodź­ców zalewa Paryż, wszy­scy boją się prze­śla­do­wań. W całej Euro­pie panuje zamęt! I co w tym niby jest „cywi­li­zo­wa­nego”?

Ella obser­wo­wała spod ronda kape­lu­sza jego przy­stojną twarz, oży­wioną mło­dzień­czą pasją, z którą się wypo­wia­dał. Gesty­ku­lo­wał przy tym sil­nymi, opa­lo­nymi dłońmi, akcen­tu­jąc każde słowo z wielką mocą.

– Chodź, Chri­sto­phe – zwró­ciła się do niego łagod­nie Caro­line, kła­dąc mu swoje szczu­płe i rów­nież opa­lone palce na ramie­niu – to nie czas na poli­tyczną tyradę. Ele­anor na pewno jest zmę­czona po dłu­giej podróży, a maman czeka na nas w domu.

Z wes­tchnie­niem rezy­gna­cji Chri­sto­phe pod­niósł z ziemi walizkę i nie bez wysiłku zarzu­cił ją na tył nie­wiel­kiej drew­nia­nej fur­manki, powo­du­jąc przy tym taki huk, że płowa oślica unio­sła wzrok znad trawy, którą wła­śnie się posi­lała na pobo­czu drogi, i spoj­rzała na nich ciem­nymi oczami z wyra­zem sen­nego zasko­cze­nia.

– Anaďs, poznaj pannę Ele­anor Len­nox i jej opa­słą walizę – oznaj­mił iro­nicz­nie Chri­sto­phe, po czym pogła­skał mięk­kie uszy i pysz­czek ośliczki, deli­kat­nie chwy­ta­jąc za uprząż, żeby obró­cić ją razem z fur­manką w kie­runku domu.

– Witaj, Anaďs. Jesteś piękna.

– Pro­szę wsia­dać, panienko Ele­anor Len­nox. Karoca już czeka. – Oczy Chri­sto­phe’a błysz­czały roz­ba­wie­niem, kon­tra­stu­jąc z ofi­cjalną formą zapro­sze­nia.

– Pro­szę, mów­cie mi Ella. Poza tym chęt­nie się przejdę. Spę­dzi­łam w pocią­gach tyle czasu, że wola­ła­bym roz­pro­sto­wać nogi. – W głębi duszy Ella bała się, że jej walizka naprawdę była za ciężka, ale nie zamie­rzała poka­zać temu roze­śmia­nemu Fran­cu­zi­kowi, że jego żarty tra­fiły w jej czuły punkt.

Odnio­sła wra­że­nie, że Chri­sto­phe spoj­rzał na nią z podzi­wem. Widziała, jak omiata wzro­kiem jej smu­kłą talię i ramię, gdy przy­trzy­my­wała mocno kape­lusz, bro­niąc się przed zdra­dziec­kimi podmu­chami mor­skiej bryzy, i wpa­try­wała się w niego swo­imi bystrymi zie­lo­nymi oczami. Nie mogła jed­nak wie­dzieć, że naj­chęt­niej chwy­ciłby ołó­wek i kartkę, żeby prze­nieść na papier deli­katne krą­gło­ści Elli oraz spo­sób, w jaki wiatr zwie­wał jej kosmyki wło­sów na twarz. Nagle spo­waż­niał i ski­nął głową.

– W porządku. Niech będzie Ella. A Anaďs jest ci wdzięczna za to, że o niej pomy­śla­łaś.

Po opusz­cze­niu portu ruszyli piasz­czy­stą ścieżką pooraną kołami prze­jeż­dża­ją­cych powo­zów, z obu stron poro­śniętą mor­ską trawą. Skó­rzane buty cisnęły Ellę w stopy i zma­to­wiały od osa­dza­ją­cego się na nich pia­sku. Spoj­rzała z zazdro­ścią na mięk­kie płó­cienne teni­sówki ze sznur­kową pode­szwą na nogach Caro­line i Chri­sto­phe’a, które zosta­wiały na dro­dze ledwo widoczny ślad, w prze­ci­wień­stwie do znacz­nie głęb­szych odci­sków jej butów na obca­sie. Daw­niej, w innym świe­cie, zgro­ma­dze­nie odpo­wied­nio szy­kow­nej jak na fran­cu­skie stan­dardy gar­de­roby na ten letni wyjazd wyda­wało się Elli bar­dzo ważne – zresztą jej matce rów­nież, czego dowo­dem był fakt, że w skle­pie obuw­ni­czym w Mor­ning­dale wyra­ziła zgodę na zakup pan­to­fel­ków na nie­wy­so­kim obca­sie, któ­rych nie nosiło się w ich pre­zbi­te­riań­skiej rodzi­nie. Jed­nak teraz, zale­d­wie parę minut po swoim przy­jeź­dzie, Ella zro­zu­miała, że „odpo­wied­nia” gar­de­roba ni w ząb nie paso­wała do kli­matu Île de Ré.

Wszy­scy troje szli przy fur­mance drogą prze­ci­na­jącą wyspę pozba­wioną wznie­sień i dolin – pła­ski, nisko poło­żony skra­wek lądu. W wie­czor­nym świe­tle, zła­go­dzo­nym przez zapa­da­jący zmierzch, strze­li­ste malwy pysz­niły się na tle sto­ją­cych gdzie­nie­gdzie bie­lo­nych rybac­kich cha­tek. Kolory kwia­tów – mali­nowy róż, cytry­nowa żółć, ciemna śliwka i deli­katna morela – spra­wiały wra­że­nie bar­dziej nasy­co­nych, jakby świa­tło na wyspie było inne niż to na kon­ty­nen­cie. Ella nasu­nęła sobie kape­lusz głę­biej na oczy, ośle­piona bla­skiem słońca cho­wa­ją­cego się za hory­zon­tem przed nimi, które pomimo póź­nej pory wciąż dawało znacz­nie wię­cej cie­pła niż to, któ­rego doświad­czyła w najbar­dziej pogodne let­nie dni w Szko­cji. Jej ciało zda­wało się roz­kwi­tać niczym sadzonka w szklarni w odpo­wie­dzi na tę nie­spo­dzie­waną dawkę gorąca i świa­tła. Po raz kolejny poczuła się nie­mile skrę­po­wana w swo­jej szy­tej na miarę sukience i żakie­cie, sztyw­nych skó­rza­nych pan­to­flach, kape­luszu i ręka­wicz­kach.

Dotarli do nie­wiel­kiego mia­steczka o nazwie Sainte Marie de Ré i Ella zaczęła się zasta­na­wiać, jak długo jesz­cze będą musieli iść. Z tyłu pięty zro­bił jej się pęcherz i zaczy­nała żało­wać, że nie wsia­dła do fur­manki. W końcu ośliczka skrę­ciła w jesz­cze węż­szą ścieżkę, nie­malże ukrytą mię­dzy dwiema bie­lo­nymi chat­kami.

– Co to za rośliny? – spy­tała Ella, wska­zu­jąc bujne zie­lone krzewy rosnące w ide­al­nie rów­nych rzę­dach po obu stro­nach dróżki.

– Wino­rośl – odparł Chri­sto­phe. – Wła­śnie zaczy­nają się na nich for­mo­wać kiście wino­gron.

– Nie wie­dzia­łam, że wino­grona rosną tak bli­sko morza.

Chri­sto­phe przy­tak­nął.

– Nie­które z naj­lep­szych win­nic na świe­cie znaj­dują się bli­sko wybrzeża. Mor­ska bryza korzyst­nie wpływa na zdro­wie wino­gron i ludzi.

Przed nimi, za pió­ro­pu­szami mor­skiej trawy pora­sta­ją­cej linię nisko osa­dzo­nych wydm, ponow­nie wyło­nił się ocean, podwa­ja­jąc ilość świa­tła; dłu­gie pro­mie­nie słońca obsy­pały dia­men­tami miliony drob­niut­kich fal. Po pra­wej stro­nie wzno­sił się pię­trowy dom, nieco bar­dziej oka­zały niż więk­szość tych, które wcze­śniej mijali. Olśnie­wa­jąco biały, z okien­ni­cami poma­lo­wa­nymi na odcień błę­kitu koja­rzący się z deli­katną mor­ską mgłą, mię­dzy któ­rymi pysz­niły się wyso­kie, otwie­rane pio­nowo okna, jakby powle­czone zło­tem w świe­tle zacho­dzą­cego słońca.

Chri­sto­phe otwo­rzył furtkę w niskim murze ota­cza­ją­cym ogród pełen kwia­tów i zapro­wa­dził Anaďs do fron­to­wych drzwi, które – podob­nie jak okna – były otwarte, dzięki czemu oce­aniczna bryza mogła wpa­dać do środka i poru­szać deli­kat­nymi bia­łymi zasło­nami z muślinu, przez które Ella zer­k­nęła do środka.

Chri­sto­phe stęk­nął z wysiłku, zdej­mu­jąc walizkę z fur­manki.

– Niech tu na razie postoi. Wniosę ją póź­niej do domu, ale naj­pierw zajmę się Anaďs. Chodź, sta­ruszko, uwol­nijmy cię od tego ustroj­stwa.

Kiedy odpro­wa­dzał ośliczkę na tyły domu, w otwar­tych drzwiach poja­wiła się wysoka, uśmiech­nięta kobieta. Miała takie samo cie­płe spoj­rze­nie i taką samą burzę loków jak Caro­line. Wycią­gnęła do Elli ręce na powi­ta­nie.

– Ella, bie­nve­nue. Jak miło, że przy­je­cha­łaś. Pozna­ła­bym cię wszę­dzie, wyka­pana z cie­bie matka! Pro­szę, mów mi Marianne, tu nie ma miej­sca na kon­we­nanse. Pew­nie jesteś pad­nięta po podróży, ale przez naj­bliż­szych sześć tygo­dni nie będziesz się musiała ruszać dalej niż na plażę albo do wio­ski. Caro­line pokaże ci twój pokój i będziesz się mogła odświe­żyć przed kola­cją.

Ella ruszyła za Caro­line kory­ta­rzem wyło­żo­nym deskami z bie­lo­nego dębo­wego drewna. Co jakiś czas wycią­gała szyję, żeby zaj­rzeć do mija­nych po dro­dze pokoi. Dom nad morzem nie mógłby się bar­dziej róż­nić od tego w Mor­ning­side, z cięż­kimi aksa­mit­nymi zasło­nami i ciem­nymi maho­nio­wymi meblami. Pokoje, do któ­rych Ella zapu­ściła żura­wia, były jasne, z wyso­kimi sufi­tami i bel­kami impre­gno­wa­nymi wap­nem, meble zaś odzna­czały się rusty­kalną pro­stotą – był to zbiór przy­pad­ko­wych, nie­pa­su­ją­cych do sie­bie sprzę­tów, które w połą­cze­niu dawały efekt sto­no­wa­nej har­mo­nii.

Dziew­czyny wspięły się po sze­ro­kich drew­nia­nych scho­dach, które cichutko skrzy­piały im pod sto­pami, po czym Caro­line otwo­rzyła drzwi do pokoju znaj­du­ją­cego się po lewej stro­nie kory­ta­rza. Białe muśli­nowe zasłony unio­sły się na wie­trze, gdy weszły do środka, i nagle Ella poczuła się jak na pokła­dzie statku pod peł­nymi żaglami, a jej zmę­czone długą podróżą ciało stra­ciło na moment rów­no­wagę, odzwy­cza­jone od prze­by­wa­nia na sta­łym lądzie.

Spło­wiały chod­nik ocie­plił wyło­żoną drew­nem pod­łogę i nieco oży­wił biały pokój. Sto­jący na noc­nej szafce bukie­cik wicio­krzewu i róż napeł­nił wie­czorne powie­trze słod­kim aro­ma­tem. Ella zdjęła kape­lusz i z ulgą padła na baweł­nianą narzutę przy­kry­wa­jącą łóżko. Ścią­gnęła buty i poprze­bie­rała chwilę pal­cami u stóp wciąż spo­wi­tymi w białe jedwabne poń­czo­chy. Roz­ko­szo­wała się świeżo odzy­skaną wol­no­ścią. Wiszące na prze­ciw­le­głej ścia­nie lustro w drew­nia­nej toa­letce odbi­jało ostat­nie pro­mie­nie słońca, rzu­ca­jąc refleksy na zasłony. Nad ramą łóżka z kutego żelaza znaj­do­wała się akwa­rela w pięk­nej zło­co­nej ramie przed­sta­wia­jąca żaglówkę sunącą po akwa­ma­ry­no­wym morzu w stronę niskiego pasa wydm.

– Cudowny obraz – zauwa­żyła Ella. – Patrząc na niego, pra­wię czuję ten wiatr, pro­mie­nie słońca i zapach morza.

Caro­line ski­nęła głową i usia­dła przy niej.

– To jedna z prac Chri­sto­phe’a. Połą­cze­nie dwóch jego naj­więk­szych pasji: malo­wa­nia i żeglar­stwa. Ma dryg do obu tych rze­czy, ale o tym sza, bo jesz­cze sodówka ude­rzy mu do głowy.

Roze­śmiały się na dźwięk dono­śnego postu­ki­wa­nia na scho­dach. Chri­sto­phe otwo­rzył drzwi pokoju, cią­gnąc za sobą walizkę Elli.

– Komu ude­rzy sodówka i dla­czego? – zapy­tał z sze­ro­kim uśmie­chem. Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wsko­czył na łóżko obok sio­stry. – Fiuu, Anaďs i ja bar­dzo się cie­szymy, że nie będziemy mieli do czy­nie­nia z tym młyń­skim kołem przez naj­bliż­szych kilka tygo­dni!

– Ella wła­śnie podzi­wiała twój por­tret „Bijou”. – Caro­line ruchem głowy wska­zała malo­wi­dło.

– Jutro się nią prze­pły­niesz – odparł z uśmie­chem Chri­sto­phe. – Praw­dziwa z niej ślicz­notka.

Ellę ude­rzyło to, w jaki spo­sób jego twarz zmie­niała się pod wpły­wem emo­cji. Ciemne oczy Chri­sto­phe’a potra­fiły roz­bły­snąć, spo­chmur­nieć i znów się roz­po­go­dzić w ciągu zale­d­wie kilku zdań, jak po szkwale, gdy zachmu­rzone niebo momen­tal­nie się prze­ja­śnia. Sama była przy­zwy­cza­jona do ukry­wa­nia swo­ich uczuć. Rodzice uczyli ją nie­oka­zy­wa­nia nad­mier­nych emo­cji, nawet w zaci­szu wła­snego domu. Bliź­niaki wyda­wały się wolne od tego rodzaju zaha­mo­wań i Ella poczuła, że rośnie jej serce, stę­sk­nione za szer­szym wachla­rzem uczuć niż te, które przy­pa­dły jej w udziale pod­czas bez­piecz­nego – czy raczej, jak zaczęła myśleć, dość nud­nego i mono­ton­nego – dzie­ciń­stwa w Edyn­burgu. Po raz kolejny poczuła, jak coś roz­piera ją od środka, i nagle ogar­nęło ją prze­możne pra­gnie­nie, by polu­zo­wać gor­set i sukienkę, robiąc miej­sce na to, co zaczy­nało kieł­ko­wać w jej sercu.

Do pokoju wle­ciał sma­ko­wity zapach potrawy goto­wa­nej w kuchni na dole.

– Allons, Chri­sto­phe. Zostawmy Ellę samą na parę chwil, żeby mogła się roz­pa­ko­wać przed kola­cją. – Caro­line uśmiech­nęła się do niej. – Nie musisz się prze­bie­rać, chyba że chcesz. My zosta­niemy w tym, co mamy na sobie. Nie żar­to­wa­łam, mówiąc, że panuje tu bar­dzo luźna atmos­fera. Jeśli chcesz się odświe­żyć, łazienka jest po dru­giej stro­nie kory­ta­rza. Zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. Znaj­dziesz nas w kuchni albo na tara­sie za domem. Po wej­ściu do kuchni zoba­czysz drzwi.

Ella odwie­siła ubra­nia do wyso­kiej armo­ire sto­ją­cej w kącie sypialni i scho­wała bie­li­znę do ślicz­nej komody poma­lo­wa­nej na kre­mowy kolor i ozdo­bio­nej gir­lan­dami róż, która stała pod prze­ciw­le­głą ścianą, a następ­nie udała się na poszu­ki­wa­nia łazienki.

Roz­cze­sy­wała splą­tane wia­trem włosy w ciem­nym odcie­niu blond, aż opa­dły lśniącą kur­tyną po obu stro­nach jej poważ­nej, pocią­głej twa­rzy, która patrzyła na nią z zaśnie­dzia­łego ze sta­ro­ści lustra wiszą­cego nad umy­walką. Pomimo usil­nych prób sto­so­wa­nia się do ostrze­żeń matki o nie­zdej­mo­wa­niu kape­lu­sza z głowy, słońce i wiatr ewi­dent­nie zdo­łały się zakraść pod jego rondo i nadały policz­kom dziew­czyny deli­kat­nie zło­ci­sty blask. Przyj­rzaw­szy się dokład­nie swo­jej buzi w bla­dym wie­czor­nym świe­tle, Ella z nie­za­do­wo­le­niem nali­czyła co naj­mniej pięć pie­gów roz­rzu­co­nych po grzbie­cie nosa. Pokrę­ciła głową na widok gniew­nej zmarszczki, która poja­wiła się w lustrze. „Nie ma sensu zamar­twiać się pie­gami przez naj­bliż­sze sześć tygo­dni – oznaj­miła sta­now­czo swo­jemu odbi­ciu. – Tu, na wyspie, zacho­wu­jemy się trčs décontractés. – Uśmiech­nęła się. – A twój accent français już się zna­cząco popra­wił, made­mo­iselle Len­nox”.

Umyła ręce nie­wielką kostką kre­mo­wego mydła leżącą obok umy­walki i wytarła je bia­łym lnia­nym ręcz­ni­kiem, zdu­miona tym, jak miękka zro­biła się jej skóra. Odwie­siw­szy ele­gancki żakiet do armo­ire w swoim pokoju, zarzu­ciła na ramiona miękki baweł­niany swe­ter, na wypa­dek, gdyby wie­czo­rem zro­biło się chłod­niej, zbie­gła na dół i wyszła przez kuch­nię na taras.

Na tyłach domu znaj­do­wał się spo­rych roz­mia­rów ogród oto­czony wyso­kim bie­lo­nym murem. Pora­stał go wicio­krzew, z któ­rego pew­nie pocho­dziły gałązki w jej pokoju, napeł­nia­jąc powie­trze zapa­chem zmie­sza­nym z wonią jaśminu pną­cego się w górę per­goli z kutego żelaza nad tara­sem. Przez otwartą bramę na końcu ogrodu Ella dostrze­gła Anaďs rado­śnie sku­biącą trawę pod drze­wami w nie­wiel­kim sadzie. Marianne, Caro­line i Chri­sto­phe sie­dzieli przy sze­ro­kim drew­nia­nym stole, na któ­rym leżały biały obrus i sztućce z uchwy­tami z kości sło­nio­wej. Kwiaty w kolo­rze głę­bo­kiego różu wyle­wały się z poma­lo­wa­nego gli­nia­nego wazonu sto­ją­cego na środku stołu. Obok niego znaj­do­wał się dzba­nek z rżnię­tego szkła wypeł­niony wodą oraz butelka czer­wo­nego wina. W spo­koj­nym wie­czor­nym powie­trzu roz­legł się dźwięk dzwonu na wieży kościoła w Sainte Marie wybi­ja­ją­cego ósmą.

Chri­sto­phe sie­dział wsparty na łok­ciu, przy­trzy­mu­jąc pod­bró­dek na dłoni, i ryso­wał coś w szki­cow­niku, który na widok zbli­ża­ją­cej się Elli pospiesz­nie zamknął i odło­żył na bok.

– Chodź do nas. – Marianne wska­zała na krze­sło obok sie­bie. – Sia­daj, Ello, i opo­wia­daj, co u two­jej mamy. Od naszego ostat­niego spo­tka­nia minęły lata, ale twój widok przy­wo­łuje we mnie szczę­śliwe wspo­mnie­nia mojej wizyty w Edin­bo­urg, kiedy byłam mniej wię­cej w twoim wieku. Caro­line, podaj Elli miseczkę z oliw­kami. Napi­jesz się z nami wina? Może zmie­sza­nego z odro­biną wody, jeśli nie jesteś przy­zwy­cza­jona do picia go przed i w trak­cie posiłku, tak jak się u nas przy­jęło?

Ciemne wino w cięż­kim krysz­ta­ło­wym kie­liszku nabrało przej­rzy­stej barwy rubinu, gdy madame Mar­tet dolała do niego wody z dzbanka i podała go Elli. Dziew­czyna nie­pew­nie upiła łyk z uda­waną non­sza­lan­cją, jakby co wie­czór do duszo­nej woło­winy albo bara­niny, które czę­sto jadano na kola­cję w ich domu, poda­wano butelkę Château Tal­bot; odczy­tała tę nazwę z ety­kietki na sto­ją­cej przed nią butelce. Nawet po roz­wod­nie­niu wino było inten­sywne w smaku i mocne. Ella poczuła, jak resztki napię­cia spo­wo­do­wa­nego długą podróżą i jesz­cze dłuż­szym ocze­ki­wa­niem na lato ula­tują z niej wraz z ostat­nimi pro­mie­niami słońca, gdy na wyspie powoli zapa­dała noc.

W bla­sku lam­pionu, który Marianne przy­nio­sła do stołu razem z pół­mi­skiem bla­nqu­ette de vea3u, Ella zer­kała ukrad­kiem na Chri­sto­phe’a. Cie­nie ska­kały mu po twa­rzy, a oczy zda­wały się lśnić wewnętrz­nym bla­skiem. Uniósł wzrok, a gdy ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały, Ella poczuła iskrę, która poja­wiła się pomię­dzy nimi. Masku­jąc skrę­po­wa­nie, skon­cen­tro­wała uwagę na swoim tale­rzu z jedze­niem i pyta­niach Caro­line o życie w Szko­cji.

Lekki chłód w noc­nym powie­trzu spra­wił, że Ellę prze­szył dreszcz i ziew­nęła. Widząc to, Marianne stwier­dziła z uśmie­chem:

– Chodź­cie, czas do łóżek. Chyba wszyst­kich nas zmę­czyły emo­cje zwią­zane z przy­jaz­dem Elli. Nawet wy jeste­ście dziś tro­chę mil­czące, moje roz­ga­dane bliź­niaki. Zostaw­cie naczy­nia, San­drine sprząt­nie je rano. Wyśpij­cie się, kochani. Baro­metr wska­zuje dobre ciśnie­nie, więc będzie­cie mogli zabrać „Bijou” w długi rejs. Przy­go­tuję wam kosz pik­ni­kowy, jeśli chce­cie.

Ella leżała w gład­kiej baweł­nia­nej pościeli, wpa­tru­jąc się sze­roko otwar­tymi oczami w ciem­ność. Nocne powie­trze wpa­dało do środka przez okno, wzdy­ma­jąc zasłony sło­nym odde­chem. Przez szparę pomię­dzy nie cał­kiem sty­ka­ją­cymi się ze sobą okien­ni­cami widziała księ­życ w pełni rzu­ca­jący snop sre­brzy­stego świa­tła na deski w pod­ło­dze i baweł­nianą narzutę na łóżku. Prze­pastny ocean roz­cią­ga­jący się za wydmami odbi­jał księ­życowy blask, two­rząc dziwną poświatę niczym senny brzask o pół­nocy, a deli­katne wes­tchnie­nia fal szep­tały obiet­nice na cze­ka­jące ją lato.

Tu wcale nie jest ciemno, pomy­ślała Ella, nim zapa­dła w sen, a jej umysł odpły­nął na mięk­kiej wysepce dry­fu­ją­cej po morzu świa­tła.

*

Obu­dził ją odgłos gwiz­da­nia, zapewne Chri­sto­phe’a. Scho­dził na dół, pogwiz­du­jąc melo­dię „Mar­sy­lianki”, i od razu został uci­szony przez inną osobę – Caro­line albo Marianne.

Jasny snop świa­tła, pro­sty jak od linijki, wpa­dał do pokoju przez szparę mię­dzy okien­ni­cami, zastę­pu­jąc sre­brzy­sty blask księ­życa z ubie­głej nocy. Ella wysko­czyła z łóżka i prze­szła przez chod­nik, by opu­ścić cięż­kie meta­lowe ramię przy­trzy­mu­jące okien­nice i otwo­rzyć je na oścież. Podmuch cie­płego wia­tru otu­lił jej nagie ramiona i spra­wił, że cienki mate­riał koszuli noc­nej zało­po­tał wokół jej kostek. Pro­mie­nie słońca zalały pokój falą cie­pła.

Ella wło­żyła spód­nicę i bluzkę, prze­cze­sała włosy i pospiesz­nie zeszła na dół.

Okna fran­cu­skie w kuchni znowu były otwarte, tak jak poprzed­niego wie­czoru. Z tarasu do domu weszła krępa siwo­włosa kobieta w bia­łym far­tu­chu zało­żo­nym na pasia­stą spód­nicę z bawełny, nio­sąc w ręce pustą tacę i stu­ka­jąc drew­nia­kami o płytki na pod­ło­dze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Lon­don and North Eastern Rail­way, z ang. Kolej Lon­dyń­ska i Pół­nocno-Wschod­nia, dawne bry­tyj­skie przed­się­bior­stwo kole­jowe dzia­ła­jące w latach 1923-47. [wróć]

2. Nazwa jed­nego ze szkoc­kich hrabstw. [wróć]

3. Gulasz cie­lęcy. [wróć]