Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paryż, 1940 rok. Trzy krawcowe próbują prowadzić możliwie normalne życie w okupowanym przez nazistów mieście. Każda z nich ma pewien sekret. Poraniona przez wojnę Mireille działa w ruchu oporu; Claire została uwiedziona przez niemieckiego oficera; Vivienne zaangażowała się w coś, o czym nikomu nie może opowiedzieć…
Wojna zmusza trzy młode kobiety do podejmowania niełatwych decyzji, a skrywane tajemnice narażają je na ogromne niebezpieczeństwa. Przyjaciółki wspierają się, wierzą, że są wobec siebie lojalne, lecz czy nie grozi im zdrada? Czy przetrwają ten okrutny czas, a więzi między nimi pozostaną nienaruszone?
Dwa pokolenia później Harriet, angielska wnuczka Claire, przybywa do Paryża w poszukiwaniu rodzinnych korzeni. Mieszka w tym samym budynku przy Rue Cardinale, w którym żyła jej babcia. I tam odkrywa historię, mroczniejszą i bardziej bolesną, niż mogła się spodziewać…
To znakomita powieść, napisana doskonałym językiem, ukazująca poszukiwanie własnej tożsamości przez pryzmat trudnych doświadczeń oraz odkrywająca, jak bardzo wojenne traumy wpłynęły na powojenne losy rodzin.
W ciągu miesiąca książka została sprzedana w ponad 100 tysiącach egzemplarzy, zdobywając tytuł najlepiej sprzedającej się książki miesiąca platformy Amazon.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Z daleka granatowa sukienka sprawia wrażenie wykrojonej z pojedynczego kawałka jedwabiu. Delikatnie otula kształty manekina, na którym ją powieszono.
Jeśli jednak przyjrzymy się lepiej, zrozumiemy, że to iluzja. Sukienka została bowiem uszyta z kawałków i resztek materiału połączonych ze sobą tak zręcznie, że stworzyły coś całkiem nowego.
Czas zrobił swoje i suknia stała się tak krucha, że trzeba było ją chronić, aby nadal opowiadała własną historię przez kolejne lata; na okres wystawy została umieszczona przez pracowników muzeum w szklanej gablocie. Jedną z jej ścian wykonano ze szkła powiększającego, żeby zwiedzający mogli w pełni docenić kunszt pracy krawcowej. Wszystkie fragmenty były ze sobą ręcznie zszyte niewidzialnymi szwami, tak drobnymi i równymi, jakby wyszły spod igły nowoczesnej maszyny do szycia. Zwiedzający wystawę będą podziwiać włożony w tę pracę trud, a także czas i cierpliwość niezbędne do jej wykonania.
W szklanej gablocie znajduje się element historii: tej wspólnej, należącej do nas wszystkich i mojej własnej.
Dyrektor muzeum przychodzi się upewnić, że wszystko jest gotowe na otwarcie wystawy. Potakuje z aprobatą, a reszta zespołu udaje się na drinka do baru za rogiem, żeby to uczcić.
Ja jeszcze zostaję i zanim na dobre zamknę gablotę, przesuwam opuszkami palców po delikatnych srebrnych koralikach przyciągających wzrok do dekoltu sukienki. Oto kolejny sprytny sposób na odciągnięcie uwagi od pozszywanych ze sobą kawałków materiału: koraliki wyglądają jak konstelacja gwiazd na nocnym niebie. Wyobrażam sobie, jak odbijały światło, a wzrok patrzącego prześlizgiwał się w górę, ku łukowi szyi, linii kości policzkowych i oczom kobiety noszącej tę suknię; oczom, które skrywały w sobie podobne światło.
Zamykam gablotę, wiem, że wszystko jest już gotowe. Nazajutrz otworzą się drzwi galerii i ludzie przyjdą tu obejrzeć suknię, której zdjęcie można zobaczyć na plakatach w metrze.
Patrząc z daleka, będą myśleli, że została uszyta z pojedynczego kawałka jedwabiu. Dopiero kiedy przyjrzą się jej uważniej, poznają prawdę.
Podmuch gorącego, stęchłego powietrza wydostającego się z plątaniny podziemnych tuneli owiewa mi nogi i szarpie za włosy, kiedy wciągam ciężką walizkę po schodach metra i wychodzę na światło paryskiego popołudnia. Na chodniku jest pełno turystów szwendających się po mieście; sprawdzają drogę na mapie albo w telefonie, by upewnić się, w którą stronę powinni pójść. Elegancko ubrani miejscowi lawirują wśród tłumu zdecydowanie żwawszym i pewniejszym krokiem, jakby próbowali odzyskać swoje miasto po spędzeniu całego sierpnia nad morzem.
Ulicą sunie sznur samochodów – niekończący się miszmasz kolorów i dźwięków. Przez moment czuję się oszołomiona, kręci mi się w głowie z powodu gwaru i nerwowego podekscytowania spowodowanego tym, że oto znalazłam się w mieście, które na najbliższych dwanaście miesięcy stanie się moim domem. Może i wyglądam na turystkę, ale niedługo – mam nadzieję – będzie mnie już można pomylić z rodowitą paryżanką.
Potrzebuję chwili, żeby odzyskać panowanie nad sobą, stawiam więc walizkę przy barierce biegnącej wzdłuż wejścia na stację metra Saint-Germain-des-Prés i sprawdzam w telefonie treść maila, chociaż znam ją na pamięć:
Droga Panno Shaw,
W nawiązaniu do naszej rozmowy telefonicznej mam przyjemność potwierdzić, że Pani podanie o przyjęcie na roczny staż w Agence Guillemet zostało rozpatrzone pozytywnie. Gratulujemy!
Tak jak wcześniej wspominałam, możemy Pani zaproponować minimalne wynagrodzenie wraz z zakwaterowaniem w mieszkaniu nad biurem.
Bardzo proszę o potwierdzenie daty i godziny swojego przyjazdu, gdy już będzie je Pani znała. Nie mogę się doczekać, by powitać Panią w naszej agencji.
Z wyrazami szacunku,
Florence Guillemet,
właścicielka Agence Guillemet, Relations Publiques
12 Rue Cardinale, Paris 75000.
Nadal nie mogę uwierzyć, że udało mi się ją przekonać do tego, by mnie przyjęła. Florence prowadzi agencję PR-ową specjalizującą się w branży modowej. Jej klientami są głównie małe firmy i start-upy nieposiadające własnego działu PR. Zwykle nie przyjmuje stażystów, ale mój życiorys oraz list motywacyjny okazały się na tyle przekonujące, że do mnie zadzwoniła (po tym, jak przesłałam dokumenty jeszcze dwa razy, pojęła wreszcie, że nie dam jej spokoju, dopóki nie otrzymam odpowiedzi). Gotowość do pracy przez cały rok za minimalne wynagrodzenie w połączeniu z biegłą znajomością francuskiego zapewniły mi kolejną, już bardziej formalną, rozmowę kwalifikacyjną za pośrednictwem Skype’a. Znakomite referencje wystawione przez mojego opiekuna naukowego świadczące o zainteresowaniu kandydatki modą, zaangażowaniu i chęci do ciężkiej pracy ostatecznie przekonały Florence do tego, żeby dać mi szansę.
Chciałam poszukać sobie skromnego lokum do wynajęcia na przedmieściach Paryża i opłacać je z niewielkiego spadku po matce. Tym większą radość sprawiła mi więc możliwość zajęcia pokoju nad biurem. Miałam zamieszkać w budynku, dzięki któremu w ogóle trafiłam na ślad Agence Guillemet.
Rzadko wierzę w przeznaczenie, ale tym razem mam wrażenie, że to ono ściągnęło mnie do Paryża, na Boulevard Saint-Germain. W to konkretne miejsce.
Do budynku ze starej fotografii.
***
Znalazłam ją w kartonowym pudle z rzeczami po matce upchniętym pod samą ścianą na najwyższej półce szafy w sypialni, prawdopodobnie przez mojego ojca. Być może postanowił schować pudło, żebym znalazła je dopiero wtedy, gdy będę dostatecznie dojrzała, żeby zmierzyć się z jego zawartością; z biegiem lat ból po odejściu matki powinien już nieco zelżeć. Chyba że to poczucie winy kazało mu postawić zaklejone pudło poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku, żeby razem z nową żoną nie musieli pamiętać o tym, jak niechlubną rolę odegrali w nieszczęściu, które ostatecznie doprowadziło moją matkę do odebrania sobie życia.
Natknęłam się na to pudło pewnego pochmurnego dnia, kiedy byłam nastolatką i przyjechałam do domu na ferie wielkanocne; uczyłam się wtedy w szkole z internatem. Chociaż ojciec z macochą zadali sobie sporo trudu dla mnie – zadbali o to, żebym miała własny pokój, pozwolili mi wybrać kolor ścian, nakleić na nich plakaty, przywieźć książki i bibeloty – nadal nie czułam się w ich domu jak u siebie. To zawsze był ich dom, a nie mój. Miejsce, do którego musiałam się przeprowadzić, gdy mój własny dom nagle przestał istnieć.
Tamtego pochmurnego kwietniowego dnia nudziłam się jak mops. Moje dwie młodsze przyrodnie siostry również nie miały się czym zająć, więc zaczęły sobie dogryzać, co ostatecznie doprowadziło do wyzywanek, kłótni, wrzasków i trzaskania drzwiami.
Zamknęłam się w swoim pokoju, włożyłam słuchawki do uszu i włączyłam muzykę, żeby zagłuszyć hałas. Siedząc po turecku na łóżku, przeglądałam najnowszy numer „Vogue’a”. Macocha wykupiła mi prenumeratę pod choinkę. Uwielbiałam chwile, gdy otwierałam świeżutki egzemplarz, pochylałam się nad błyszczącymi kartkami, pachnącymi próbkami najnowszych perfum i balsamów do ciała, dzięki którym mogłam się przenieść do ekskluzywnego świata mody. Tamtego dnia znalazłam w magazynie zdjęcie modelki ubranej w żółty jak pierwiosnek T-shirt ilustrujące artykuł zatytułowany Pastelowy początek lata. Przypomniało mi się, że mam podobny podkoszulek schowany gdzieś w szafie, razem z resztą letnich ubrań, które uprałam i starannie poskładałam na początku jesieni, a następnie odłożyłam na najwyższą półkę szafy, skąd ściągnęłam wcześniej ciepłe koszule i bluzy.
Odłożyłam czasopismo i przysunęłam krzesło, które stało przy biurku, do szafy. Gdy sięgałam po stertę letnich koszulek, poczułam pod palcami miękki karton pudła wsuniętego pod samą ścianę.
Nigdy wcześniej nie zwróciłam na nie uwagi – prawdopodobnie dlatego, że byłam zbyt niska, żeby dostrzec widniejący na nim napis – ale teraz wspięłam się na palce, przyciągnęłam pudełko i zobaczyłam imię mojej matki wypisane grubym czarnym markerem na kawałku taśmy pakowej, którym zaklejono wieko.
W jednej chwili zapominając o letnich pastelach, zdjęłam pudełko z półki. Poza imieniem – Felicity – znajdował się na nim napis Dokumenty/zdjęcia itp. dla Harriet skreślony charakterem pisma mojego ojca.
Przeciągnęłam palcami po napisie. Oczy napełniły mi się łzami na widok naszych imion. Szeroka brązowa taśma dawno straciła właściwości klejące i oderwała się od kartonu z delikatnym trzaskiem przy pierwszym dotknięciu. Otarłam łzy rękawem i otworzyłam pudełko.
Znajdujące się w środku papiery wyglądały tak, jakby wrzucono je tam w dużym pośpiechu, bez ładu i składu. Były to po prostu pobieżnie przejrzane pamiątki z życia mojej matki, które trafiły na stertę „zachować dla Harriet” i wylądowały w brązowym pudełku zamiast w czarnym worku na śmieci.
Rozłożyłam papiery na podłodze sypialni, oddzielając dokumenty – przeterminowane prawo jazdy i paszport – od kopii moich starych świadectw ze szkoły i własnoręcznie przygotowanych kartek urodzinowych, które podarowałam mamie przez lata. Ponownie rozpłakałam się na widok koślawego dziecięcego rysunku przedstawiającego nas dwie trzymające się za ręce. Uśmiechnęłam się jednak przez łzy, gdy zauważyłam, że już w tak młodym wieku zadbałam o modne detale w postaci wielkich guzików przy sukienkach i dobranych pod ich kolor torebek. W środku kartek znajdowały się życzenia – pracowicie wypisane rączką przedszkolaka, a później uczennicy szkoły podstawowej – zawsze płynące prosto z serca i tak cenne dla mojej matki, że nigdy się ich nie pozbyła. Być może tylko to sobie wyobraziłam, ale wydawało mi się, że pomimo upływu lat laurki wciąż delikatnie pachną perfumami, których zawsze używała. Słodka kwiatowa woń wzbudziła we mnie żywe wspomnienia czarnej buteleczki ze srebrnym korkiem stojącej na jej toaletce, francuskich perfum o nazwie Arpčge.
Laurki i życzenia ode mnie okazały się jednak niewystarczające. Nie zdołały wyciągnąć mojej matki z ruchomych piasków samotności i rozpaczy, które ostatecznie pociągnęły ją tak głęboko w dół, że jedyną drogą ucieczki okazała się dla niej śmierć. Imię mojej matki, Felicit1y, samo w sobie zakrawało na ironiczny żart – w jej życiu nie było nic błogiego. Naprawdę szczęśliwa wydawała się tylko wtedy, gdy grała na pianinie; jej palce uderzały w klawisze bez cienia wysiłku, a ona sama całkowicie zatracała się w muzyce. Poczułam w gardle twardą jak kamień gulę, kiedy układałam laurki w schludny stosik: były dowodem na to, że matka kochała mnie całym sercem, ale i tak nie zdołało jej to ocalić.
Wreszcie odłożyłam papiery i wytarłam oczy, mogłam się teraz zająć fotografiami spoczywającymi na samym dnie pudełka.
Widok zdjęcia leżącego na górze sterty odebrał mi mowę. Przedstawiało ono moją matkę trzymającą na rękach niemowlę; w aureoli jego napuszonych włosków odbijały się promienie słońca wpadające przez okno, przy którym stała. Światło nadawało kobiecie wygląd renesansowej madonny i zalewało złociście niemowlęcą twarzyczkę, jakby dziecko opromieniał blask miłości z matczynych oczu. Na nadgarstku matki wyraźnie odznaczała się złota bransoletka, którą teraz sama noszę. Ojciec podarował mi ją na szesnaste urodziny, dodając, że należała do mojej matki, a jeszcze wcześniej do mojej babci. Nigdy się z nią nie rozstawałam. Na zdjęciu dostrzegłam też parę przywieszek zdobiących obecnie mój nadgarstek – maleńką wieżę Eiffla, szpulkę nici i naparstek.
Uświadomiłam sobie, że to zdjęcie musiał zrobić mój ojciec w dawno minionych czasach, kiedy byliśmy tylko we troje, a jemu całkowicie to wystarczało. Gdy z mamą byłyśmy dla niego całym światem.
Odłożyłam zdjęcie na bok. Postanowiłam, że oprawię je w ramkę, zabiorę ze sobą do internatu i postawię na parapecie przy łóżku, gdzie będę mogła codziennie je oglądać bez obawy, że zasmucę ojca albo zirytuję macochę tą pamiątką z czasów, o których żadne z nich wolało nie pamiętać. Im niech wystarczy moja obecność w tym domu.
W pudełku znajdowało się też kilka moich szkolnych zdjęć, do których pozowałam ubrana w białą bluzkę i granatowy blezer, sztywno siedząc z niepewnym uśmiechem na twarzy na tle błękitnego materiału. Matka zachowała je wszystkie, po jednym z każdego roku; na niektórych moje włosy koloru truskawkowego blondu przytrzymywała granatowa opaska, na innych były ściągnięte w grzeczny kucyk, jednak na każdym miałam ten sam czujny wyraz twarzy.
Sięgnęłam po ostatnie z leżących na dnie pudełka szkolnych zdjęć. Kiedy otwierałam kremową okładkę, ze środka wysunęła się jeszcze jedna fotografia: czarno-biała, pozwijana na brzegach i pożółkła ze starości. Dawno zapomniana, musiała się dostać pod stertę pamiątkowych zdjęć przez pomyłkę.
Moją uwagę przykuły uśmiechy trzech dziewcząt oraz ich starannie skrojone kostiumy. Miały w sobie kontynentalny szyk. Kiedy przyjrzałam się zdjęciu bliżej, dotarło do mnie, że się nie pomyliłam. Dziewczęta stały na tle witryny sklepu, nad którą widniał numer budynku – 12 – i słowa Delavigne, Couturier. Podeszłam do okna, żeby obejrzeć fotografię w lepszym świetle, i zdołałam odczytać słowa, niewątpliwie francuskie, z emaliowanej tabliczki przytwierdzonej do budynku: Rue Cardinale – 6e arrondissement.
Od razu rozpoznałam dziewczynę po lewej. Delikatne rysy twarzy, jasne włosy i łagodny uśmiech jednoznacznie skojarzyły mi się z matką. To musiała być moja babcia, Claire. Przypomniałam sobie, że widziałam jej zdjęcia w starych rodzinnych albumach (gdzie się one mogły podziać?), a zresztą matka powiedziała mi kiedyś, że jej matka urodziła się we Francji. Nigdy jednak o niej nie opowiadała i dopiero teraz uświadomiłam sobie, że zmieniała temat za każdym razem, gdy próbowałam ją pytać o swoją francuską babcię.
Na odwrocie zdjęcia zobaczyłam skreślone ozdobnym pismem imiona: Claire, Vivienne, Mireille, oraz miejsce i datę: Paryż, maj 1941.
***
Wiedziałam, że jak tonący chwytam się brzytwy, ale jakimś cudem to stare zdjęcie – przedstawiające fragment historii rodziny mojej matki – stało się dla mnie istotnym elementem naszego dziedzictwa. Tak niewiele zostało mi po niej pamiątek, że to kruche ogniwo łączące mnie z babcią nabrało dla mnie szczególnego znaczenia. Tkwiło w ramce, obok zdjęcia mojej matki i mnie jako niemowlęcia, a później towarzyszyło mi przez resztę dni spędzonych w szkole i na studiach. I chociaż zainteresowałam się branżą modową, jeszcze zanim odkryłam to zapomniane zdjęcie w tekturowym pudełku, fotografia trzech elegancko ubranych młodych kobiet stojących na rogu ulicy sprzed ponad czterdziestu lat niewątpliwie spotęgowała moją fascynację. Niewykluczone, że zamiłowanie do mody miałam już zapisane w genach, ale to zdjęcie pomogło nadać kształt moim marzeniom. Poczułam, że to istne zrządzenie losu, gdy podczas wycieczki szkolnej do Paryża udało mi się namierzyć adres – 12 Rue Cardinale – i stanęłam przed witryną, na której widniała nazwa: Agence Guillemet, Relations Publiques (spécialiste Mode). Tamta chwila zadecydowała o mojej przyszłości. Ta tabliczka otworzyła przede mną ścieżkę kariery, o której istnieniu nie miałam pojęcia, i zachęciła mnie do ubiegania się o staż w agencji PR-owej po ukończeniu studiów biznesowych połączonych z intensywną nauką francuskiego.
Nie wiedziałam, czy powinnam się skontaktować z agencją; nie miałam śmiałości, żeby odezwać się do nich tak ni z gruszki, ni z pietruszki, nie wspominając o braku zachęty ze strony ojca. Próbował mi raczej wybić z głowy zainteresowanie modą; wyraźnie nie akceptował mojego wyboru przyszłej kariery. Za to moja babcia Claire i jej dwie przyjaciółki uśmiechały się do mnie z czarno-białego zdjęcia stojącego na biurku obok laptopa, jakby mówiły: „No, nareszcie! Na co czekasz? Przyjedź tu i nas odszukaj!”.
I tak oto znalazłam się w Paryżu wrześniowym popołudniem. Poprawiam marynarkę i włosy, ciągnę walizkę po zatłoczonej ulicy i naciskam guzik domofonu przy drzwiach biura. W szklanej szybie, do połowy zasłoniętej przez rolety z logo Agence Guillemet dla ochrony przed ostrymi promieniami popołudniowego słońca, dostrzegam swoją przerażoną minę i dopiero wtedy czuję, że serce tłucze mi się w piersi jak oszalałe.
Słyszę kliknięcie, otwieram drzwi i wchodzę do subtelnie oświetlonej recepcji.
Na pomalowanych na szaro ścianach wiszą oprawione w ramki okładki magazynów o modzie – „Vogue”, „Paris Match”, „Elle” – a także fotografie z sesji zdjęciowych. Już na pierwszy rzut oka widać, że większość z nich jest dziełem fotografów światowej sławy, takich jak Mario Testino, Patrick Demarchelier czy Annie Leibovitz. Dwie minimalistyczne sofy obite wyjątkowo niepraktycznym materiałem koloru kości słoniowej stoją naprzeciwko siebie. Między nimi dostrzegam niski stolik założony najświeższymi numerami czasopism o modzie wydanych w różnych językach. Przez chwilę wyobrażam sobie, jak zapadam się w jedną z tych kanap i zsuwam buty z opuchniętych po podróży stóp.
Zamiast tego idę się przywitać z recepcjonistką, która wyszła zza biurka, żeby uścisnąć mi rękę. Pierwszą rzeczą, jaka rzuca mi się w oczy, jest burza ciemnych loków, które okalają twarz i spływają na ramiona dziewczyny. Drugą – jej niewymuszona elegancja. Mała czarna, którą ma na sobie, znakomicie podkreśla jej kształty, a baleriny na płaskiej podeszwie prawie nie dodają jej wzrostu, choć z natury wydaje się niewysoka. Czuję się przy niej jak olbrzymka w tych swoich szpilkach, sztywniackiej garsonce i dopasowanej białej bluzce, zmiętych przez długą podróż i upał.
Na szczęście trzecią rzeczą, która zwraca moją uwagę, jest życzliwy uśmiech recepcjonistki rozjaśniający jej ciemne oczy, kiedy wita się ze mną słowami:
– Cześć, ty pewnie jesteś Harriet Shaw. Nazywam się Simone Thibault. Miło mi cię poznać. Bardzo się cieszę, że będę miała towarzystwo – zostaniemy współlokatorkami, bo ja też zajmuję jeden z pokojów na górze. – Gdy to mówi, ruchem głowy wskazuje na ozdobny gzyms na suficie, potrząsając przy tym lokami. Od razu zaczynam ją lubić i oddycham z ulgą, że nie okazała się jedną z tych zadzierających nosa kościstych francuskich fashionistek, z którymi, jak wyobrażałam sobie, będę pracować.
Simone wsuwa moją walizkę pod biurko i prowadzi mnie do drzwi w głębi recepcji. Słyszę dzwonienie telefonów i szmer rozmów prowadzonych w tętniącym życiem biurze agencji PR-owej. Jeden z kilkorga pracowników – opiekunów klienta i ich asystentów – wstaje, żeby uścisnąć mi rękę, ale reszta ludzi obecnych w pokoju jest tak pochłonięta pracą, że pozdrawia nas tylko krótkim skinieniem głowy, kiedy ich mijamy. Simone zatrzymuje się przed drewnianymi drzwiami na samym końcu pomieszczenia i puka. Po chwili rozlega się głośne:
– Entrez!
Wchodzę do środka i zatrzymuję się przed szerokim mahoniowym biurkiem, za którym siedzi Florence Guillemet, właścicielka agencji.
Kobieta unosi wzrok znad komputera i zdejmuje okulary w ciemnych oprawkach. Ma na sobie najbardziej eleganckie spodnium, jakie w życiu widziałam. Może od Chanel? Albo Yves’a Saint Laurenta? Jej przetykane jaśniejszymi pasemkami blond włosy ostrzyżono w taki sposób, by podkreślić wysokie kości policzkowe i jednocześnie zamaskować zaokrąglającą się z wiekiem linię szczęki. Oczy Florence mają ciepłą, bursztynową barwę i zdają się mnie świdrować na wylot.
– Harriet? – upewnia się.
Kiwam głową, oszołomiona ciężarem wyzwania, którego się podjęłam. Mam tu spędzić cały rok? W profesjonalnej, pierwszoligowej agencji public relations światowej stolicy mody? Na co ja się porywam? Ile czasu będą potrzebować ci ludzie, żeby odkryć moje niedostatki – z brakiem doświadczenia na czele – i zorientować się, że nie będą ze mnie mieli pożytku?
A później Florence się uśmiecha.
– Przypominasz mi mnie samą sprzed wielu lat, kiedy stawiałam pierwsze kroki w tej branży. Wykazałaś się odwagą i determinacją, żeby się tu dostać. Pewnie czujesz się trochę przytłoczona?
Ponownie kiwam głową, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów.
– To naturalne. Musisz być zmęczona po długiej podróży. Simone zaprowadzi cię na górę. Będziesz miała weekend na to, żeby się rozgościć i odetchnąć. Pracę zaczynasz w poniedziałek. Przyda nam się dodatkowa para rąk. Mamy mnóstwo roboty w związku z przygotowaniami do Fashion Week.
Na wzmiankę o Paryskim Tygodniu Mody – jednym z najważniejszych wydarzeń w świecie haute couture – ogarnia mnie jeszcze większe zdenerwowanie. Pewnie mam je wypisane na twarzy, bo Florence dodaje:
– Nie przejmuj się. Poradzisz sobie.
– Merci, madame Guillemet – udaje mi się wydusić.
Później rozlega się dzwonek stojącego na biurku telefonu. Florence odprawia nas kolejnym uśmiechem oraz gestem dłoni i odwraca się, żeby odebrać.
Simone pomaga mi wtaszczyć walizkę po wąskich i stromych schodach aż na piąte piętro. Wyjaśnia, że na pierwszym piętrze mieści się studio fotograficzne wynajmowane przez klientów bez stałej umowy. Wsuwamy głowy do środka. Całe piętro to jedno wielkie pomieszczenie ze ścianami pomalowanymi na biało i zupełnie puste, nie licząc dwóch składanych parawanów w kącie. Dzięki wysokim oknom i sufitom jest to miejsce idealne do sesji zdjęciowych.
Kolejne trzy piętra są podnajmowane na biura. Z mosiężnych tabliczek na drzwiach można wyczytać, że urzęduje w nich firma oferująca usługi księgowe i fotograf.
– Florence chce, żeby budynek na siebie zarabiał – wyjaśnia Simone. – Zawsze znajdą się chętni do wynajęcia niewielkiej powierzchni biurowej w pobliżu Saint-Germain. Jednak pokoje na najwyższym piętrze nigdy nie są wynajmowane ludziom z zewnątrz; mieszkanie w nich to dodatkowy bonus dla pracowników agencji. Mamy szczęście!
Najwyższe piętro budynku, a w zasadzie poddasze, składa się z szeregu niewielkich pokojów. Kilka z nich pełni rolę składzików wypełnionych szafkami na dokumenty, pudłami materiałów biurowych, niedziałającymi komputerami i stertami kolorowych czasopism. Simone pokazuje mi ciasną kuchnię, w której mieści się tylko lodówka, kuchenka i zlew, a także salon z okrągłym stolikiem, takim, jaki można spotkać w bistrach, i dwoma krzesłami w rogu oraz dosuniętą do ściany niewielką sofą. Kompaktowe rozmiary pomieszczenia rekompensuje okno w spadzistym dachu, przez nie wpadają promienie słoneczne. Kiedy staję na palcach i wyciągam szyję, widzę linię paryskiego horyzontu z dachem kościoła, któremu Boulevard Saint-Germain zawdzięcza swoją nazwę.
– A to twój pokój – oznajmia Simone, otwierając kolejne drzwi.
Jest maleńki – mieści się w nim tylko pojedyncze łóżko z żelazną ramą, komoda i praktyczny, wolno stojący wieszak na ubrania, który wygląda na zabrany z jakiegoś magazynu.
Gdy staję zgarbiona pod skośnym sufitem, przez kwadratowe okienko dostrzegam morze dachów pokrytych dachówką z rozrzuconą po nich flotyllą kominów i anten telewizyjnych na tle błękitnego wrześniowego nieba.
Odwracam się w stronę Simone, która przepraszająco wzrusza ramionami.
– Nie jest duży, ale…
– Jest idealny – mówię.
I naprawdę tak myślę, ponieważ ten maleńki pokoik należy wyłącznie do mnie. Oto mój własny kawałek podłogi przez najbliższe dwanaście miesięcy. Nie wiedzieć czemu – bo przecież widzę ten pokój pierwszy raz w życiu – czuję się tu jak w domu.
Stare, dawno zapomniane zdjęcie, odkryte przypadkiem w pudle z blaknącymi wspomnieniami, jest jedynym ogniwem łączącym mnie z tym miejscem. Zresztą w moim życiu ogólnie brakuje silnych więzi i dlatego ta najwątlejsza z nici, cienka niczym włókno nadgryzionego zębem czasu jedwabiu, stała się moją jedyną liną ratowniczą, która przywiązała mnie do tej maleńkiej sypialni w nieznanym mieście i kraju. Przywiodła mnie tutaj i pragnę się dowiedzieć, dokąd mnie zaprowadzi; chcę się cofnąć w czasie, przez pokolenia, aż do samego źródła.
– Powinnam wracać do pracy. – Simone spogląda na zegarek. – Jeszcze tylko godzina i będzie można rozpocząć weekend. Zostawię cię, żebyś mogła się rozpakować. Do zobaczenia. – Wychodzi, zamyka za sobą drzwi, a później słyszę dźwięk jej oddalających się kroków.
Otwieram walizkę, wsuwam rękę między starannie poskładane ubrania, aż wreszcie udaje mi się wymacać twarde krawędzie ramki, dla bezpieczeństwa owiniętej wełnianym swetrem.
Oczy trzech młodych kobiet na zdjęciu zdają się we mnie wpatrywać, gdy po raz tysięczny przyglądam się ich twarzom i usiłuję coś z nich wyczytać. Gdy odstawiam zdjęcie na komodę obok wąskiego łóżka, uświadamiam sobie – mocniej niż kiedykolwiek – jak bardzo brakuje mi korzeni i jakie to dla mnie ważne, by dowiedzieć się czegoś na temat tych dziewcząt.
Nie interesuje mnie tylko to, kim były. Chcę się również dowiedzieć, kim sama jestem.
***
Odgłosy ulicy pełnej ludzi wracających do domu po pracowitym tygodniu wpadają przez okno do pokoju. Akurat gdy odwieszam ostatnie ubrania wypakowane z walizki, drzwi się otwierają.
– Couco2u! – rozlega się śpiewny głos Simone i zaraz widzę ją samą z butelką schłodzonego białego wina. – Napijesz się? Powinnyśmy jakoś uczcić twój pierwszy wieczór w Paryżu. – Unosi trzymaną w drugim ręku torbę z zakupami i dodaje: – Kupiłam też małe co nieco, bo raczej nie miałaś czasu na zakupy. Jutro chętnie cię oprowadzę po sklepach.
Rozgląda się po pokoju, zatrzymując wzrok na paru osobistych akcentach: stosiku książek przy łóżku, buteleczce perfum i porcelanowym pudełeczku należącym do mojej matki, w którym przechowuję skromną kolekcję biżuterii – kilka par kolczyków oraz sznur pereł. Chowam do niego również bransoletkę z zawieszkami, kiedy zdejmuję ją na noc.
Na widok fotografii Simone odkłada torbę z zakupami i nachyla się, żeby przyjrzeć się jej uważniej.
Wskazuję na blondynkę po lewej stronie.
– To moja babcia, Claire, stojąca przed budynkiem, w którym się znajdujemy. Właśnie z jej powodu tu trafiłam.
Simone spogląda na mnie z niedowierzaniem.
– A to – mówi, wskazując na postać po prawej stronie – jest moja babcia, Mireille. Stojąca przed tym budynkiem razem z twoją babcią Claire.
Zaczyna się śmiać, a mnie ze zdziwienia opada szczęka.
– Żartujesz! – wykrzykuję. – Cóż za nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Simone przytakuje, ale później kręci głową.
– Albo i nie. Jestem tu dlatego, że zainspirowały mnie opowieści mojej babci, która w czasie wojny mieszkała w Paryżu, i to właśnie jej powiązania ze światem mody sprawiły, że zatrudniłam się w Agence Guillemet. Wygląda na to, że obie trafiłyśmy tutaj dzięki naszej wspólnej historii.
Wolno kiwam głową, dumając nad tym, co powiedziała, a później sięgam po ramkę ze zdjęciem, żeby uważniej przyjrzeć się twarzy Mireille. Śmiejące się oczy i kręcone włosy, niepozwalające się ujarzmić opasce, sprawiają, że dostrzegam podobieństwo między nią a Simone.
Wskazuję na trzecią postać, młodą kobietę stojącą pomiędzy naszymi babciami.
– Ciekawe, kim była. Na odwrocie fotografii widnieje jej imię: Vivienne.
Twarz Simone nagle poważnieje. Zauważam błysk czegoś nieokreślonego, może smutku, strachu albo bólu? W jej oczach przez moment maluje się czujność, ale to wrażenie szybko mija.
– Zdaje się, że to ich przyjaciółka, Vivienne, która również tu mieszkała i pracowała – rzuca lekko. – Czy to nie zdumiewające, że wszystkie trzy zatrudniły się u Delavigne’a?
Czy tylko to sobie wyobraziłam, czy Simone naprawdę chciała odwrócić moją uwagę od Vivienne?
– Mami3e Mireille opowiadała mi, że podczas wojny zajmowały pokoiki nad atelier.
Przez chwilę mam wrażenie, że słyszę śmiech odbijający się echem od ścian ciasnego pokoiku i wyobrażam sobie krzątające się po nim Claire, Mireille i Vivienne.
– Czy możesz mi powiedzieć coś więcej na temat tamtych czasów? – pytam rozemocjonowana. – Może wreszcie poznam odpowiedzi na pytania dotyczące historii mojej rodziny.
Simone przez chwilę przygląda się fotografii w zamyśleniu, a później przenosi wzrok na mnie i mówi:
– Mogę ci opowiedzieć wszystko, co sama wiem na temat Mireille. Jej historia jest nierozerwalnie związana z losami Claire i Vivienne. Ale może powinnaś się najpierw zastanowić, Harriet, czy na pewno chcesz poznać te odpowiedzi.
Patrzę na nią ze spokojem. Czy powinnam zrezygnować z szansy na to, żeby dowiedzieć się prawdy o jedynej krewnej, z którą czuję się w jakiś sposób związana? Na samą myśl o tym zalewa mnie fala rozczarowania tak silna, że aż mnie zatyka.
Myślę o wątłej nici ciągnącej się przez lata, łączącej mnie z moją matką, Felicity, a także z jej matką, Claire.
W końcu kiwam głową. Niezależnie od tego, co kryje ta historia – i czego dowiem się na własny temat – muszę ją poznać.
Paryż bardzo się zmienił.
Oczywiście niektóre miejsca wyglądały dokładnie tak samo jak dawniej: wykrzyknik wieży Eiffla wciąż odznaczał się na horyzoncie; bazylika Sacré-Coeur wznosiła się na szczycie wzgórza Montmartre, obserwując mieszkańców miasta załatwiających swoje sprawy, a srebrna wstęga Sekwany wiła się pomiędzy pałacami, kościołami i ogrodami, zakręcając wokół wzmocnionych flank katedry Notre Dame na Île de la Cité i przepływając pod mostami łączącymi jej brzegi.
Coś się jednak zmieniło i nie chodziło o widoczne znaki, takie jak grupy niemieckich żołnierzy maszerujące przez bulwar, ani o flagi na fasadach budynków złowieszczo łopoczące na wietrze, gdy pod nimi przechodziła; szelest krwistoczerwonego materiału z białym kołem, na tle którego odznaczały się czarne swastyki przemawiał do Mireille równie głośno jak dźwięk spadających bomb. Nie, wyczuwała w powietrzu inną zmianę, mniej namacalną, gdy wracała z Gare Montparnasse na Saint-Germain. Widziała ją w wyrazie porażki malującym się w spuszczonym wzroku mijających ją pośpiesznie przechodniów, słyszała w ostrym, monotonnym tonie niemieckich głosów płynących od stolików przed kawiarniami i barami, a już najbardziej wyczuwała ją wtedy, gdy patrzyła na wojskowe pojazdy z nazistowskimi symbolami – ponurymi emblematami, od których roiło się wszędzie – pędzące ulicami miasta.
Przekaz był jasny: stolica jej kraju nie należała już do Francji. Została porzucona przez rząd, przekazana w cudze ręce przez polityków niczym panna młoda w pośpiesznie zaaranżowanym małżeństwie.
I chociaż wiele osób, które podobnie jak Mireille uciekło przed Niemcami parę miesięcy wcześniej, postanowiło teraz wrócić, to odkryło, że miasto jest już inne. Podobnie jak jego mieszkańcy, Paryż zdawał się zwieszać głowę ze wstydu w obliczu symboli jasno świadczących o tym, że znajdował się już w rękach Niemców.
***
Gdy promienie popołudniowego słońca zaczęły rozciągać cienie rzucane przez ramy okienne nad połacią stołu krawieckiego, Claire jeszcze niżej pochyliła się nad spódnicą, do której przyszywała ozdobną lamówkę. Wykończyła ją pospiesznie, sięgnęła po nożyczki zwisające jej ze wstążki na szyi i obcięła koniec nitki. Nie zdołała stłumić ziewnięcia, a później przeciągnęła się i rozmasowała sobie kark obolały po całym dniu pracy.
Przez ostatnie dni w atelier panowała straszna nuda; wiele dziewcząt wyjechało i nie było z kim poplotkować ani pośmiać się podczas przerw. Przy tym nawale pracy ich przełożona, mademoiselle Vannier, miała jeszcze gorszy humor niż zwykle; wymuszała na krawcowych pośpiech, a później wytykała im każde najmniejsze niedociągnięcie, które – zdaniem Claire – dostrzegała wyłącznie ona sama.
Claire miała nadzieję, że niektóre z dziewcząt niedługo wrócą – nowe władze zorganizowały specjalne kursy pociągów zwożące pracowników z powrotem do Paryża – bo wtedy nie czułaby się wieczorami tak samotna w swojej sypialni na poddaszu. Wlatujące przez okna dźwięki miasta wydawały się przytłumione, a wraz z wybiciem godziny policyjnej o dziesiątej zapadała upiorna cisza. Pogrążony w niemej ciemności budynek skrzypiał i pomrukiwał sam do siebie, a czasami Claire wydawało się, że słyszy w nocy czyjeś kroki; naciągała wtedy kołdrę na głowę i wyobrażała sobie niemieckich żołnierzy włamujących się do mieszkania po kolejnych ludzi, których mogliby zaaresztować.
Chociaż była jedną z najmłodszych krawcowych w atelier, w przeciwieństwie do wielu innych nie uciekła tamtego czerwcowego dnia, kiedy Francja skapitulowała przed nazistami. Nawet nie brała pod uwagę możliwości powrotu z podkulonym ogonem do rodzinnej Bretanii, skoro dopiero co udało jej się prysnąć z maleńkiej rybackiej wioski o nazwie Port Meilhon, gdzie nikt nie miał bladego pojęcia na temat stylu i gdzie jedyni mężczyźni byli potwornie starzy, cuchnęli sardynkami albo jedno i drugie. Postanowiła więc zaryzykować i zostać w Paryżu. Okazało się, że dobrze zrobiła, ponieważ rząd wolał się poddać, żeby Niemcy nie zniszczyli miasta. Po wyjeździe kilku bardziej doświadczonych koleżanek Claire zaczęto powierzać niektóre z ciekawszych zamówień spływających do salonu mieszczącego się na parterze budynku. Może wreszcie zdoła zwrócić na siebie uwagę monsieur Delavigne’a i spełnić swoje marzenie o zostaniu najpierw asystentką, a później ekspedientką bez konieczności harowania przez wiele lat w szwalni.
Claire wyobrażała sobie, jak ubrana w nienagannie skrojony kostium, z włosami upiętymi w elegancki koczek doradza najlepszym klientkom Delavigne’a w sprawie najnowszych trendów. Miałaby swoje własne biurko z pozłacanym krzesłem oraz zespół asystentek, które zwracałyby się do niej per „mademoiselle Meynardier” i byłyby na każde jej zawołanie.
Przełożona włączyła światło w pomieszczeniu, w którym kilka dziewcząt zaczynało się już szykować do domu; odkładały nożyczki, poduszeczki do szpilek i naparstki na swoje miejsce, a później odwieszały białe fartuchy na wieszaki przy drzwiach. W przeciwieństwie do Claire, większość z nich miała mieszkania gdzieś w mieście i spieszyły się na kolację do swoich rodzin.
Mademoiselle Vannier zatrzymała się przy stanowisku pracy Claire i wyciągnęła rękę po spódnicę. Uniosła ją pod bezlitosne światło żarówek, żeby dokładnie przyjrzeć się efektom pracy krawcowej. Wargi kobiety, pobrużdżone głębokimi zmarszczkami – z powodu wieku i wypalania dwudziestu papierosów dziennie – zacisnęły się jeszcze mocniej w wyrazie zamyślenia. W końcu krótko skinęła głową i oddała spódnicę Claire.
– Wyprasuj ją i rozwieś, a później ty też możesz się zbierać.
Mademoiselle Vannier zawsze dawała do zrozumienia, że osoby cieszące się przywilejem zajmowania jednego z pokoi na poddaszu powinny być do jej dyspozycji do momentu, aż sama zdecyduje, że skończyły pracę, nawet jeśli oznaczało to ślęczenie do późna nad ważnymi zleceniami. Claire była zła na to, że jak zwykle musi zostać dłużej niż inne krawcowe, i przez nieuwagę przytknęła delikatną, wewnętrzną część nadgarstka do krawędzi rozgrzanego żelazka. Poczuła palący ból i musiała przygryźć wargę, żeby nie krzyknąć. Nie chciała na siebie zwracać uwagi mademoiselle Vannier, bo wtedy skończyłaby pracę jeszcze później i naraziła się na kolejną burę od szefowej za nieprzykładanie się do pracy.
Odwiesiła spódnicę na wieszak, przesuwając palcami po delikatnie gruzełkowatej teksturze tweedu z podszewką z rudego jedwabiu i podziwiając lamówkę w kontrastującym odcieniu, która znakomicie podkreślała linię talii. Był to klasyczny projekt Delavigne’a; prawie niewidoczne, staranne przeszycia dodawały mu elegancji. Jedna z krawcowych kończyła szyć żakiet do kompletu, a całość miała już wkrótce trafić do właścicielki.
Na dźwięk kroków za plecami i odgłos otwieranych drzwi Claire odwróciła się. Pewnie któraś z koleżanek musiała po coś wrócić.
W progu stał jednak ktoś inny: dziewczyna, której ciemne loki okalały twarz tak wychudzoną i bladą, że Claire poznała ją dopiero po kilku chwilach.
Pierwsza zareagowała mademoiselle Vannier.
– Mireille! – zawołała. – Wróciłaś!
Zrobiła kilka kroków w jej stronę, ale szybko się zreflektowała.
– A więc postanowiłaś wrócić, co? Bardzo dobrze, przyda nam się dodatkowa para rąk do pracy. Twój pokój na górze wciąż stoi pusty. Claire pomoże ci posłać łóżko. Czy Esther wróciła razem z tobą?
Mireille pokręciła głową i przycisnęła dłoń do framugi, jakby na moment straciła równowagę. A później odezwała się głosem pełnym smutku:
– Esther nie żyje.
Zachwiała się nieznacznie. W ostrym świetle płynącym ze szwalni cienie pod oczami Mireille przypominały świeże sińce.
Przez chwilę obie z Claire milczały. Mademoiselle Vannier znowu szybciej otrząsnęła się z szoku.
– W porządku, Mireille. Na pewno jesteś zmęczona po podróży. Nie czas na pogaduszki. Idź na górę razem z Claire, wyśpij się, a jutro możesz wracać do pracy. – Po chwili dodała nieco milszym tonem: – Dobrze cię tu mieć z powrotem.
Dopiero wtedy Claire, wstrząśnięta odmienionym wyglądem przyjaciółki i wiadomością, którą ta się z nimi podzieliła, podeszła do Mireille i przytuliła ją pospiesznie.
– Chodź – powiedziała, biorąc od niej torbę. – W kuchni jest trochę chleba i sera. Pewnie jesteś głodna. – Ruszyła przed siebie szybkim, lekkim krokiem, a Mireille, już nieco wolniej, zaczęła się za nią wspinać po schodach.
Czując, że jej koleżanka potrzebuje czasu, by oswoić się z dawnym mieszkaniem, Claire zabrała się do słania łóżka, a później przygotowała skromną kolację. Podzieliła się z Mireille swoją racją żywnościową, choć przemknęło jej przez głowę, co będą jadły następnego dnia, ale postanowiła się tym na razie nie przejmować. Najważniejsze, żeby Mireille porządnie się najadła. Może uda jej się jutro dostać gdzieś warzywa na zupę. Poza tym teraz zaczną otrzymywać podwójne racje, dzięki czemu łatwiej im się będzie wyżywić.
– A table4! – zawołała, a gdy koleżanka się nie zjawiła, Claire poszła jej szukać.
Mireille otworzyła drzwi pokoiku na poddaszu, który zajmowała po przyjeździe do Paryża Esther, uciekinierka z Polski, ciężarna i zdeterminowana, by chronić swoje nienarodzone dziecko. Kilka miesięcy później maleństwo przyszło na świat w tym samym pokoju i otrzymało imię Blanche. Claire pamiętała, z jakim zachwytem i grozą patrzyła na wspartą o poduszki Esther trzymającą w ramionach swoją dopiero co narodzoną córeczkę. Nigdy nie zapomni malującej się na twarzy Esther euforii zmieszanej z wycieńczeniem, gdy wpatrywała się w ciemnoniebieskie oczka dziecka; jej miłość wydawała się jednocześnie spontaniczna i instynktowna.
Claire objęła ramieniem Mireille, która wciąż stała w progu pokoju.
– Co się z nią stało? – zapytała cicho.
Nie odrywając wzroku od żelaznego zagłówka łóżka, na którym leżał goły materac, Mireille beznamiętnie opowiedziała Claire, jak razem z Esther trafiły w sam środek fali uciekinierów ewakuujących się z Paryża po tym, jak niemieckie siły przedarły się przez Linię Maginota i ruszyły w kierunku stolicy. Drogą na południe przelewał się tłum cywilów, gdy nagle zjawił się samolot, z którego zaczęto strzelać z karabinów maszynowych.
– Esther poszła po jedzenie dla Blanche. Gdy ją znalazłam, była spokojna jak anioł. Ale krew była wszędzie, Claire. Po prostu wszędzie.
Twarz Claire wykrzywił grymas przerażenia, a po chwili z oczu pociekły jej łzy.
– A Blanche? – wyszeptała. – Też umarła?
Mireille pokręciła głową. Zwróciła się w stronę koleżanki i spojrzała jej w oczy.
– Nie – odparła twardo. – Nie dostali jej. Blanche żyje. Jest cała i zdrowa w Sud-Ouest pod opieką mojej matki i siostry. Jednak przez wzgląd na bezpieczeństwo dziewczynki musimy zachować prawdę na temat jej pochodzenia dla siebie, dopóki naziści nie przestaną prześladować Żydów. Rozumiesz mnie, Claire? Gdyby ktokolwiek cię o to pytał, musisz powiedzieć, że Esther i Blanche nie żyją.
Claire pokiwała głową, bezskutecznie usiłując zatamować rękawem strumień łez.
Mireille wyciągnęła ręce i z całych sił chwyciła koleżankę za ramiona.
– Nie płacz, Claire. Przyjdzie jeszcze czas na żałobę, ale dopiero, gdy to się skończy. Musimy zachować siły do walki, zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby położyć kres temu koszmarowi.
– Ale jak, Mireille? Niemcy są wszędzie. Nie możemy nic zrobić, skoro nawet nasz rząd postawił krzyżyk na Francji.
– Zawsze można coś zrobić, niezależnie od tego jak drobne i nieznaczące będą się wydawać nasze wysiłki. Musimy stawić opór. – Powtórzyła to słowo z naciskiem, przez co Claire otworzyła szerzej oczy.
– Chcesz powiedzieć, że…? Ośmieliłabyś się zaangażować…?
Ciemne loki Mireille zatrzęsły się z czymś na kształt dawnej determinacji, gdy przytaknęła buńczucznie.
– A ty, Claire? – zapytała. – Co zrobisz?
Claire pokręciła głową.
– Nie jestem pewna… Nie wiem, Mireille. Zwykli ludzie, tacy jak ty czy ja, nie bardzo mają wybór.
– Ale jeśli „zwykli ludzie” nie kiwną palcem, to kto się przeciwstawi nazistom? Na pewno nie politycy w Vichy, którzy są marionetkami nowego reżimu, ani nie bataliony francuskich żołnierzy gnijące w płytkich grobach wzdłuż frontu wschodniego. Zostaliśmy już tylko my, Claire. Zwykli ludzie, tacy jak ty czy ja.
Claire odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
– A ty się nie boisz, Mireille? Angażować się w coś tak niebezpiecznego… i to pod samym nosem niemieckich żołnierzy? Paryż należy teraz do nich. Wszędzie ich pełno.
– Kiedyś rzeczywiście się bałam. Zobaczyłam jednak, co zrobili Esther i wielu innym na tamtej drodze. To też byli „zwykli ludzie”. Teraz jestem po prostu wściekła. A wściekłość jest silniejszym uczuciem niż strach.
Claire wzruszyła ramionami, przez co Mireille cofnęła ręce.
– Już za późno, Mireille. Musimy się pogodzić z tym, że wszystko się zmieniło. Francja nie jest jedynym krajem, który wpadł w ręce Niemców. Zostawmy walkę aliantom. Wystarczy, że nie pozwolimy się zabić. Mamy już dość kłopotów.
Mireille wycofała się w głąb wąskiego korytarza, wzięła za klamkę i zatrzasnęła drzwi do pokoju Esther.
Claire pociągnęła nerwowo za rąbek koszuli, nie bardzo wiedząc, co jeszcze mogłaby dodać.
– Przygotowałam skromną kolację… – zaczęła.
– Dziękuję – odparła Mireille z uśmiechem, który nie zamaskował smutku w jej oczach. – Nie jestem głodna. Chyba po prostu rozpakuję swoje rzeczy i położę się spać.
Odwróciła się w stronę własnej sypialni, jednak po chwili się zatrzymała i oznajmiła ze spokojem:
– Ale nie masz racji, Claire. Nigdy nie jest za późno.
Leżę w nieznajomej ciemności mojego nowego pokoju, przysłuchuję się dźwiękom Paryża wpadającym nocą z ulicy przez okno i rozmyślam nad tym, co do tej pory zdążyła mi opowiedzieć Simone na temat mojej babci. Wydaje mi się, że powinnam dobrze zapamiętać jej słowa, więc zanotowałam je w dzienniku, który ze sobą przywiozłam. Miałam zamiar opisać w nim swój rok spędzony w Paryżu, ale historia Claire i Mireille wydaje się tak mocno związana ze mną i tak istotna dla mojej tożsamości, że nie chcę pominąć żadnego szczegółu.
Gdy ponownie odczytuję te pierwsze kilka stron, czuję się lekko rozczarowana tym, że to Mireille postanowiła się przyłączyć do ruchu oporu, a nie Claire, która – szczerze mówiąc – w porównaniu ze swoją koleżanką wyszła na mięczaka. Trzeba jednak pamiętać o tym, że była jeszcze młoda i nie doświadczyła okrucieństwa wojny w takim samym stopniu jak Mireille.
Dźwięki oddalonego o parę ulic Boulevard Saint-Germain zagłusza nagle przejmujące wycie syren. Niespodziewany dźwięk sprawia, że serce zaczyna mi szybciej bić. Kiedy wsłuchuję się w milknący odgłos, światła miasta zalewają wnętrze pokoju bladopomarańczową poświatą. Wyciągam rękę i zaciskam palce na szczeblach zagłówka, żeby się uspokoić. Mimo nocnego upału metal wydaje się chłodny w dotyku. Materac na pewno jest nowy i dosyć wygodny, ale czy to możliwe, żeby rama łóżka przetrwała przez wszystkie te lata? Czy mogła na niej spać Claire? Albo Esther ze swoją córeczką?
Przekręcam się na bok w oczekiwaniu na sen. W mdłym świetle stojące na komodzie zdjęcie połyskuje lekko w swojej ramce. Potrafię odróżnić trzy postacie, ale nie mogę dostrzec wyrazu ich twarzy w tej ciemności.
Przypominam sobie wcześniejszą przestrogę Simone, że powinniśmy zadawać wyłącznie te pytania, na które jesteśmy gotowi poznać odpowiedź. Zastanawiam się, co jest gorsze: doświadczyć okropieństw wojny na własnej skórze tak jak Mireille, czy trzymać się od nich z daleka wzorem Claire?
Simone musiała zauważyć, że poczułam się lekko rozczarowana postawą mojej babci i jej niechęcią do przyłączenia się do walki z okupantem. Być może właśnie dlatego nie chciała się ze mną podzielić tą historią. Tylko czy ktokolwiek z ludzi żyjących współcześnie potrafi sobie wyobrazić, jak wygląda życie w okupowanym kraju? Co to znaczy cierpieć niedostatek, strach i niewolę w ciągłej obawie przed przypadkowymi aktami brutalności? Skąd możemy wiedzieć, jak sami byśmy się zachowali w podobnej sytuacji?
W końcu udaje mi się zasnąć. Śnią mi się szeregi dziewcząt w białych fartuchach, pochylone nad robotą, zszywające ze sobą niekończące się fale czerwonego jak krew jedwabiu.
Mireille trzęsła się z zimna, stojąc przed sklepem tytoniowym przy Rue Buffon i udając, że czeka na autobus. Na dworze panował straszny ziąb, od którego nogi przemarzły jej na lód. Wiedziała, że gdy już umyje je w misce ciepłej wody w swoim mieszkaniu, palce u stóp zaczną ją palić i swędzieć od rozchodzących się po nich igiełek mrozu.
Aby nie myśleć o zimnie, po raz kolejny powtórzyła sobie w myślach instrukcję, żeby niczego nie pokręcić. Musi zaczekać, aż mężczyzna w szarym kapeluszu z zieloną taśmą wejdzie do sklepu, a po chwili wyjdzie z niego z egzemplarzem „Le Temps”. Następnie ona uda się do sklepu i kupi tę samą gazetę, zapytawszy przedtem, czy nie mają przypadkiem wczorajszego numeru. Weźmie egzemplarz, który ekspedient wyjmie spod lady, i schowa do torebki. Pójdzie na stację metra Gare d’Austerlitz i pojedzie na Saint-Germain-des-Prés. Tam w Café de Flore wypatrzy mężczyznę o piaskowych włosach w jedwabnym krawacie w tureckie wzory, siedzącego przy stoliku w rogu. Przywita się z nim jak ze starym znajomym i pozwoli, żeby zamówił dla niej kawę. Odłoży egzemplarz gazety na stolik. Wypije kawę i wyjdzie, zostawiwszy gazetę na stoliku.
Mireille nie po raz pierwszy przekazywała wiadomości na potrzeby siatki. Krótko po swoim powrocie do Paryża udała się do farbiarni jedwabiu, który po przefarbowaniu na odpowiedni kolor miał zostać użyty jako podszewka w wieczorowej sukni. Rozmawiała tam z kimś, kto – jak się domyśliła – mógł być zaangażowany w działalność ruchu oporu. Dzięki niemu poznała członka siatki i szybko zaczęła dostawać zadania podobne do tego. Wiedziała, że na początku będą ją testować, aby się upewnić, że jest tym, za kogo się podaje, i że można na niej polegać. Nie miała nawet pewności, czy przekazywane przez nią do tej pory wiadomości przedstawiały jakąkolwiek wartość. Dzisiejsze zadanie wyglądało jednak trochę inaczej niż poprzednie i podejrzewała, że niewielka odległość dzieląca punkt odbioru od Gare d’Austerlitz, na którą to stację przyjeżdżały pociągi ze wschodu i południa i skąd odjeżdżały transporty do obozów pracy, może mieć istotne znaczenie. Starała się więc nie zwracać uwagi na zimno, które przenikało przez podeszwy jej butów, znoszonych po pokonaniu niezliczonej liczby kilometrów, i udawała, że studiuje rozkład autobusów, gdy nagle dostrzegła kątem oka klienta w kapeluszu przepasanym zieloną taśmą wchodzącego do tabac.
***
Chmura ciepła, gwaru i papierosowego dymu spowiła Mireille od samego progu Café de Flore. Ruszyła między filarami na tyły pomieszczenia, za drewnianym barem, tak jak jej przykazano. Na kanapie w pobliżu drzwi grupa żołnierzy w mundurach nazistów bawiła się hałaśliwie, a jeden z nich pstryknął palcami na kelnera i zamówił kolejną butelkę wina. Kiedy Mireille ich mijała, jeden z żołnierzy zerwał się na równe nogi i zagrodził jej przejście. Serce podeszło dziewczynie do gardła, gdy pomyślała, że żołnierz może zażądać pokazania im tego, co ona ma w torbie, i odkryje wiadomość ukrytą pomiędzy kartkami gazety. Ale on tylko skłonił się wytwornie i udał, że chce jej ustąpić miejsca, ku głośnej uciesze swoich kompanów.
Powstrzymując się w pierwszym odruchu od splunięcia mu w twarz, w drugim zaś od odwrócenia się na pięcie i ucieczki, Mireille uśmiechnęła się grzecznie, dyplomatycznie pokręciła głową, gdy mijała żołnierza, i podeszła do stolika, przy którym blondyn w jedwabnym krawacie w tureckie wzory popijał café-crčme, czytając „Le Temps”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Szczęśliwość, błogość. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]
Cześć! [wróć]
Babcia. [wróć]
Do stołu! [wróć]