Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Losy dwóch rodzin zamieszkujących kresy dawnej Rzeczpospolitej zostają brutalnie zaburzone wybuchem wojny. Przesycony magią i spokojem krajobraz Nowo-Święcian oraz Wilna – gwałtownie przestaje istnieć. Wojna staje się nie tylko polem wielkich bitew, ale także sprawdzianem człowieczeństwa…
Rzeczywistość po roku 1945 stoi w przenikliwie wystudiowanym kontraście wobec rzeczywistości przedwojennej. Świat powojenny rysuje się w sposób nieprzewidywalny, zaskakujący – tak samo jak nieprzewidywalne i trudne okazują się ludzkie decyzje obarczone bolesnymi konsekwencjami. Powieść ta w barwny, bogaty sposób maluje zróżnicowane osobowości, formując z nich klucz do zrozumienia tajemnicy czasu – mijającego bez względu na wszystko. Most trzech czasów to także historia podejmowanych przez ludzi prób ułożenia relacji z drugim człowiekiem, wobec których fortuna rzadko kiedy przynosi proste, oczywiste i bezpieczne rozwiązania uczuciowe. Wielość ujęć miłości otwiera bohaterom niełatwą drogę – często drogę bez powrotu. Zmagając się i ze światem, i z samymi sobą, muszą żyć tak, aby budować mosty… Mosty pomiędzy konkretnymi wydarzeniami – po to, by zdołać przetrwać.
Ta pełna, intrygująca opowieść – jak na sagę przystało – toczy się na granicy dwóch światów: zewnętrznego oraz wewnętrznego, złożonego z osobistych przeżyć. Oba determinują bohaterów do zdecydowanych zachowań i postaw moralnych.
Dwie rodziny, dwie wojny.Przekonaj się czy miłość może rozkwitnąć w czasie, kiedy jedynym celem jest przetrwanie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 743
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Powieść Karoliny Wiaczewskiej łączy w sobie intrygująconakreśloną fabułę, wyraziste sylwetki bohaterów, wyjątkowy klimat oraz uniwersalny język, który nadaje jej specyficznego charakteru. Autorka buduje trudne relacje między bohaterami, kreując ich rzeczywistość przy pomocy wielowątkowości, stawia postacie przed dojmującymi decyzjami, trzyma nas w napięciu do samego końca, a tytułowy most symbolizuje drogi, które muszą pokonać bohaterowie, by odnaleźć siebie w świecie, w jakim przyszło im żyć. To prawdziwa uczta czytelnicza, którą bardzo Wam polecam!” – Agnieszka Krizel, Recenzje Agi
Copyright © by Karolina Wiaczewska, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.
Redakcja: Justyna Karolak
Korekta I: Paulina Aleksandra Grubek
Korekta II: Aneta Krajewska
Zdjęcie na okładce I: © by gorillaimages/Shutterstock.com
Zdjęcie na okładce II: © by Kiselev Andrey Valerevich/Shutterstock.com
Projekt okładki, skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-67024-61-7
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA
Cecylia
Cyklista rozsmakowany w śledziach
Lot skowronka
Za zdrowie Komendanta
Jan
Cena miłości
Pochowajcie mnie w żółtej sukience
Żywy las
Cecylia i Jan
Raki, co nie lubiły tonu skrzypiec
Szumiąca jak drzewa
Makuchy
Jan i Cecylia
Wędrowny sokół
Sztacheta
Siłacz w kłębach pary
Cecylia
Sarenka
Refleksy
Pierwsze łzy
Jan
CZĘŚĆ DRUGA
Coś więcej niż marzenie
Gienierały
Jak Tacjana młynek straciła
Cecylia i Jan
Ostatni strzał
Workuta
Sybiraczka
Cecylia
RYNGRAF
Rozkaz to rozkaz
Słowiki na Monte Cassino
Jan i Cecylia
Ogień, co stłumił przyzwoitość
Lotnik
Szkocka krata
Jan
CZĘŚĆ TRZECIA
Szklany śnieg
Niestosowność uczucia
Jastrun
Cecylia
MŚCIWOŚĆ
Podźwignięci z ruin
Wieszczyca
Cecylia i Jan
Graga
Zawiłości
Inny punkt widzenia
Cecylia
Biała szamanka
Elishamowe skrzypce
Żal ścisnął za serce
Jan i Cecylia
Czas jak kręgi na wodzie
Wierne serce
Zaślepienie
Jan
Jan i Cecylia
A jak kto przejdzie, a jak kto przejdzie, przeczyta sobie:Złączona miłość, złączona miłość leży w tym grobie
Powieść dedykuję wszystkim ludziom, których zawieruchy historii wygnały z przynależnych im miejsc, by rzucić w obce i nieznane tereny świata. Pisząc tę książkę, myślałam o niezwyczajnych mieszkańcach dawnych kresów Rzeczpospolitej, o malowanych ułanach, zesłańcach syberyjskich, żołnierzach polskiej armii oraz Żydach dotkniętych tragicznym losem. Przede wszystkim jednak myślałam o ludziach słabych i biednych, czyli tych, którzy miłując, stracili swą ukochaną osobę, albo tych, którzy pragnąc i poszukując, nigdy nie zaznali niczyjej uwagi i ciepła serca. Ich pamięci poświęcam tępowieść.
Sztuką jest tak dziękować, aby nikogo nie pominąwszy, nie wprowadzić w zakłopotanie. Dziękować zwyczajnie trzeba umieć i w skłonności owej należy pamiętać o minimalnym rozmachu słowa – przy maksymalnej wrażliwości na szczegóły. Uczę się tego przy każdejokazji.
Tym razem mogę wreszcie bardziej oficjalnie podziękować mojej Mamie – kobiecie niezwykłej. Obok mądrości i romantycznej duszy, uzbrojonej w dzielność i wytrwałość, a także w nieskończoną cierpliwość do mnie i moich pomysłów na fabuły książkowe. Nie zwątpiła we mnie nigdy i potwierdzeniem tego pozostaną na zawsze zapisane w mej pamięci noce, które spędziła na czytaniu tego, co zdołałam przelać na papier. Gdy zamykam oczy, widzę zarys Jej sylwetki zatopionej w półmroku, pochylającej się nad jaśniejącym ekranem komputera. Dziękuję Jej z całego serca, bo nie tylko swoim sercem wytrwale jest przy mnie, mimowszystko.
Podkreślam także kluczową rolę Wydawnictwa WasPos, które umożliwiło mi przekazanie moich przemyśleń szerszej grupie odbiorców. Dziękuję pani Agnieszce Przyłuckiej za cierpliwość, zrozumienie oraz sympatyczną atmosferę pracy. Słowa uznania pragnę skierować również pod adresem redaktorki, pani Justyny Karolak. Dziękuję jej za wnikliwą obserwację tekstu, za trafione poprawki i pełne zaangażowaniakomentarze.
Kolejno chciałabym podziękować moim recenzentkom, paniom Agnieszce Krizel, Kornelii Pikulik-Czyż, Paulinie Ampulskiej i Magdalenie Spirydowicz. Agnieszce Krizel, autorce bloga „Recenzje Agi”, dziękuję nie jedynie za opinię na temat mojej powieści, którą zgodziła się przedstawić, ale przede wszystkim za to, że jest dowodem, iż z internetowej sieci można wyłowić autentycznego Człowieka – osobę prawdziwą w emocjach. Ta cecha ujęła mnie w Niej od pierwszej chwili i za nią szczerze ją cenię. Kornelii Pikulik-Czyż, autorce bloga „Korci mnie czytanie”, dziękuję za jej wyważony sposób oceniania mojej twórczości literackiej, a także za umiejętność przekazywania wniosków z fantazją i dobrym gustem. Paulinie Ampulskiej, autorce „Pokoju pełnego książek” na Instagramie, dziękuję za niesłabnącą energię, zaangażowanie i pobudzanie mnie do działania, a także za cudowne, spontaniczne reakcje i pomysłowość. Magdalenie Spirydowicz, autorce bloga „Magdalena.Lena”, dziękuję za subtelność i wrażliwość – cechy przynależne kobiecie, która nie przechodzi obojętnie zarówno obok dobrej literatury, jak i potrzeb innychludzi.
Następnie pragnę podziękować moim książkowym postaciom. Wszystkim bez wyjątku. W każdej z nich jest bowiem jakiś pierwiastek, który szczególnie sobie upodobałam. Nie należy on do mnie, nie jest nawet owocem mojej wyobraźni, ale konsekwencją obserwacji świata i człowieka. Dziękuję zatem moim bohaterom, bo dzięki nim udało mi się w jednym miejscu zgromadzić cechy, które zdolne są definiować ludzi pod względem prawdy o ichnaturze.
Na koniec pragnę jeszcze podziękować komuś, kto tylko pozornie niewiele może mieć wspólnego z pisarstwem czy literaturą. Mój pies to istota zdolna każdym machnięciem ogona wlać w moje życie radość. Mieszko jest owczarkiem staroniemieckim, który po prostu umie słuchać. A to, niczym milczenie, często wystarcza za wszystkoinne.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Cecylia
Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną.Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną.
Jej włosy pachniały ziołami. Lekko zbliżony do sosnowego aromat szałwii przełamywała intensywność rumianku. Niepowtarzalna ciepła słodycz o miękkim, miodowym zabarwieniu unosiła się w powietrzu wraz z ostrą nutą świeżo ściętej lawendy. Cecylia, ostrożnie i powoli, drobnymi palcami przeczesywała kolejne pukle, chcąc, by nabrały obfitszego kształtu. Następnie upięła je jednym wprawnym gestem. Wcześniej długo stała przed lustrem, przyglądając się kreślącemu się w nim odbiciu. Własne rysy twarzy wydawały jej się nazbyt smutne. Pesymistycznego obrazu dopełniały krople wody, tak podobne do łez, a ściekające wzdłuż skroni, aż po krawędź szczęki. Nagie ramiona układały się w łagodny łuk. Kobieta kilkakrotnie obracała się, chcąc obejrzeć całość sylwetki. Nie wydawszy się sobie wystarczająco atrakcyjną, przysłoniła ciało wilgotnym ręcznikiem. Letni poranek przez uchylone okno wnikał nieśmiało do zacienionych zakamarków pokoju. Niepozorne promienie słońca migotały, przenikając przez szerokie oczka plecionych firanek. Cecylia wyciągnęła z szafy kostium w kolorze zielonym, przypominającym swym nasyceniem skórkę awokado. Do zewnętrznej klapy żakietu niewielką złotą agrafką przyczepiła kilka drobnych listkówmięty.
Pogoda sprzyjała spacerom. Droga wiodła pomiędzy szpalerami drzew, wśród których dominowały klony. Ich rozłożyste korony obfitowały w wielokształtne liście, zwartą strukturą przysłaniające powykręcane gałęzie. Gdzieniegdzie pojawiały się także leszczyny. Pod ich pniami z rzadka leżały niewielkich rozmiarów orzechy, odziane w falbankę ze zrośniętych podkwiatków. Właśnie wtedy zwróciła na nią uwagę. Podobna do zwinnej wiewiórki, pełnym energii krokiem zmierzała w sobie tylko znanym kierunku. Była wysoką, szczupłą kobietą w średnim wieku. Gdy otwierała usta, oczom rozmówcy ukazywały się duże przednie zęby. Cecylia dostrzegła ją z daleka. Niejako rozpoznała po rudym kolorze włosów. Przystanąwszy, z nieudawanym zachwytem chłonęła ognistą intensywność ich barwy. Tym razem odważy się pogratulować nieznajomej dokonanego wyboru. Z uśmiechem poda pod wątpliwość, iż taki kolor osiągalny jest dla każdego. Na koniec dyskusji wspomni o tym, iż wytrwale czekać będzie jesieni. Wówczas to uchwycić da się prawdziwą istotę tonacji dominującej w otoczeniu niepowtarzalnymi refleksami. Kobieta podziękuje, dumna i speszona zarazem. Od tego momentu, gdy drobny komplement zagościł w jej świadomości, poruszać będzie się już inaczej. Nabierze śmiałości, a jednocześnie uśpiona w niej finezyjność – w nieskrępowany sposób ukaże się światu. Cecylia dostrzegła tę pozornie nic niewnoszącą zmianę. Długo wiodła wzrokiem za umykającą wiewiórką, która może nieco rozmarzona, w wysublimowany sposób stawiałastopy.
Na idealnie błękitnej tafli nieba rozchodziły się promieniście smugi światła, gdy Cecylia przemierzała ostatni etap drogi. Wiódł on leniwie wzdłuż brzegu jeziora, zastygłego w niewytłumaczalnym bezruchu. Najdrobniejszy podmuch wiatru nie wzbudzał choćby drżenia, niepokoju samotnej fali, która gdyby istniała, z łatwością dotarłaby do kamienistego wału. Przez to granatowa głębia wód zdawała się tonąć w intensywniejszym niż zazwyczaj odcieniu. Cecylia pamiętała doskonale tę drogę. Pokonywała ją po wielokroć. Pokonywali ją razem. Wówczas za wszelką cenę starała się zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół, aby pozostał z nią już na zawsze. Przede wszystkim zapach jego wody kolońskiej. Miodową słodycz ostrożnie przełamywaną nieznanego pochodzenia goryczą, ulatującą wyjątkowo pospiesznie. Akordy zapachów układały się niczym dźwięki w niezliczoną ilość kombinacji. Zdawało się, iż charakter ich zależy od aktualnego nastroju towarzyszącego jejmężczyzny.
To w momencie pełnego wzruszeń pożegnania postanowiła, iż zrobi mu niespodziankę. Kilka dni po jego wylocie do Londynu kupiła bilet na najbliższy samolot. Spakowała niewielki bagaż i zjawiwszy się na lotnisku, cierpliwie czekała na odprawę. Sam lot przebiegał spokojnie. Maszyna bez jakichkolwiek przeszkód, równym rytmem pokonywała dystans dzielący dwoje zakochanych w sobie ludzi. Cecylia rozmarzonym wzrokiem obserwowała świat, poszczególne fragmenty kontynentu rozciągającego się wzdłuż postrzępionego wybrzeża. Gdy po opuszczeniu samolotu skomentowała rozczarowującą pogodę, niewysoki, rudowłosy steward zaproponował, aby czym prędzej wróciła z nim do Polski. W odpowiedzi mężczyzna usłyszał jedynie jej pełen serdeczności śmiech. Kilkadziesiąt minut później, stojąc na progu obcego sobie domu, Cecylia żałowała, iż nie skorzystała z przedstawionego jej wariantu. Nigdy wcześniej nie założyłaby nawet, iż takie rozwiązanie mogło w ogóle wchodzić w grę. Gdy jednak ujrzała na twarzy narzeczonego mieszaninę skrajnie przeciwstawnych emocji, wiedziała już, że zbiegając beztrosko ze schodów dosuniętych do skrzydła samolotu, popełniła błąd. Początkowo żądała od niego wyjaśnień. Czując, jak cała krew napływa jej do mózgu, pragnęła poznać prawdę, chociażby najbardziej banalną z możliwych. Nie potrafiła jednak się zdecydować, czy powinna wydrapać oczy brunetce, której imienia nie zdołała zapamiętać, mimo iż mężczyzna w bezczelny sposób śmiał przedstawić sobie obie panie, czy ograniczyć się do okaleczenia dawnego ukochanego, którego tłumaczenia traktować należało jako równie zawiłe, co bezwartościowe. Zapewne Cecylia zachowałaby się w jakiś nieprzewidywalny sposób, ostatkiem sił nadając zdarzeniom pożądany przez siebie kształt, gdyby ostry dźwięk dzwonka nie przeszył gwałtownie powietrza. Mężczyzna niechętnie otworzył drzwi. Następnie zrezygnowany wrócił do pomieszczenia i usiadłszy na krawędzi krzesła, rzucił tylko ochryple, iż poddaje się, bo bez względu na wszystko nie da rady naprawić sytuacji. Dlaczego wówczas wybiegł właśnie za nią, mimo iż nie tylko ona wpadła na pomysł, aby odwiedzić go tego pamiętnego dnia, Cecylia nie zdołała ustalić. Po prawdzie nie interesowało jej już nic, co w najdrobniejszy sposób byłoby związane z człowiekiem, na którym zawiodła się całkowicie. I jak onegdaj za wszelką cenę starała się zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół, aby pozostał z nią już na zawsze, tak obecnie, spacerując samotnie brzegiem jeziora, czuła wstręt i obrzydzenie do własnych wspomnień. Wiedziała, że musi pozbyć się ich czym prędzej. Skutecznie, a co ważniejsze – raz nazawsze.
Cyklista rozsmakowany w śledziach
Wilno, co wokół niego wzgórza porośnięte drzewami wznoszą się niby ku słońcu z tęsknotą, co przez nie wije się serpentyną rzeka, a w niej woda błyszcząca bardziej niż najszlachetniejszy kryształ – to miasto najpiękniejsze z pięknych jawiło się jak zawsze takim właśnie. Niepowtarzalny urok kamienic zachwycał niezmiennie i w ludzkich sercach energia wraz z myślą zakwitała z taką mocą, że próżno by w innych miastach fantazji podobnej szukać. Otworem stały sklepy z całym swym bogactwem, skwery, parki, fontanny różnorodnością przyciągały uwagę. Ludzie wiary rozmaitej i takowego pochodzenia – obok siebie tymi samymi ulicami kroki stawiali zgodnie. A miasto od wieków rozciągało się w dolinach, to znów na wzniesienia wspinało swą zabudową, podobne do długich pasm mgły, która zazwyczaj rankiem przysłaniała głębią istniejącykrajobraz.
Tego dnia ciepłe popołudnie przedłużało się z każdym kolejnym promieniem słońca, tak że trudno było stwierdzić, czy dzień jeszcze w pełni, czy wieczór już nadchodzi nieunikniony. Jasność bijąca z nieba ocierała się o ściany budynków, przemykając ukradkiem pomiędzy misternymi zdobieniami kościołów, przez co świat materialny dodatkowo odmalowywał się wielokształtnymi cieniami, uchwytnymi jedynie dla ludzkiego wzroku. W powietrzu czuć było łagodną wilgoć dobiegającą z wód Wilii, co tego dnia wyjątkowo leniwie sunęła w swym szerokim korycie. Drobne krople przylegały do ust, rosząc je orzeźwiającą bryzą. Tak przynajmniej zdawało się pewnemu cykliście, który klucząc krętymi uliczkami, lękał się nie na żarty, iż zwyczajnie nie zdąży na umówione spotkanie. Nie pierwszy to raz zresztą tak by się stało, więc osobnik ów, odziany w odświętny strój, nie szczędził swych nóg, aby czym prędzej dojechać do celu. Pędził jak nigdy wcześniej, z trudem łapiąc powietrze. Pot ściekał po jego skroniach natarczywie. Z rzadka ocierał więc twarz zewnętrzną stroną mankietu świeżo wypranej i wymaglowanej koszuli. Mimo spóźnienia chłonął jak zawsze nietypową atmosferę miasta. Nie umiał przecież na świat patrzeć inaczej, jak tylko z egzaltacją przynależną człowiekowi, w którym artystyczna dusza wypełnia niepozorne, szczupłe, wątłe – rzec by można, ciało. Taki był jak to miasto, pełen pasji, niesłabnącego zapału, uroku niedającego do niczego się porównać, prócz najwspanialszej magii, jaką to tylko wokół siebie emanować potrafi człowiek. Gdy minął Ratusz Miejski, poczuł w piersiach wyraźną ulgę. Dystans, jaki miał jeszcze do pokonania, wyraźnie się skracał. Może jego brak punktualności nie będzie aż tak znaczący, aby został negatywnie odczytany. To pragnienie zakołatało w myślach osobnika, którego twarz zdobił niepozorny, aczkolwiek intrygujący wąsik. W konsekwencji, nie wiedzieć kiedy, mężczyzna zatracił się w swych rozważaniach do tego stopnia, iż skręcając w bramę niewielkiej kamienicy, nie spostrzegł grających w piłkę dzieci. Nagle poczuł tępe uderzenie w okolicy łuku brwiowego. Cios nie był silny, po prostu blondyn o skórze niepokojąco bladej odruchowo zamknął powieki. Na ułamek sekundy, lecz to w zupełności wystarczyło, aby stracił orientację. Potem poszło już szybko. Gwałtowne szarpnięcie potrząsnęło rowerem, tak że zupełnie niepotrzebnie cyklista z wyraźnym wysiłkiem zaciskał swe małe dłonie na wygiętej ku górze kierownicy. Czynił tak chyba nie do końca świadom najgorszego. To, co zrozumiałe, było jeszcze przed nim. Rower, przemieszczając się stanowczo za szybko w sobie tylko znanym kierunku, przecinał uparcie niewielki plac rozciągający się na tyłach budynku. Ofiara dziecięcej zabawy, próbując desperacko wymanewrować, by uniknąć zderzenia ze ścianą, skręciła raptownie w bok, po czym w tym samym momencie straciła równowagę. Szczupłe nogi uniosły się wysoko, ciągnięte przez niewidzialne siły, głowa odchyliła w nienaturalny sposób w tył. Dłonie jako pierwsze dotknęły ziemi. Mężczyzna zdarł z nich skórę i poczuł piekący, narastający ból obnażonych tkanek. Nie wiadomo jakim cudem przekoziołkował jeszcze kilka metrów, nim ostatecznie uderzył plecami o kamienisty bruk. Leżał tak czas jakiś, zastanawiając się, czy aby na pewno żyje. Zdołał jeszcze usłyszeć śmiech dzieci zmieszany z okrzykami przerażenia i dostrzec kilka umykających w dal bosych stóp, nim dotarło do niego, iż szczęście tego dnia na swój specyficzny sposób, ale jednak mu sprzyja. Wreszcie zdecydował się wstać. Uczynił to, mimo wrodzonej zwinności, w dość pokraczny sposób. Był autentycznie poobijany. Dobry nastrój opuścił go dopiero wówczas, gdy po pobieżnych oględzinach uznał, iż jego wyjściowy garnitur jest obecnie w skrajnie opłakanym stanie. No cóż. Nic więcej mu nie pozostało, jak tylko udać się do znanego sobie mieszkania na piętrze, nie bacząc na wstyd. Tam, dzięki wyrozumiałości gospodarzy, otrzyma niezbędną pomoc, czego był absolutniepewien.
– Może w ten sposób uda mi się wytłumaczyć ze spóźnienia – rzekł sam do siebie nad podziw wesołymtonem.
Bez względu na zaistniałe okoliczności przedstawiał się jako człowiek pogodnej natury. W związku z tym zapewne już dawno zapomniałby o nieprzyjemnym incydencie, gdyby nie poważne rany na dłoniach. Wbiegając po schodach, usiłował wytrzeć w niewielką chusteczkę krew sączącą się z nich nieustannie. Zapukawszy do drzwi, czekał chwilę dłużącą się znacznie, tak że w pierwszym odruchu uznał, że gospodarzy nie ma w mieszkaniu. Po tym jednak, gdy na progu pojawiła się nieznana mu wcześniej kobieta, zapomniał o całym, dosłownie całym, bożymświecie.
Cóż powiedzieć mógł, gdy wzrok jego spostrzegł wysoką, szeroką w ramionach niewiastę o wyrazistej, masywnej szczęce oraz wydatnych ustach i nosie, jak to tylko, że była po prostu idealna… Stworzona wprost dla niego. Olbrzymie dłonie i zapewne takie same stopy, jak wyobrażał sobie zagorzały kawaler, zachwyciły go bez reszty. Odurzony i podniecony zarazem, wpatrywał się nachalnie wręcz w płaską twarz, czerwieniejąc, to znów blednąc, pełen obaw, czy wzrok swój odważyć się skierować niżej. W sumie nie było to szczególnie trudne do wykonania zadanie, kobieta bowiem ponadprzeciętnym wzrostem przewyższała go o dobrą głowę, tak że oczy jego w końcu spoczęły na okazałych piersiach, przysłoniętych codzienną sukienką, przykrótką nieco, gdyż sięgającą nadkostki.
– Sukienka zwyczajna, przylegająca do istoty niezwykłej! – zamruczał, uśmiechając się serdecznie w kierunku kobiety nieokazującej najmniejszego zainteresowania dość dziwacznie wyglądającymosobnikiem.
Mężczyzna był zupełnie nieświadomy tego stanu rzeczy, więc nie podjął nawet próby tłumaczenia się. W tej jednej chwili zapomniał, w jakiej to pilnej sprawie tu zawitał. Co więcej, w tej jednej szczególnej chwili nie pamiętał już ani nieszczęśliwego wypadku, ani nie czuł bólu okaleczonej skóry. Serce wyrywało mu się z piersi. Gorąca krew wpompowywała w tętnice najprostszą, jakby się zdawało, a zarazem niezbędną do życia emocję: szczęście. Tak. Jedyne w swoim rodzaju szczęście dopadło mężczyznę na progu cudzego domostwa, w którym z niewiadomych powodów przyjęto go dość chłodno. Potężna, rosła niewiasta grzecznie, aczkolwiek z dystansem podjęła gościa, który nie widział wokół siebie niczego prócz niej właśnie. Niej: dużej, obdarzonej pokaźnym biustem i równie kształtnymi biodrami kobiety będącej ucieleśnieniem jego marzeń. Cóż dodać wypada? Po prostu, ku swemu zaskoczeniu i radości zarazem, niespodziewanie Dionizy Łęczyński zakochał się zmarszu!
– Wujostwa nie ma obecnie, ale naturalnie może pan poczekać – zaproponowała ku wyraźnemu zadowoleniu mężczyzny, który nie chcąc czynić złego wrażenia, przedstawił sięniezwłocznie.
Złączywszy stopy, pokłonił się nieznajomej w sposób nadmiernie dystyngowany. Czekał zniecierpliwiony, aż ta poda mu dłoń. Ucałowawszy ją, poczuł dreszcz podniecenia rozchodzący się po całym ciele. To było to, czego pragnął, a czego obecnie wyrazić niemógł.
– Pani długo w Wilnie zabawi? – zapytał, siadając na wskazanym miejscu zastołem.
Nie wiedział, skąd czerpie swą zbytnią śmiałość. Liczył się z tym, iż owa bezpośredniość może zostać źle odebrana, ale musiał przecież poznać prawdę, nim ktoś z członków rodziny wróci i zrujnuje tym samym na miarę wręcz skrojoną scenę. Kobieta w istocie zganiła go wzrokiem. Była osobą kulturalną i wyważonego charakteru zarazem. Absolutnie nie przejawiała jednak radości z obecności gościa. Fakt ten nie zniechęcił Dionizego, który dopytując dalej, starał się dowiedzieć czegoś więcej o wybrance swego serca. Ta w sposób wyniosły obróciwszy ku niemu głowę, powiedziałatylko:
– Przyjechałam na dłużej pomócwujostwu.
Mężczyzna dostrzegł wówczas jej potężną szyję i masywny w budowiekark.
Piękniejszej nie znałem! – wyznał sam przed sobą, czując w trzewiach narastający ogień. Wiedział jedno. Nie miał już zamiaru tracić ni chwili. Zaczął obmyśliwać plan, jak by tu przekonać do siebie pannę Jadwigę. Tak bowiem miała na imię ta niemłoda, bo dwudziestosześcioletnia już, powściągliwa w emocjach i taktowna osóbka, będąca ku uciesze Łęczyńskiego nadalniezamężną.
Kiedy Dionizy zajmował się w najlepsze podziwianiem niewieścich wdzięków, kobieta, oceniwszy fachowo rany na jego dłoniach, bez zbędnych komentarzy udała się po jodynę i bandaż. Gdy przemywając otarcia środkiem do dezynfekcji, dotknęła skóry mężczyzny, ten podskoczył z emocji. Zaśmiawszy się nerwowo, wyjaśnił, iż nie z braku odporności na ból jego reakcja wynika. Przyszła jego małżonka i tym razem nie wydawała się dyskusji przychylną. Zamruczała coś tylko bliżej niezrozumiałego, po czym wprawnie opatrzyła skaleczenia i otarcia, wymywając z nich ostatnie drobinki piasku i brudu. Łęczyński nie krył zachwytu, co więcej twierdził, że zwyczajnie brak mu słów uznania nad zaradnością i dobrotliwością gospodyni, która uprzednio o pomoc nieproszona, sama z własnej inicjatywy opiekę nad poszkodowanym roztoczyła. W odpowiedzi na swe przesadne umizgi usłyszał jedynierzeczowe:
– Jak to tak, rany krwawiące niemal zostawić. Zakażenie wdać sięmoże.
W dalszej części rozmowa również nie toczyła się na tyle zgrabnie, aby Dionizy czuł się w pełni usatysfakcjonowany spotkaniem. Przeciwnie. Panna Jadwiga, pełniąca obecnie – nienagannie, co warte podkreślenia – obowiązki pani domu, w sposób nad wyraz powściągliwy traktowała gościa. Pytań nie zadawała wcale, na te kierowane pod jej adresem odpowiadała krótko i dość oględnie. W jej zachowaniu było coś wyniosłego i stanowczego zarazem. Jakaś nad wyraz sprecyzowana konkretność jawiła się w każdym uczynionym geście, wypowiedzianym słowie, czy nawet w brzmieniu głosu. Łęczyński wsłuchiwał się weń z coraz większym zaangażowaniem, mimo iż tak naprawdę trudno było zaliczyć go do przyjemnych i melodyjnych. Zdeklarowany w duszy konkurent do ręki z czasem całkowicie przestał zauważać brak przychylności ze strony krzątającej się nieopodal niewiasty. Miał bowiem w swej naturze pewną niejednoznaczną cechę, a raczej taką, której obecność potrafiła na równi przydać się i zaszkodzić. Obecnie stan jego umysłu można było określić mianem skrajnie bezkrytycznego względem świeżo zapoznanej kobiety. Mężczyzna zatem chciał ją widzieć zjawiskową w swej strukturze, więc nie było rady, taką musiała być wrzeczywistości.
– Napatrzeć się moje oczy nie mogą, jakie to cuda spod rączek panny Jadwigi wychodzą – rzekł, przelotnie zerkając na duże dłonie, w tym momencie zaciskające się na półmisku pełnym śledzi. – Co za klasyczny sposób podania. Któż to dzisiaj w takiej formie śledzia widzi? Wzdłużnie ułożony, każdy kawałek u końca zrolowany zachęcająco. Czeka, by go ze smakiem zjeść, ku pochwale gospodyni, która wybrała go uprzednio wedle znawstwa swego – dodał, rozpływając się w słowach ni to nad wspaniałością ryby, ni to nad niepowtarzalnością towarzyszącej mu kobiety. – Ale proszę, co tu jeszcze mamy! Wszak ten śledź nie w osamotnieniu na półmisku owym miejsce swe znajduje – kontynuował monolog z pasją, mając co rusz baczenie na reakcję panny Jadwigi, która podawszy również herbatę, serwetki i obowiązkowy zestaw sztućców, zasiadła naprzeciw nietypowego gościa. – Nieopodal równe plastry cebuli wysuwają się jeden spod drugiego, ostrożnie, jakby wiedziały, iż pod czujnym okiem gospodyni przyszło im tylko poematu smaków dopełniać, a nie prym wieść w potrawie. Olej w sam raz dodany. Nie za wiele go, aby nazbyt obficie po brodzie nie ściekał, ale i tyle, aby śledź suchym się nie okazał podczas konsumpcji. Sam śledź zaś muśnięty koperkiem z wierzchu, kolorów jakby wyrazistszych nabrał i aromat jego podkreślony, a nie przytłumiona nazbyt natura zapachu nadmiarem zieleniny – wyrzekłszy to, Dionizy zamilkł niespodziewanie. Czekał, aż dorodna w kształtach wybranka jego serca podejmie w podobnym tonie próbę dialogu. Lecz dostrzegając w jej niezbyt dużych oczach podejrzliwość, zareagował błyskawicznie, starając się zaprezentować w jak najlepszym świetle swą własną osobę. – O, łaskawa pani, ja się na tym znam! Cukiernikiem jestem z fachu, samodzielnym. Piękno prawdziwe zauważam i docenić potrafię w każdej materii. Z lubością o owym pięknie rozprawiać umiem, ale i odnalazłszy je, łatwo z niego nierezygnuję.
Nazbyt przedłużająca się cisza zaległa w pokoju. Przeciwstawiały się jej jedynie świszczący lekko, a przyspieszony oddech mężczyzny i wyraziste, monotonne, rytmiczne tykanie zegara. Nawet echa ulicy nie dobiegały zza nieznacznie uchylonego okna. Cisza ta z każdą sekundą stawała się dla obojga trudną do wytrzymania. Tak że chcąc nie chcąc, Jadwiga była zmuszona zareagować. Uczyniła to jednak w przynależnym swej naturze stylu. Zwartym i w sposób precyzyjny dotykającym istotyspraw.
– Gościem wszak pan jest, a gościowi poważanie się należy. Tym bardziej że pokiereszowany pan nieco. Jak by to wyglądało, gdyby pana tu nikt nie opatrzył i godziwym posiłkiem nie podjął. – Uznawszy za stosowne krótki swój wywód zakończyć, poprawiła wprawnym gestem poły fartucha oplatającego jej nazbyt owalnątalię.
Kobieta, jakiej próżno w świecie szukać! – zamajaczyło w umyśle Łęczyńskiego, który uparcie zachwycał się masywną szczęką swej wybranki tudzież rozczulał nad obfitością nieodgadnionej tak naprawdę, a przysłoniętej kusząco sylwetki. Kolejno przegryzając kawałki śledzia, aż do powrotu wujostwa miał zamiar cieszyć się obecnością panny Jadwigi iwzroku swego od niej już nieodrywać.
Lot skowronka
Roztopy świeżo co nastały, tak że jeszcze ziemia nie do końca odmarzła, ale już śnieg nie zalegał nigdzie. Bywało, że kałuże po porannych przymrozkach skuwał lód, ale znikał, gdy tylko słońce wzeszło na niebie wystarczająco wysoko. Szary krajobraz nie zmieniał się gwałtownie, bo przecież każdemu wiadomo, że w przyrodzie umiar właściwy jest i niczego człowiek ze swej woli nie zdoła przyśpieszyć. Tak i stały brzozy, bielejąc, smukłe zwieszając ramiona ku przyszłym krzewom, jakby w oczekiwaniu, aż te porosnąć zdołają w młode pędy. Długie pożółkłe trawy leżały pośród łąk, przygniatane ciężarem wilgoci. Gnić jeszcze nie zaczęły, ale mimo to zapach od nich do nozdrzy docierał kwaśny, nieprzyjemny. Pod namokłymi liśćmi rozmiękała glina, która w czas letniego ciepła do suchego, twardego klepiska stawała się podobna. Obecnie niby to chłonęła nadmiar wody, lecz skrywała ją płytko pod powierzchnią, przez co z łatwością można było poślizgnąć się naniej.
Po zimie zawsze tak się działo, że próżno było próbować suchą nogą polami przejść. Toteż i Weronka buty w chustę wsadziła, a na plecy zarzuciwszy, brnęła boso po kostki w błocie. Jedyne buty miała, odświętne, jak to mawiano, więc i zniszczyć ich nie mogła. A po prawdzie, to na zmianę w nich chodzili raz ona, raz mąż jej. On te buty dostał, używane oczywiście. Podniszczone znacznie, za małe już ponoć były na piekarzowego syna, to się stary Oleszczuk ulitował i którejś jesieni Stachowi za wykonaną półroczną pracę w ten sposób zapłacił. Uradowali się oboje, bo teraz, gdy tylko w urzędowej albo jakiejś innej ważnej sprawie w mieście zmuszeni byli się pokazać, wstydu już takiego nie było. Wprawdzie wielu jeszcze takich w okolicy mieszkało, co im na buty pieniędzy nie starczało, ale mimo to jakoś raźniej i łatwiej z biedą iść krok w krok, gdy porządnie odziane ma się stopy. Te Weronika nad podziw drobne miała. Szczupłe i wąskie, przez co nieraz skórę boleśnie zdarła, bywało, że do krwi. Nigdy jednak nie wyrzekła słowa skargi na te buty. Gdzieżby bowiem śmiała takie dobrodziejstwo przeklinać. Nim stopy w nich zasznurowała, napychała ostrożnie do środka poskręcanej słomy. Potem stopy onucami owijała i dopiero takie umieszczała w butach. Mimo tych zabiegów i cierpienia lubiła w nich chodzić. Nieraz przecież widziała u panienek trzewiki kolorowe, a u panicza buty długie, ze skóry świecącej, używane do jazdy konnej jedynie. Ona też miała swoje i każdego wieczoru Bogu za nie wdzięczną będąc, prosiła, aby służyły rodzinie jak najdłużej. Tak się i wymieniali bez kłótni ze Stachem, co imał się dosłownie każdego zajęcia, za byle grosz, jak czynią wszyscy ci, którzy dobytku żadnego nie mając, na wiecznym dorobku pozostają, aż do śmierci. Problem pojawiał się jednak, gdy w czasie chrzcin dzieci – we dwoje w kościele stawić się musieli. Wówczas Bielicowi te buty przypadały, bo gdy żona spódnicę dłuższą założyła, przepasaną w biodrach, łatwiej było łykowe papcie ukryć. Stali tak więc razem przed ołtarzem, ona co rusz poprawiając odzienie, a on w butach, które uderzając w posadzkę, dźwięk wydawały niegłośny zbytnio, alewymowny.
Tym razem Weronika do księdza szła o pracę zapytać. Czyniła tak każdej wiosny, bo chcąc na kromkę chleba mieć grosz drobny, musiała to tu, to tam zajęcia szukać. Polami najszybciej do plebanii było, to i stóp nie żałowała. Na progu błoto z nóg wytrze, buty włoży i dopiero wówczas do drzwi zapuka. Kościół parafialny stary, z tradycją, dwie pokaźne wieże miał, a między nimi dach spadzisty czerwonym gontem kryty. Z oddali było go widać, a i na kilka dobrych kilometrów tony bijącego dzwonu niosły, tak że po prawdzie całe Nowo-Święciany w obrębie mocy bożej trwały. Do wszystkich świętych wznoszono w świątyni modły, więc każdy ze swym kłopotem, dziękczynieniem czy prośbą mógł się udać i wysłuchanym zostać. Tak przynajmniej twierdził miejscowy proboszcz dobrodziej, ten sam od dawien dawna posługującywiernym.
– Dobrze, żeście przyszli – stwierdził, gdy tylko Weronika ucałowała jego rękę. – Zdałoby się w odpowiednim czasie pole zaorać – zarządził bez zbędnego wstępu, frasobliwie spoglądając w niebo. – Nie wiadomo tylko, jak z pogodą będzie. Najgorzej, gdyby się to wszystko zmarnować miało, bo i na cóż mi wówczas wasza praca się zda? – zapytał na koniec, nim zszedł z ostatniego stopnia schodów wiodących doplebanii.
– Na dniach się poprawi – rzekła z przekonaniem kobieta, pochylając się w niepewnym ukłonie, aby jeszcze raz uszanowanie księdzu należne złożyć. – Wspomni dobrodziej moje słowa, bom skowronka wczoraj słyszała, to i tak być musi. A przyznam, że zawsze tego pierwszego przepłaczę ni to z tęsknoty jakowejś, ni z radości, że człek mimo wszystko zdołał rok kolejny przetrwać. Tak i deszcze ustają wówczas, jakby przyrodzie te moje łzy wystarczały wzupełności.
– Taaak, taaak – wtrącił proboszcz przeciągle, wyraźnie znudzony gderaniną Weronki. – Może i rację macie! – rzucił od niechcenia. – Jak by nie było, praca u mnie będzie, więc przyjdźcie, a dam wam pług i mam nadzieję, że się w godnym czasie uwiniecie zrobotą.
– Tak będzie! Obiecuję! Naprawdę obiecuję! Nigdyśmy księdza nie zawiedli! Teraz też ze wszech sił pracować będziemy – zapewniała kobieta, dopadając do sutannykapłana.
Czyniła tak nie tylko, gdy chciała podziękować za okazaną łaskę, ale także, by wyprosić jakąś wstawienniczą modlitwę. Tak było właśnie tym razem. Proboszcz, spostrzegłszy gorliwość w jej zachowaniu większą niż zazwyczaj, położył dłoń na jej głowie, po czym zapytał, nie kryjączniecierpliwienia:
– Co jeszcze chcecie?! Widzę przecież, że jakaś dodatkowa bieda wasgnębi?!
Wymowność w oczach Weroniki wystarczyłaby w tym momencie proboszczowi za każde słowo wyjaśnienia. Tak byłoby, gdyby naturalnie zechciał spojrzeć w stronę swej parafianki. Nie uczynił jednak tego, wyraźnie zainteresowany szczekającymi nieopodal psami. Wypatrywał uważnie przyczyn nerwowości zwierząt, szczerze wylękniony, czy aby obcy jakiś nie zakradał się do zakrystii, licząc na łatwyłup.
– Ksiądz dobrodziej ma rację – wyszeptała łamiącym się z przejęcia głosem. – Najmłodsze dziecko u nas choruje. Anusza mówiła, że to poważne i że albo synek mój wytrwa i wyżyje, albo rozstanie się z tym światem. – Zamilknąwszy, załkała, przysłaniając usta rogiem chusty, co w niej uprzednio w zawiniątku niosłabuty.
– Te wasze zabobony… – Proboszcz westchnął z dezaprobatą. – Żebyście tacy w wierze gorliwi byli jak w szerzeniu przesądów, to na pewno na więcej by się zdało – skwitował, a złożywszy dłonie jak do modlitwy, zdecydowanie rozważał coś istotnego w swychmyślach.
Szeroka bruzda szpecąca jego czoło prostowała się co rusz, to znów marszczyła. Zdawał się nie słuchać usprawiedliwień kobiety, iż na lekarza pieniędzy w domu nie ma, a przecież wiedza Anuszy nie gorsza, a po prawdzie to i starucha praktykę ma większą, bo nie raz od śmierci człowiekaustrzegła.
– Z zapłaty dwa dni pracy wam zabiorę – oznajmił nagle. – Modlitwa wszak większą moc ma, gdy sowicie opłacona. Bóg doceni wówczas wasze poświęcenie! – zapewnił, machając pouczająco w powietrzu wskazującym palcem prawej dłoni. – Starajcie się, a wszystko wedle planu Najwyższego się ułoży! – dodał zadowolony z udzielonejrady.
Podziękowawszy po wielokroć za okazaną łaskę, pożegnała się Weronka i szła z powrotem do domu. Buty zdjęła dopiero, gdy minęła plac przed kościołem. Po pierwsze, nie chciała Najświętszej Panienki kłuć w oczy swą nędzą. Lękała się bowiem, że gdy zbyt nachalnie obnosić się z nią będzie, obrazi Bożą Rodzicielkę, a wówczas ta ubłagać się nie da o ratunek dla najmłodszego dziecka. Po drugie, pewną była, że ksiądz proboszcz spojrzeniem za nią wiedzie, tak i upokorzenia chcąc uniknąć, szła pewnym krokiem dopóty, dopóki postać jej nie zniknęła między drzewami. Zatrzymawszy się przy wiejskiej ścieżce, z pietyzmem zdjęła z nóg buty i przezornie sprawdziwszy podeszwy, starła z nich błoto otwartą dłonią. Kolejno zawinąwszy w chustę, poniosła na plecach polami, pocieszona, że ofiara jej wsparta modlitwą księdza dobrodzieja – skutek właściwy u Bogaprzyniesie.
W istocie dosłownie kilka dni upłynęło, a deszcz przestał nawiedzać okolicę, tak że ziemia wysychać zaczęła, omiatana cieplejszymi podmuchami wiatru. Wirował on, wzbijając w powietrze brązowawe liście, strzepywał z traw ostatnie krople rosy, a z jarów wyganiał zalegającą w nich dotychczas wodę. Tak i razu pewnego przyszła Weronka z mężem po pług na plebanię i jak co roku niczym koń ciągnęła go za sobą, orząc ze Stachem księżowskie włości. Nająć gospodarza ze zwierzęciem do tej pracy, jak twierdził proboszcz, było dla niego zbyt wielkim wydatkiem. A i dając pracę potrzebującym, łaskę u ludzi i Boga wyjednywał dla samego siebie, co chełpliwie podkreślał niezbyt często, ale z odpowiednimnaciskiem.
Pot lał się z czoła kobiety, lecz mimo to niechętnie przystawała, by odpocząć. W wiadomej intencji trud swój ofiarowując, zapierała się nogami o ziemię i ciągnęła z mozołem nie lada ciężar. Gdyby ludzie nie znali jej i na własne oczy nie widzieli, jak wydajnie pracuje, nie uwierzyliby, iż kobieta może najmować się miast zwierzęcia. Powiadano by zapewne, że to niemożliwe, bo człowiek, w swej wątłej, ubogiej w mięśnie konstrukcji nie jest w stanie zastąpić zwalistych, potężnych i silnych ciał wołów czy koni. Dowód jednak był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Szedł właśnie uczepiony pługa, dysząc ciężko, ale miarowo. Szedł, wyrywając polu kawałek po kawałku grudy ziemi mokrej, zwartej, widać, że urodzajnej. Stach zaś podążał za swą żoną w całkowitym milczeniu, raz po raz dociskając drewnianą grządziel, by lemiesz sprawniej odcinał skibę od gleby. Tak i dzień za dniem na oraniu mijał obojgu, długi, męczący, okraszony potem. Gdy zaś do zapłaty przyszło, do rąk Weronki trafiło kilka drobnych monet. Rozradowana kobieta pospiesznie ukryła je za pasem spódnicy i dziękując po wielokroć księdzu dobrodziejowi, kłaniała się dopóty, dopóki ten nie zniknął we wnętrzuplebanii.
Wróciwszy do domu, przeczuwała najgorsze. Usiłując przegonić złe myśli, zajmowała się pracą w obejściu. Na niewiele się to jednak zdało. Nocy ostatniej nie przespała wcale. Co zupełnie zrozumiałe, czuwała nad swym najmłodszym dzieckiem. To nie zachowywało się jednak tak, jak do tej pory. Z jego szczupłej piersi nie wydobywał się kaszel, nie płakało, nawet nie kwiliło. Leżało niemalże nieruchomo, z lekko przymkniętymi powiekami. Rozpalonym ciałem z rzadka wstrząsał dreszcz gorączki, wówczas to Weronka moczyła lnianą szmatkę w naparze ziołowym zalecanym przez Anuszę i kładąc ją na czole synka, mówiła do niego melodyjnym, kojącym tonem. Zdawało się wtedy, iż malec próbuje poruszyć spierzchniętymi wargami, słysząc miły sercu głos matki. Weronka uparcie oszukiwała się, wmawiając sobie i Stachowi, że synek rozumie wszystko. Świadomy otaczającej go rzeczywistości, lada dzień wydobrzeje więc i wróci do zdrowia całkowicie. Kłamstwa tego potrzebowała bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ostatkiem sił uchwyciła się iluzji, może zwodniczej, ale nieodzierającej do końca z nadziei. Chłopiec też tego potrzebował. Nie tylko opieki, ale zwyczajnej obecności, bliskości kogoś, kogo zapach i dotyk znał od pierwszej chwili swego życia. Tyle mogła dla niego uczynić. Być przy nim. Przed samotnością i strachem osłonić konające dziecko. Gdyby mogła, zamiast niego stanęłaby w obliczu śmierci, lecz zdając sobie sprawę z tego, jak mało w życiu zależy od woli ludzkiej, przyjmowała los z pokorą i niebywale spokojnie. Z jej rozdartego rozpaczą serca jednak wraz z krwią rozchodził się po organizmie nieprzejednany żal. Żal, który, czego była pewna, nie opuści jej jużnigdy.
Gdy na wiosennym niebie, pozbawionym zupełnie chmur, z wolna pojawiały się kolejne gwiazdy, przez okno domu Bieliców dostrzec można było wątłe światełko wydobywające się z kaganka. Ognik tląc się nieśmiało, drgał nieustannie, jakby poruszany łagodnymi podmuchami powietrza. W okolicznych domach mieszkańcy spali, nieświadomi wydarzeń rozgrywających się u najbliższych sąsiadów. W oddali las stał niewzruszony, okalając, zdawać by się mogło, ze wszech stron okolicę. Wyniosłe, strzeliste sylwetki drzew zlewały się z ciemnością, znikały w niej, zatapiając się bez pamięci w mrocznej otchłani. Tej nocy zapamiętały, że w pewnej małej izdebce rozpadającej się, starej chaty umarło dziecko. Po prostu cicho zasnęło, a w tej jednej chwili z twarzy jego zniknęła boleść wszelka. Matka ją dłonią swą otarła z czoła i policzków malca raz ostatni. Po czym czerwono-żółty płomyk zniknąwszy nagle, nie pozostawił po sobie najdrobniejszego nawet śladu w gęstejczerni.
– Bóg tak chciał! – powtarzał w kółko proboszcz, tak jakby to jedno zdanie zdołało zastąpić wszelkie inne mogące ulżyć matce wcierpieniu.
Ta jednak nie oczekiwała ani współczucia, aniwsparcia.
Zamknęła w sobie całą boleść. Skryła ją w głębi duszy przed światem, już na zawsze. Przyszła po prostu o pogrzeb rozpytać. Słuchała uważnie wyjaśnień księdza dobrodzieja, aby wszelkie szczegóły spamiętać dokładnie. Tak naprawdę nie było tego wiele. Ot, kilka informacji odnośnie do czuwania przy zwłokach, rodzaju modlitw i godziny mszyświętej.
– A właśnie! Zapomniałbym zupełnie! – Proboszcz niespodziewanie wstrzymał kobietę w pół kroku. Już do domu wracać miała polami, co je niedawno z mężem orali gorliwiej niż zazwyczaj, bo modląc się przy tym o zdrowie dziecka, gdy dłoń księdza zacisnęła się stanowczo na jej ramieniu. – Za pochówek, co oczywiste, należy się zapłata! – zażądał, wpatrując się wymownie w twarzWeroniki.
– Ale my pieniędzy nie mamy – wyszeptała w szczerej odpowiedzi. Nie czuła się upokorzona tym wyznaniem, bo przecież przywykła do swego ubóstwa i nieraz prosząc o litość czy pomoc, nauczyła się znosić ów ciężar. Naturalny w jej życiu bardziej niż wszelkie inne. – Dobrodziej wie o tym najlepiej, jak u nas ubogo – dodała, dostrzegając w zachowaniu kapłana niepokojącą nerwowość. Źródeł jej jednak nie była w stanieustalić.
– Tak, tak… – rzucił ksiądz krótko, jakby od niechcenia. Pochyliwszy się w stronę kobiety, rozwinął swą myśl: – Wiem też, że kozę macie. Nie zaprzeczajcie tylko, bo kłamstwo w obliczu kapłana jest grzechem jednym z najgorszych! – przestrzegł, marszcząc przy tym raptownie brwi, tak że w pierwszym odruchu Weronka, jak nigdy wcześniej, zlękła się wyrazu jego twarzy. Potwierdziła fakt posiadania zwierzęcia, bo czemuż tu było zaprzeczać. – No właśnie! – podjął przerwany wątek proboszcz, znacznie już pogodniejszy. – Macie kozę, a narzekacie. Sprzedajcie zwierzę, a będziecie mieli pieniądze! – podsumował w taki sposób, jakby propozycja jego była po prawdzie nakazem, co go bezzwłocznie wykonaćnależy.
Weronka przez dłuższą chwilę oniemiałym wzrokiem spoglądała w twarz dobrodzieja. Zaskoczona i przestraszona zarazem, nie umiała znaleźć odpowiednich słów, aby wyrazić to, co podpowiadało jej serce. Milczała więc, rozkładając bezradnie ręce, to znów pięści zaciskając, przytykała je do piersi. W końcu przełknąwszy z trudem ślinę, powiedziała z pełnią ufności, czekajączrozumienia:
– Ale to jedyna żywicielka nasza. Dzieci dwoje jeszcze przecież zostało. Skąd dla nich mleko wezmę, jak nie od tej kozy, co ją hodujemyostatnią?
– Dał Bóg dzieci, da i nadzieci!
– Tak mi powiedział, pani Teodozjo, więc cóż było robić. Odwiązałam kozę i przywlokłam się z nią tutaj do was – wyjaśniła, stojąc na progu domu, w którego izbie krzątała sięgospodyni.
Pochyliwszy głowę, zdawała się nie słuchać słów nieszczęsnej Weronki. Po prawdzie jednak myślała, co najlepiej uczynić, aby od wstydu, a zarazem tragicznego losu ocalić rodzinę, co jej po stracie dziecka przyjdzie jeszcze z głodupomrzeć.
– Mąż pani pracę ma, pensję dobrą. Kupicie kozę, a wdzięczność moją do śmierci mieć będziecie, bo duszyczkę dziecka mego ocalicie od potępienia. – Łkający ton wypełnił przestrzeń, a strach i żałość w nim pobrzmiewające udzieliły się i TeodozjiZiarenko.
Odłożyła na bok chleb, co go dla Weronki sposobiła. Wytarłszy dłonie w fartuch, odetchnęłaciężko.
– Ksiądz obiecał mszę odprawić, taką uroczystą, co to i dla panów ze dworu byłaby odpowiednią. W poświęconej ziemi pochowa godnie. Proszę więc, kupcie kozę ode mnie. Kupciekozę…
Niespodziewanie cisza otoczyła obie kobiety. Zamknęła je, podobnie jak dłonie życzliwe gospodyni zamknęły w sobie dłoń Weronki. Nie targowano się w tym domu o cenę kozy. Zapłacono uczciwie, i tak została już do śmierci w nowym obejściu. Uwiązano ją w oborze obok krowy. Wyżywi się pośród innych zwierząt bez trudu. Całe mleko zaś, co je da, nosić będzie od dziś Klemens, syn najstarszy, do domu Bieliców, niby to w podarunku, bo ponoć Józef Ziarenko wstręt wyjątkowy do smrodu kóz mając, mleka ich nie tknie za żadneskarby.
Lata tak i mijały, a liczono je wedle łez Weronki, co je wypłakiwała na dźwięk trelu skowronka, który się pierwszy wzbijał porą wiosenną w niebo. Wypatrywała go nawet wówczas, gdy obarczona starością szła miedzą wiodącą pośród pól. Inna to już ziemia była, inny świat i ludzie wkoło nie rozumieli, bo nie przeżyli tego, co ona. Czas zmienił się nie do poznania, lecz mimo to Weronka pozostała sobą. Zgarbiona już, o pomarszczonej twarzy, dłoniach, co na nich skóra twarda i popękana o trudach pracy zaświadczała, zadzierała głowę, wytrwale szukając niepozornego ptaka, który zawisając w przestrzeni, wypełniał ją tym samym co zawsze, niezmiennym, radosnymśpiewem.
Za zdrowie Komendanta
Wincenty Grodek przemierzał właśnie odległość dzielącą go od pociągu do budynku dworca. Niepewny krok, chwiejny, lekko niestabilny nie świadczył jednak tym razem o jednoznacznej winie mężczyzny. Nie stanowił połączenia z nieświeżym oddechem i bełkotliwym tonem, które na co dzień dowodziły, iż człowiek ów nadużył alkoholu. Zapewne w innych okolicznościach Grodek napiłby się z chęcią. Ale nie dziś. Z niewiadomych przyczyn szurając butami o kamienny bruk, podążał szerokimi ulicami miasta. Świadom, iż jeden najmniejszy nawet łyk wódki zdołałby ujarzmić dygocący w nim strach, oddychał z trudem. Bo należy z całą pewnością zauważyć, iż to nie ciało Wincentego przeszywał dreszcz lęku, nie dłonie i wargi trzęsły się w niekontrolowany sposób, a właśnie ów strach trzepotał w jego wnętrzu niczym przerażona dusza. Dodatkowo Warszawa przytłaczała przybysza elegancją i pewnością siebie mieszkańców, klasycznym stylem budowli i wielkomiejskimrozmachem.
Nie planował wziąć dorożki również z tego względu, iż zwyczajnie nie było go na nią stać. Opłacenie długiego kursu mogło znacznie nadszarpnąć jego budżet i bez tego idealnie odzwierciedlający opłakany stan życiowy, w jakim znalazł się mężczyzna. Dosłownie chwilę temu był kolejarzem, dyżurującym dniami i nocami dróżnikiem, który w wyniku nieustającego przyglądania się dnu butelki – w poszukiwaniu zalegającej na nim chociażby kropli wódki – stracił pracę. Na dokumentach widniała pieczątka Dyrekcji Głównej mieszczącej się w Wilnie. Cóż było robić? Grodek wytrzeźwiał bardzo szybko. Przez kilka następnych dni siedział załamany na przyzbie swego domu, nie mogąc znieść nieustannego lamentowania żony. Nieszczęsna kobieta, czemu próżno się dziwić, pomstowała, co rusz wygrażając mężowi przed nosem zaciśniętą pięścią. Nic więcej jej nie pozostawało. Nie miała przecież dokąd pójść, zabrać dzieci, którym teraz nie wiadomo kto zapewni utrzymanie i jako taką przyszłość. W końcu któregoś ranka Wincenty wstał z ławki i bez słowa wyjaśnienia powędrowawszy w sobie tylko znanym kierunku, postanowił pokazać się światu. Szedł drogą wiodącą przez miasteczko, wpatrując się w swoje stopy. Nie śmiał unieść głowy, nie chcąc narażać się na pełen pogardy wzrok ludzki. Jego pojawienie się wzbudziło ciekawość i niejednoznaczne podniecenie. Ludzie otwierali okna, szemrząc coś pod nosem, z dezaprobatą kręcili głowami. Co odważniejsi wychodzili na podwórza, wytykając Grodka palcami. Nic więc dziwnego, że do jego uszu dobiegały coraz to dosadniejszekomentarze:
Pracę miał, na państwowym. Mundur, węgiel. Pensję pewną. I co? Uszanować nie było komu. Toć wódka i dla ludzi. Z rozumem jednak pićtrzeba.
– Co racja, to racja, i tego tłumaczyć ci nie muszę – rzekł spokojnym tonem Józef Ziarenko, gdy Wincenty powtórzył mu wszystkie negatywne opinie na swójtemat.
Chwilę stał, opierając się o drewniany płot, wzdłuż którego porastały różnokolorowe malwy. Rośliny o grubych, sztywnych łodygach strzeliście wznosiły się ku słońcu, a ich okazałe kwiaty rozchylały łapczywie liczne duże płatki, ukazując zrośnięte w kolumnę pręciki zakończone złotawympylnikiem.
W końcu przyjąwszy zaproszenie gospodarza, pchnął niewielką furtkę, która zaskrzypiaławesoło.
– Przyszedłem o radę prosić, bo wiem, że mnie zrozumiesz i wypominać nie będziesz, żeś po wielokroć ostrzegał, jak to się wszystko skończyć może – zaczął, siadając za szerokimstołem.
Naprzeciw niego ulubione swe miejsce zajął Józef. Był postawnym mężczyzną o szerokiej, kształtnej szczęce i prostym, zgrabnie zarysowanym nosie. Gęste wypielęgnowane wąsy przysłaniały usta. Duże, wyraziste oczy spoglądały smutno i rozumnie zarazem, doskonale współgrając z wyważonym charakterem byłego legionisty. Ziarenko, człowiek na równi dobroduszny i tajemniczy, milczał obecnie i obserwował, jak to miał w zwyczaju czynić. W ciszy swego wnętrza rozważał słowa, które nad podziw trafnie zawsze napływały mu do ust. Nie inaczej było i tymrazem.
– A czy to co zmieni? – rzucił, odchrząknąwszy nieznacznie. – Na błędach swoich człowiek ponoć najlepiej się uczy – dodał, przeczesując smukłymi palcami gęste włosy, zdobiące lekko zaokrągloną ku tyłowi czaszkę. – Mądrości nie przybędzie tym, co sami głupio czyniąc, ponoć lepiej wiedzą, jak cudze życie powinno przebiegać – zakończył, wzrok swój kierując ku oknu, przez które wnikały do izby łagodne pasmajasności.
Dlatego właśnie Grodek zdecydował się tu przyjść i zwierzyć ze swego kłopotu. Odetchnąwszy z ulgą, otwartą dłonią potarł oczy. Zdało się, że kilka łez pozostawiło na jego skórze cienkie smugi wilgoci, które po chwili zniknęły, tak że Józef nie zauważył jedynego dowodu słabości gościa. Począł więc snuć swąopowieść:
– Pamiętam tamte dni, słoneczne, beztroskie, przesiąknięte młodością niczym soczysta, świeża trawa wiosenną wilgocią. Zapamiętałem i jego rzecz jasna, gdy biegnąc polami, zawsze wracał do nas. Początkowo siadał tylko z boku i przyglądał się, jak piekliśmy kartofle albo śpiewaliśmy przy ognisku. Wolno mu bawić się z chłopskimi dziećmi nie było, ale chyba niewiele robił sobie z zakazu. Przechodząc przez płot, umykał chętnie z domowego obejścia, bo tam mu nudno było pośród dorosłych i służby, co go obowiązek pilnować miała. Jemu co innego głowę zaprzątało. Wyzwań szukał. Znajdował je zawsze pośród nas, spoconych, umorusanych piachem, roześmianych i czekających na niego. Dla nas to i też atrakcja była, kogoś ze dworu zobaczyć z bliska. Razu któregoś, nie wytrzymawszy widocznie z ciekawości, zagadał: Hej! Co tam robicie? Ale nikt mu, co zrozumiałe, nie odpowiedział. Podszedł więc bliżej i wlazłszy na stary, spróchniały pieniek, powtórzył pytanie. Stał wyprostowany, wzroku swego nie cofnął nawet wówczas, gdy kilku starszych chłopaków coś mu tam odpowiedziało półgębkiem. Też tak chcę!, dodał, a w głosie jego, uwierz mi, Wincenty, już w ten czas pobrzmiewała ta sama zadziorność, którąśmy później nieraz pod komendą jego słyszeli, gdy nas do walki w obronie ojczyzny zagrzewał. Tak to zapamiętałem. Pytasz, czemu to wszystko służyć miało? Ano, bawić się chciał. Jednak nikt się nie odważył bratać, co by potem w chałupie cięgów na plecy nie zebrać. To się i młody panicz zezłościł wielce. Śmiać się z nas zaczął. Docinać. Dworować sobie to z tego, to z tamtego. Zleciało się wówczas nie wiedzieć skąd kilku jeszcze podrostków. Bo przecież ze wsi dzieci, co ich rodzice często za parobków najmowali się we dworze, nie mogły okazji takowej przepuścić. A że potomek pański nieustannie zaczepki szukał, wadzić się chciał i do bitki był skory, to i oberwał od młodszych i starszych od siebie. Po wszystkim uciekała nas wtedy cała gromada przez pobliski zagajnik brzozowy. Strach się z piersi wydzierał wraz z pokrzykiwaniami. Każdy wiedzieć chciał, co teraz będzie. Niektórzy wyrokowali, że ze dworu zawezwą przed swoje oblicze i szukać zaczną winnych, a znalazłszy, ukarzą. Ja i też lękałem się wielce, bom sam kilka razy kuksańca porządnego mu zadał – rzekłszy to, Józef Ziarenko uśmiechnął się w taki sposób, jak czynią ludzie, którzy w myślach swych sekret jakiś miły i błogi skrywają, dla siebie jeno go zachowując. – Jak człowiek wielki, to i od dzieciaka w nim charakter jak kryształ – podjął po chwili wątek, zerkając w stronę Grodka, by upewnić się, czy aby wszystko właściwie rozumie. Ten jednak raz pierwszy historię tę słysząc, siedział z szeroko otwartymi oczami i oddychał szybko, gęstą ślinę przełykając. Gdyby mu wszystko to kto inny opowiadał, na pewno by nie uwierzył. – Po kilku dniach znowu dostrzegliśmy go siedzącego pośród traw – kontynuował gospodarz, z przejęcia pocierając dłonie. – Czekał już na nas. Podszedł bez wahania. I na nowo próbować się z nami zaczął. I tak pojawiał się co rusz. Nigdy jednak nie płakał. Zacinał się w sobie i upór ten pielęgnował. Do siebie wracając, tego jestem pewny, poobijany, z siniakami na skórze czy z obdrapanym łokciem, obmyśliwał strategię nową, lepszą. Już wtedy taka dzielność w nim i odwaga zwyciężały. Ale nie to nas do niego przekonało ostatecznie, a to, że bliskim swym słowa skargi nie wyrzekł. Taki był! – Ziarenko zaintonował śpiewnie ostatnie zdanie, dla podkreślenia znaczenia słów. Rumieniec gorąca zabarwił jego policzki soczystą czerwonością. – Wracał mimo wszystko, bo go świat kusił tym, co nieodkryte pozostało, i ludzie ciekawili innością swego życia, prostotą może większą niż ta, do której go sposobiono. Nie nawyknął do życia wygodnego i gładkiego w mowie, ale przez to może właśnie duch w nim od pierwszej chwili tym samym potężnym płomieniem goreje, co go widać z daleka. Nie dziw, że lgną bezustannie ku niemu ludzie, gdy potrzebę mają ogrzać się bądź tej siły i mądrości zaczerpnąć, co go doprowadziła tam, gdzie mu zapisane miejsce. – Józef zamilkł niespodziewanie, bo go nazbyt wielkie wzruszenie ogarnęło na wspomnienie, gdy dzieckiem będąc, bawił się, psocił, to znów pięściami okładał z przyszłym Marszałkiem Piłsudskim, tym samym, przy którym służył, za którego komendą pociągnął w czas wojny i poszedłby i teraz, gdyby głos Naczelnika raz wtóry w powietrzu zabrzmiał. – Jedź! Powiadam ci – zawyrokował, doszedłszy do siebie – proś, a wysłucha, boś tak jak i ja legionista. On swoich w potrzebie nie zostawia. Tylko prawdę mów! – przestrzegł ten, który miejsce swoje w szeregu znając, nigdy nie ośmielił się przyznać przed obliczem Marszałka, iż jest jednym z obrazów dziecięcych lat, co to zapewne zapisać zdołały się w pamięci wodza. – Godność swą tylko w taki sposób odbudować zdołasz! – dodał, uderzając otwartą dłonią okolano.
Tak i uczynił Grodek w ostatnim akcie desperacji. Dotarłszy do stolicy, wiedział, że innej drogi już przed nim nie ma. Słońce górowało nad miastem dorodne, zawłaszczając promieniami bezchmurne niebo i zdawało się Wincentemu, iż świeci ono dla niego właśnie, mocniej niż zazwyczaj. A może czując narastający w sobie gorąc, ulegał tylko takiemu złudzeniu? Kto by chciał jednak rozstrzygać, jaka była prawda, gdy widział rozdygotaną postać przemieszczającą się niepewnie w stronę Belwederu? Osiągnąć ów cel okazało się czynnością najprostszą do wykonania. Gorzej było stać pod gabinetem Marszałka i czekać na posłuchanie. Mało pomocna okazała się wiedza o tym, iż Józef Piłsudski zawsze czas miał dla tych, którzy u boku jego dzielnie walczyli. Stał więc Grodek pod drzwiami czas jakiś i rozglądał się mętnym z przerażenia wzrokiem. Kilka razy sprawdził, czy aby krótko obcięte paznokcie nie zabrudziły się w podróży. Na wszelki wypadek pocierał opuszkami palców o tył spodni. Tak samo czynił z butami, które nie wiedzieć czemu, wydawały mu się stale zbyt mało świecące. Kiedy w końcu drzwi otworzono, we wnętrzu gabinetu ujrzał go. Tak naprawdę nie zmienił się wiele od czasów frontowych. Posiwiał wprawdzie trochę i zmarszczki twarz jego ozdobiły, przecinając szczególnie czoło, lecz mimo to niepodobna było nie rozpoznać w nim tego samego, pełnego powagiczłowieka.
– Panie Komendancie! Komendancie! – wydusił z siebieWincenty.
Widząc zmrużone lekko oczy Piłsudskiego i górujące nad nimi gęste, proste brwi, nie zdołał nic więcej powiedzieć. Nie tylko dlatego, że głos uwiązł mu w gardle, ale po prostu nie znalazł odpowiednich słów. Bo czy takie istniały realnie, by wybrzmieć sensem w obliczu tak znamiennej chwili, Grodek nie był w stanie stwierdzić. Po pierwsze, jego umysł nigdy nie pracował w tak głęboko filozoficznym trybie, a po drugie, strach, niepewność i wstyd nie pozwalały mu myśleć logicznie. Może to i lepiej, że milczał. W innych okolicznościach naplótłby pewnie głupot, o które sam nigdy by się nawet nie podejrzewał. Uniósłszy prawicę, zasalutował przed swym dawnym dowódcą. Szczęśliwie założył kolejarski mundur. Mimo iż wyrzucono go z pracy, zdecydował się stanąć przed Naczelnikiem jako obywatel służący swemupaństwu.
– Z daleka przybywasz? – Niespodziewane pytanie zawisło w powietrzu. Marszałek zaśmiał się dźwięcznie a krótko na wspomnienie miasta swego, Wilna. Gdy Wincenty wymienił kolejno nazwę Nowo-Święciany, Piłsudski rzucił z przekonaniem: – Pamiętam!
Fakt ten ośmielił nieco Grodka. Zaczął więc szczegółowo referować sprawę. Tak naprawdę marzył tylko o tym, aby wszystko to, co było obecnie jego udziałem, skończyło się szybko i szczęśliwie. Naczelnik słuchał uważnie. Nieprzerywał.
– Bieda, panie Komendancie, a dzieci kupa – ciągnął Wincenty, paradoksalnie z każdym kolejnym zdaniem czując ulgę, tak jakby spowiedź przed wodzem niosła z sobą tak niezbędne oczyszczenie. – Z głodu pomrzeć przyjdzie i im, i mnie. Za moje winy, panie Marszałku, za moje. Niczyje inne! Cóż czynić mam, kiedy ostateczność dopadła, nim opamiętanie przyszło…?! – Urwał, nie wiedząc już, jakie to lepsze argumenty w dłonie swepochwycić.
– Dźwigać kraj trzeba, ale do tego dobry Polak zdać się jedynie może. Jaki to dobry, wiesz?! – Ostro sformułowane pytanie zabrzmiało w powietrzu tak niespodziewanie, że Grodek nie zdołał przysposobić swego umysłu, aby jakiej sensownej odpowiedzi udzielić. Zresztą w kolejnej chwili Piłsudski sam już wyjaśniał, co dokładnie na myśli miał: – Dobry to taki, co pracę szanuje, godnie mundur nosi, a przy tym wszystkim siebie na wstyd nie wystawia przed obcymi. Nie przestałeś być legionistą! – rzucił stanowczo. Nie musiał czynić nic więcej. Słowa te jak cios w policzek uderzyły Wincentego, który pragnął tylko zapaść się pod ziemię. Naczelnik stał niewzruszony, milczał, a mimo to z oczu jego bez trudu Grodek wyczytał wszystko, co powinien. – Niegdyś krew, dzisiaj wódkę przelewasz! – dodał jeszcze tylko krótko na koniecKomendant.
Po czym zgarbiona lekko postać przesunęła się w kierunku okna. Bacznie obserwujące oczy wodzić poczęły po sylwetce nieszczęśnika, który bojąc się zareagować w jakikolwiek sposób, stał jedynie i czekał pokornie wyroku. Fakt ten na pewno nie umknął uwadze Piłsudskiego. Twarz bowiem, a następnie uszy i szyja należące do Grodka robiły się niepokojąco czerwone. Co czuł człowiek szukający pomocy u największego z legionistów, nie sposób było dociec. Sam Wincenty nie umiał ustalić, czy większy problem stanowił w nim paraliżujący lęk, czy odczucie skrajnego zażenowania. Gdy jechał pociągiem do Warszawy, wydawało mu się, że powie to, co ustalił z Józefem Ziarenko. Bliskość Marszałka zobowiązywała jednak do czegoświęcej.
– Wracaj do domu! Praca tam będzie na ciebie czekać. – Słowa wydobywające się z ust Piłsudskiego w sposób monotonny i stanowczy zarazem, nie wiedzieć jakim cudem zdołały jednak dotrzeć do świadomości Grodka. Mężczyzna, czując w piersi napływające kolejno po sobie fale radości i wzruszenia, nie zdążył jeszcze podziękować za okazaną łaskę, gdy przestroga ostatecznie potwierdziła zamysł Marszałka. – Pamiętaj! – rzekł ten, unosząc w górę wskazujący palec prawej dłoni. – Pierwszy i ostatni raz! Wódkę wypijesz, więcej pomocy nieszukaj!
W jaki sposób Grodek opuścił Belweder, a już tym bardziej, w jaki dotarł do domu, zwyczajnie nie wiedział. Był jak zahipnotyzowany. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie czuł się tak daleki od realnego świata. Upojony mieszaniną radości i niedowierzania, dwa dni potem postawił stopę swą na znajomym dworcu. Na dworcu, gdzie czekało już na niego dawne stanowisko pracy. To, co przeżył, opowiadał później po wielokroć z niepowtarzalnym podnieceniem, charakterystycznym dla człowieka szczerego wintencjach.
– Obiecałem Marszałku!1 – będzie mówił zawsze, gdy ktoś zaproponuje mukieliszek.
Odmówi, co oczywiste. Czynić będzie tak nawet po śmierci wielkiego wodza. On przecież, nikt inny, tylko on, Wincenty Grodek, kolejarz polski, dał słowo honoru nie bylekomu.
1Mieszkańcy Kresów, a szczególnie Wileńszczyzny używali tej formy deklinacyjnej – autorka zastosowała ją intencjonalnie, chcąc oddać warstwą językową ducha czasów, o jakich pisze w tej części powieści (przyp. red.).
Jan
Ty pójdziesz drogą, ty pójdziesz drogą, a ja gościńcem.Ty będziesz panną, ty będziesz panną, a ja młodzieńcem.
Nigdy nie wyszedł z domu bez garnituru. No dobrze, może prawie nigdy. Zdarzało się to jednak tak rzadko, iż znajomi nie pamiętali, aby wyglądał inaczej. On sam zresztą nie czuł się dobrze, nie czuł się po prostu sobą bez wyprasowanych w kant spodni i marynarki z przylegającymi idealnie klapami. Codziennie rano wyjmował z szafy przygotowany wcześniej zestaw. Przyglądał mu się uważnie i z niemałą przyjemnością dopasowywał doń krawat. Był w tym dobry. Zazwyczaj preferował stonowane, modne modele, ale zdarzało się, że decydował się na odrobinę ekstrawagancji. Ostatnimi czasy upodobał sobie szczególnie czarno-biały krawat, którego wzór do złudzenia przypominał drobną szachownicę. Materia cięta skosem sprawiała wrażenie nieustannego drżenia, tak że miraż ów skupiał na sobie ciekawość innych. Do tego mężczyzna dołączał obowiązkowo czarną koszulę oraz buty i garnitur w tej samej tonacji. Postanowił nie zwracać uwagi na negatywne komentarze. Doskonale wiedział, że wygląda dość mrocznie i przygnębiająco. Ale taki właśnie czasami bywał – bezkompromisowo uparty. Co więcej, nie zrażał się, gdy charakterystyczną dlań tajemniczość odbierano opacznie. Wolał po prostu pozostać niezrozumiany, niż zatracić chociaż odrobinę z własnejtożsamości.
Tego dnia bez słowa wyszedł z domu. Zatrzasnął za sobą drzwi w taki sposób, w jaki zamyka się pewien etap życia. Oddzielił się od dotychczasowej codzienności głuchym tonem krótkiego uderzenia. Szedł energicznie, niemalże biegł. Musiał odpocząć w miejscu najbardziej neutralnym z możliwych. Chciał chociaż na chwilę przestać myśleć. Łudził się, że jest do tego zdolny, mimo iż wrodzony racjonalizm sugerował mu zupełnie odmienny stan rzeczy. Stan kawalerski mężczyzny w jego wieku uznałby niegdyś za czystą głupotę. Przez całe życie nie dopuszczał do siebie takiej ewentualności. Wydawało mu się, że ma jeszcze czas, że zdoła poukładać wszystko tak, aby zaspokoić dominującą w nim potrzebę posiadania przy sobie kogoś bliskiego. Niegdyś bez względu na wszystko potrafił wmówić sobie, iż jest prawdziwie szczęśliwy. Chciał taki właśnie być i ze swej strony dokładał wszelkich starań, aby misterna konstrukcja zwana poukładaną codziennością – zarówno z zewnątrz, jak i od środka prezentowała się niczym sprawnie, nienagannie pracująca maszyna. Mechanizm jednak zawiódł w najmniej oczekiwanym momencie. Tak naprawdę to psuł się od dawna, a może, czego bał się w tej chwili najbardziej, od samego początku składające się nań tryby nie pasowały do siebie, chociażbytrochę.
Nie znaczy to, że nie umiał kochać, że nigdy nie poddał się temu uczuciu, nie zatracił w nim bez reszty. Dzisiaj określiłby siebie mianem nazbyt idealistycznie nastawionego do życia ślepca, który z niemałym trudem próbował powstrzymać drżenie rąk, gdy wsuwał pierścionek zaręczynowy na palec wybranki. Ona była znacznie mniej zdenerwowana. Skumulowane emocje dały o sobie znać dopiero, gdy odmówił jej bratu zatrudnienia. Niebywałą wydała mu się wówczas postawiona przez nią propozycja. Młody, wysportowany i nadmiernie opalony mężczyzna, żując beznamiętnie gumę, stojąc z wyraźnie znudzoną miną w gabinecie Jana, zażądał pracy. Jego milczenie i ogólna postawa zaczynały naciskać coraz mocniej. Tak właściwie ów mężczyzna zachowywał się w taki sposób, jakby możliwość zatrudnienia czekała na niego po wcześniej zatwierdzonych ustaleniach. Może dlatego z wielkim zadziwieniem i niedowierzaniem przysłuchiwał się Jan późniejszym pretensjom ukochanej, która nie kryjąc determinacji, obwiniała go nie tylko o brak zrozumienia i niechęć do udzielenia pomocy, ale także o perfidną próbę zrujnowania jej własnegożycia.
– A co by ci szkodziło?! Czepiasz się braku wykształcenia czy praktyki! Zarzucasz mi nepotyzm! – krzyczała, dziwnie machając rękami. – Ludzie załatwiają nie takie sprawy! Lecz ty nie umiesz nic z siebie dać! Nigdy nie mogę na ciebie liczyć! – dodała, szarpiąc go za ramię. – I teraz, gdy weszłam w kolejny etap rozwoju duchowego, musisz mi to wszystko brutalnie niszczyć! – Patrzyła nań stanowczym wzrokiem, wyraźnie żądającwyjaśnień.
No tak. Jakżeby inaczej. Powinien mieć pretensje tylko do samego siebie. Nie przestrzegał przecież reguł. Jak śmiał bowiem nie przyjąć z otwartymi ramionami brata swej narzeczonej? Dlaczego nie objął go opiekuńczym ramieniem i nie przytulił do swej szerokiej dyrektorskiej piersi? Czy tylko on widział kuriozalność tej sytuacji? Ponoć to właśnie stanowiło jego największą wadę. Na swój sposób przyznał kobiecie rację, gdy wypominała mu nie tylko luki w pamięci, ale także cechującą go zwyczajną krótkowzroczność przynależną idealistom. Tyle razy przecież powtarzała mu, że powinien otworzyć się na nowe możliwości. Nie zapamiętał tych wszystkich rad dotyczących nowoczesnych związków. Co gorsza, nie dostosował się do jej aktualnych zwyczajów. Naraził ją tym samym na niepotrzebny stres, nie robiąc tego, czego od niego oczekiwała. Wszak nie tak postępuje kochający i wyrozumiały mężczyzna, tylko ktoś o brutalnym, despotycznym usposobieniu. Ponosił zatem całkowitą winę za rozpad ich doskonałegoświata.
Zobaczył ją przypadkiem. Przez kilka godzin wodził bowiem wzrokiem po okolicy. Nie było w tym określonego celu i chyba fakt ten czynił obserwację ową tak przyjemną. Kobieta przyszła jedną z alejek wiodących do niewielkiego kanału, którym leniwie płynęła woda. Miała na sobie białą sukienkę zdobioną koronkowymi wstawkami. Niewielka granatowa torebka zwisała bezwładnie, gdy nieznajoma co rusz przechylała się, opierając brzuch o metalową balustradę mostu. Na nogach błękitne płaskie pantofle odznaczały się na tle bladej niecoskóry.
Brakuje jeszcze kokardy we włosach – przemknęło mu przez myśl. Uśmiechnął się, kierując twarz w stronęsłońca.
– Na swój sposób inspirująca całość. Przyznaję! – zamruczał, przyglądając się ponownie zastanej rzeczywistości. Zdała mu się podobną do chwili uwiecznionej na archiwalnej pocztówce, na której upływający czas zatrzymał się w formie matowegokurzu.
Potężne topole górowały nad parkiem. Raz po raz skrzypiały kołysane podmuchami wiatru. Dość gwałtownymi, tak że włosy kobiety unosiły się w nieładzie, przysłaniając jej twarz. Odgarniała je wówczas energiczniedłonią.
Jaka by była moja przyszłość, gdybym przed laty natrafił na nią, jak dziś karmiącą wodne ptactwo? – pomyślał. Czy siedziałbym teraz samotnie na drewnianej ławce i przyglądał się otaczającemu światu? – zapytał sam siebie. Nie chcąc wzbudzać niczyich podejrzeń, ostrożnie przesunął się nieco w bok, aby dostrzec więcejszczegółów.
Tak naprawdę jednak nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie spacerowali krętymi ścieżkami parku. Pochłonięci rozmową lub kontemplowaniem ciszy, żyli swoim życiem. Ona zaś stała nadal na niewielkim łukowatym moście łączącym równoległe brzegi. Półcień otaczał ją ze wszech stron, kontrastując z bielą sukienki, tak że wydawała się istotą nieuchwytną niczym pojedyncze refleksy światła przenikające z trudem między gałęziamidrzew.
Czy chciałbym mieć z nią dzieci…? – zawahał się, obserwując jak kobieta odrywa od bochenka kolejne kawałki chleba. Gromadziła je w dłoni, po czym wyrzucała w powietrze, wyraźnie rozbawiona zachowaniem kaczek, które nie bacząc na nic, wskakiwały na plecy łabędziom, aby łatwiej zdobyć pokarm. Czyniły tak raczej z łakomstwa niż głodu. Majestatyczne łabędzie zaś sunęły bezszelestnie po niemalże gładkiej tafli wody, pozostawiając za sobą charakterystycznesmugi.
– Iluzja… – rzekł głosem, w którym pobrzmiewała gorycz. – Jak dwa brzegi, które pozornie spotykają się dzięki obecności mostu, a tak naprawdę nigdy nie zdołają zetknąć się niczym poza wodą wypełniającą sobą koryto rzeki… – Zamilkł.
Przymykając lekko powieki, był więcej niż pewien, iż zwyczajnie nie warto myśleć zarówno o tym, co wydarzywszy się, minęło bezpowrotnie, jak i o tym, co nie nastawszy, nigdy nie zdołało pozostawić po sobie konkretnejteraźniejszości.
Cena miłości