Może następnym razem - Cesca Major - ebook

Może następnym razem ebook

Cesca Major

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

To tylko kolejny poniedziałek i Emma, zapracowana agentka literacka, wybiega rankiem z domu, nie zauważając, że jej ukochany mąż Dan wydaje się przybity, syn nie potrafi spojrzeć jej w oczy, a córka nie chce mieć z nią nic wspólnego. Nawet pies wygląda na przygnębionego.

Danowi nie podoba się, że Emma znowu zapomniała o ich rocznicy. W końcu po kolejnej kłótni mężczyzna bierze psa na spacer i niedługo później cały roztrzęsiony wpada pod samochód.

Następnego dnia Emma budzi się… i Dan żyje. I znowu zaczyna się poniedziałek.

A potem jeszcze raz dzieje się to samo.

I jeszcze raz.

Emma rozpaczliwie stara się zmienić przeznaczenie, dokonując małych zmian: przestaje wgapiać się w telefon, każe szefowej się odczepić, pamięta o mężu, rozmawia z dziećmi, odzywa się do dawnych przyjaciółek, upija się i robi szalone zakupy.

Tylko czy będzie potrafiła odnaleźć siebie na nowo w całym tym zamieszaniu? Czy przypomni sobie, za co lubiła swoją pracę oraz czy uda jej się porozumieć z dziećmi i pogodzić z Danem?

Poruszająca historia odpowiadająca na pytanie: Co by było, gdyby? oraz o tym, co we współczesnym świecie oznacza bycie kobietą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 342

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część 1

Rozdział 1

1

3 grud­nia 2007

Droga Emmo!

Gdyby zale­żało to tylko ode mnie, świę­to­wa­li­by­śmy rocz­nicę w dniu naszej pierw­szej randki. Ale oczy­wi­ście Ty wola­łaś wyzna­czyć datę na dzi­siaj. Uwiel­biasz opo­wia­dać tę histo­rię.

Wie­dzia­łaś, że to ja zauwa­ży­łem Cię pierw­szy w tym zatło­czo­nym metrze? Pamię­tam, że mia­łaś na sobie czarny golf, już teraz dosko­nale mi znaną czer­woną szminkę na ustach, a Twoje kru­czo­czarne włosy były zwią­zane tak jak lubisz. Odwró­ci­łem wzrok, bo: a) nie chcia­łem być tym dziw­nym kole­siem z metra i b) byłem ubrany jak sta­ty­sta z filmu Dźwięki muzyki.

Byłem świa­domy Two­jej obec­no­ści, kiedy wagon toczył się po torach. Jules powie­działa coś śmiesz­nego, a Ty zaśmia­łaś się w ten nie­sa­mo­wity, deli­katny spo­sób. Musia­łem ponow­nie na Cie­bie zer­k­nąć. Pamię­tam, że kiedy nasze spoj­rze­nia się spo­tkały, prze­szedł mnie dreszcz.

Pró­bo­wa­łem sku­pić się na czymś innym, prze­kli­na­jąc w myślach Prze­bie­rane Piątki. Czu­łem się fatal­nie w skó­rza­nych bawar­skich szor­tach i tyrol­skim kape­lu­szu. Nie żebym był na tyle odważny, by cokol­wiek zro­bić. Poza tym byłem prze­ko­nany, że kogoś masz. Męż­czy­znę rów­nie ele­ganc­kiego jak Ty – noszą­cego ide­al­nie skro­jone gar­ni­tury, mówią­cego w trzech języ­kach, świet­nie doga­du­ją­cego się z dziećmi, kocha­ją­cego zwie­rzęta i mają­cego ogromną knagę.

Osta­tecz­nie inter­we­nio­wał los, wago­nem szarp­nęło, a ja się potkną­łem i nie zdą­ży­łem chwy­cić się porę­czy. Mój tyrol­ski kape­lusz spadł i zatrzy­mał się przy Two­ich błysz­czą­cych, brą­zo­wych, sznu­ro­wa­nych butach. Prze­pra­sza­łem, klę­cząc przed Tobą w skó­rza­nych szor­tach, a Jules zaśmiała się i powie­działa: Guten Tag, kiedy Ty obda­rzy­łaś mnie tym pierw­szym uśmie­chem: oczy­wi­ście peł­nym żalu, bo byłem face­tem, który nawet nie potrafi nor­mal­nie stać w metrze. Twój chło­pak na pewno stałby pro­sto.

− Fajny kape­lusz – to były pierw­sze słowa, które do mnie powie­dzia­łaś. Twój głos był pewny i przy­jemny, a ja szybko popra­wi­łem włosy. Ni­gdy wcze­śniej się tym nie przej­mo­wa­łem. Powiedz coś, pomy­śla­łem. Mów. Póź­niej żało­wa­łem, że nie wydu­si­łem z sie­bie cze­goś wię­cej niż tylko „Dzięki”.

Pamię­tam smu­tek, że tracę swoją szansę, bo wycho­dzę z metra dwie sta­cje dalej, a ty znik­niesz z mojego życia na Cen­tral Line. Ni­gdy nie dowiem się, jaka jesteś ani czy to elek­try­zu­jące uczu­cie było praw­dziwe. Ale potem spoj­rza­łaś na mnie i zapy­ta­łaś, czy znam jakieś godne uwagi nie­miec­kie targi. Czy mógł­bym zapi­sać swój numer. Kobieta sie­dząca dwa miej­sca dalej uśmiech­nęła się, wpa­tru­jąc się w książkę.

Pomy­śla­łem TAK – ta intry­gu­jąca dziew­czyna chce mój numer (albo myśli, że fak­tycz­nie jestem Niem­cem i chce dowie­dzieć się wię­cej o nie­miec­kich tar­gach). Byłem sko­ło­wany, kle­piąc się po kie­sze­niach w poszu­ki­wa­niu dłu­go­pisu i notesu w roz­mia­rze A6 (nie, nie uwa­żam za dziwne tego, że noszę go przy sobie – ale żałuję, że Hat­tie powie­działa Ci, że zapi­suję w nim gatunki pta­ków. Dzięki, sio­stra). Aku­rat go nie wzią­łem, zna­la­złem tylko dłu­go­pis, pięć­dzie­się­cio­pen­sówkę, zmięty para­gon i klu­cze do domu.

Wygła­dzi­łem para­gon i zapi­sa­łem na nim swój numer. Spraw­dzi­łem dwa razy, czy jest poprawny, przez co pew­nie uzna­łaś mnie za psy­cho­patę, ale moim zda­niem sió­demka wyglą­dała jak jedynka.

Widok rzędu sze­re­go­wych domów w paste­lo­wych kolo­rach w oknie za Tobą zasy­gna­li­zo­wał, że zbli­żamy się do mojej sta­cji. Ruszy­łem odro­binę za wcze­śnie i nie­zdar­nie poda­łem Ci para­gon.

− Jeśli zechcesz wybrać się na targi – powie­dzia­łem.

Uśmiech­nę­łaś się, a ja poczu­łem pale­nie w klatce pier­sio­wej. Wła­śnie mia­łem odwza­jem­nić uśmiech, ale zamar­łem, kiedy przy­po­mnia­łem sobie moją ostat­nią wizytę w skle­pie, z któ­rego pocho­dził para­gon.

Za późno. Wzię­łaś go. Trzy­ma­łaś go w dłoni. Uśmie­cha­łaś się, jakby to było coś dobrego. Jules uśmie­chała się, jakby to było coś dobrego. Kobieta sie­dząca dwa miej­sca dalej uśmie­chała się, jakby to było coś dobrego.

Jasna cho­lera.

Chcia­łem Ci go wyrwać. Twój fio­le­towy lakier do paznokci pły­wał mi przed oczami, gdy pani­ko­wa­łem. Mama popro­siła mnie, żebym kupił jej anu­sol na hemo­ro­idy. O mój Boże. Zapi­sa­łem swój numer na odwro­cie para­gonu z anu­solem.

Sta­łem spa­ra­li­żo­wany, zasta­na­wia­jąc się, czy powi­nie­nem powie­dzieć coś o anu­solu. Że nie jest dla mnie.

Musia­łem coś powie­dzieć, coś, co odwró­ci­łoby uwagę. Twoje buty. Twoje wią­zane butki. TO CHCIA­ŁEM POWIE­DZIEĆ, Twoje BUTKI. OCZY­WI­ŚCIE, ŻE NIE CHCIA­ŁEM POWIE­DZIEĆ NA GŁOS „MASZ FAJNE SUTKI”.

Mój Boże, strach, który mnie ogar­nął w tam­tym momen­cie. To, że odro­binę roz­sze­rzy­łaś oczy, zanim jęk­ną­łem „TWOJE BUTKI, TWOJE BUTKI”, jak­bym miał na ich punk­cie obse­sję. Nie mia­łem w zwy­czaju się rumie­nić, ale w tam­tym momen­cie czu­łem, że twarz mi pło­nie, jak­bym połknął tro­chę lawy. A Ty zacho­wa­łaś się nie­sa­mo­wi­cie, śmia­łaś się i pró­bo­wa­łaś roz­ła­do­wać napię­cie.

ALE OCZY­WI­ŚCIE maszy­ni­sta zde­cy­do­wał, że TO dosko­nały moment na nagłe zatrzy­ma­nie się. Mogłem dosłow­nie ZOBA­CZYĆ koniec peronu przez okno. Wol­ność od kosz­maru, w któ­rym utkną­łem.

− Moja sta­cja – pisną­łem. Auten­tycz­nie pisną­łem. Nawet nie wie­dzia­łem, że potra­fię wydać z sie­bie taki dźwięk. – Dom – powie­dzia­łem. Nie potra­fi­łem zło­żyć zda­nia. Może powi­nie­nem roz­bić szybę tym małym czer­wo­nym młot­kiem?

Jules i kobieta sie­dząca dwa miej­sca dalej otwar­cie się ze mnie śmiały.

Zoba­czy­łem odbi­cie swo­jej prze­ra­żo­nej twa­rzy w szy­bie, a Ty podzię­ko­wa­łaś mi za para­gon.

Tylko przy­tak­ną­łem, wdzięczny za to, że sta­rasz się być miła, nor­malna: spodo­ba­łaś mi się jesz­cze bar­dziej. Oczy­wi­ście na tym eta­pie nie potra­fi­łem już wykrztu­sić z sie­bie ani słowa: myśla­łem, że już ni­gdy nie będę w sta­nie poroz­ma­wiać z kobietą.

Metrem zatrzę­sło i chwilę póź­niej zatrzy­mało się na sta­cji, drzwi się otwo­rzyły, a ja prak­tycz­nie przez nie wypa­dłem.

Kiedy wagon odjeż­dżał, obej­rza­łem się za sie­bie i tuż przed tym, jak znik­nę­łaś mi z oczu, wycią­gnę­łaś szyję i uśmiech­nę­łaś się do mnie.

Boże, pamię­tam, że tam­ten wie­czór był tor­turą. Uda­wa­łem przed Dave’em, że nie obcho­dzi mnie, czy zadzwo­nisz, ale cią­gle spraw­dza­łem tele­fon i czu­łem się, jak­bym znowu miał czter­na­ście lat. Ten uśmiech, ten rado­sny błysk w oku. W końcu napi­sa­łaś do mnie, późno, tuż przed tym, jak mia­łem się poło­żyć. Tele­fon roz­świe­tlił moją sypial­nię nie­bie­ską poświatą nadziei.

„Jaki jesteś nor­mal­nie, porów­nu­jąc z dzi­siaj? 1 – cał­ko­wi­cie nor­malny, wręcz NUDNY, 10 – cóż, dokład­nie taki jak dzi­siaj”.

Roz­śmie­szy­łaś mnie i wymie­ni­li­śmy się wia­do­mo­ściami. Kiedy udo­wod­ni­łem, że nie chcę Cię tylko wyko­rzy­stać, umó­wi­li­śmy się na spo­tka­nie. Byłaś rewe­la­cyjna i od tam­tego momentu, dosłow­nie, już nie oglą­da­łem się za sie­bie.

To typowe dla Cie­bie, że chcesz, abym wspo­mi­nał ten dzień. Hat­tie powie­działa, że odro­binę popu­ściła, kiedy opowie­działaś jej to kilka mie­sięcy póź­niej.

Oprócz regu­lar­nego zacze­pia­nia się na Face­bo­oku chcia­łaś, żeby­śmy fak­tycz­nie byli roman­tyczni i tak naro­dził się pomysł pisa­nia listów. Nie mogę się docze­kać, żeby prze­czy­tać Twój.

Zatem, co było nie­sa­mo­wi­tego w roku spę­dzo­nym z Tobą?

Nasze nocne wyj­ścia w Cam­den, oczy­wi­ście – wie­czorki kome­diowe, zabawy, tańce, hulańce, pot i czer­wone wino.

To, że wciąż zmu­szasz mnie do czy­ta­nia ksią­żek, bo nie ufasz tym, któ­rzy ich nie czy­tają.

To, jak bar­dzo kochają Cię rów­nież moi przy­ja­ciele (i moi rodzice – mama powie­działa mi po waszym pierw­szym spo­tka­niu, że lubi Cię bar­dziej niż mnie. Lekka prze­sada).

Nie­spo­dzie­wany wypad Euro­sta­rem.

Spa­cer w ulew­nym desz­czu po wybrzeżu w Suf­folk (ależ byli­śmy odważni).

Wciąż cze­kam na jakieś czer­wone flagi – że oka­żesz się rasistką albo kolek­cjo­nerką dziw­nych fan­tów zbie­ra­nych na śmiet­ni­kach. I cho­ciaż cią­gle mnie zaska­ku­jesz (kto by się spo­dzie­wał, że kochasz rzutki i zbie­rasz muszelki?), cią­gle przy­po­mi­nam sobie, jakie mia­łem szczę­ście, że Cię spo­tka­łem.

Powie­dzia­łaś „kocham cię” sie­dem­na­stego sierp­nia (widzisz? To powinna być nasza rocz­nica) i na­dal uwa­żam, że to ja powie­dzia­łem to pierw­szy, ale mnie nie usły­sza­łaś. Twoja kon­cen­tra­cja jest jedną z nie­wielu rze­czy, która mi prze­szka­dza. Cza­sem mam wra­że­nie, że jesteś myślami w zupeł­nie innym miej­scu.

Ale i tak bez­gra­nicz­nie Cię kocham, Emmo, jesteś nie­sa­mo­wita. Ni­gdy w życiu nie pod­ją­łem lep­szej decy­zji, cho­ciaż towa­rzy­szą jej okropne wspo­mnie­nia. Dzięki Bogu za ten para­gon.

Za rok spę­dzony razem.

Całuję, Dan.

PS No dobra, to był naprawdę fajny pomysł.

Rozdział 2

2

Ponie­dzia­łek, 3 grud­nia 2021 roku – 22.00

Dan zauwa­żył to od razu.

− Tego tu wcze­śniej nie było.

− Hmm…?

Wska­zał zło­żoną kartkę papieru leżącą na bla­cie kuchen­nym, na któ­rej wid­niało jego imię napi­sane w pośpie­chu dru­ko­wa­nymi lite­rami. Bez słowa prze­szedł przez pokój, wło­żył oku­lary do czy­ta­nia i roz­ło­żył kartkę. Jego twarz nie zdra­dzała żad­nych emo­cji, kiedy czy­tał, co jest na niej napi­sane. Potem powoli opu­ścił rękę.

− Napi­sa­łaś to teraz, w łazience.

Poło­ży­łam dłoń na piersi.

− Nie mogę uwie­rzyć, że tak myślisz (okej, przy­znaję, tak wła­śnie było).

− Przy­znaj się!

− Cały dzień mia­łam go w tor­bie. Poło­ży­łam go tu, kiedy nie patrzy­łeś.

− Nie wie­rzę ci, Emmo.

− Jestem twoją żoną, Danielu – powie­dzia­łam, cho­ciaż nie miało to związku, i doda­łam jego imię tylko dla­tego, że on dodał moje.

Poma­chał kartką.

− Źle napi­sa­łaś „uczu­cie”.

− To trudne słowo – zająk­nę­łam się.

− I list jest bar­dzo krótki.

Prych­nę­łam.

− Nie muszę zawsze pisać dłu­gich listów. Pomy­śla­łam, że w tym roku…

− Emmo – prze­rwał mi suro­wym tonem. Rzadko tak mówił. Gdyby sytu­acja była lżej­sza, mogła­bym nawet stwier­dzić, że to było sek­sowne. – Po pro­stu przy­znaj, że zapo­mnia­łaś… znowu.

O Boże. Obli­za­łam wargi, chcąc zyskać na cza­sie. W zeszłym roku bar­dzo go roz­cza­ro­wa­łam. Zmo­ty­wo­wało mnie to do dzia­ła­nia. Obie­ca­łam – obie­ca­łam – że się popra­wię. Wpa­dłam na ten pomysł lata temu i moje pierw­sze listy czę­sto miały po sześć stron, były „wypra­co­wa­niami” jak żar­to­bli­wie nazy­wał je Dan. Czemu nie usta­wi­łam przy­po­mnie­nia w tele­fo­nie? Albo nie popro­si­łam Hat­tie, żeby mi przy­po­mniała? Albo jed­nego z dzieci? Albo po pro­stu mogłam pamię­tać, jak miły, porządny, myślący czło­wiek? Jak Dan…

Jego brą­zowe oczy były pełne smutku: jesz­cze wyol­brzy­mione przez oku­lary do czy­ta­nia, które zało­żył (Oku­lary do czy­ta­nia! Mam czter­dzie­ści dwa lata, Emmo!). Zra­ni­łam go. Znowu.

Nie byłam pewna, dla­czego odpo­wie­dzia­łam ata­kiem:

− Dla­czego to dla cie­bie takie ważne?

Zaci­snął pię­ści, zgnia­ta­jąc napi­sany przeze mnie list.

− Bo to jest ważne. Albo… – zro­bił pauzę. – Przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało. Może ty… – Uniósł głowę i zoba­czy­łam łzy w jego oczach. Byłam w szoku.

− Dan, nie rób mi tego.

− Czego mam ci nie robić? Mam prawo być smutny.

− Mamo? Tato? – dobiegł nas cichy głos ze szczytu scho­dów. Oboje obró­ci­li­śmy się w kie­runku dźwięku.

− Boże, obu­dzi­łeś dzieci. – Poczu­cie winy zmu­siło mnie do kolej­nego ataku. Pode­szłam do drzwi kuchen­nych i zoba­czy­łam Milesa tulą­cego do piersi swo­jego ulu­bio­nego tygry­ska. Mimo że miał już osiem lat, nie potra­fił bez niego zasnąć. – Cześć, kocha­nie. Wra­caj do łóżka. Za minutę przyjdę i utulę cię do snu.

− Kłó­ci­li­ście się?

Pokrę­ci­łam głową. Poczu­łam prze­szy­wa­jący ból w klatce pier­sio­wej na wspo­mnie­nie moich lęków z dzie­ciń­stwa, kiedy regu­lar­nie sły­sza­łam kłót­nie rodzi­ców późno w nocy.

− Nie, kocha­nie. – Odchrząk­nę­łam i zmu­si­łam się do uśmie­chu. – To tele­wi­zor. Dobra­noc…

Po powro­cie zoba­czy­łam Dana w płasz­czu i w butach, jak zakła­dał smycz skom­lą­cemu Gusowi.

− Chyba się mar­twił – powie­dzia­łam, mając nadzieję odwró­cić uwagę od kłótni.

− Chodź, Gus – wark­nął Dan, wsta­jąc.

Zde­cy­do­wa­nie wciąż był wście­kły. Nor­mal­nie zapy­tałby, czego chciał Miles i zaofe­ro­wałby, że do niego pój­dzie, ale zamiast tego, nawet nie patrząc mi w oczy, owi­nął sobie smycz wokół zbie­la­łych knykci zaci­śnię­tej pię­ści.

To było dziwne. Dan ni­gdy się nie zło­ścił. To ja zawsze się wście­ka­łam i prze­kli­na­łam, kiedy się popa­rzy­łam, zapo­mnia­łam o dniu wywozu śmieci, jakaś firma robiła ze mnie idiotkę albo rodzice wymy­ślali kolejną wymówkę, żeby nas nie odwie­dzić. Dan był na ogół spo­koj­nym face­tem, ale dzi­siaj mocno zaci­snął szczękę i spiął mię­śnie, jakby miał zaraz eks­plo­do­wać.

Gus kucał nisko, z nosem pra­wie przy pod­ło­dze, i opie­rał się Danowi, który szarp­nął za smycz.

− Nie cią­gnij go tak…

− Nie cią­gnę. Chodź, Gus.

Pod­niósł szcze­ka­ją­cego Gusa i wyszedł z domu, trza­ska­jąc drzwiami.

Sta­łam w prze­po­koju i zasła­nia­łam twarz dłońmi. Chry­ste. To wszystko moja wina. Powin­nam po pro­stu prze­pro­sić.

Musia­łam to napra­wić.

− Mamo! – zawo­łał z pół­pię­tra Miles zaspa­nym gło­sem.

Cho­lera.

− Hej, kocha­nie – powie­dzia­łam pół­szep­tem. – Prze­pra­szam, tata wycho­dził z Gusem, zaraz do cie­bie przyjdę.

Wró­cił do swo­jego pokoju.

Rozej­rza­łam się po kuchni i zoba­czy­łam resztki naszego posiłku. Dan robił udka z kur­czaka w sosie estra­go­no­wym, a koperta, od któ­rej wszystko się zaczęło, leżała na stole – moje imię było napi­sane czar­nym atra­men­tem z małym ser­cem nad literą „a”. Dener­wo­wa­łam się tym listem. Dan był zabawny i kochany, ale zawsze pisał w nich swoje szczere prze­my­śle­nia. A w tym roku szcze­rość mnie prze­ra­żała. Wła­śnie mia­łam iść na górę, kiedy to usły­sza­łam.

Prze­szły mnie ciarki i odwró­ci­łam się w stronę drzwi.

Co to było?

O mój Boże.

Rozdział 3

3

Pięt­na­ście godzin wcze­śniej…

Leża­łam na boku, twa­rzą w stronę okna.

Dźwięk rowe­ro­wego dzwonka.

Otwo­rzy­łam oczy i się skrzy­wi­łam. Słońce prze­bi­jało się przez szparę mię­dzy zasło­nami i padało na moją twarz.

Odwró­ci­łam się.

− Hej – powie­dział.

Mia­łam się uśmiech­nąć i odpo­wie­dzieć „hej”, ale zoba­czy­łam godzinę na cyfro­wym zegarku za nim i pod­nio­słam się tak szybko, że zakrę­ciło mi się w gło­wie.

− Cho­lera.

Dan też się pod­niósł.

− Co jest?

− Chwila – rzu­ci­łam. – Mam mętlik w gło­wie. Myśla­łam, że usta­wi­łam alarm na wcze­śniej.

Dan z powro­tem się poło­żył i patrzył, jak krzą­tam się po pokoju.

− Wra­caj do łóżka, Emmo. Nawet dzieci jesz­cze nie wstały.

− Nie mogę.

Na jego twa­rzy poja­wiła się trudna do odczy­ta­nia emo­cja.

− Masz czas.

− Naprawdę nie… Auuu. – Ude­rzy­łam bio­drem w ramę łóżka.

− W porządku? – Dan wycią­gnął do mnie rękę.

− Tak, w porządku. – Pocie­ra­jąc bio­dro, pode­szłam do komody, żeby odłą­czyć tele­fon od łado­warki. Już go prze­glą­da­łam, kiedy wcho­dzi­łam do łazienki.

− Och, na litość…

− O co cho­dzi?! – zawo­łał Dan.

− Nie ma papieru toa­le­to­wego.

Nie odpo­wie­dział. Prze­wró­ci­łam oczami, wsta­łam i puści­łam wodę z prysz­nica. Potem poło­ży­łam tele­fon na umy­walce i zmarsz­czy­łam brwi, widząc na niej poma­rań­czowy pył. Co to było? Przyj­rza­łam się bli­żej, prze­jeż­dża­jąc dło­nią po maleń­kich krop­kach.

Dźwięk wia­do­mo­ści na Face­bo­oku. Jęk­nę­łam w myślach, gdy zoba­czy­łam od kogo. Kobieta, która miała ode­brać mój prak­tycz­nie nie­uży­wany skła­dak – pre­zent na czter­dzie­ste uro­dziny, z któ­rego korzy­sta­łam mniej wię­cej raz na dwa lata – chciała zmie­nić ter­min odbioru. Znowu. Odwo­ły­wała spo­tka­nia nie­mal każ­dego dnia i cią­gnęło się to w nie­skoń­czo­ność. Cała rodzina prze­ci­skała się obok sto­ją­cego w kory­ta­rzu roweru przez ostat­nie dwa tygo­dnie. Zasta­na­wia­łam się, czy to wszystko było warte tych pięć­dzie­się­ciu fun­tów, za które sprze­da­łam go na jed­nej z lokal­nych grup dla mam na Face­bo­oku. Odpo­wie­dzia­łam kciu­kiem w górę.

Lustro zdą­żyło już zapa­ro­wać, kiedy odkła­dam tele­fon i zdej­mo­wa­łam piżamę. Musia­łam zare­zer­wo­wać kolejną wizytę u fry­zjera – zwią­zu­jąc dłu­gie do ramion włosy, zoba­czy­łam siwe pasemka mię­dzy czar­nymi wło­sami, a minął nie­cały mie­siąc od ostat­niego far­bo­wa­nia. Spoj­rza­łam na swoją twarz, zanim cał­ko­wi­cie znik­nęła za mgłą. Ścią­gnę­łam brwi – kolejna zmarszczka? Czyż­bym potrze­bo­wała botoksu? Moja klientka, Scar­let, powie­działa mi o wypeł­nia­czu firmy Visco­derm, który podobno jest lep­szy. Która wita­mina jest dobra dla skóry? D? B? Czy B działa na włosy?

− Auu! – Odwró­ci­łam się i zakrę­ci­łam prysz­nic. O Boże, dla­czego Dan za każ­dym razem musiał lać na sie­bie wrzą­tek?

Tuż po wyj­ściu z łazienki usły­sza­łam tupot małych stóp za drzwiami naszej sypialni. To musiał być Miles. Miał osiem lat i już pra­wie dorów­ny­wał wzro­stem Poppy. Prze­szu­ka­łam stertę ubrań wiszącą na krze­śle i wycią­gnę­łam białą koszulę oraz bor­dową, sztruk­sową spód­nicę z wyso­kim sta­nem. Kto miałby czas, żeby pra­so­wać rze­czy. Jakie buty? Szpilki? Usia­dłam na kra­wę­dzi łóżka, nacią­ga­jąc raj­stopy i wyglą­da­jąc przez okno, żeby spraw­dzić pogodę. Żad­nego desz­czu, więc zde­cy­do­wa­łam się wła­śnie na szpilki.

Z sypialni Poppy dobie­gała jakaś dziwna muzyka i poje­dyn­cze słowa. Unio­słam głowę, żeby ją zawo­łać, musiała zjeść śnia­da­nie przed pój­ściem do szkoły, ale zdję­cia plaży na Insta­gra­mie przy­kuły mój wzrok do ekranu smart­fona – Boże, czy książka Ame­lii nie miała przy­pad­kiem uka­zać się już jutro? Na pewno w tym tygo­dniu. Na jed­nym ze zdjęć leżała w hamaku, trzy­ma­jąc szklankę z jaskra­wo­czer­wo­nym kok­taj­lem, a na dru­gim ska­kała na bia­łym pia­sku. Hasz­tag bło­go­sła­wiona.

Prze­rzu­ci­łam się na Twit­tera i prze­bi­ja­łam się przez mnó­stwo twe­etów doty­czą­cych poli­tyki, żeby spraw­dzić, czy są jakieś nowe wia­do­mo­ści o książce. Chry­ste, tweet Arthura miał ponad tysiąc dwie­ście polu­bień i trzy­sta dzie­więć­dzie­siąt jeden podaj dalej. Wpa­dłam w panikę. Co mogłoby to ozna­czać na dzi­siaj?

Pode­szłam do drzwi, wciąż prze­wi­ja­jąc. Redak­torka, którą zna­łam, zmie­niała pracę. Powin­nam zapro­sić ją na lunch i pod­py­tać, czego szuka.

− Poppy! – krzyk­nę­łam, a potem mój wzrok przy­kuł arty­kuł z „The Book­sel­ler”. Infor­ma­cja o nowej książce zna­nego autora, któ­rej opis brzmiał nie­po­ko­jąco podob­nie do tego, co nade­słano mi w zeszłym tygo­dniu.

Wpa­dłam do kuchni, otwo­rzy­łam lodówkę i rozej­rza­łam się za Gusem, który leżał na swoim weł­nia­nym posła­niu.

− W porządku? – zapy­ta­łam, a on nawet nie pod­niósł głowy z buj­nymi lokami. Jego miska z jedze­niem stała nie­tknięta.

Usły­sza­łam, że ktoś kaszl­nął przy stole. Zoba­czy­łam Milesa w mun­durku szkol­nym wpa­tru­ją­cego się w miskę z płat­kami kuku­ry­dzia­nymi.

− W porządku?

− Tata wyszedł po mleko.

Kiedy to mówił, otwo­rzyły się drzwi wej­ściowe i do środka wszedł Dan, nie­ogo­lony, z czer­wo­nymi policz­kami, a jego brą­zowe włosy ster­czały we wszyst­kie strony. W ręku trzy­mał torbę.

− Pro­szę bar­dzo. – Pod­su­nął butelkę mleka Mile­sowi, który w ramach podzię­ko­wa­nia zdo­był się na słaby uśmiech.

Mój tele­fon ponow­nie zabrzę­czał, zanim zdą­ży­łam skoń­czyć myśl.

− O mój Boże, mówi­łam ci, że ta baba od roweru znowu prze­ło­żyła spo­tka­nie?

Dan objął mnie w talii, a jego pod­bró­dek musnął bok mojej głowy, gdy poda­wał mi brą­zową papie­rową torbę.

− Bułeczka z cyna­mo­nem.

− Dzięki… a sprawa z Arthu­rem jesz­cze się pogor­szyła. Znani auto­rzy ze Sta­nów podali dalej jego twe­eta. Chry­ste. Ach, a Ame­lia jest na Male­di­wach, zobacz. – Poma­cha­łam mu tele­fo­nem przed nosem. – Jakiś kurort, gdzie del­finy przy­no­szą ci śnia­da­nie czy coś w tym stylu – ekran roz­bły­snął tur­ku­sem. Danowi cał­kiem podo­bało się, kiedy opo­wia­da­łam mu o Ame­lii, cele­brytce zna­nej z popu­lar­nego pro­gramu o lon­dyń­skich lwach salo­no­wych, która miała ponad milion obser­wu­ją­cych, a wydawca, który opu­bli­ko­wał jej wegań­ską książkę kuchar­ską, cze­kał na pierw­szą napi­saną przez nią powieść. – Mam nadzieję, że Cla­ire tego nie widzi. Już dwa razy prze­dłu­żała ter­min.

Zasta­na­wia­jąc się, dla­czego Dan nic nie mówi, odwró­ci­łam się do Milesa.

− Och, i Miles… Plu­szaki!

Dan i Miles aż pod­sko­czyli.

− Prze­pra­szam – powie­dzia­łam już nor­mal­nym tonem. Myśla­łam o pię­ciu spra­wach naraz. – Masz jakieś stare, mięk­kie zabawki na lote­rię plu­sza­kową? Dan, wynie­śli­śmy je na strych czy wyrzu­ci­li­śmy?

Tam, gdzie ja po pro­stu cho­mi­ko­wa­łam, Dan orga­ni­zo­wał. Miał segre­ga­tory w róż­nych kolo­rach i uży­wał tych okrą­głych ety­kiet, dzięki czemu kartki ni­gdy się nie roz­dzie­rały. Chłop miał spe­cjalne pudełko na bra­ku­jące guziki i zala­mi­no­wane pozwo­le­nie na wysta­wia­nie śmieci przed dom.

Dan usiadł na kuchen­nym krze­śle naprze­ciwko Milesa.

− Po co znowu to orga­ni­zu­jesz? Skoń­czyli przed­szkole lata temu.

− Wiem, ale cóż, obie­ca­łam.

Spoj­rza­łam na ekran tele­fonu. Wątek na What­sAp­pie miał już trzy­dzie­ści sie­dem powia­do­mień. Dan oczy­wi­ście miał rację, obie­ca­łam mu, że odpusz­czę, ale nikt nie zapro­po­no­wał, że zaj­mie moje miej­sce. Orga­ni­zo­wa­nie lote­rii bar­dzo mi pomo­gła pod­czas tych pierw­szych sza­lo­nych lat. Pozwa­lała mi ode­tchnąć od cią­głego zrzu­ca­nia jedze­nia na pod­łogę, nie­koń­czą­cych się wizyt w naszej sypialni, bo bra­kuje smoczka, bo straszne sny, bo pić, przy­tu­lić, siu­siu, i oglą­da­nia zapę­tlo­nych odcin­ków Świnki Peppy, przez co w róż­nych momen­tach dnia łapa­łam się na nuce­niu motywu prze­wod­niego. Była to jedyna sen­sowna oferta z ela­stycz­nymi godzi­nami pracy – potrze­bo­wali chęt­nych.

Unik­nę­łam wzroku Dana i zebra­łam rze­czy do pracy, nie zapo­mi­na­jąc o waż­nych doku­men­tach wydru­ko­wa­nych zeszłej nocy. Skrę­ciło mnie w żołądku, kiedy pomy­śla­łam o nad­cho­dzą­cym poranku. Ponow­nie spoj­rza­łam na tele­fon, wciąż brak wia­do­mo­ści od firmy tak­sów­kar­skiej. Zoba­czy­łam za to inną wia­do­mość.

− Och, Miles, pamię­tasz Jacoba? Cho­dził z tobą do przed­szkola. Jego mama mówi, że prze­no­szą się do Sur­rey. Myślę, że powin­ni­śmy ich zapro­sić, zanim wyjadą.

Miles spoj­rzał na mnie pustym wzro­kiem.

− Wszystko w porządku, kolego? – zapy­tał Dan i poło­żył dłoń na jego czole. Miles zbył go gło­śnym sap­nię­ciem. Spo­tka­łam się wzro­kiem z Danem. Nasz syn zazwy­czaj nie był taki draż­liwy. Wystar­cza­jąco trudno było już z jed­nym dziec­kiem, które zacho­wy­wało się jak nasto­la­tek, cho­ciaż dopiero za kilka mie­sięcy skoń­czy jede­na­ście lat.

Dan schy­lił się, żeby pokle­pać Gusa, a ja chwy­ci­łam port­fel i spraw­dzi­łam torebkę.

− W porządku, chło­paku? Dla­czego nie jesz?

− Och, na litość… – Pod­no­sząc klu­cze, zer­k­nę­łam na zegar i jęk­nę­łam. – Muszę poje­chać do biura przed spo­tka­niem. Jeśli Poppy zaraz nie zej­dzie, nie będzie miała czasu, żeby zjeść.

Dan się wypro­sto­wał.

− Ja się tym zajmę, możesz iść. Dzi­siaj zaczy­nam póź­niej, pamię­tasz? O jede­na­stej mam spo­tka­nie z nowym klien­tem. – Po tych sło­wach zro­bił pauzę, jakby na coś cze­kał.

− Wspa­niale. – Posła­łam mu buziaka, a on przy­brał dziwny wyraz twa­rzy, kiedy znowu sia­dał. Wycią­gnę­łam dłoń, żeby pogła­skać Milesa.

− Kocham was obu! – krzyk­nę­łam z przed­po­koju. – Zapy­taj Poppy o plu­szaki, dobra? – Usły­sza­łam, jak scho­dzi z góry. – Poppy! – zawo­ła­łam. – Przy­po­mnij tacie, żeby poroz­ma­wiał z tobą o plu­sza­kach, okej?!

Poppy sta­nęła na pół­pię­trze. Jej dłu­gie włosy były nie­ucze­sane, biała koszula nie­dbale zało­żona, spod spód­nicy w kratę wysta­wały chude nogi.

− Gdzie mój ble­zer? – zapy­tała.

− Hej, zapy­taj tatę – odpo­wie­dzia­łam, wycią­ga­jąc się, żeby zdjąć płaszcz z wie­szaka. Kie­row­nica roweru wbiła mi się w bok. – Do kurw… – Boże, ta baba mogłaby go już ode­brać. Chyba wrzucę go z powro­tem na strych albo po pro­stu komuś oddam.

− Dan! Poppy szuka swo­jego ble­zera. Póź­niej napi­szę ci, co kupić dzie­ciom na pod­wie­czo­rek, dobra? Może zro­bię kieł­ba­ski zapie­kane w cie­ście?! – krzyk­nę­łam, otwie­ra­jąc drzwi, z tele­fo­nem w kie­szeni płasz­cza i myślami, będąc już w pracy. Może poczy­tam tę pro­po­zy­cję, którą zaczę­łam wczo­raj w metrze.

Usły­sza­łam głos docho­dzący z domu:

− Zapo­mnia­łaś bułki z cyna… – Ale już zamknę­łam za sobą drzwi.

Denise @Wszy­scy Dzi­siaj, 18.30. Pro­szę, nie spóź­nij­cie się.

Catrin @Emma Denise zde­cy­do­wa­nie zwraca się do cie­bie.

Denise @Wszy­scy Według roz­kładu dzi­siaj pro­to­ko­łuje Emma.

Catrin @Emma Boże, tylko tego nie spier­dol. Lol.

Autor­Lou @Emma Wiem, że jest wcze­śnie. Nie musisz odpo­wia­dać od razu. Nie chcę być też natar­czywą autorką. Wła­śnie przej­rza­łam Ama­zona i poja­wiły się dwie nowe recen­zje! Ale jedna z nich oce­nia książkę na jedną gwiazdkę, bo podobno okładka się roz­pada. Zasta­na­wiam się, czy powin­nam napi­sać do Ama­zona, żeby zdjęli tę recen­zję?

Autor­Lou @Emma Prze­pra­szam! Powin­nam napi­sać to w poprzed­niej wia­do­mo­ści. Wła­śnie przej­rza­łam Goodre­ads i ktoś dał książce jedną gwiazdkę, bo stwier­dził, że Carl wydaje się tro­chę zbo­czony. Myślisz, że powin­nam ozna­czyć tę recen­zję jako obraź­liwą?

Autor­Lou @Emma Nie wydaje się zbo­czony, prawda?

Autor­Lou @Emma Prze­pra­szam! To już ostat­nia, obie­cuję! Czy powinno mnie mar­twić, że nie mam jesz­cze żad­nych recen­zji na stro­nie inter­ne­to­wej Water­sto­nes? Spraw­dzi­łam książki innych auto­rów, które wyszły w tym samym tygo­dniu i mają już po trzy recen­zje. Czy ma to jakieś zna­cze­nie?

Jas @Emma Widzia­łaś Insta­gram Ame­lii? Chcę być nią.

Hat­tie @Emma Masz czas, żeby zła­pać się dziś na lunch?

Poppy @Mama Tata nie wie, gdzie jest mój ble­zer.

Rozdział 4

4

Kiedy tylko wyszłam z domu, do głowy wpa­dło mi trzy­dzie­ści róż­nych rze­czy, które musia­łam powie­dzieć Danowi. Po dro­dze napi­sa­łam mu ese­mes.

„Ble­zer wisi chyba na wie­szaku w łazience na dole”.

„Powiedz Mile­sowi, żeby pamię­tał o pracy domo­wej!”.

„Przy­da­dzą mu się ręka­wiczki”.

„Roz­mro­zisz kieł­ba­ski?”.

Zwy­kle odpo­wia­dał jakąś żar­to­bliwą emotką albo „Tak, wasza wyso­kość”, ale dzi­siaj otrzy­ma­łam tylko zdaw­kowe „OK”. Zmarsz­czy­łam brwi. O co mu cho­dzi?

Chry­ste, pamię­ta­łam o doku­men­tach, które wydru­ko­wa­łam na spo­tka­nie? Czy firma tak­sów­kar­ska wysłała potwier­dze­nie? Och, czy w sobotę też przy­pad­kiem nie było zapie­ka­nych kieł­ba­sek?

Sta­cja znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie ulicy. Zeszłam z chod­nika i usły­sza­łam dźwięk dzwonka oraz krzyk, więc odsko­czy­łam do tyłu, a obok mnie prze­je­chał rowe­rzy­sta. Mój obcas utknął w stu­dzience. Spa­ni­ko­wana nachy­li­łam się, żeby go wycią­gnąć.

− Do kurwy… – Rowe­rzy­sta spoj­rzał przez ramię.

Wali mi serce. Odkła­dam tele­fon i daję sobie chwilę na zła­pa­nie odde­chu, po czym uważ­nie patrzę naj­pierw w prawo, potem w lewo, zanim przejdę przez ulicę.

Kiedy mija­łam bramkę obro­tową, poczu­łam, że moją lewą piętę obciera sztywna skóra. Dla­czego nie wło­ży­łam zwy­kłych butów?

Sto­jąc na rucho­mych scho­dach, czu­łam zapach cebuli oraz wil­goci i roz­glą­da­łam się po innych ludziach jadą­cych do pracy, ubra­nych w różne płasz­cze, kur­czowo trzy­ma­ją­cych torby i zapi­na­ją­cych ple­caki. Ile z tych twa­rzy mija­łam już w poprzed­nie ponie­działki? Ponow­nie wycią­gnę­łam tele­fon. Mia­łam małe okno na przy­go­to­wa­nie kilku odpo­wie­dzi.

Czter­dzie­ści dwie nowe wia­do­mo­ści od komi­sji i dwie kolejne na What­sAp­pie od Lou, któ­rej pierw­sza powieść wyszła dwa tygo­dnie temu. Dla­czego nie mia­łam służ­bo­wego tele­fonu? Uwiel­biała wysy­łać spa­ni­ko­wane wia­do­mo­ści. I mejle. Czę­sto też dzwo­niła. Zaczę­łam pisać.

Metro wypluło mnie, kiedy pisa­łam. Ruszy­łam ze stru­mie­niem ludzi dojeż­dża­ją­cych do pracy. Chwilę póź­niej ośle­piło mnie mlecz­no­nie­bie­skie niebo. Idąc szyb­kim kro­kiem w stronę agen­cji, zatrzy­ma­łam się w małej kawiarni na rogu. Przy­szło mi do głowy, że jesz­cze nie wypi­łam kawy ani nic nie zja­dłam. Bułka z cyna­mo­nem na­dal musiała leżeć na bla­cie w kuchni. Och, może to dla­tego Dan był na mnie zły?

− Popro­szę orze­chowe latte – roz­ko­ja­rzona zwró­ci­łam się do bari­sty z tatu­ażem na szyi przed­sta­wia­ją­cym zakrę­cony czarny sym­bol. Ni­gdy nie zapy­ta­łam, co to jest, mimo że odwie­dza­łam tę kawiar­nię pra­wie każ­dego dnia.

Bari­sta uśmiech­nął się do mnie. Miał szparę mię­dzy zębami, co zawsze przy­po­mi­nało mi o Poppy.

− I babeczkę z jago­dami?

− Jasne – wymam­ro­ta­łam, zda­jąc sobie sprawę, jak czę­sto zama­wiam te dwie rze­czy. Nawyk. Boże, kiedy się taka sta­łam? – Dzięki… – urwa­łam, bo przy­szło mi do głowy, że naprawdę powin­nam zapy­tać, jak ma na imię. A może to jed­nak zbyt żenu­jące? Pytać teraz, kiedy zaser­wo­wał mi już z tysiąc babe­czek? Znowu wycią­gnę­łam tele­fon.

− Och, z odtłusz­czo­nym mle­kiem – doda­łam szybko, spo­glą­da­jąc w górę i przy­po­mi­na­jąc sobie zdję­cie Ame­lii ska­czą­cej na plaży. Jakby odtłusz­czone mleko miało pomóc, skoro zamó­wi­łam kawę z syro­pem orze­cho­wym. Naprawdę powin­nam zrzu­cić te trzy, no dobra, pięć kilo­gra­mów, które przy­bra­łam przez ostat­nie kilka lat, odkąd prze­kro­czy­łam czter­dziestkę. Ale kto miał czas, żeby cho­dzić na siłow­nię? Albo bie­gać? Albo wci­snąć cho­ciaż kilka ćwi­czeń przy nie­koń­czą­cej się liście obo­wiąz­ków.

Zoba­czy­łam wia­do­mość od Hat­tie w spra­wie lun­chu i przy­gry­złam wargę. Bar­dzo chcia­łam się z nią zoba­czyć, ale czy znajdę wolną godzinę? Spo­tka­nie z pie­kła rodem było już zapla­no­wane, a Linda nale­gała, żeby­śmy naj­pierw spo­tkały się w biu­rze, przez co musia­łam poświę­cić na nie wię­cej czasu. Poza tym zawsze zmu­sza­łam Hat­tie, aby dojeż­dżała do Ham­mer­smith, kiedy pra­co­wała w domu w Wim­ble­do­nie, bo wtedy mogłam wymknąć się z biura. Mówiła, że jej to nie prze­szka­dza; atmos­fera w fir­mie z Doliny Krze­mo­wej, dla któ­rej pra­co­wała, była dość luźna, zresztą pra­co­wała w póź­niej­szych godzi­nach, więc nie miała tak napię­tych poran­ków, ale to i tak nie było fair wobec niej. Nie weszłam w kon­wer­sa­cję, żeby Hat­tie nie widziała, że prze­czy­ta­łam wia­do­mość. Kiedy ostatni raz się z nią widzia­łam? Całe wieki temu, o wiele za długo. Tęsk­ni­łam za nią. Na pewno odpo­wiem, gdy będę już wie­działa, jak będzie wyglą­dał mój dzień.

Chry­ste, w skrzynce cze­kało na mnie dwa­dzie­ścia sie­dem mejli, a prze­cież spraw­dza­łam ją wczo­raj przed pój­ściem spać. Poczu­łam lekki ucisk w klatce pier­sio­wej. Chwy­ci­łam torbę i kawę i wybie­głam z kawiarni, krzy­cząc „dzię­kuję”.

Wśli­zgnę­łam się do biura w bia­łym obdra­pa­nym budynku wci­śnię­tym mię­dzy dwa więk­sze prze­szklone biu­rowce, zer­k­nę­łam na wie­szak i poczu­łam ulgę widząc, że jest pusty. Ści­snęło mnie w żołądku na myśl o nad­cho­dzą­cym poranku. Czy to, co przy­go­to­wa­łam wystar­czy?

Kiedy szłam kory­ta­rzem, wciąż w płasz­czu, moja torba otarła się o książki usta­wione w nie­sta­bilne stosy przy ścia­nach. Odpo­wie­dzia­łam tylko na trzy mejle – dwa z nich doty­czyły uwag do książki Scar­let, obec­nie wstrzy­ma­nej – zanim prze­rwało mi brzę­cze­nie tele­fonu.

Scar­let była moim pierw­szym nabyt­kiem. Cho­ciaż była matką dwójki nasto­lat­ków i dora­biała jako nauczy­cielka, żeby wes­przeć cho­rego męża, pisała wspa­niałe powie­ści, potra­fiła wydo­być emo­cje jak nikt inny. Dosko­nale wie­dzia­łam, że muszę do niej zadzwo­nić i poroz­ma­wiać. Umowa na nową książkę bez wąt­pie­nia pod­bu­do­wa­łaby jej pew­ność sie­bie. Zgło­szę się do niej póź­niej i powiem, że wciąż mamy jakieś opcje.

Tele­fon zabrzę­czał ponow­nie, a samo­chód, który wła­śnie pod­jeż­dżał wąską, jed­no­kie­run­kową ulicę, był zamó­wioną przeze mnie tak­sówką. Chwy­ci­łam torebkę, zatrza­snę­łam za sobą drzwi wej­ściowe i zasta­na­wia­łam się, co zro­bić, żeby tak­sówka pocze­kała. Kiedy pod­no­si­łam tele­fon do ucha, żeby zadzwo­nić do Lindy, zoba­czy­łam ich idą­cych po chod­niku i trzy­ma­ją­cych się pod ramię, jakby byli spa­ce­ru­jącą, nie­mar­twiącą się o nic parą star­szych ludzi.

Arthur Chum­ley w czer­wo­nych, sztruk­so­wych spodniach, nie­wy­pra­so­wa­nej rdza­wej koszuli, z dłu­gimi siwie­ją­cymi wło­sami zawi­ja­ją­cymi się przy koł­nie­rzyku i Linda w swoim ulu­bio­nym futrze (z norek, „to nie­zno­śne małe gry­zo­nie, Emmo”), z wło­sami uło­żo­nymi w chmurę sztyw­nych blond loków i ubyt­kami szminki na ustach od zacią­ga­nia się papie­ro­sem.

− Gemma – powie­dział Arthur, przy­cią­ga­jąc moją prawą dłoń do swo­ich suchych ust.

− Tak­sówka już tu jest – poin­for­mo­wa­łam, wska­zu­jąc pojazd lewą ręką. Tuż za nim zatrzy­mał się kolejny samo­chód.

− Musie­li­śmy wyjść na kawę. Jasmine zapro­po­no­wała Arthu­rowi kawę instant – poskar­żyła się Linda, prze­wra­ca­jąc oczami. Jej przed­nie zęby były pobru­dzone szminką. – Wyobra­żasz to sobie?! Prze­cież on nie znosi gra­nu­lek.

− Naprawdę musimy się już wsia­dać… – powie­dzia­łam, szybko zabie­ra­jąc dłoń ze szpo­nów jed­nego z naszych naj­lep­szych klien­tów. Szpo­nów, które prak­tycz­nie gene­ro­wały więk­szość naszych pen­sji. Dzie­sięć milio­nów sprze­da­nych egzem­pla­rzy na całym świe­cie, odno­szący suk­cesy serial tele­wi­zyjny z latach dzie­więć­dzie­sią­tych, twórca naj­słyn­niej­szego na świe­cie jed­no­rę­kiego detek­tywa alko­ho­lika. Jeden z pierw­szych nabyt­ków Lindy, kiedy zakła­dała agen­cję czter­dzie­ści lat temu. Cho­ciaż nie byłam już jej asy­stentką, wciąż pra­co­wa­łam przy wszyst­kich spra­wach zwią­za­nych z publi­ka­cją jego ksią­żek. Wyda­wało się, że zarówno Linda, jak i Arthur chcieli mieć pod­wład­nego, aby utwier­dzać się w prze­ko­na­niu, że Arthur jest naj­waż­niej­szym auto­rem na świe­cie. Pró­bo­wa­łam wyrwać się z tej roli, ale mi się nie udało.

− Naprawdę musimy iść? – Arthur wydął usta. – Znacz­nie bar­dziej wolał­bym zabrać piękne panie na lunch.

− Och, Arthur – zare­cho­tała Linda, gasząc papie­rosa na chod­niku. – Ty zbe­reź­niku – dodała. – To konieczne nudziar­stwo. Ale Emma zapew­niła mnie, że ma wszystko pod kon­trolą.

Nie mogłam powstrzy­mać spa­ni­ko­wa­nego spoj­rze­nia w jej stronę. Pod kon­trolą? Od jej tele­fonu, który cał­ko­wi­cie spie­przył mi week­end, spę­dzi­łam każdą sekundę, mar­twiąc się tym, co może się wyda­rzyć pod­czas naj­bliż­szych kilku godzin. To spo­tka­nie może zmie­nić wszystko: dla agen­cji, dla Arthura, dla niej, dla mnie.

− A ty tylko skup się na pisa­niu dla nas kolej­nych wspa­nia­łych ksią­żek – kon­ty­nu­owała Linda, kom­plet­nie nie zwra­ca­jąc uwagi na trzy samo­chody, które stały na ulicy, i tak­sów­ka­rza, który poiry­to­wany uniósł ręce, gdy wokół roz­le­gało się trą­bie­nie.

− Naprawdę musimy już iść! – pró­bo­wa­łam prze­krzy­czeć hałas i ruszy­łam w kie­runku tak­sówki.

− Do naszego powozu – oznaj­mił Arthur, jakby eskor­to­wał nas na roz­da­nie Osca­rów, a nie na spo­tka­nie służ­bowe.

Kiedy wsia­da­łam do tak­sówki, myśla­łam o kolej­nym odrzu­ce­niu książki Scar­let, patrząc na Arthura śmier­dzą­cego skwa­szo­nym mle­kiem, obi­ja­ją­cego mnie swoim mię­si­stym udem i lamen­tu­ją­cego nad prze­ję­ciem przez młode autorki branży ksią­żek kry­mi­nal­nych.

− Są teraz wszę­dzie – uspo­ka­jała go Linda ze swo­jego miej­sca.

W co ja się wpa­ko­wa­łam?

Denise @Wszy­scy Czy możemy przy­jąć to do wia­do­mo­ści. Emma będzie pro­to­ko­ło­wać. Spo­tka­nie roz­po­czyna się o 18.30. Prze­wozy o 20.

Catrin @Emma Nie­grzeczna Emma. I czym, do cho­lery, są „prze­wozy”?

Jas @Emma Chcia­łam tam być, ale ode­słali mnie, bo zapro­po­no­wa­łam złą kawę. Mam nadzieję, że spo­tka­nie pój­dzie OK i nie stra­cimy pracy. Do zoba­cze­nia póź­niej w biu­rze. 😬X X

Autor­Lou @Emma Dzięki za odpo­wie­dzi. Ja teeeeeż nie uwa­żam, że jest zbo­czony. Tylko pełen pasji! Widzia­łaś arty­kuł z tego rana na „The Book­sel­ler”? Podobno rynek kry­mi­na­łów pisa­nych przez matki jest już nasy­cony. Myślisz, że prze­ga­pi­łam oka­zję?

Autor­Lou @Emma Wła­śnie prze­czy­ta­łam kolejny arty­kuł na „The Guar­dian” o kry­mi­na­łach pisa­nych przez matki i podobno wciąż są w modzie. Ha! Może napi­szę w tej spra­wie do Jane. Cią­gle nie odpi­sała na mojego mejla z zeszłego tygo­dnia o okładce książki tego innego autora. Myślisz, że czy­tel­nicy będą je mylić – moim zda­niem gra­fika jest bar­dzo podobna? Może mogli­by­śmy to prze­dys­ku­to­wać? Dzi­siaj mam sporo czasu. Jutro też. W ogóle w tym tygo­dniu.

Autor­Lou @Emma OK, poka­za­łam kole­żance okładkę tego innego autora i ona też uważa, że są podobne.

Autor­Lou @Emma Cho­ciaż powie­działa też, że podoba się jej spo­sób, w jaki przed­sta­wiono gni­jące jabłko na okładce mojej książki. Jestem dostępna! Bez pośpie­chu! Poga­damy wkrótce!

Cla­ire @Emma Czy Ame­lia da radę? Muszę poin­for­mo­wać zespół do spraw mar­ke­tingu.

Hat­tie @Emma Lunch?

Rozdział 5

5

3 grud­nia, 2008

Droga Emmo!

Całe dwa lata. Zmie­ni­łaś nasz sta­tus na Face­bo­oku ze „zna­jomi” na „w związku”, więc wiem, że to poważna sprawa! I widuję Cię o wiele czę­ściej, odkąd Dave się wypro­wa­dził, a wpro­wa­dziła się Hat­tie. Myśla­łem, że się z tym pogo­dził, ale masz rację, ten kon­dom w moim łóżku to pew­nie nie był przy­pa­dek. Po pro­stu nie mogłem pozwo­lić, żeby Hat­tie na­dal miesz­kała z naszymi rodzi­cami – już za bar­dzo wkrę­ciła się w puz­zle i grę w karty.

Może powi­nie­nem być tro­chę zazdro­sny o waszą rela­cję, ale mnie się to podoba, wiem, jak bar­dzo bra­kuje ci Jules, teraz, kiedy jest w Austra­lii. Widzę Twoją inną stronę, gdy jesteś z Hat­tie – lubię do Was wcho­dzić, gdy razem „pra­cu­je­cie z domu” – uda­je­cie poważne, patrząc w ekrany lap­to­pów, a potem wybu­cha­cie śmie­chem.

Cie­szę się też, że nie masz nic prze­ciwko mojej dziw­nej rela­cji z sio­strą – naszemu sprze­cza­niu się i daw­nym histo­riom (tak, bra­li­śmy Klub Kamie­nia na poważ­nie, przyj­mo­wa­li­śmy nowych człon­ków tylko wtedy, gdy przed­sta­wili nie­ty­powo wyglą­da­jący kamień). Cza­sem Cię przy­ła­puję, jak przy­glą­dasz się nam z melan­cho­lij­nym wyra­zem twa­rzy, który zawsze spra­wia, że mam ochotę chwy­cić Cię za rękę.

Czę­sto wska­zu­jesz róż­nice w naszym dzie­ciń­stwie. Cza­sem rzu­casz uwagi, jak ta, że spę­dzi­łaś pewne święta Bożego Naro­dze­nia z rodziną Jules, bo Twoi rodzice zabu­ko­wali podróż na Anti­guę bez Cie­bie, i prze­pra­szam, jeśli od czasu do czasu robię nie­przy­jemną minę. Po pro­stu uwa­żam, że tak pró­bu­jesz uspra­wie­dli­wić swój brak komu­ni­ka­cji. Zapo­mi­nasz powie­dzieć swo­jemu chło­pa­kowi, co robisz danego wie­czoru albo week­endu. Nie­na­wi­dzę, kiedy po pro­stu ogła­szasz, że masz plany, a ogar­nia mnie ulga, kiedy dowia­duję się, że jestem ich czę­ścią.

Hat­tie zawsze chciała mieć sio­strę. To dla­tego wiem aż za dużo o kobie­cej modzie (hete­ro­sek­su­alni męż­czyźni raczej nie wie­dzą, czym są kuloty), więc nic dziw­nego, że zła­pa­ły­ście dobry kon­takt. Uwiel­bia Cię – za Twoją spon­ta­nicz­ność (wycieczka do Bri­gh­ton w środku tygo­dnia, lek­cja jazdy na mono­cy­klu) oraz życz­li­wość (kiedy ode­bra­łaś ją z Here­ford­shire o trze­ciej nad ranem, bo Ian nie chciał przy­je­chać i przy­go­to­wa­łaś fon­due, kiedy dostała pracę w HR, na któ­rej bar­dzo jej zale­żało).

Jesteś miła dla wszyst­kich, któ­rych pozna­jesz – zawsze potra­fisz wska­zać cho­ciaż jedną pozy­tywną cechę, mimo tego, że dla mnie są kom­plet­nymi zła­ma­sami. „Może ich zasko­czy­li­śmy”. „Może ktoś ich skrzyw­dził”. To naprawdę nie­sa­mo­wite i oczy­wi­ście ozna­cza, że wszy­scy wydają się Cię lubić. Cza­sem trudno stwier­dzić, z kim trzy­masz się naprawdę bli­sko – wciąż pró­buję Cię roz­gryźć. Bie­gniesz do Hat­tie tuż po tym, jak prze­ka­żesz mi naj­now­sze wie­ści, bie­gniesz do jej pokoju po pracy, żeby poka­zać jej arty­kuł, który Ci się spodo­bał (a podobno nie­moż­liwe jest wie­dzieć wszystko o Ryanie Rey­nold­sie). Naprawdę doce­niam to, że chcesz być czę­ścią naszego dziw­nego gangu – bar­dzo dobrze wspo­mi­nam dzień, kiedy sta­łaś się peł­no­praw­nym człon­kiem Klubu Kamie­nia (ten kwarc w kształ­cie chmury, coś nie­sa­mo­witego).

Wiem, że mnie kochasz. Mówisz mi to pod­czas naszych chwil sam na sam, mówisz mi to mimo­cho­dem, mówisz mi to czę­sto. Napi­sa­łaś to na końcu Two­jego wspa­nia­łego listu z zeszłego roku. Cza­sem czy­tam te słowa, kiedy potrze­buję pod­bu­do­wać swoje ego (powi­nie­nem się do tego przy­zna­wać czy to dziwne?), więc mam nadzieję, że ten list sprawi, że też poczu­jesz się kochana. No to zaczy­namy…

Spra­wiasz, że sza­leję, gdy patrzysz na mnie w pewien spo­sób.

Pasu­jesz do mojej rodziny, jak­byś od zawsze była jej czę­ścią. Wiem, że nasza czwórka potrafi być przy­tła­cza­jąca, ale rodzice Cię uwiel­biają. Mama cią­gle mówi o kla­merce, którą jej poda­ro­wa­łaś, bo skar­żyła się, że nie­ustan­nie gubi oku­lary. A jeśli twoi rodzice nie chcą spę­dzać z nami czasu, to ich strata. Może będzie łatwiej, kiedy na stałe prze­pro­wa­dzą się do Hisz­pa­nii. Wydaję mi się, że naj­bar­dziej boli Cię to, że miesz­kają nie­całą godzinę drogi od nas, a zacho­wują się, jakby byli na innej pla­ne­cie.

Dajesz mi prze­strzeń i czas, kiedy tego potrze­buję. Wie­dzia­łem, że muszę rzu­cić tamtą pracę, byłem wypa­lony i pozba­wiony moty­wa­cji. Spe­cja­li­sta stra­te­giczny w fir­mie kon­sul­tin­go­wej – bez żar­tów – kto by pomy­ślał?! Rezy­gna­cja z pracy była przy­gnę­bia­jąca i prze­ra­ża­jąca, a Ty zacho­wa­łaś się nie­sa­mo­wi­cie, wysłu­chu­jąc moich dywa­ga­cji na temat tego, czy pod­ją­łem wła­ściwą decy­zję, czy znajdę jesz­cze pracę i tak dalej, i tak dalej. No i pozwo­li­łaś mi sie­dzieć w piża­mie i grać na kon­soli bez rzu­ca­nia (pra­wie) żad­nych uwag. Żad­nego poucza­nia i stre­su­ją­cych pytań. Po pro­stu kła­dłaś głowę na moim ramie­niu i dłoń na udzie. A stwier­dze­nie, że muszę wziąć prysz­nic, jeśli mamy upra­wiać seks było bar­dzo słuszne – w końcu nie robi­łem tego od ośmiu dni.

Doda­jesz mi odwagi. Nie mogę uwie­rzyć, że piszę to w samo­lo­cie. Ale masz rację, dla­czego nie? Daje nam to szansę na zasta­no­wie­nie się, co chcemy osią­gnąć dłu­go­ter­mi­nowo, a przy oka­zji posur­fo­wać. Lecimy od pię­ciu godzin, a ja już czuję, że zapo­mnia­łem o swo­ich oba­wach. Hat­tie obie­cała, że prze­chowa kolek­cję kamieni i nie pod­naj­mie nikomu miesz­ka­nia ani nie zaprosi z powro­tem Pod­stęp­nego Dave’a, co też pomo­gło.

Za nie­cały dzień w Syd­ney roz­pocz­nie się lato. Zro­bimy krótki przy­sta­nek u Jules, a potem spę­dzimy szes­na­ście tygo­dni tylko we dwójkę. Teraz śpisz obok mnie, z jedną z tych mięk­kich masek na oczy, masz lekko otwarte usta i małą, dmu­chaną poduszkę wokół szyi. Wyglą­dasz komicz­nie, a ja jestem w Tobie sza­leń­czo zako­chany.

Za wspa­niały trzeci rok razem.

Dan

Rozdział 6

6

Dobrze oświe­tlone lobby z wyso­kim sufi­tem przy­nio­sło mi ulgę po podróży tak­sówką. Arthur sie­dział teraz na fio­le­to­wej kana­pie tuż pod pla­ka­tem pro­mu­ją­cym jego naj­now­szy best­sel­ler i narze­kał na can­cel cul­ture1 oraz mar­gi­na­li­za­cję roli bia­łych męż­czyzn. Linda sie­działa obok niego i przy­ta­ki­wała niczym pie­sek na desce roz­dziel­czej.

Redak­torka, która wyszła nam na spo­tka­nie, Hay­ley – zna­joma, kupiła prawa do książki jed­nego z moich pierw­szych auto­rów – uni­kała mojego wzroku, nawet kiedy jecha­li­śmy windą i ktoś wyraź­nie puścił bąka, co odczy­ta­łam jako zły znak. Nikt nie sko­men­to­wał zjeł­cza­łego smrodu i gdy tak sta­li­śmy w małej, sta­lo­wej puszce zro­zu­mia­łam, że to zapach nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się zagłady.

Obli­za­łam suche usta, sta­ra­jąc się upo­rząd­ko­wać myśli. Agen­cja potrze­bo­wała docho­dów z ksią­żek Arthura. Spo­tka­nie musiało pójść pomyśl­nie. Wie­dzia­łam, że jeśli się tak nie sta­nie, moje plany na resztę tego tygo­dnia pójdą z dymem. A poza tym byłam to winna Lin­dzie i agen­cji. To ona pozwo­liła mi się roz­wi­nąć pra­wie osiem lat temu, a teraz potrze­bo­wała mojej pomocy.

Ding.

Sala kon­fe­ren­cyjna była prze­ra­ża­jąco duża. Przy ogrom­nym owal­nym stole sie­działy dwie kobiety, a ich ponure miny odbi­jały się w szkla­nym bla­cie. Odsu­nę­łam krze­sło, po czym zauwa­ży­łam, że Arthur pod­szedł do dłu­giego od pod­łogi do sufitu okna i wpa­try­wał się w lśniące wody Tamizy wiją­cej się obok budynku.

− Gdy czło­wiek jest zmę­czony Lon­dy­nem, jest zmę­czony życiem – powie­dział, jakby był na przy­ję­ciu z kre­wet­ko­wym vau-la-vent poda­wa­nym jako przy­stawka. – To Samuel John­son – dodał.

Słowa spo­tkały się z obo­jęt­nym przy­ję­ciem. Poczu­łam, że pocą mi się dło­nie.

− Panie Chum­ley – powie­działa Melissa, pre­ze­ska wydaw­nic­twa Char­ter, patrząc zza oku­la­rów w fio­le­to­wych opraw­kach. – Bar­dzo dzię­kuję za przy­by­cie. Oczy­wi­ście chcia­ły­by­śmy odnieść się do dość poważ­nej sytu­acji, która wyda­rzyła się w ten week­end.

− Ach tak, Woke­rati chcą mojego skalpu! – Arthur odsu­nął krze­sło zama­szy­stym ruchem. – W tych cza­sach ludzie uwiel­biają się obra­żać.

− Pana słowa były obraź­liwe – stwier­dziła Melissa, mru­żąc oczy. – Napi­sał pan – kon­ty­nu­owała, czy­ta­jąc na głos z leżą­cej przed nią kartki – „Wolał­bym utknąć w łóżku z nią, a nie z jej książką. Byłoby wię­cej akcji”.

− Roz­ma­wia­łem pry­wat­nie z innym pisa­rzem.

− Twit­ter nie jest pry­watny – wark­nęła Melissa z poważną miną.

− Teraz już to wiem – odpo­wie­dział pom­pa­tycz­nie Arthur.

Linda pochy­liła się nad sto­łem.

− Arthu­rowi jest bar­dzo przy­kro, że ludzie nie zro­zu­mieli żartu – powie­działa, ledwo powstrzy­mu­jąc się, żeby nie prze­wró­cić oczami. – Już usu­nął twe­eta, który wywo­łał tę nie­do­rzeczną wrzawę.

− Usu­nię­cie go nie spra­wiło, że znik­nął. Setki osób zro­biło zrzut ekranu i wciąż krąży po inter­ne­cie – odpa­ro­wała Melissa.

− Zrzuty ekranu czy nie. – Linda mach­nęła ręką. – W zeszłym roku sprze­da­li­ście ponad milion egzem­pla­rzy ksią­żek Arthura. Jakie zna­cze­nie ma jedno ćwierk­nię­cie?

− Tweet – popra­wi­łam ją szep­tem.

Linda rzu­ciła mi spoj­rze­nie. Wie­dzia­łam, że też muszę sku­pić się na obro­nie Arthura – mia­łam przy­go­to­wane dane o sprze­daży i oświad­cze­nie do opu­bli­ko­wa­nia, oba gotowe w tor­bie, ale czu­łam, jak zaci­ska mi się gar­dło.

− W przy­szło­ści moje twe­ety będą doty­czyć jedy­nie per­spek­tyw Leeds Uni­ted i zabyt­ko­wych samo­cho­dów. – Zaśmiał się Arthur.

Odpo­wiedź Melissy była lodo­wata.

− Pro­blem polega na tym, że to ważna sprawa, ważna dla naszej firmy i ważna dla autorki, która otrzy­mała zupeł­nie nie­uza­sad­nioną i lek­ce­wa­żącą uwagę od uzna­nego pisa­rza. – Dłoń Melissy leżąca na bla­cie zaci­snęła się w pięść. – A to wszystko zale­d­wie dzie­sięć mie­sięcy po zarzu­tach o znę­ca­nie się…

− Cóż, tak to jest, jak zatrud­nia się prze­wraż­li­wio­nych dwu­dzie­sto­lat­ków… – mruk­nął Arthur, zaci­ska­jąc palce wokół szklanki z wodą.

− Cóż, jeśli nie udo­wodni pan, że trak­tuje tę sprawę serio – Melissa unio­sła głos – to oba­wiam się, że wydaw­nic­two Char­ter będzie musiało długo i poważ­nie zasta­no­wić się nad prze­dłu­że­niem obec­nej umowy.

Skrzy­wi­łam się. Gdyby Char­ter wyco­fało się teraz, pozo­sta­wi­łoby to ogromną dziurę w finan­sach agen­cji, nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że po kilku latach spadku sprze­daży, spo­tę­go­wa­nej glo­balną pan­de­mią, książki Arthura nie były już takimi żyłami złota jak kie­dyś. Czy byli­by­śmy w sta­nie zna­leźć inne wydaw­nic­two, które zapła­ci­łoby tyle samo? Szcze­gól­nie że wszy­scy w branży wie­dzie­liby, dla­czego Char­ter zre­zy­gno­wało z Arthura. Oczy­wi­ście otrzy­małby jakieś oferty, ale myślę, że i Linda, i Arthur byliby zasko­czeni, ile mniej wydawcy są skłonni zapła­cić za pro­wo­ka­tora, któ­remu spada sprze­daż ksią­żek, a do tego nie jest lojalny wobec kole­gów z branży. Odchrząk­nę­łam.

− Arthur dosko­nale wie, jak duży popeł­nił błąd – zaczę­łam. – W zasa­dzie – doda­łam, pro­stu­jąc się – w dro­dze wspo­mniał, jak odświe­ża­jące jest widzieć na rynku kry­mi­na­łów tak wiele mło­dych auto­rek. Zga­dza się, Arthu­rze?

Chwila kon­ster­na­cji, a potem deli­katne ski­nię­cie głową.

− Mówił mi też o pro­gra­mie sty­pen­dial­nym, o któ­rym sły­szał, mają­cym na celu pro­mo­wa­nie kry­mi­na­łów bar­dziej zróż­ni­co­wa­nej grupy auto­rów.

Wyraz twa­rzy Melissy spo­god­niał, usły­sza­łam też, że Linda cicho, ale gwał­to­wa­nie nabiera powie­trza.

− Przy wspar­ciu dużego nazwi­ska i hoj­nym wkła­dzie w pro­gram, cóż… wydaje mi się, że to dosko­nały spo­sób, żeby przy­spie­szyć zmiany, które wspiera pan Chum­ley.

Melissa spoj­rzała na swoje dwie kole­żanki i roz­luź­niła palce.

− Miło to sły­szeć. Zaan­ga­żo­wa­nie w ten pro­gram może przy­czy­nić się do napra­wie­nia nie­któ­rych z wyrzą­dzo­nych szkód.

− Możemy wydać krót­kie oświad­cze­nie w tej spra­wie – kon­ty­nu­owa­łam pew­nym gło­sem i ze spo­koj­nym spoj­rze­niem. – Oczy­wi­ście wraz z prze­pro­si­nami. Jestem prze­ko­nana, że wszy­scy ode­tchniemy z ulgą, kiedy będziemy mieli ten przy­kry incy­dent za sobą.

Usia­dłam z zało­żo­nymi rękami, mając nadzieję, że te kłam­stwa nie odbiją mi się czkawką. Czu­łam, że Arthur, który sie­dział po mojej lewej stro­nie, jest naje­żony, ale miał na tyle roz­sądku, żeby się nie odzy­wać.

− Cóż… – Kole­żanki Melissy wpa­try­wały się w nią, a pauza prze­cią­gała się w nie­skoń­czo­ność. – Muszę przy­znać, że to wspa­niała wia­do­mość. – Jej wyraz twa­rzy wyda­wał się teraz odro­binę bar­dziej przy­ja­zny. – Oczy­wi­ście chcemy kon­ty­nu­ować tę udaną współ­pracę – powie­działa, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa – ale jeste­śmy rów­nież nie­zwy­kle świa­domi panu­ją­cych nastro­jów i nie chcemy być postrze­gani jako bierni, kiedy jeden z naszych auto­rów naru­sza zasady, któ­rych jako firma sta­ramy się prze­strze­gać.

Arthu­rowi ten wybryk ujdzie na sucho. Poczu­łam, jak roz­luź­niają mi się ramiona.

Ogar­nął mnie wstyd, że ode­gra­łam w tym klu­czową rolę. Pomy­śla­łam o jego sło­wach z dzi­siej­szego ranka, o jego twe­ecie, o kom­plet­nym braku sza­cunku i znę­ca­niu się nad młodą asy­stentką redak­cji, któ­rej od tam­tej pory już nie widzie­li­śmy. Zamru­ga­łam. Czy tego wła­śnie chcia­łam?

− Cóż – powie­dzia­łam, odsu­wa­jąc krze­sło. – Powin­ni­śmy zabrać się do pracy i doga­dać szcze­góły. – Chcia­łam wyjść z pokoju, zanim pęknę. – Linda? – zwró­ci­łam się do niej z pro­mien­nym uśmie­chem.

Linda wstała z kamien­nym wyra­zem twa­rzy.

Arthur spoj­rzał na nią. Nic nie powie­działa, po pro­stu podą­żyła za mną do drzwi. Widzia­łam, jak plecy Arthura sztyw­nieją, a na szyi poja­wia się żyła. Wyszedł z pokoju z obu­rzoną miną.

Ja @Dan Mamy może cuki­nię? Dzie­cia­kom znu­dził się już gro­szek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Zja­wi­sko kul­tu­rowe pole­ga­jące na cał­ko­wi­tym zaprze­sta­niu wspie­ra­nia osób, które zro­biły lub powie­działy coś spo­łecz­nie nie­ak­cep­to­wal­nego – przyp. tłum. [wróć]