Muzyka z zaświatów - Graham Masterton - ebook

Muzyka z zaświatów ebook

Graham Masterton,

3,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Czy zmarli mogą dochodzić sprawiedliwości w świecie żywych? Gideon Lake, odnoszący sukcesy, sławny kompozytor zakochuje się w mieszkającej po sąsiedzku Kate Soloway. Namiętność i pasja, które łączą tych dwoje nie mogą wyjść na jaw - Kate jest mężatką. Aby utrzymać związek w tajemnicy, zaprasza Gideona do Europy... W trakcie podróży po Starym Kontynencie, Lake zaczyna się domyślać, że kobieta, którą pokochał, ukrywa przed nim straszną tajemnicę... Kim jest Kate i dlaczego manipuluje Gideonem? Czy mężczyzna znalazł wreszcie prawdziwą miłość, czy jest tylko pionkiem w jej smukłych dłoniach? Im więcej czasu zakochani spędzają razem, tym dziwniejszym staje się ich związek. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego (2) 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Niestety po zapoznaniu się z kilkoma książkami Mastertona stwierdzam, że chyba nie przepadam za tym autorem. Jego twórczość wydaje mi się po prostu dziwna. Ta pozycja również mnie nie zachwyciła.
01

Popularność




 

GRAHAM Masterton, popularny pisarz angielski, urodził się w 1946 w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w miesięcznikach, m.in. Mayfair i angielskim oddziale Penthouse’a. Jest autorem licznych horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów, poradników seksuologicznych. Swój pierwszy utwór z gatunku horroru zatytułowany „Manitou” wydał na początku lat 70. Łącznie napisał ponad sześćdziesiąt książek o łącznym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony kupili polscy czytelnicy. Wielką popularność pisarza w Polsce ugruntował cykl poradników seksuologicznych - przede wszystkim „Magia seksu” i „Potęga seksu”. Horrory „Tengu” i „Kostnica” otrzymały wyróżnienia literackie w USA i Europie, zaś „Manitou” został zekranizowany. Najnowsze bestsellery to powieści grozy „Piąta czarownica” (2007), „Muzyka z zaświatów” (2008) i „Bazyliszek” (2009). W planach wydawniczych autora znajdują się kolejne utwory z gatunku horroru: Fire Spirit, Manitou Armageddon, The Ninth Nightmare i Demon’s Door.

 

Tego autora

Cykl Rook

ROOKKŁY I PAZURYSTRACHDEMON ZIMNASYRENACIEMNIA

Cykl Manitou

DUCH ZAGŁADYKREW MANITOU

Inne tytuły

STUDNIE PIEKIEŁBONNIE WINTERANIOŁ JESSIKISTRAŻNICY PIEKŁAKOSZMARDEMONY NORMANDIIŚWIĘTY TERRORSZARY DIABEŁSZATAŃSKIE WŁOSYZWIERCIADŁO PIEKIEŁZJAWABEZSENNIDZIECKO CIEMNOŚCICZARNY ANIOŁPOWRÓT WOJOWNIKÓW NOCYSTRACH MA WIELE TWARZYSFINKSWYZNAWCY PŁOMIENIAWENDIGOOKRUCHY STRACHUCIAŁO I KREWDRAPIEŻCYWALHALLAPIĄTA CZAROWNICAMUZYKA Z ZAŚWIATÓW

Wkrótce

ARMAGEDONDUCH OGNIADIABELSKIE DRZWIBŁYSKAWICADZIEWIĄTY KOSZMAR

Strona internetowa Grahama Mastertona

www.grahammasterton.co.uk

 

graham

MASTERTON

Muzyka z zaświatów

Z angielskiego przełożyłJĘDRZEJ ILUKOWICZ

 

Tytuł oryginału:GHOST MUSIC

Copyright © Graham Masterton 2008All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009

Polish translation copyright © Jędrzej llukowicz 2009

Redakcja: Lucyna LewandowskaIlustracja na okładce: Jacek KopalskiProjekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek OlesiejukPoznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009www.olesiejuk.pl

 

Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowewww.merlin.plwww.empik.comwww.ksiazki.wp.pl

WYDAWNICTWO ALBATROSANDRZEJ KURYŁOWICZWiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa2009. Wydanie IDruk: OpolGraf S.A., Opole

 

Pamięci Freda Rickwooda

 

Jest tam kto? — zapytał Wędrowiec, pukając do zalanych światłem księżyca drzwi, a widmowy słuchaczy tłum, w domu żyjący cudzym, stał w martwym blasku miesiąca i słuchał tego głosu ze świata ludzi...

The Listeners, Walter de la Mare

ROZDZIAŁ 1

Spojrzała na mnie, schodząc za mężem po frontowych schodach. Miała w sobie coś bardzo niezwykłego, posłała mi jednak tak zniewalający uśmiech, że zapomniałem, co to było. Dopiero po prawie trzech miesiącach zrozumiałem, o co chodziło, ale wtedy moje życie zawaliło się jak licha dekoracja teatralna.

Była drobna i szczupła i miała równo przycięte popielate włosy. Tego dnia włożyła bluzkę z krótkim rękawem w najbledszym z możliwych odcieni żółci oraz szare spodnie z podwyższoną talią. Ale to jej szelmowski uśmiech i filuternie zmrużone oczy tak na mnie podziałały — jakby dawała mi znać, że dzieli ze mną jakąś tajemnicę.

— Hej, Lalo, gdzie mam to postawić? — zawołała z kuchennego aneksu Margot.

— Co postawić? — zapytałem, nadal obserwując nieznajomą blondynkę, która właśnie przechodziła przez ulicę.

— To coś, co wygląda jak gaśnica.

— To nie gaśnica, ale mój dozownik do ciasta.

Margot weszła do salonu, patrząc na mnie z niedowierzaniem.

— Dozownik do ciasta?

— Tak. Żyć bez niego nie mogę. Dzięki niemu wychodzą mi idealnie okrągłe naleśniki. Co prawda są tak samo gumowate, ale przynajmniej okrągłe.

— Lalo, czasami naprawdę mnie zadziwiasz.

Było ciepłe popołudnie pierwszego dnia września. Siedziałem z butelką zimnego michelob amber w oknie swojego mieszkania na drugim piętrze przy St Luke’s Place, obok parku imienia Jamesa J. Walkera w Greenwich Village — zrobiłem sobie właśnie przerwę w ustawianiu regałów. St Luke’s Place była ulicą kamienic w stylu włoskim, z fasadami z piaskowca, kolumnowymi portykami i gazowymi latarniami.

Wprowadziłem się tu przed trzema dniami i zaczynałem podejrzewać, że nigdy nie uda mi się urządzić, nawet z pomocą Margot. W korytarzu stały trzy skrzynie po herbacie, wypełnione książkami, partyturami, zdjęciami i emaliowanymi rondlami. Sypialnię zastawiono walizami wypchanymi ubraniami oraz kartonami z ręcznikami i kompaktami. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że mam aż tyle gratów. Mój ojciec często mawiał: „Synu, nie można mieć wszystkiego, bo gdzie byś to postawił?”.

Margot otworzyła sobie piwo i dołączyła do mnie. Była małą brunetką w typie Betty Boop1 z wielkimi brązowymi oczami i odrzuconymi do tyłu włosami. Miała na sobie przy duże ogrodniczki, obcisłą koszulkę w różowe pasy i wściekle różowe chodaki Crocs. Czułem się jak jej starszy brat, choć to ona była starsza ode mnie przynajmniej o pół roku i — pod pewnymi względami — o niebo dojrzalsza.

Przyjaźniłem się z Margot od pierwszego spotkania na studiach w Brooklyn Academy of Musie. Kiedy wpadliśmy na siebie przy tablicy ogłoszeń uczelnianych, poprosiłem ją, by pożyczyła mi ołówek, i od razu się polubiliśmy. Wiosną 2005 roku spędziliśmy razem kilka weekendów, podczas których omal nie zostaliśmy kochankami. Niestety, zanim wyplątałem się ze związku z Cindy, „pianistką z syndromem napięcia przedmiesiączkowego”, jak ją nazywała Margot, zaczęła randkować z Estebanem, kubańskim tancerzem o gorącym temperamencie. Tak więc nasza zażyłość nigdy nie wykroczyła poza wspólne wylegiwanie się na kanapie przy czerwonym winie i koncertach fortepianowych Beethovena albo starych albumach Dire Straits. Poznaliśmy siebie tak dobrze, że wspólne pójście do łóżka wydawałoby się nam kazirodztwem.

— Widziałem sąsiadów z parteru — oznajmiłem.

— O! I kto to?

— Parka po trzydziestce. Wyglądają na konserwatywną inteligencję. I chyba są nadziani.

— Tu mogą mieszkać tylko bardzo nadziani. Musisz mieć brylanty w podeszwach butów, nie to co u mnie na Trzynastej Wschodniej.

— Masz cudowne poddasze. Jest magiczne jak Narnia.

— Jasne. Roi się w nim od magicznych, inteligentnych gryzoni.

— Słuchaj, chcę ci podziękować za pomoc... może pójdziemy dziś do Cafe Cluny? — zaproponowałem.

Rozejrzała się po wnętrzu z wysokim białym sufitem i lśniącym dębowym parkietem.

— Wiesz co, Lalo? Temu mieszkaniu potrzebna jest kobieta. I tobie też, szczerze mówiąc. Faceci nie mogą żyć wyłącznie pisaniem muzyki dla telewizji, nawet tacy, którzy robią idealnie okrągłe naleśniki.

Spojrzałem na nią. Drzewa z dworu rzucały na jej policzek roztańczone cienie.

— Przecież mam ciebie.

— Owszem — odparła. — Ale potrzebujesz namiętności. Niebezpieczeństwa. Kobiety, która zmywa gary nago.

ROZDZIAŁ 2

Bliższą znajomość z blondynką zawarłem dwa dni później. Wchodziłem wtedy po schodach z torbą zakupów z Sushila’s, a ona stała na podeście pod drzwiami mojego mieszkania. Na rękach trzymała puchatego persa. Miała dziwnie nieobecny wyraz twarzy, ale gdy ruszyłem ku niej, jakby na mnie czekała. Poczułem zapach jej perfum: bardzo lekki, kwiatowy, nie udało mi się jednak rozpoznać marki.

— Dzień dobry — przywitałem się. — Szukała mnie pani?

— Szukałam Małkin. Moja kocica robi się wścibska, gdy wprowadza się ktoś nowy. Chce o nim wszystko wiedzieć.

Z bliska wyglądała młodziej niż wtedy, gdy widziałem ją po raz pierwszy. Miała może ze dwadzieścia dziewięć lat, a rysy twarzy tak delikatne, jakby wśród jej przodków zaplątały się elfy. Lekko opuszczone powieki skrywały oczy koloru deszczowych chmur. W stonowanym świetle słońca na podeście jej włosy pobłyskiwały niczym srebro.

Widzicie? Poznałem ją niecałe pół minuty temu, a już zaczynałem sypać poetyckimi porównaniami.

Przerzuciłem zakupy do lewej ręki i wyciągnąłem do niej prawą.

— Gideon — przedstawiłem się. — Gideon Lake. Przyjaciele mówią mi Lalo.

— Dlaczego?

— To od imienia Lala Schifrina, autora muzyki do Szczęk i Mission Impossible. Ja też to robię: piszę muzykę do filmów, telewizji i takich tam. Do reklam także! „Chodź, chodź, wzywa cię dom, w którym rodzinę i przyjaciół masz, a jedna łyżka Thom’s przypomni ci rodzinny dom...”. No wie pani, zupa pomidorowa Thom’s.

Pokręciła głową, ale wciąż się uśmiechała.

— Nie zna pani tego? — zdziwiłem się. — Jest pani chyba jedyną osobą na świecie, która nie słyszała tej reklamy. Moja matka mówi, że ma ochotę udusić mnie za tę melodię, tak za nią chodzi.

Gdy przekładałem zakupy z ręki do ręki, blondynka przełożyła kota i również wyciągnęła dłoń.

— Katherine Solway. Mów mi Kate. Miło mi cię poznać, Gideonie. Mam nadzieję, że będziesz tu szczęśliwy.

— Może wejdziesz i napijesz się czegoś? — zapytałem, otwierając drzwi. — Co prawda jeszcze nie skończyłem się urządzać, ale już niedługo uporządkuję ten bałagan...

— Z przyjemnością — odparła Kate. — Dziękuję. Mogę wziąć Małkin? Nie masz uczulenia na kocią sierść?

— Skądże. Jestem uczulony tylko na dwie rzeczy: na utwory Johna Williamsa i osy.

Dzięki dekoratorskim talentom Margot mój salon zaczynał nabierać elegancji godnej West Village. Naprzeciwko siebie ustawiła dwie staromodne sofy z jasnoniebieskimi obiciami, a przy oknie dwa krzesła z wygiętymi oparciami. Na środku salonu położyła owalny niebieski dywan, na którym stał bielony dębowy stolik z posążkiem bożka Pana skaczącego przez trzciny nad rzeką.

Na jednej ze ścian pyszniło się wielkie lustro w złoconej ramie, a po przeciwnej stronie wisiał obraz olejny przedstawiający dwie kobiety w różowych strojach kąpielowych, stojące na błękitnej pustyni. Płótno podpisano „Jared French”.

Kate postawiła Małkin na podłodze. Kotka otrząsnęła się, po czym zaczęła krążyć po mieszkaniu, obwąchując meble.

— Długo tu mieszkasz? — zapytałem Kate.

Podeszła do okna i wyjrzała na park. W szybie dostrzegłem przezroczyste odbicie jej twarzy.

— To zależy, co rozumiesz przez „długo”. Chyba dłużej, niż powinnam.

— Rozumiem — odparłem, choć nic nie rozumiałem. — Co chcesz do picia? Jest mrożona herbata, zinfandel, piwo... Mam też dr. peppera.

— Poproszę zinfandela. Wiesz, że kiedyś mieszkał tu Jared French?

— Tak, pośrednik mi powiedział — odpowiedziałem z aneksu kuchennego. — Dlatego kupiłem jego obraz, chociaż o mało nie zemdlałem, gdy podali cenę.

— Każdy dom na tej ulicy ma swoje duchy — dodała Kate. — Obok, pod szesnastką, mieszkał Theodore Dreiser i właśnie tam zaczął pisać swoją Tragedię amerykańską. Apartament pod dwunastką zajmował Sherwood Anderson. A Jared French mieszkał tu razem z Paulem Cadmusem, też malarzem. Obaj byli gejami. Cadmus zawsze malował marynarzy w absurdalnie obcisłych spodniach.

Wróciłem z kuchni z dwoma dużymi kieliszkami schłodzonego białego wina.

— Lubię nawiedzone domy — oświadczyłem. — Czuję się w nich częścią historii. To wspaniałe, oczywiście pod warunkiem, że jakiś duch nie podszczypuje człowieka lodowatymi palcami pod prysznicem.

— Tym nie musisz się martwić. Duchy w tych domach odnalazły już spokój. A przynajmniej większość z nich.

— Dobrze wiedzieć. Na pewno nie widziałaś tu żadnych duchów?

— Kiedy się tu wprowadziliśmy, byłam pewna, że ktoś płacze w jednym z pokojów na strychu. Wydawało mi się, że to kobieta. Poszłam tam i zapukałam do drzwi, ale nikt nie zareagował.

— Brrrr... — wzdrygnąłem się.

— Myślę, że to tylko wiatr — uspokoiła mnie Kate. — Zimą są tu spore przeciągi.

Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Miałem wrażenie, że moja sąsiadka chce mi coś powiedzieć, ale nie potrafi ująć tego w słowa. Co chwila na mnie zerkała, a gdy odwzajemniłem spojrzenie, obdarzyła mnie tym swoim tajemniczym uśmieszkiem i upiła łyk wina.

— Masz dzieci? — zapytałem. — To trochę dziwne, ale nie słyszałem tu żadnych dzieci i nie widziałem żadnych deskorolek w korytarzu.

— Victor nigdy nie chciał dzieci.

— Rozumiem. A ty chciałabyś mieć dzieci?

— Tak, bardzo! Chciałabym je mieć.

— Naprawdę?

— Tak. Dałabym jej na imię Melinda. Ubierałabym ją w sukienki z falbankami, zaplatała jej warkocze i uczyła piec jeżyki.

— Chyba nie jest jeszcze na to za późno? Może przyprzesz Victora do muru?

— Victora nie da się przyprzeć do muru. Poza tym zawsze jest za późno na dzieci.

Nie miałem pojęcia, co chciała przez to powiedzieć, a ona najwyraźniej nie zamierzała mi niczego wyjaśnić, więc nie pytałem dalej.

Po chwili ciszy zapytała:

— A ty jaki jesteś? Lubisz podróżować?

— Podróżować? Chyba żartujesz. Nie cierpię podróży. Co miesiąc latam do Los Angeles, do Capitol Studios. Chciałbym, żeby ktoś w końcu wymyślił ten teleport ze Star Treka, wiesz, wchodzisz do kabiny w Nowym Jorku i po dziesięciu sekundach jesteś w Los Angeles. Ale przy moim pechu pewnie znalazłbym się w tej kabinie razem z muchą.

— Nie o to mi chodziło. Myślałam o podróżach do Europy, na przykład do Rzymu, Wiednia lub Pragi.

— Ach, do źródeł kultury? No cóż, siedziałem kiedyś przez tydzień w Londynie, ale w interesach, i właściwie jedynym miejscem, które zwiedziłem, było studio dźwiękowe w Soho. Nie widziałem nawet pałacu Buckingham.

— Powinieneś podróżować — stwierdziła Kate. — Podróże dobrze robią na duszę. A ile można się nauczyć! Im dalej jedziesz, tym lepiej poznajesz to, co zostawiasz za sobą.

Czekałem, aż mi opowie, co sama w ten sposób poznała, ale nie kontynuowała tego tematu. Miałem wrażenie, że rozmawiamy o dwóch różnych sprawach — albo może chciała, żebym pojął coś, co dla niej było oczywiste, jednak nie domyślałem się, o co mogło jej chodzić. Zachowywała się, jakbym powinien wszystko rozumieć. A może specjalnie mówiła zagadkami? Może nie chciała, by Małkin się domyśliła, co chce mi przekazać. Pewnie mogłaby donieść o tym Victorowi, panu „niedającemu-się-przyprzeć-do-muru”.

— Jeszcze wina? — zapytałem Kate, choć wysączyła zaledwie parę łyków. — A może chcesz chipsy ziemniaczane? Mam do nich sól morską, sos jalapeno i jakiś ziołowy.

Pokręciła głową.

— Pojedz mi, do czego pisałeś muzykę?

— Hm... Na przykład do Sztukmistrza. Widziałaś ten serial? O gliniarzu, który był kiedyś iluzjonistą. Rozwiązywał sprawy za pomocą sztuczek.

— Chyba widziałam jeden odcinek, ale nie przypominam sobie muzyki z czołówki.

Sięgnąłem po gitarę opartą o skraj sofy. Zabrzdąkałem delikatnie w struny i zagrałem łagodną melodię z serialu, wznoszącą się z każdym taktem.

— To było prawie piękne — przyznała Kate, gdy skończyłem.

— Prawie?

— Debussy jest piękny, Delius też. A ten kawałek był cokolwiek komercyjny.

— Och, daj spokój. Debussy i Delius nie musieli pisać muzyki dla Jerry’ego Bruckheimera2.

Roześmiała się, a potem popatrzyła na mnie. Jej spojrzenie znów zdawało się sugerować, że dzielimy jakąś wspólną tajemnicę, tak samo jak wtedy, gdy zobaczyłem ją na schodach. Nie odwracała wzroku ani nie mrugała, tylko wpatrywała się we mnie tak intensywnie, jakby chciała na zawsze zapamiętać, jak wyglądam.

— Czy mogę cię spytać, ile masz lat? — zapytała po chwili.

— Trzydzieści jeden — odparłem. — Wyglądam na starszego, bo włosy zaczęły mi siwieć już w wieku dwudziestu sześciu lat. To dziedziczne.

— Podobają mi się. Dzięki nim wyglądasz jak człowiek, któremu mogłabym zaufać.

Zastanowiło mnie, dlaczego tak powiedziała. Czemu miałaby mi zaufać? Najwyraźniej chce, żebym coś dla niej zrobił. Tylko co?

Spojrzała na wiszący obok lustra zegar.

— Muszę już lecieć — powiedziała.

— Czas zrobić obiad?

— Nie, nie. Na obiad też już za późno.

— Przecież możesz zamówić coś na wynos. W Little Havana mają pyszne arroz eon polio3. Jeśli powdzięczysz się do kucharza, da ci tostones4 gratis.

Wstała bez słowa. Albo w ogóle mnie nie słuchała, albo nie lubiła kuchni kubańskiej, albo nie jadała mięsa.

Nigdy nie byłem zbyt spontaniczny, ale zapytałem wtedy:

— Hm... Czy masz czas w tygodniu? A może pracujesz?

— Jestem grafikiem. Robię rozkładówki o modzie dla „Harper’s”. To znaczy robiłam.

— Więc teraz jesteś wolna?

— To zależy, co przez to rozumiesz.

— No, gdybym na przykład powiedział: „Przyjdź jutro około południa, zrobię lunch i zagram ci moją prawie piękną muzykę”, czy miałabyś coś przeciwko temu?

Nie odpowiedziała, wciąż wpatrując się we mnie. Jej spojrzenie było tak przenikliwe, że zakręciło mi się w głowie, jakbym wypił o jedną tequilę za dużo. I wtedy Małkin zaczęła szarpać pazurami frędzle przy obiciu krzesła.

— Ej, kotek, przestań! — krzyknąłem i czar prysł.

Małkin podreptała do swojej pani jak zbesztane dziecko. Kate przyklęknęła i podniosła ją.

— Słuchaj... — zacząłem. — Wiem, że jesteś zamężna. Chciałem po prostu zaprosić cię na sałatkę. Siedzę sam i pracuję całymi dniami, więc czasami mam wrażenie, że zaczynam zamieniać się w wariata, który gada do siebie.

— Dobrze — odparła. Wyciągnęła rękę, żebym pomógł jej wstać, ale gdy już się podniosła, nie puściła mojej dłoni. — Nie przejmuj się Victorem. To zarozumiały, pewny siebie facet, który myśli, że cały świat należy do niego. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, że mogłabym go zdradzić.

Miałem wielką ochotę zapytać, czyby go zdradziła ze mną. Ale było za wcześnie na takie pytania. Nadal nie wiedziałem, czyjej się podobam, ale sam z każdą mijającą chwilą zauważałem w niej rzeczy, które coraz bardziej mnie pociągały: delikatny zarys nosa, odblask słońca na górnej wardze, błękitne żyłki na nadgarstkach. Jednocześnie jednak dostrzegałem jej rezerwę i czujność. Podejrzewałem, że gdyby sytuacja tego wymagała, potrafiłaby zmiażdżyć jaja każdemu facetowi.

Puściłem jej dłoń.

— Skoro mówisz, że nie muszę martwić się Victorem, to nie będę się nim martwił. Co powiesz na tuńczyka z sałatką z kapusty pekińskiej?

— Brzmi apetycznie. Małkin też by chyba smakował. Ale zostawię ją w domu, żeby nie przeszkadzała.

Odprowadziłem ją do wyjścia. Zanim wyszła z mieszkania, odwróciła się i dotknęła włosów za moim uchem jak sztukmistrz, który ma zamiar wyciągnąć stamtąd monetę, po czym delikatnie pocałowała mnie w policzek.

Odprowadziłem ją wzrokiem, kiedy schodziła na dół. Gdy zniknęła, cicho zamknąłem drzwi i wróciłem do salonu.

Przyjrzałem się sobie w lustrze. Usiłowałem odkryć, co widziała, gdy na mnie patrzyła. Zawsze uważałem, że bardziej przypominam drugoligowego tenisistę niż kompozytora. Jestem szczupły, mam sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, a moje ręce i nogi wyglądają, jakby należały do kogoś innego.

Po dziadku Luukasie, Finie, odziedziczyłem pociągłą twarz o kanciastej szczęce i niebieskie oczy. Myślę, że jestem całkiem przystojny, jak Kris Kristofferson, choć Margot zawsze mówiła, że jestem zbyt często ponury bez wyraźnej przyczyny.

Wziąłem gitarę i zagrałem temat ze Sztukmistrza. Nagle przerwałem w połowie akordu.

— Kate Solway — wyszeptałem.

Chciałem usłyszeć, jak jej nazwisko brzmi w moich ustach.

ROZDZIAŁ 3

Tego samego wieczoru, jakoś tak przed dwudziestą trzecią, gdy pracowałem nad tłem muzycznym do programu The Billy Wagner Show, usłyszałem trzaśnięcie drzwiami samochodu, a potem czyjś śmiech.

Moje palce zawisły nad klawiszami syntezatora Roland. Po chwili znów usłyszałem śmiech. Należał do kobiety. Potem męski głos oznajmił:

— Jesteś całkiem pogięta, wiesz? Chyba zupełnie ci odbiło.

Na bosaka przemierzyłem salon i wyjrzałem przez otwarte okno. Po schodach prowadzących do frontowego wejścia wspinała się rudowłosa kobieta w zielonej satynowej sukni, chwiejąc się jak pijana. Tuż za nią szedł Victor Solway we frakowej koszuli, z rozwiązaną muchą i karmazynowym smokingiem przewieszonym przez ramię. Karmazynowym!

Był opalony na głęboki brąz. Skronie jego kruczoczarnej czupryny zdobiły siwe pasma. Wyglądał jak niższa i bardziej zwalista wersja George’a Hamiltona5. Gdy ruda wspięła się na szczyt schodów, złapał ją za pośladek. Skwitowała to wrzaskiem i zamachała mu torebką przed twarzą.

— Moja przyjaciółka Daisy ostrzegała mnie przed tobą! — krzyknęła. — Mówiła, że nie umiesz trzymać łap przy sobie!

— Do mnie masz pretensje? To twoja wina, ty kusicielko! Nie powinnaś tak kręcić zadkiem! Myślisz, że jestem z kamienia?

Ruda wybuchnęła głośnym śmiechem, trzęsąc bladymi piersiami i zakrywając oczy. Victor Solway otworzył drzwi frontowe kluczem i razem wtoczyli się do środka.

Trzasnęły dwie pary drzwi, najpierw frontowe, potem do mieszkania Solwaya. Po dłuższej chwili usłyszałem przytłumiony głos Tony’ego Bennetta. Śpiewał Cold, Cold Heart.

Niech to jasna cholera. Trawiłem prawie każdego kompozytora na świecie oprócz Johna Williamsa. Muzyka do Gwiezdnych wojen? Dajcie spokój. Dotyczyło to również piosenkarzy — z wyjątkiem Tony’ego Bennetta.

Wróciłem do syntezatora. Układałem kawałek dla Billy’ego Wagnera do wywiadu, który przeprowadził z dość ekscentryczną rodziną z Bakersfield. Jej członkowie nosili stroje z początku dwudziestego wieku przez cały rok, na okrągło. Matka i dwie córki wkładały nawet gorsety z fiszbinów. Jednak zupełnie straciłem nastrój. Jak miałem pisać muzykę fortepianową w stylu lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, gdy na dole smęcił Tony Bennett? „Kolejna miłość, znów nie w czas, twe serce wypełniła smutkiem...”.

Jezu Chryste. Nie mogli włączyć czegoś choć trochę weselszego? I co tam się działo, do cholery? Usłyszałem histeryczne śmiechy i jakiś łoskot. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że Kate może brać udział w tej zabawie. Nie pasował mi do niej trójkącik z Victorem i wstawioną rudą kobitką, szczelnie wypełniającą swoimi obfitymi kształtami sukienkę z zielonej satyny.

Zagrałem kilka taktów ze Sztukmistrza, po czym wyłączyłem syntezator i poszedłem do aneksu kuchennego. Wyjąłem z lodówki butelkę zinfandela. Dorośnij, powiedziałem sobie w duchu. Nie bądź takim nadętym nudziarzem. Kate może robić, co jej się żywnie podoba, a tobie nic do tego. Jeśli chce brać udział w pijackiej orgii, jej sprawa. Ma prawo zrobić to nawet z całą obsadą musicalu Spamalot6.

Tego popołudnia była jakaś nieobecna i pełna rezerwy. Niemożliwe, by teraz tarzała się w łóżku, śmiejąc się głośno. Poza tym miałem wrażenie — słuszne lub nie — że prosiła mnie o pomoc albo o ochronę.

Uchyliłem nieco drzwi mojego mieszkania. Tony Bennett śpiewał: „Czemu uciekasz przed życiem? To przecież niemądre...”.

Na schodach pojawiła się Małkin, biała puchata kotka Kate. Usiadła po drugiej stronie podestu i wbiła we mnie ponure spojrzenie.

— Kici, kici — zawołałem cicho. — Co ta twoja pani kombinuje? No już, przestań udawać, że nie umiesz mówić. Każdy kot to potrafi, więc nawet nie próbuj zaprzeczać.

Małkin wciąż patrzyła na mnie spode łba. Nie odzywała się, mruczała tylko jak zdezelowany klimatyzator.

— Chcesz wejść? — zapytałem. — Może dasz się zaprosić na spodeczek mleczka? Niestety, nie mam Wild Kitty, ale myślę, że da się zorganizować trochę sardeli.

Otworzyłem szerzej drzwi i cofnąłem się do mieszkania.

— No chodź, kiciu. Co, nie lubisz mleka? Wolisz strzelić sobie tequilę, na przykład El Tresoro?

Nagle odezwała się moja komórka, wygrywając melodyjkę Hang On, Sloopy, i na sekundę oderwałem wzrok od Małkin. Gdy znów spojrzałem na podest, już jej nie było. Zniknęła jak kot w sztuczce z serialu Sztukmistrz. Dosłownie wyparowała — nie słyszałem nawet, jak zbiega po schodach.

Zamknąłem drzwi i odebrałem telefon. Dzwoniła Margot, najwyraźniej z jakiegoś przyjęcia. W słuchawce usłyszałem w tle jakąś kobietę, która wołała:

— Margot, chodź tu! Michael chce ci pokazać coś odjechanego!

— Wszystko w porządku? — zapytałem.

— Jasne. Jestem na urodzinach Lydii, ale chciałam sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku.

— Oczywiście. Po prostu pracuję... to znaczy pracowałem, dopóki ci z dołu nie zaczęli orgietki.

— Twoi dziani sąsiedzi robią orgię? No proszę! Najwyraźniej to mieszkanie jest w sam raz dla ciebie!

— No, nie do końca. Puszczają Tony’ego Bennetta.

— O Jezu! I tak dobrze, że nie słuchają Barry’ego Manilowa.

— Słuchaj, Margot... chciałaś ze mną o czymś pogadać? Zamierzam iść spać, może uda mi się zasnąć mimo tych orgiastycznych wrzasków.

— Owszem. Martwię się o ciebie. Chciałam się upewnić, czy wszystko w porządku.

— Oczywiście, że tak. Co miałoby mi się stać?

— Wiesz, dziś wróżyliśmy sobie z paciorków tybetańskich. Są niesamowite... Nasz wróżbita odgadł nawet, że moja siostra jest chora!

— No dobrze... Ale co takiego chcesz mi powiedzieć?

— Poprosiłam go, żeby sprawdził, czy będziesz szczęśliwy w nowym mieszkaniu, i ciągle wyciągał dwa paciorki oznaczające „kruka”, czyli nieszczęście. Powiedział, że będziesz cierpiał, połamiesz sobie kości i zginiesz w pożarze. Ale przede wszystkim masz się trzymać z dala od kobiety, przy której nikt nie chodzi...

— Co to oznacza, do cholery?

— Nie wiem. Zapytałam go o to, ale powtarzał w kółko to samo. Aha, powiedział coś jeszcze: „Biała pamięć cię obserwuje... więc nie otwieraj drzwi”.

— Biała pamięć? Co to niby ma znaczyć?

— Lalo, nie mam zielonego pojęcia. Nie zabijaj posłańca, dobra? Uznałam, że powinnam ci powiedzieć o tej wróżbie, żebyś mógł się odpowiednio zabezpieczyć. Cieszę się, że nic ci nie jest.

— Dziękuję, Margot — odparłem znużonym głosem.

— Nie ma za co. Kocham cię, Lalo. Nie chcę, żebyś źle skończył.

Rozłączyłem się. Piosenka Bennetta się skończyła, lecz z mieszkania na dole wciąż dochodziły jakieś łomoty. Co oni tam robili, do cholery? Przemeblowywali mieszkanie? Miałem ochotę założyć trapery i odtańczyć kozaczoka w salonie. Zreflektowałem się jednak — gdybym to zrobił, zachowałbym się jak dziecko. Solwayowie będą moimi sąsiadami przez następnych parę lat, więc powinienem przyzwyczaić się do ich wieczorków towarzyskich. Przecież nie będą urządzali orgii co noc. Przynajmniej taką miałem nadzieję...

Wziąłem gorący prysznic. Stałem pod nim tak długo, aż coś zaczęło trzaskać w rurach, po czym wytarłem się i poszedłem do łóżka w bokserkach drużyny nowojorskich Metsów. Przez okno sypialni obserwowałem księżyc w trzeciej kwadrze, dopóki nie zniknął za bryłą Franks Building. Nareszcie było cicho. Słyszałem jedynie odległy ruch na ulicach i zawodzenie syren. Przynajmniej Tony Bennett już nie smęcił.

Ciekawe, co działo się na dole. Może trójkącik leżał teraz na łóżku, popalając skręta?

Nagle z irytacją uświadomiłem sobie, że nucę pod nosem: „Kolejna miłość, znów nie w czas, twe serce wypełniła smutkiem...”.

ROZDZIAŁ 4

Gdy wychodziłem rano, otworzyły się drzwi mieszkania na parterze i pojawił się w nich Victor Solway. Miał na sobie ciemnobrązową sportową marynarkę tylko ciut ciemniejszą od jego opalenizny oraz brązowe mokasyny z frędzlami.

— O, nasz nowy sąsiad! — zawołał na mój widok. Pachniał wodą od Armaniego, a pod oczami miał głębokie cienie. — Victor Solway. Witam w naszym wariatkowie.

— Gideon Lake — przedstawiłem się i dodałem: — Póki co, to jeszcze nie wariatkowo.

— W takim razie nie poznałeś jeszcze Pearl.

— Nie, nie miałem przyjemności...

Otoczył mnie ramieniem jak starego przyjaciela, po czym zniżył głos i powiedział:

— Nad tobą mieszkał Jonathan Lugard. No wiesz, ten malarz. Pearl była jego modelką.

— Przykro mi, ale nigdy o nim nie słyszałem.

— Szczerze mówiąc, ja też o nim nie słyszałem, zanim się tu wprowadziliśmy. Ale najwyraźniej był bardzo ceniony w kręgach artystycznych. Kiedy zmarł jakieś pięć lat temu, Pearl odziedziczyła po nim cały jego majątek: mieszkanie i wszystkie obrazy. To miliony dolarów. Problem w tym, że starsza pani ma lekkiego świra i ciągle zapomina, że Lugard kopnął w kalendarz. Cały czas łazi w różowym szlafroku i czeka, aż gość wróci i poprosi ją, by pozowała mu do obrazu.

— Coś takiego... — mruknąłem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

Oddech Victora pachniał płynem do płukania ust, lecz i tak zalatywało od niego winem. Modliłem się w duchu, by zabrał rękę i odsunął się ode mnie.

Ale on objął mnie jeszcze mocniej i rzucił za siebie okiem, jakby sprawdzał, czy nikt nas nie obserwuje.

— Słuchaj, po prostu ostrzegam cię jak przyjaciela. Jeśli Pearl wypatrzy cię na klatce, na pewno pomyśli, że jesteś jej zaginionym Lugardem. A wtedy zdejmie szlafrok, nim zdążysz krzyknąć ze strachu.

Zaniósł się szczekliwym śmiechem prosto w moją twarz, ale wreszcie mnie puścił. Poprawiłem rękawy koszuli i zmusiłem się do uśmiechu.

— Mimo to na pewno ci się tutaj spodoba — dodał Victor. — Poza tym to mieszkanie jest znakomitą inwestycją. Wiem coś o tym, bo robię w tym biznesie. Victor Solway International Realty Incorporated to moja firma. Handluję najlepszymi nieruchomościami na całym świecie. Pomieszkasz tu z pięć lat i sprzedasz to mieszkanie za dwa i pół miliona albo nawet trzy. Sam pomogę ci je sprzedać za niewielką prowizję. Mówię serio, dwa i pół miliona albo więcej.

— Coś takiego... — powtórzyłem, choć wcale nie miałem zamiaru tego robić.

— Słyszałem, że piszesz muzykę filmową — oświadczył Victor. — Powiedziano mi, że jesteś muzykiem, więc cię sprawdziłem, zanim się wprowadziłeś. Rozumiesz, nie chcę mieć kapeli heavymetalowej nad głową.

— Nic z tych rzeczy — zapewniłem go. — Napisałem muzykę do kilku filmów, ale przeważnie piszę kawałki do reklam.

— No to chyba bardzo dobrze ci idzie. Znam jakiś twój utwór?

— Nie sądzę — odparłem. Nie miałem ochoty znowu śpiewać piosenki do reklamy zupy pomidorowej Thom’s. Zresztą prawdopodobnie i tak jej nigdy nie słyszał.

— No dobra, muchacho. Pewnie będziemy się widywali przelotem. Wpadnij kiedyś na kielicha. Może w sobotę koło wpół do dwunastej?

— Z przyjemnością. Dzięki.

Victor przysunął się do mnie tak blisko, że musiałem odchylić się do tyłu.

— A tak przy okazji: od czasu do czasu zapraszam moich znajomych, więc zastukaj w podłogę, jeśli będziemy zachowywali się zbyt głośno. Raz na „ciszej!”, a dwa razy na „zamknąć mordy!”.

Znów roześmiał się szczekliwie i klepnął mnie w ramię.

Już miałem mu powiedzieć, że poznałem Kate wczoraj po południu i zaprosiłem ją na lunch, ale z jakiegoś powodu się powstrzymałem — nie miałem pojęcia dlaczego. Poza tym uznałem, że powinienem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ich związku.

Victor otworzył drzwi wejściowe, zalewając korytarz blaskiem słońca.

— No to do soboty, gdybyśmy się nie zobaczyli wcześniej.

Zbiegł po schodach i machnął na taksówkę. Stanąłem przed drzwiami i patrzyłem za nią, aż skręciła z St Luke’s Place w Hudson Street. Gdy zniknęła za rogiem, poczułem dziwną ulgę.

Spojrzałem na park po drugiej stronie ulicy. Za wysokim ogrodzeniem z siatki trójka dzieci biegała w kółko z rozpostartymi rękoma. Na oparciu ławki przycupnęło dwóch mężczyzn. Rozmawiali, paląc papierosy. Potem wypatrzyłem Kate. Stała za jednym z drzew.

Osłoniłem oczy przed słońcem. To chyba ona albo ktoś do niej bardzo podobny, pomyślałem. Nie, na pewno ona! Miała na sobie ciemnoszary płaszcz i czapkę z jasnoszarej wełny. Jej twarz w pełnym słońcu wydawała się bardzo blada, była niemal nie do rozpoznania.

Pomachałem do niej, ale nie zareagowała. Może mnie nie zauważyła.

Poczekałem chwilę, po czym zszedłem na chodnik i ruszyłem na wschód, ku Siódmej Alei. Zamierzałem pójść po świeżego tuńczyka do Two Brothers, rybnego marketu na Carmine Street. Zanim skręciłem z St Luke’s Place, znów spojrzałem w stronę parku, lecz Kate już zniknęła.

W tym momencie postrzępiona chmura przesłoniła słońce i nagle zrobiło się bardzo chłodno.

ROZDZIAŁ 5

Kiedy wróciłem do domu, zegar wybijał wpół do jedenastej. Rozpakowałem dwa grubaśne filety z tuńczyka, opłukałem je w zlewie, otrząsnąłem z wody i włożyłem do płytkiej brytfanny.

Pod nosem nuciłem kawałek, który pisałem do Orlej przełęczy, nowego serialu o rodzinie pionierów z Oregonu, przygodowo-komediowego sentymentalnego wyciskacza łez w stylu Rodziny Waltonów7.

Z drugiej torby wyciągnąłem główkę kapusty pekińskiej, dwa pęczki młodej cebuli, gruzłowaty korzeń imbiru i foliową torebkę z wodorostami hijiki. Wodorosty wrzuciłem do miski i zalałem ciepłą wodą, żeby się wymoczyły.

Gdy ucierałem imbir, ktoś nieśmiało zastukał do drzwi wejściowych. Wytarłem ręce w ścierkę i poszedłem otworzyć. W korytarzu ujrzałem starszą panią z szopą siwych włosów, odzianą w nieświeży szlafrok z różowej satyny.

— Bardzo przepraszam, że przeszkadzam — powiedziała szeptem. — Czy Jonathan nie wchodził tu z panem?

— Nie, nie wchodził — odparłem.

Przechyliła głowę, by zajrzeć do salonu.

— Na pewno? — zapytała. — Poszedł do Blicka po nowe pędzle. Powiedział, że wróci za dwadzieścia minut.

— Przykro mi, ale tylko ja tu wchodziłem.

Siwowłosa kobieta patrzyła na mnie, zaciskając usta. Kilkadziesiąt lat temu była z pewnością bardzo piękna. Miała wysokie czoło, wydatne kości policzkowe i delikatną linię szczęki. Ale jej skóra wyschła, a zielone oczy straciły blask. Była boso i widziałem palce u jej stóp, przypominające zakrzywione szpony.

— Nie jesteś Jonathanem, prawda?

— Nie, nie jestem Jonathanem. Jeśli go zobaczę, powiem mu, że pani go szuka.

— Dziękuję panu — odparła i zmarszczyła brwi. — Ja tu mieszkam, prawda? To nie hotel?

— Nie... Mieszka tu pani. Czy mam odprowadzić panią do mieszkania?

— To byłoby bardzo szarmanckie z pana strony. Ach, co się stało z szarmanckimi ludźmi? Wie pan, znałam Claude’a Rainsa. Był naprawdę szarmancki!

— Claude Rains? Ten, który grał niewidzialnego człowieka?

— Ten sam. Przez większość filmu miał dublera, ale w scenie w gospodzie grał sam.

Wyszedłem na klatkę schodową i ująłem starszą panią pod rękę.

— Chodźmy, odprowadzę panią na górę. Pewnie ma pani na imię Pearl. Pan Solway z parteru opowiadał mi o pani.

— Pan Solway? Nie znam takiego. Na dole mieszkają państwo Huxtable, George i Doris Huxtable. Mają okropnego psa, ale niech im pan tego nie mówi, dobrze? Ciągle szczeka i szczeka, słyszałam go rano.

Poprowadziłem Pearl na schody i pomogłem wspiąć się na kolejny podest. Drzwi do jej mieszkania były otwarte. Poczułem zapach starości i lekki odór stęchlizny. Gdy weszliśmy do środka, poczułem coś jeszcze: zapach świeżej farby olejnej.

Mimo iż poranek był słoneczny, w salonie panował półmrok, ponieważ okna zaciągnięto ciężkimi zakurzonymi storami z brązowego aksamitu. W rogu stała zielona otomana. Miała rozdarte brokatowe obicie, z którego wystawało końskie włosie. W kącie naprzeciw niej stał popękany skórzany fotel i składany turecki stolik. Pod ścianami zobaczyłem dziesiątki płócien, albumów z rysunkami, szkicowników i nieoprawionych akwarel.

Na środku pokoju stała sztaluga z wielkim płótnem. Prowadząc Pearl do fotela, zobaczyłem, co przedstawia. Malunek musiał być świeży, bo farba błyszczała wilgocią.

— Dobry z pana człowiek — stwierdziła Pearl. — Czy ja już pana gdzieś nie widziałam? Może jest pan Walterem Montmorencym?

— Nazywam się Gideon Lake — powiedziałem. — Właśnie wprowadziłem się do mieszkania pod panią.

Popatrzyłem na niedokończony obraz na sztaludze. Przedstawiał Pearl, siedzącą na brzegu otomany. Miała wyzywająco wysuniętą brodę i paliła papierosa. Malarz zaznaczył jedynie najważniejsze szczegóły, lecz widać było, że portret będzie bardzo realistyczny.

— Gideon Lake... — powtórzyła Pearl.

Przez chwilę zastanawiała się, mamrocząc coś pod nosem, po czym zapytała:

— Nie jesteś aby spokrewniony z tymi Lake’ami z New Rochelle? To strasznie smutna rodzina, zwłaszcza Matilda Lake.

— Nie, nie jestem — odparłem i zapytałem: — Czyj to obraz?

— Który obraz?

— No... ten pani portret. Kto go maluje?

Popatrzyła na mnie, jakbym mówił po chińsku.

— A jak myślisz, mój drogi?

— Nie wiem. Jestem muzykiem, nie znam się na malarzach.

— Maluje go mój kochany Jonathan, rzecz jasna, któż by inny?

Pomyślałem, że na pewno pozowała jakiemuś staremu znajomemu i po prostu poplątało jej się w głowie. Musiałem przyznać, że nawet teraz miała bardzo dobrą figurę: szczupłe biodra, długie nogi i małe piersi z bladoróżowymi sutkami.

— Powinienem wracać do siebie — powiedziałem po chwili. — Mam dziś gościa na lunchu.

— Jeśli zobaczysz Jonathana, powiedz mu, żeby się pośpieszył.

— Oczywiście.

— Aha, i ostrzegam — dodała, zniżając głos — ludzie w tym domu... nie wszyscy są tacy, na jakich wyglądają.

— Słucham?

Zaczęła pocierać dłonią policzek, jakby sprawdzała, czy znajduje się na swoim miejscu.

— Mówią ci jedno, a robią swoje. I przez cały czas cię obserwują, bo pragną tego, co masz. Chcą wszystkiego, czego sami nie mają, a ty to masz. Pragną każdego twojego oddechu. Chcą nawet blasku słońca, który zagląda w twoje oczy. Pożądają tego niczym Gollum pierścienia.

— Będę uważał — zapewniłem ją.

Wstała z fotela. Przez chwilę myślałem, że zdejmie szlafrok, ale tylko podeszła bliżej i złapała mnie za lewą rękę.

— Kiedy jakieś drzwi się otwierają, inne się zamykają — oświadczyła. — Ale pamiętaj, że nigdy nie otwierają się ani nie zamykają bez przyczyny. Zawsze ktoś przez nie przechodzi, nawet wtedy, gdy nikogo nie widać.

Powiedziawszy to, uniosła twarz, jakby chciała, żebym ją pocałował. Po chwili wahania pocałowałem ją w czoło.

— Dobry z ciebie człowiek, Gideonie Lake — stwierdziła. — Chyba uda mi się ciebie zapamiętać.

ROZDZIAŁ 6

Kate przyszła dwadzieścia minut później, gdy szatkowałem kapustę. Zamknąłem drzwi tylko na zatrzask, by mogła wejść sama.

— Przepraszam za spóźnienie — powiedziała z uśmiechem.

Miała na sobie obcisłe czarne dżinsy i żółtą koszulkę z dekoltem. Przyniosła butelkę musującego wina Cuvee Napa. Pocałowała mnie, jakbyśmy znali się od lat.

— Nie ma sprawy. Cieszę się, że przyszłaś.

— Rano mojej znajomej przydarzyło się coś dziwnego i musiałam ją odwiedzić.

— Co się stało?

— Ktoś się do niej włamał i potłukł wszystkie wazony. Niczego nie ukradł, tylko po prostu potłukł wazony i rozrzucił kwiaty po całym pokoju. Bardzo ją to zdenerwowało.

— Wie, kto to mógł zrobić?

Pokręciła głową.

— A wie chociaż, dlaczego ktoś to zrobił?

— Nie, ale w końcu wszędzie jest pełno psycholi.

Wziąłem od niej wino. Butelka była bardzo zimna i pokryta kropelkami wilgoci, jakby Kate przed chwilą wyjęła ją z lodówki.

— Nie mam kieliszków do szampana — powiedziałem. — Mogę je rozlać do normalnych?

— Pewnie. Wino można pić nawet z butelki.

Wyjąłem z kredensu dwa kieliszki i otworzyłem butelkę. Korek wyszedł z głośnym świstem.

— Nieźle — stwierdziła Kate. — La pette d’une ange.

— Słucham?

— Pierdnięcie anioła. Tak właśnie powinno się otwierać szampana, a nie tak, jak robi to Victor. Zawsze otwiera butelkę w taki sposób, jakby właśnie wygrał wyścig Indy pięćset.

— Spotkałem go dziś rano.

Kate odwróciła wzrok i nic na to nie odpowiedziała.

— Opowiadał mi o Pearl, tej starszej pani z góry — dodałem.

— Pearl? A, o niej. Ma trochę nie po kolei w głowie. Nie zdjęła szlafroka, kiedy cię zobaczyła?

— Nie, zachowywała się jak prawdziwa dama. Chyba jest trochę zapominalska i mocno roztargniona. Kilka razy zapytała mnie, czy jestem Jonathanem Lugardem.

Kate uśmiechnęła się, choć nie spojrzała na mnie.

— To prawda, umysł ją już trochę zawodzi, ale nie jest głupia. Widzi rzeczy, których inni ludzie nie dostrzegają.

— Jakie rzeczy?

Nie odpowiedziała, tylko przeszła do kuchni, pochyliła się nad brytfanną z filetami z tuńczyka i powąchała je.

— Pachną wspaniale — stwierdziła. — Dobrze, że nie wzięłam ze sobą Małkin.

— Kupiłem je rano, w Two Brothers przy Carmine Street. Widziałem cię wtedy w parku.

Znów puściła moje słowa mimo uszu, wróciła do salonu i zaczęła przeglądać płyty. Ruszyłem za nią i obserwowałem ją z kieliszkiem wina w dłoni. Podobał mi się jej profil, delikatna linia nosa i długie rzęsy.

— Lubisz Vana Morissona? Days Like This to świetna piosenka.

— Lubię właściwie każdą muzykę, klasyczną, rocka, co chcesz. No, może poza Tonym Bennettem.

Spojrzała na mnie.

— Dlaczego?

— Po prostu nie lubię go, i tyle. Doprowadza mnie do wściekłości.

— Victor ubóstwia Tony’ego Bennetta. Kiedyś nawet myślałam, że chce być taki jak on. Zawsze mu wtóruje, gdy puszcza jego piosenki.

Milczałem przez długą chwilę, patrząc na nią. Wyciągnęła płytę z piątym koncertem fortepianowym Beethovena i powiedziała:

— Miałam kiedyś tę płytę. Uwielbiam ją.

— Kate, co się dzieje? — zapytałem w końcu.

— To znaczy?

— Dlaczego do mnie przyszłaś?

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

— Zaprosiłeś mnie na lunch. Myślałeś, że nie przyjdę, czy może nie chciałeś, żebym przyszła?

— Oczywiście, że chciałem. Przepraszam.

— Za co przepraszasz?

— Zastanawiałem się, co się działo wczoraj u was na dole.

— Ach, o to ci chodzi. Nie masz się czym przejmować.

Poczułem, że oblewam się rumieńcem. Znów niepotrzebnie otworzyłem jadaczkę. Co mnie obchodzi, co Kate i Victor robią i z kim? To przecież West Village, a nie zapyziałe Kmiotkowo Górne w Connecticut.

— Eeee... no dobra, przyrządzę ten lunch.

Podeszła do mnie. Bardzo blisko.

— Lubisz mnie? — zapytała.

— Jasne, że tak. I to bardzo. Wprawdzie dopiero co cię poznałem, ale...

— A czy to ma jakieś znaczenie, że dopiero niedawno mnie poznałeś? Wiesz, mogłabym codziennie jadać u ciebie lunch, przez cały rok, a i tak nie mógłbyś poznać mnie lepiej. Pobrałam się z Victorem w kwietniu dwa tysiące drugiego, ale on wciąż nie wie, jaką muzykę lubię i jakich używam perfum... nie wie też, że uwielbiam słoneczniki.

Spojrzałem jej w oczy. Miałem wrażenie, że patrzę w zachmurzone niebo.

— Słoneczniki... — powtórzyłem.

Położyłem dłoń na ramieniu Kate i zanim uświadomiłem sobie, co robię, pocałowałem ją. Nigdy nie całowałem żadnej kobiety tak nagle, bez dokładniejszego poznania jej czy przynajmniej zjedzenia z nią pizzy Quattro stagioni. Mimo to czułem, że mogę ją pocałować — i czułem, że ona też tego oczekiwała. Nasze wargi zetknęły się na chwilę i nawet nie zamknęliśmy oczu, ale kiedy się odsunąłem, zobaczyłem na jej twarzy rozmarzony uśmiech.

— Tuńczyk — przypomniałem jej.

— Gideonie Lake, jesteś niebywale romantyczny.

— Przepraszam, ale muszę obsmażyć filety, bo inaczej zjemy je dopiero na kolację.

Poszła za mną do kuchni i stała przy mnie, gdy wyciągałem żelazną patelnię i stawiałem ją na palniku.

— Zaśpiewaj coś, co ułożyłeś — poprosiła.

— Po lunchu zagram ci parę melodii z seriali. Widziałaś Laurel Canyon! Napisałem do niego temat przewodni. Do Foznicka i Syna również... to ta komedia z Seanem MacReadym. „Panie Foznick, jest pan gotów, sirrr?”.

— Znam ten film. Ale chciałabym, żebyś mi zaśpiewał tę piosenkę.

Polizałem palec i dotknąłem nim dna patelni, by sprawdzić, czy się nagrzała.

— Jest już chyba wystarczająco gorąca — stwierdziłem.

Kate niecierpliwie uniosła brwi.

— No dobra — ustąpiłem.

Odchrząknąłem i zaśpiewałem na melodię The Sound of Musie8'.

— „Gdy na polach wiosna i pachnie dziki kwiat, a powietrze musuje jak wino, wiesz, że powinnaś wybrać Zweet!”.

Kate spojrzała na mnie ze zdumieniem.

— Zweet? Zweet? To coś, co wiesza się w muszli klozetowej?

Wzruszyłem ramionami.

— Piszę muzykę do wszystkiego.

Roześmiała się.

— Jesteś niemożliwy. Napisałeś taką romantyczną melodię do reklamy kostki toaletowej!

— Napisałem również muzykę do reklamy frankfurterek i pieluszek dla niemowląt.

Przez dwie minuty przysmażałem filety, po czym pokropiłem sałatkę sosem cytrynowym.

Usiedliśmy przy staromodnym stoliku w kącie salonu.

— Pyszne — oświadczyła Kate. — Ostatnio jadłam tuńczyka spalonego na węgiel.

— Dziękuję. Cała sztuka polega na tym, by smażyć go na bardzo gorącej patelni, ale dość krótko. — Przez chwilę patrzyłem, jak je. — W jaki sposób poznaliście się z Victorem? — zapytałem.

— Pracowałam wtedy dla czasopisma „Perfect Home”, robiliśmy materiał o mieszkaniach w Tribeca i tam po raz pierwszy spotkałam Victora. Kiedy pewnego wieczoru pracowaliśmy do późna, zaprosił mnie na kolację. Byłam głodna i tuż przed wypłatą, więc nie odmówiłam.

W milczeniu poczekałem, aż przełknie kolejny kęs ryby.

— Cóż... wiem, że Victor nie wygląda na faceta w moim typie. Jest arogancki, choć potrafi też być bardzo zabawny, no i nigdy nie uznaje odmowy. Moi poprzedni partnerzy byli spokojnymi intelektualistami. Nawet jeśli coś ich bardzo zdenerwowało, ograniczali się jedynie do znaczących chrząknięć. A Victor wpadł w moje życie jak burza.

Przerwała i upiła wina.

— Po pięciu tygodniach poprosił mnie o rękę. Nie widziałam żadnych przeciwwskazań, więc się zgodziłam.

— Jak długo mieszkacie na St Luke’s Place?

— Czasami mam wrażenie, że całą wieczność, a kiedy indziej znów wydaj e mi się, że wprowadziliśmy się tu dopiero wczoraj.

Z jakiegoś powodu nie chciała odpowiedzieć mi wprost. Nie drążyłem tematu. Prawdę mówiąc, nie zależało mi aż tak bardzo na odpowiedzi, choć gdybym ją znał, może szybciej odkryłbym prawdę.

— A ty masz kogoś? — zapytała po chwili.

— Nie, teraz nie. Do niedawna miałem dziewczynę, ale chciała, żebym poświęcał jej więcej uwagi, niż mogłem. Wiesz, praca i takie inne.

— Była ładna?

Popatrzyłem na nią. Czemu chciała to wiedzieć?

— Owszem, i to bardzo. Była z pochodzenia Czeszką. Miała na imię Milka. Po czesku znaczy to „pracowita”, ale tak naprawdę była najbardziej leniwą ze wszystkich dziewczyn, z którymi kiedykolwiek chodziłem. „Tobii, podnes mi pilnyk, nie mogę go dosiegnoć!”.

Kate znów się roześmiała.

— Nie mogę sobie ciebie z nią wyobrazić. Jesteś zbyt... — przerwała, szukając właściwego określenia.

— Zbyt wielkim szowinistą? Zbyt zarozumiały? Zbyt uparty?

— Nie wiem, ale na pewno jesteś bardzo pewny siebie. Chyba potrzebujesz tej pewności, żeby tworzyć. Pisząc muzykę, obnażasz swoje wnętrze, prawda? Odsłaniasz swoje uczucia. Nawet w muzyce do reklamy kostki Zweet.

— Jesteś bardzo spostrzegawcza — mruknąłem.

— Naprawdę?

— Napisałem tę melodię tuż po rozstaniu się z Milką.

— Jest urocza. Wiem, to tylko piosenka o kostce zapachowej do sedesu, ale przecież zawsze możesz zmienić słowa.

— Chyba tak. Dobra, spróbuję — odparłem i znów zaśpiewałem, nieco fałszując: — „Na Manhattanie lunchu czas, więc tuńczyka smacznego razem z Kate jesz”.

Odłożyła widelec, sięgnęła nad stołem i położyła dłoń na mojej.

— Co robisz? — zapytałem.

Ten gest był tak pełen erotyzmu, że przeszedł mnie dreszcz.

— Dobrze wiesz co — odparła. — Nieczęsto mi się to zdarza, ale wtedy zawsze wiem, co się dzieje. Kiedy zobaczyłam cię tamtego dnia w oknie, od razu wiedziałam, że jesteś kimś dla mnie. Ty też o tym wiedziałeś, prawda?

Pomyślałem: „Nie, nieprawda”, ale gdy przypomniałem sobie jej szelmowski uśmieszek, zmieniłem zdanie.

ROZDZIAŁ 7

Nie posłałem łóżka, kiedy wstałem rano — plątaninę wymiętej pościeli i poduszek nakryłem po prostu złotoczerwoną kapą. Ale Kate to nie przeszkadzało.

Najpierw zrzuciła bluzkę, po czym usiadła na łóżku i ściągnęła spodnie. Ja tymczasem walczyłem ze swoją koszulką polo i paskiem.

Potem było cudownie. Położyłem się na plecach, a Kate usiadła na mnie. Nigdy nie widziałem tak chudej kobiety — wyglądała, jakby składała się wyłącznie z obojczyków, żeber i wystających bioder, a jej skóra była niemal przezroczysta. Ujęła moją twarz w dłonie i pocałowała mnie, wsuwając mi język głęboko w usta. Potem przeciągnęła paznokciami po moich bokach i gdy dotarła do bioder, podskoczyłem.

— Nigdy nie sądziłam... nikt mi nie powiedział... — wy-dyszała.

— Czego nie powiedział?

— Nikt mi nie powiedział, że to możliwe.

Znów mówiła zagadkami, lecz nie miałem w tym momencie głowy do ich rozwiązywania. Popołudniowe słońce odbijało się w górnych oknach Franks Building, padając na Kate. Rozświetlało jej włosy i ramiona, otaczając ją nienaturalnym blaskiem. Czułem się, jakbym się kochał z królową elfów, a nie z istotą ludzką.

W podnieceniu patrzyłem, jak mój penis wchodzi między jej wilgotne wargi sromowe, rozchylające się jak płatki lilii.

Ujeżdżała mnie, wyginając się do tyłu, z rękami w górze i odchyloną głową. Nigdy nie kochałem się w taki sposób. Nasze nerwy połączyły się, odbierałem wszystko, co czuła moja partnerka. Niemal widziałem przebiegające między nami impulsy nerwowe.

Kiedy zaczęła dyszeć, chwyciłem ją za biodra. Prawie dochodziłem i z moich ust wyrwał się głośny jęk.

Kate zadrżała, a potem krzyknęła. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo jej głos przekroczył częstotliwości rejestrowane przez ludzkie ucho. Szklanka z wodą na stoliku nocnym rozpadła się na kawałki, lustro na ścianie sypialni pękło na ukos.

Uniosłem głowę i spojrzałem na rozbitą szklankę.

— O Boże... Myślałem, że tylko śpiewaczki operowe to potrafią.

Kate zakryła usta dłonią, lecz jej oczy śmiały się radośnie.

— Przepraszam. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Naprawdę. Zawsze krzyczę, ale...

— Nie szkodzi, to tylko szklanka.

— A lustro?

— Nic się nie stało. Daj spokój. Byłaś cudowna.

Zeszła ze mnie i przylgnęła do mojego boku, kładąc mi głowę na piersi. Objąłem ją, czując pod ramieniem jej chude łopatki. Mógłbym tak leżeć aż do wieczora. A także przez wszystkie następne wieczory. Kate zaczęła wodzić palcem po mięśniach mojego brzucha.

— Czy wierzysz w przeznaczenie?

— Chodzi ci o to, czy wierzę, że to, co ma być, zdarzy się bez względu na to, co zrobimy? Nie wiem. Przecież chyba mamy wolność wyboru?

Podparła się na łokciu i spojrzała na mnie. Jej twarz była tak blisko mojej, że nie mogłem skupić na niej wzroku.

— Nie sądzisz, że było ci przeznaczone tu zamieszkać? Równie dobrze mogłaby wprowadzić się tutaj jakaś staruszka albo dwóch gejów, jak Cadmus i French.

— Możliwe. Gdyby Sztukmistrz nie okazał się hitem, nie byłoby mnie stać na to mieszkanie.

Uśmiechnęła się.

— Zetknęło nas ze sobą przeznaczenie. Wiem to. Tak długo na ciebie czekałam...

— A co z Victorem?

— To znaczy?

— No nie wiem... Jesteś z nim nieszczęśliwa? A może nie powinienem o to pytać?

— To zależy, co rozumiesz przez słowo „nieszczęśliwa”.

Wstała z łóżka i nago stanęła przy oknie. Słońce wisiało tuż nad horyzontem i pokój spowijały cienie. Patrzyłem na nią z łóżka, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie wiedziałem nawet, co do niej czuję — nie wiedziałem też, co ona czuje do mnie.

— Późno już — stwierdziła po chwili. — Muszę się zbierać.

— Nie chcesz posłuchać mojej prawie pięknej muzyki? Kiedyś zacząłem pisać koncert fortepianowy, Zegar z jedną wskazówką. Jeśli chcesz, mogę ci go zagrać.

— Może innym razem.

— A jeśli nie będzie innego razu?

Wróciła do łóżka, przyklęknęła przy nim i pocałowała mnie.

— Oczywiście, że będzie. To dopiero początek.

Oddałem jej pocałunek.

— W takim razie dokupię trochę szklanek i parę luster.

Kiedy się ubraliśmy, poczuliśmy się oficjalnie i niezręcznie.

— Pomóc ci pozmywać? — spytała Kate.

— Nie trzeba. Ale możesz przysłać tu Małkin, by spróbowała tuńczyka.

— Dobry pomysł — odparła.

Pocałowaliśmy się w otwartych drzwiach, po czym Kate wyszła. Słyszałem, jak schodzi na dół, ale nie usłyszałem, by wchodziła do swojego mieszkania albo wychodziła z kamienicy. Stałem i nasłuchiwałem, lecz ona jakby rozpłynęła się na parterze.

Musiała jednak otworzyć drzwi do siebie, bo po kilku sekundach po schodach wbiegła Małkin.

— Kici, kici, chodź do mnie! — zawołałem. — Pora na tuńczyka!

Małkin ruszyła za mną do kuchennego aneksu. Przełożyłem resztki tuńczyka na jeden talerz i postawiłem go na podłodze. Kotka natychmiast zabrała się do jedzenia.

Patrzyłem na nią i nagle poczułem się bardzo samotny. Dobrze wiedziałem, że nawet najlepsze chwile nie trwają wiecznie. Kiedy przemijają, człowiek znów jest sam. Pozostają mu jedynie do zebrania naczynia ze stołu i słońce, które znika za drzewami.

ROZDZIAŁ 8

Margot stwierdziła, że spotkało mnie coś wspaniałego.

— Masz cudowne mieszkanie na ekskluzywnej ulicy i romans z żoną międzynarodowego pośrednika w handlu nieruchomościami o cuchnącym oddechu! — zawołała. — Lalo! Jak ci się to wszystko udaje?

— Zapomniałaś o podstarzałej modelce nade mną, która pozuje do aktów.

— Jeszcze lepiej! To coś jak Alicja w Krainie Czarów!

Siedzieliśmy na ławce w parku Jamesa A. Walkera, rozkoszując się słońcem, choć nie było już tak ciepło jak w zeszłym tygodniu — z północnego zachodu nadciągały pierwsze podmuchy zimy. Margot miała na sobie gruby czerwony sweter z wzorkiem zielonych jabłek.

Nieopodal nas po trawniku przechadzał się starszy jegomość w płaszczu przeciwdeszczowym przewiązanym sznurkiem. Co chwila pochylał się i podnosił coś z ziemi, chyba niedopałki.

— Lalo, i co teraz? Spotkasz się z nią jeszcze? Musisz!

— Chyba tak. Nie jestem pewien. Powiedziała mi, że to dopiero początek, ale tak naprawdę nie zrozumiałem nawet połowy z tego, mówiła.

— Jak to nie zrozumiałeś?

— Trudno mi to wytłumaczyć... To trochę tak, jakbym zapytał, czy podoba ci się moja fryzura, a ty odpowiedziałabyś: „Może w środę”. Rozumiesz, niby mówiła coś z sensem, ale kiedy się nad tym zastanowiłem, niczego nie rozumiałem.

— Co z tego, skoro jest dobra w łóżku? Przynajmniej kocha się z tobą w sensowny sposób. Nie tak jak mój ostatni facet, Patrick. Pamiętasz go? Nie wiem, gdzie uczył się życia... chyba pasąc kozy w Uzbekistanie. Kiedy chciałam coś zrobić, on zawsze robił coś zupełnie innego.

Słońce schowało się za dachami domów i zrobiło się zimno.

— Chodźmy do mnie — zaproponowałem. — Zrobię ci herbatę po rosyjsku, z miodem.

Gdy wychodziliśmy z parku, podszedłem do staruszka w płaszczu przeciwdeszczowym i wyciągnąłem dziesięć dolarów. Popatrzył podejrzliwie na banknot.

— A to za co? — zapytał.

— Za nic. Niech pan sobie kupi coś do jedzenia, papierosy albo wódę. Nie interesuje mnie, co pan z tymi pieniędzmi zrobi.

Staruszek zbliżył się do mnie. Choć jego brodę pokrywał kilkudniowy siwy zarost, nie wyglądał szczególnie niechlujnie. W jakiś sposób przypominał mi podstarzałego Roda Steigera. Patrzył na mnie, nawet nie rzucił okiem na pieniądze.

— Powinien pan uważać — powiedział po chwili.

— Tak? A to dlaczego?

— Bo ludzie, którzy pozornie troszczą się o pana, mają w tym swój cel. Wodzą pana za nos.

— Rozumiem. I właśnie tacy ludzie mnie otaczają?

— Jeszcze nie, ale ostrzegam pana przed nimi. Kiedyś sądziłem ludzi po pozorach i zobacz pan, jak skończyłem.

Wyjął mi banknot z ręki takim ruchem, jakby nie chciał, żebym to zauważył.

— Dobry z pana człowiek — stwierdził. — Niech pan pilnuje tej swojej panny.

— My się tylko przyjaźnimy — powiedziała Margot.

— Wiem — odparł staruszek. — Mówiłem o tej drugiej młodej pani, tej z kotem.

— Pan ją zna? — zapytałem zdziwiony.

Staruszek schował dziesięciodolarówkę w rękawie, po czym uniósł palec, jakby sprawdzał kierunek wiatru, i odszedł bez słowa.

— Dziwak — mruknęła Margot, gdy staruszek obszedł siatkę i zniknął między drzewami.

— Masz rację — przyznałem. — Chodźmy na herbatę.

♦ ♦ ♦

Gdy otwierałem drzwi swojego mieszkania, Margot pociągnęła nosem i zmarszczyła brwi.

— Co się dzieje? — spytałem.

— Czuć farbą. Tak, pachnie farbą.

— To z mieszkania Pearl. Ktoś maluje jej akt. Pearl twierdzi, że to Jonathan Ludgard, ale Victor mówi, że on nie żyje od pięciu lat, więc to raczej niemożliwe.

Wszedłem razem z Margot do kuchni.

— Wiara w to, że ktoś nadal żyje, musi chyba pokrzepiać — stwierdziła. — Jeżeli w to wierzysz, co za różnica, czy ktoś naprawdę żyje, czy nie?

— Nie mam pojęcia, ale pewnie żadna — odparłem. — Może stąd biorą się duchy?

Zagotowałem wodę i zaparzyłem dwie herbaty po rosyjsku. Margot dodała do swojej miodu z kwiatów pomarańczy. Potem zdjęła buty i wyciągnęła się na sofie.

— Lalo, jesteś jakiś inny — stwierdziła.

— Tak?

— Mam wrażenie, że na coś czekasz, ale sam nie bardzo wiesz na co. Może na to, że wpadnie tu mąż Kate i rozkwasi ci nos?

— Raczej w to wątpię. Wydaje mi się, że żyją w dość luźnym związku.

— Może czekasz, aż Kate wyzna ci miłość?

— Margot, wrzuć na luz. Poszliśmy raz do łóżka. Całkiem możliwe, że jej już więcej nie zobaczę.

— Ma coś w sobie, przyznaj. Siedzi ci w głowie i nie chce wyjść, jak jedna z tych twoich melodyjek.

Spróbowałem herbaty i poparzyłem sobie usta. Nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć. Margot miała rację. Zastanawiałem się, co Kate czuła, gdy leżała z głową na mojej piersi, i co oznaczało to jej dziwne, zamglone spojrzenie, kiedy na mnie patrzyła. Bardzo chciałem się z nią spotkać — chociażby tylko po to, by się upewnić, że nadal mnie potrzebuje.

— Mam pomysł — powiedziała Margot. — Dorothea, Jimmy Petarda, Duncan Bradley i ja idziemy jutro do Sal’s Comedy Hole na występ Maynarda Manninga. Może pójdziesz z nami? Wrócisz do normalnego świata, w którym ludzie opowiadają sobie banały, ale przynajmniej są to zrozumiałe banały.

— Może się z wami wybiorę.

— Obiecaj, że pójdziesz z nami. Musisz częściej wychodzić do ludzi.

— No dobra, pójdę.

♦ ♦ ♦

Przez kolejne półtorej godziny grałem dla Margot muzykę do The Billy Wagner Show i śpiewałem. Otworzyłem butelkę zinfandela i napełniłem dwa duże kieliszki. Margot siedziała na sofie i wtórowała mi.

— „Nikt cię o tym nie uprzedził, a to wielka szkoda, bo gdy beton runie, zaboli cię głowa”.

Potrafiła być bardzo zabawna i miała wspaniały głos. Mogła zaśpiewać wszystko, od bluesa do lekkich kawałków operowych, ale najbardziej lubiła piosenki zydeco9, takie jak Would You Rather Be An Old Man s Darling Or A Young Man s Slave. Była naprawdę niesamowita.

W końcu zegar wybił dziewiętnastą i Margot oświadczyła:

— Pójdę już, Lalo. Mam pusto w lodówce i powinnam zrobić duże zakupy.

— Jesteś głodna? Możemy pójść na pizzę.

— Nie, mam dość pizzy. Muszę zjeść coś prawdziwego. Nawet tofu mi się skończyło.

Odprowadziłem ją do drzwi wejściowych. Uścisnęła mnie mocno. Pachniała wanilią.

— Pamiętaj o jutrzejszym wieczorze — powiedziała. — Musisz wrócić do rzeczywistości.

— Przecież obiecałem.

Zbiegła na chodnik, przeskakując stopnie. Gdy zamknąłem drzwi i zacząłem wchodzić po schodach, na piętrze zobaczyłem skrytego w półmroku starszego faceta. Patrzył na mnie. Miał siwe włosy, kościstą twarz i białe krzaczaste brwi. Był ubrany w jasny kitel, upstrzony plamami po farbie, i szary obwisły beret.

— Dzień dobry! — zawołałem, lecz mężczyzna odwrócił się i zniknął na schodach prowadzących na górę.

Wszedłem na podest i omiotłem wzrokiem schody, lecz go nie zobaczyłem. Nie słyszałem, by wchodził do jakiegoś mieszkania. Pewnie to znajomy Pearl, malujący jej akt. Chyba był z niego cholernie nietowarzyski typ.

Wróciłem do siebie, włączyłem stojący w rogu salonu płaski telewizor i nalałem wina do kieliszka. Nie dzwoniłem do rodziców od ubiegłego weekendu, więc wykręciłem ich numer w New Milford. W słuchawce odezwał się głos mamy: — Tu rezydencja państwa Lake. Randolph i Joyce nie mogą podejść do telefonu, ale z radością cię wysłuchają, więc zostaw wiadomość.

— Hedraulik z tej strony — powiedziałem z ciężkim akcentem z Bronksu. — Z chęciom wpadbym i pogrzeboł w pani cysternie, kochaniutka.

Należało jej się za takie pretensjonalne powitanie.

Rozparłem się na fotelu i zarzuciłem nogi na stolik. Przez chwilę oglądałem odcinek serialu Na imię mi Earl. Tytułowy bohater, jak zwykle, mówił o karmie. Też bym o tym nawijał, gdybym tak jak on zgubił szczęśliwy los na sto tysięcy dolarów, a potem go znalazł.

Zaczynałem podejrzewać, że Kate miała rację co do przeznaczenia i że moim życiem również rządzi karma. Z każdym dniem narastało we mnie przekonanie, że gram epizodyczną rolę w jakimś tasiemcowym serialu obyczajowym, w którym wszyscy aktorzy — oczywiście oprócz mnie — znają cały scenariusz. Jak można dokonywać wyborów, jeśli nikt nam nie mówi, co możemy wybrać? „Gideonie, stań tu i powiedz swoją kwestię. Nieważne, co ona znaczy”.

Ktoś zapukał do drzwi mojego mieszkania. Za nimi stała Kate. Miała na sobie czarny sweter z golfem i dżinsy, włosy związała z tyłu czarną tasiemką. Była blada i zacierała dłonie, jakby zmarzła.

— Cześć — powitałem ją. — Nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie.

— Mogę wejść?

— Jasne. Prawie minęłaś się z Margot. Chcesz lampkę wina?

— Tak, proszę — odparła Kate i usiadła na brzegu sofy, obejmując się mocno ramionami.

— Zimno ci? — zapytałem. — Mogę podkręcić ogrzewanie.

— Nie, nie trzeba. Słuchaj, zastanawiałam się, czy masz czas przez następne dwa tygodnie.

— Czas? Po co?

— Żeby ze mną wyjechać.

Przyniosłem jej lampkę wina i usiadłem obok.

— Chcesz razem ze mną wyjechać na urlop?

— Coś w tym rodzaju. Chcę, żebyś poznał parę osób. Nie martw się o koszty, zapłacę za wszystko.

— A co na to Victor?

— Nie dowie się.

— Kate, daj spokój. Kiedy znikniemy na dwa tygodnie, na pewno zacznie coś podejrzewać.

— Gideonie, spodoba ci się! Kiedy zobaczysz mieszkanie moich znajomych, nie będziesz mógł uwierzyć własnym oczom! Jest naprawdę wspaniałe: widok na zatokę, marmurowa łazienka, antyki...

— Sam nie wiem...

— Dlaczego? Przecież pokryję wszelkie wydatki.

— No cóż... chyba muszę ci coś wyznać. Nie jestem szczególnie towarzyski. Nie umiem siedzieć przy śniadaniu nad płatkami Cheerios i prowadzić rozmów... zwłaszcza z ludźmi, których nie znam. Właściwie to nie odzywam się aż do południa, a i wtedy stać mnie tylko na ciche pomruki.

— Nie przejmuj się tym. Każde z nas będzie miało własny pokój, z łóżkiem z kolumienkami i osobną łazienką. Nikt się na nas nie obrazi, jeśli będziemy trzymali się z boku.

Nęciła mnie ta propozycja. Nie byłem na wakacjach od prawie czterech lat, a od czasów Milki nie miałem kobiety — no, może poza niezobowiązującymi nocami z Genną, rudowłosą stewardesą, oraz Lateesh, która akompaniowała P Diddy’emu10 w chórku. Ale żadna z nich nie była tak magiczna jak Kate. Nawet jeśli była czyjąś żoną.

— No dobrze... więc gdzie mamy lecieć? — zapytałem.

— Zaraz ci wszystko powiem. Będziesz musiał wziąć kurtkę, rękawiczki i szalik.

— Więc to jakieś zimne miejsce. Zimne miejsce nad zatoką. Seattle?

— Bardziej na wschód i o wiele dalej. Do Sztokholmu.

— Sztokholmu w Dakocie Południowej? Przecież tam nie ma zatoki... Mówisz o Sztokholmie w Szwecji?

— Zgadłeś. Mieszkanie moich znajomych jest na Starówce, obok pałacu królewskiego, i wychodzi na zatokę. Jest tam bardzo pięknie, zwłaszcza o tej porze roku.

— Brzmi wspaniale, naprawdę! Ale z kim chcesz mnie tam poznać?

Kate upiła łyk wina.

— Z pewną czteroosobową rodziną. Ojciec jest lekarzem, a matka fizjoterapeutką. Mają dwie córki.

— Dlaczego chcesz mnie z nimi poznać?

— Nie umiem tego wyjaśnić, ale to ważne. W Sztokholmie pod koniec września jest zupełnie inaczej niż tutaj.

— Uważasz, że potrzebuję lekarza?

Kate uśmiechnęła się.

— Nic podobnego. Ten facet jest ginekologiem.

— Nie wiem, co powiedzieć. Prawie się nie znamy, tylko raz poszliśmy do łóżka, a ty już chcesz, żebym wyjechał z tobą na dwa tygodnie... po to, by poznać jakiegoś szwedzkiego ginekologa i jego rodzinę. Potrzebna ci ich zgoda na związek ze mną? To jakiś test?

— Nie, Gideonie. Nic z tych rzeczy, przysięgam. Po prostu chcę, żebyś pojechał ze mną do Sztokholmu i inaczej spojrzał na życie.

Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Podniosłem się z kanapy i podszedłem do biurka. Przejrzałem terminarz, po czym oświadczyłem:

— No dobra... chyba będę mógł pojechać. Muszę tylko skończyć kawałek do The Billy Wagner Show, ale myślę, że uwinę się z tym do jutra. I muszę wrócić czternastego, mam wtedy spotkanie z DDB dotyczące reklamy pepsi bez cukru.

— Oczywiście. Obiecuję, że zdążysz na nie wrócić.

ROZDZIAŁ 9

Po dwudziestej pierwszej Kate odstawiła pusty kieliszek i oznajmiła, że musi iść.

— Naprawdę musisz? — zapytałem. W salonie było już o wiele cieplej, bo zapaliłem w nim mnóstwo białych świec. Na ścianach tańczyły cienie. — Wypij jeszcze jeden kieliszek.

— No dobrze, przekonałeś mnie.

Gdy wybiła dwudziesta druga, zapytałem:

— Czy Victor jest dziś w domu?

— Pewnie wróci późno. W czwartki grywa w squasha, więc czasami zostaje w klubie aż do zamknięcia.

— Nie tęskni za tobą, kiedy nie ma cię przy sobie w nocy? Nie pyta, gdzie byłaś?

— Victor nigdy za mną nie tęskni.

— A ja tęskniłem za tobą dzisiaj. Bardzo chciałem cię przytulić.

Spojrzała na mnie, podpierając dłonią brodę. Na jej twarzy odmalował się smutek.

— No cóż... nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy — stwierdziła.

Nie dodała nic więcej, co oznaczało, że nie zamierza mi wyjaśnić, o co jej chodzi.

W końcu pierwszy przerwałem ciszę.

— Nie rozumiem tego, co jest między tobą i Victorem — powiedziałem. — Miałem już do czynienia ze swingerami. Znam pary, które żyją w luźnych związkach i sypiają, z kim chcą. Ale co jest z wami? To wygląda tak, jakbyście w ogóle nie byli małżeństwem.

Kate wzruszyła ramionami, jednak nic nie odpowiedziała. Chyba nie chciała o tym rozmawiać. Podniosłem się z sofy i zmieniłem Pet Sounds Briana Wilsona na lekkie etiudy fortepianowe Debussy’ego, równie smętne jak mina Kate.

— Hm... Kim są ludzie, do których jedziemy? — spytałem.

— To doktor Axel Westerlund, jego żona Tilda oraz dwie córki, Elsa i Felicia. Dam ci ich adres.

— Po co?

— Bo nie polecimy do Szwecji tym samym samolotem. Będziesz musiał lecieć tam sam. Poradzisz sobie, prawda?

— To z powodu Victora? Nie chcesz, żeby się dowiedział, że wyjechaliśmy razem na wakacje? Przecież i tak nigdy za tobą nie tęskni.

— Po prostu nie chcę, by o tobie wiedział. On ma paskudny charakter.

— Nie boję się go.

— Nie? A powinieneś, bo Victor ma nie tylko paskudny charakter, ale jest też naprawdę niebezpiecznym facetem.

♦ ♦ ♦

Zapaliłem w sypialni świeczki i poszedłem z Kate do łóżka. W tle grał Debussy, a my kochaliśmy się powoli. Bardzo podobała mi się bladość jej skóry i kwiatowy zapach perfum.

Gdy zaczęła dochodzić, zamknęła oczy i otworzyła usta w bezgłośnym krzyku. Stojąca na parapecie butelka wody kolońskiej od Armaniego zaczęła stukać coraz głośniej i głośniej, aż biodra Kate zadrżały w skurczach. Przywarła do mnie mocno, wciskając twarz w moje ramię, i po chwili wszystko ucichło.

— Zawsze tak jest? — zapytałem. — Czy tylko ze mną?

Kate obrysowała palcem moje usta.

— Nigdy wcześniej tak nie było, ani podczas seksu, ani gdy śpiewałam. Nigdy.

— Więc co to może być? Zupełnie jak w tej reklamie Memoreksu, w której pękał kieliszek.

— Nie wiem. Może to po prostu ekstaza?

Wciąż muskała palcem moje usta, a ja już wiedziałem, że w przyszłym tygodniu polecę do Sztokholmu.

ROZDZIAŁ 10

Sobotni poranek tonął w ulewnym deszczu i w moim mieszkaniu było bardzo ciemno. Z nastroszonymi włosami wygrzebałem się z łóżka i ruszyłem do kuchni, by zaparzyć kawę. Nie piłem poprzedniego wieczoru, lecz z jakiegoś powodu czułem się otępiały, jakbym miał kaca. Być może właśnie w ten sposób reagowałem na nadchodzącą zimę.

Odsłoniłem okna w salonie. St Luke’s Place była szara, mokra i niemal bezludna. Wracając do kuchni, zauważyłem, że spod drzwi do mieszkania wystaje jakaś biała koperta. Podniosłem ją. Ktoś zaadresował ją niebieskim atramentem: „Pan Gideon Lake, m. 2”. Potrząsnąłem nią — w środku znajdowało się coś ciężkiego.

Otworzyłem kopertę. Znalazłem w niej bilet na lot liniami SAS, rejs numer 904 na lotnisko Sztokholm-Arlanda, rezerwacja na poniedziałek, powrót w piątek — klasa biznesowa, za 2882 dolary. W kopercie była również kartka z papeterii, na której znajdował się adres: „Dr Axel Westerlund, Skeppsbron 44,111 30 Sztokholm”.

Odwróciłem kopertę nad dłonią. Wypadły z niej dwa ozdobne mosiężne klucze.

Zaparzyłem sobie mocne espresso. Piłem je, stojąc przy oknie ociekającym kroplami deszczu. W zamyśleniu obracałem klucze w palcach. Wydawało się to logiczne, musiałem jakoś dostać się do środka, skoro nie leciałem razem z Kate, a nasi gospodarze będą jeszcze w pracy, gdy dotrę na miejsce. Niemniej przekazanie mi tych kluczy uznałem za niezwykły gest — przecież w ogóle mnie nie znali. Kate też właściwie mnie nie znała, mimo kilku rozmów i dwukrotnego pójścia do łóżka. Tak samo jak i ja nie znałem jej.

Wziąłem prysznic, po czym włożyłem luźne dżinsy i koszulę w biało-niebieskie paski. Usiadłem przy syntezatorze. Pisałem muzykę do sceny, w której Billy Wagner wsiada do powozu, a żegnający go Bakersfieldowie podrzucają kapelusze i machają chusteczkami. Melodię tego kawałka oparłem na starej angielskiej pieśni z czasów wojen burskich, Goodbye, Dolly Gray.

— „Żegnaj, Dolly, zostawić cię muszę, choć serce me boleje...”.

Nie miałem pojęcia, dlaczego pisanie muzyki przychodziło mi teraz tak łatwo. Przedtem spłodzenie nawet kilku taktów zwykle zajmowało mi kilka godzin, a niekiedy całe dni, i nigdy nie czułem się usatysfakcjonowany. Zawsze byłem swoim najostrzejszym krytykiem, co czasami doprowadzało mnie do szału. Jednak tego ranka najwyraźniej miałem natchnienie. Prawdę mówiąc, szło mi tak dobrze, że prawie skończyłem ścieżkę dźwiękową, gdy zegar wybił południe, i wtedy przypomniałem sobie, że Victor Solway zaprosił mnie do siebie na wpół do dwunastej. Cholera! Uczesałem się, skropiłem wodą kolońską od Hugo Bossa i włożyłem mokasyny.

Otworzyłem drzwi i omal nie przewróciłem się o Małkin, która siedziała na progu. Kotka spojrzała na mnie i zamruczała głośno.

— O co chodzi, kiciu? Szpiegujesz mnie?

Małkin cofnęła się na drugi koniec podestu, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— A gdzie twoja pani? — zapytałem ją. — Przykro mi, nie mam już tuńczyka, ale kiedy pójdę na Carmine Street, przyniosę ci pysznego śmierdzącego miecznika, dobrze? Miecznika-śmierdzika.

Do kotów należy mówić tak, aby nas rozumiały.

Małkin przymknęła oczy, a ja ruszyłem na parter. Z mieszkania Solwayów dobiegły mnie śmiechy i głos Tony’ego Bennetta, który śpiewał Are You Havinf Any Fun. Postanowiłem, że jeśli będę chciał się powiesić, nastawię właśnie ten utwór, zanim założę sobie pętlę na szyję i wykopię spod siebie krzesło.

Przed drzwiami Victora Solwaya zacząłem się zastanawiać, czy ta wizyta jest mi w ogóle potrzebna, ale po chwili doszedłem do wniosku, że powinienem nauczyć się przebywać wśród ludzi, nawet wśród takich, którzy uwielbiają Tony’ego Bennetta. Zapukałem.

Victor otworzył tak szybko, jakby czekał na mnie tuż za progiem. Miał na sobie koszulę w różową kratę i czerwone dżinsy, tak ciasne, że jego penis musiał przypominać kiełbaskę koktajlową. Zaśmiał się szczekliwie i zawołał: — O, Gideon! Nareszcie jesteś, już myślałem, że zapomniałeś, gdzie mieszkam!

Zaprosił mnie do środka i przedstawił swoim znajomym.

— Jack, Sadie, poznajcie mojego nowego sąsiada. Gideonie, to Jack Friendly, a to urocza Sadie!

Jack wstał i uścisnął moją rękę. Może i był przyjazny z nazwiska11, ale nie sprawiał wrażenia szczególnie przyjaznego z usposobienia. Miał jakieś czterdzieści lat i był niższy ode mnie, lecz pod jego czarną designerską marynarką i swetrem z golfem skrywała się wysportowana i doskonale umięśniona sylwetka. Wyglądał na faceta, który mógłby komuś solidnie przyłożyć, gdyby tylko chciał.

Miał czarne, pociągnięte żelem i zaczesane do tyłu włosy i okrągłą twarz, jakby miał w sobie nieco azjatyckiej krwi. Jego mały spiczasty nos przypominał sokoli dziób. Na szyi nosił kilka srebrnych łańcuszków: na jednym wisiał ciężki krzyż ze srebra, na drugim kilka srebrnych jednodolarówek, a na kolejnym figurka jakiegoś stworzenia, chyba pawiana, o oczach z czerwonych kamieni.

— Victor powiedział mi, że piszesz muzykę — zaczął Jack. Miał zachrypnięty głos i mówił z akcentem, którego nie potrafiłem zlokalizować. — Znam jakieś twoje kawałki?

— Zupa pomidorowa Thom’s? Babeczki Mamy MacReady z proszkiem do pieczenia?

Jack wbił we mnie wzrok. Jego oczy przypominały gładkie szare kamienie.

— To jakieś melodie do reklam?

— Zgadza się.

— Znam ten kawałek do zupy pomidorowej! — zawołała Sadie. — „Chodź, chodź, wzywa cię dom, w którym rodzinę i przyjaciół masz!”.

Jack odwrócił się do niej z wyrazem twarzy, który mówił: „Zamknij paszczę”.

— Ta piosenka jest śliczna! — oświadczyła Sadie. — Kiedy ją słyszę, zawsze mam ochotę zadzwonić do mamy!

— Po co? — zapytał Jack. — Twoja mama jest warzywem.

— No to tylko ja bym mówiła, i co z tego? I tak mam na to ochotę.

Była mniej więcej w moim wieku, ale wyglądała na przynajmniej o pięć lat starszą. Miała tlenione włosy z ciemnymi odrostami, spięte cyrkoniowymi klamerkami. Była bardzo ładna, choć sztuczna opalenizna, gruba warstwa tuszu na rzęsach i szkarłatna szminka nadawały jej wygląd taniej panienki. Miała na sobie jaskrawoniebieski sweter z głębokim dekoltem i dżinsy — chyba jeszcze ciaśniejsze niż dżinsy Victora. Sweter rozpychały piersi, dwa wielkie, wylewające się z wycięcia balony, upstrzone maleńkimi pieprzykami.

— Gideonie, czym się trujesz? — zapytał Victor. — Mam tajlandzką whisky, jeden z moich klientów przywiózł mi całą skrzynkę. Nie wiem, czy chciał mnie obrazić, czy mi schlebić... Ale za to mogę zrobić coś po tajsku.

— Napiłbym się białego wina — odparłem.

Victor podszedł do staromodnego kredensu. Za jego drzwiczkami krył się minibarek. Salon umeblowano kopiami klasycznych mebli — część z nich była bardzo wysokiej jakości i prawdopodobnie musiała kosztować niemal tyle samo co oryginały. Stała tam wielka empirowa leżanka, na której siedziała Sadie, a za stół służył duży rzeźbiony kufer z dębu, wokół którego ustawiono trzy masywne fotele. Wszystkie meble obito szkarłatnym brokatem. Nawet ściany były ciemnoczerwone — zdobiły je olejne obrazy w złoconych ramach, przedstawiające żaglowce, konie wyścigowe i pierwszych osadników w nieprzebytych lasach Wirginii Zachodniej.

Nie potrafiłem sobie wyobrazić w tym mieszkaniu Kate, bo brakowało tu jakichkolwiek kobiecych akcentów. Jedynymi kwiatami w salonie były zasuszone czerwone chryzantemy, stojące pod szklanym kloszem na kominku. W powietrzu nie czułem ani kobiecych perfum, ani potpourri, ani nawet zapachu odświeżacza.