Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skandaliczna, ale niezwykle czuła historia miłosnego trójkąta.
Długo oczekiwana ekranizacja powieści z Harrym Stylesem i Emmą Corrin w rolach głównych.
Nadmorskie Brighton, Wielka Brytania, koniec lat 50. Młodziutka Marion po raz pierwszy widzi Toma, brata swojej przyjaciółki, i od tej chwili już wie, że tylko jego pokocha. Kiedy po kilku latach Tom wraca z wojska i zostaje policjantem, Marion, świeżo upieczona nauczycielka, jest zdeterminowana, by zdobyć jego serce. Wierzy, że jej miłość wystarczy im obojgu.
Pewnego dnia Tom poznaje zamożnego i wykształconego kustosza miejscowego muzeum sztuki, Patricka Hazlewooda, który wprowadza go w świat estetycznego wyrafinowania i miejskiego blichtru. Razem snują się po mieście, oglądają francuskie filmy, chodzą na koncerty i czytają poezję. Ale w czasach, gdy za „niemoralne związki” grozi wyrzucenie z pracy i kara więzienia, Tom decyduje się na ślub z Marion. Zaczyna prowadzić podwójne życie – z żoną i kochankiem, którzy muszą się nim dzielić. Do czasu, aż jedno z serc pęka.
„To historia stara jak świat, ale jeszcze nigdy nie została opowiedziana z taką intensywnością i pięknem”.
The New York Times
„Portret czasów, w których nietolerancja niszczyła ludzkie życie”.
Guardian
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla wszystkich moich przyjaciół z Brighton,szczególnie dla Stuarta
I
Peacehaven, październik 1999 roku
Zastanawiałam się, czy zacząć od słów: „Już nie pragnę cię zabić” – bo to przecież prawda – ale pomyślałam, że uznasz je za zbyt melodramatyczne. Nigdy nie przepadałeś za tym tonem, a nie chciałabym cię denerwować, nie teraz, gdy jesteś w takim stanie, być może u kresu swojego życia.
Zamierzam spisać wszystko, aby to sobie jakoś poukładać. I skoro już postanowiłam poczynić wyznanie, nie mogę pominąć ani pomylić żadnych szczegółów. Kiedy skończę, Patricku, przeczytam ci to, co wyszło spod mojej ręki, ponieważ teraz nie możesz mi odpowiedzieć. Poza tym polecono mi mówić do ciebie. Bez tego, stwierdził lekarz, twój powrót do zdrowia będzie bardzo utrudniony.
Niemal całkowicie straciłeś zdolność mowy i choć jesteś tutaj, w moim domu, musimy porozumiewać się na papierze. Używamy obrazków. Nie jesteś w stanie artykułować słów, ale możesz wskazywać potrzeby: pić, toaleta, kanapka. Wiem, czego chcesz, zanim twój palec dotknie kartki, a jednak czekam, aż to zrobisz, bo ważne, byś był samodzielny.
Dziwne uczucie, nie sądzisz? Że tym razem to ja trzymam w ręku długopis i piszę ten... Jak to nazwiemy? Chyba nie dziennik, w każdym razie nie taki, jaki sam prowadziłeś. Nieistotne. Liczy się, że przelewam myśli na papier, podczas gdy ty leżysz w łóżku i śledzisz każdy mój ruch.
Nigdy nie lubiłeś tej części wybrzeża, nazywałeś ją nadmorskimi przedmieściami, dokąd ściągają starzy ludzie, by w oczekiwaniu na śmierć wpatrywać się w zachody słońca. Czy tamtej okropnej zimy w sześćdziesiątym trzecim nie określano tych okolic, odsłoniętych, samotnych, smaganych wiatrem jak wszystkie najlepsze brytyjskie miejscowości wypoczynkowe, mianem Syberii? Dziś nie jest tu aż tak ponuro, niemniej wciąż widać jednakowość – w Peacehaven wszystkie ulice wyglądają tak samo: skromny parterowy dom, funkcjonalny ogródek, niewyraźny widok na morze; przyznaję, że odnajduję pociechę w tej przewidywalności.
Byłam bardzo niechętna planom Toma, by się tutaj przeprowadzić. Bo czemu ja, od zawsze mieszkająca w Brighton, miałabym się gnieździć na jednym piętrze w budynku, który agent nieruchomości zachwalał jako dom w stylu alpejskim? Dlaczego miałabym się godzić na wąskie przejścia między półkami w miejscowym sklepie, odór starego oleju w Joe’s Pizza i Kebab House, cztery zakłady pogrzebowe, sklep zoologiczny Magia Zwierząt i pralnię chemiczną, której pracownicy podobno szkolili się w Londynie? Czemu miałabym przystawać na takie rzeczy, znając Brighton, w którym kawiarnie są zawsze pełne ludzi, w sklepach znajdziesz więcej towarów, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić – i zdecydowanie więcej niż potrzebujesz – a molo jest stale rozświetlone, stale otwarte i często budzi lekką grozę?
Nie. Uznałam ten pomysł za okropny. Ty zresztą pomyślałbyś to samo. Co innego Tom – on był zdecydowany osiąść na emeryturze w jakimś spokojniejszym, cichszym, rzekomo bezpieczniejszym miejscu. Sądzę, że po części miał dosyć otoczenia przypominającego mu o dawnych rewirach, dawnym zabieganiu. Trzeba przyznać, że jedną z rzeczy, z którymi bungalow w Peacehaven zdecydowanie się nie kojarzy, jest właśnie zabieganie. W ogóle jakakolwiek aktywność. Trafiliśmy tam, gdzie przed wpół do dziesiątej rano i po wpół do dziesiątej wieczorem nie uświadczysz na ulicach żywego ducha, jeśli nie liczyć garstki nastolatków popalających przed pizzerią. Mieszkamy w stojącym dwa kroki od przystanku autobusowego i sklepu bungalowie (nijak nie nazwałbyś go domem w stylu alpejskim, nijak) z dwiema sypialniami, długim trawnikiem do podziwiania, suszarką ogrodową i trzema budynkami na działce: szopą, garażem i szklarnią. Jedną z jego niewielu zalet jest widok na morze, rzeczywiście niewyraźny – wodę można dostrzec z bocznego okna w sypialni, którą ci oddałam. Ustawiłam łóżko tak, byś mógł do woli spoglądać na fale. Dałam ci to wszystko, Patricku, chociaż Tom i ja nigdy dotąd nie mieliśmy własnego widoku. Ze swojego mieszkania przy Chichester Terrace, wykończonego w stylu regencji, mogłeś się rozkoszować morzem każdego dnia. Bardzo dobrze pamiętam, jak wyglądał krajobraz za twoim oknem, mimo że rzadko cię odwiedzałam: tory kolejki wąskotorowej, ogrody Duke’s Mound, falochron z białą grzywą w wietrzne dni, no i, rzecz jasna, morze – zawsze inne, zawsze niezmienne. W naszym segmencie przy Islingword Street widzieliśmy z Tomem jedynie własne odbicie w szybach sąsiadów. Co nie zmienia faktu, że nie paliłam się do wyprowadzki stamtąd.
Podejrzewam, że gdy przed tygodniem przyjechałeś tu ze szpitala, kiedy Tom wyjął cię z samochodu i posadził na wózku, zobaczyłeś dokładnie to samo co ja: brązową regularność tynku kamyczkowego, niewiarygodną gładkość plastikowych podwójnych drzwi, starannie przycięty iglasty żywopłot – i to wszystko wywołało przerażenie w twoim sercu, tak jak w moim. Do tego nazwa: Pod Sosnami. Jakże mało oryginalna i niepasująca. Zapewne poczułeś zimny pot na karku i nagle koszula zaczęła cię krępować. Tom pchał twój wózek chodnikiem od strony wejścia i musiałeś zauważyć, że każda płyta jest doskonale proporcjonalnym kwadratem z różowawo-szarego betonu. Gdy wsunęłam klucz do zamka, przekręciłam go i powiedziałam: „Witamy!”, splotłeś przywiędłe dłonie i wykrzywiłeś usta w coś na kształt uśmiechu.
Przekraczając próg wytapetowanego na beżowo przedpokoju, z pewnością poczułeś zapach wybielacza, którego użyłam, przygotowując dom na twój pobyt, i wychwyciłeś przebijającą woń Waltera, naszego border collie. Lekko pokiwałeś głową na widok oprawionego zdjęcia z naszego ślubu. Tom w tym wspaniałym garniturze od Cobleya, za który zapłaciłeś, a ja w sztywnym welonie. Usiedliśmy w salonie, Tom i ja, na nowej brązowej, aksamitnej kanapie, kupionej za pieniądze z odprawy emerytalnej Toma, i wsłuchaliśmy się w pykająco-tykającą muzykę rur centralnego ogrzewania. Walter ziajał u stóp swego pana. Nagle Tom powiedział:
– Marion się tobą zajmie. – Zobaczyłam twoją minę, grymas będący reakcją na pośpiech Toma, który pragnął wyjść stąd jak najprędzej. I widziałam, jak wbiłeś wzrok w firankę, kiedy przeszedł przez pokój, dodając: – Mam sprawy do załatwienia.
Pies ruszył za nim. Usłyszeliśmy w przedpokoju kroki Toma, potem szelest płaszcza, gdy zdejmował go z wieszaka, i brzęk kluczy, kiedy upewniał się, że nadal spoczywają w kieszeni. Cicho nakazał Walterowi zostać, po czym otworzył podwójne drzwi i wyszedł, a do nas dotarł jedynie poświst powietrza. Kiedy znów na ciebie spojrzałam, twoje leżące niemal bezwładnie na kościstych kolanach dłonie trzęsły się. Czy pomyślałeś wtedy, że inaczej sobie wyobrażałeś tę chwilę, gdy w końcu znajdziesz się w jego domu?
Czterdzieści osiem lat. O tyle muszę się cofnąć. Do dnia, w którym poznałam Toma. Choć kto wie, czy nie powinnam sięgnąć dalej.
Był wtedy taki opanowany. I to imię: Tom. Mocne, bezpretensjonalne, ale niewykluczające wrażliwości. Żaden Bill, Reg, Les albo Tony. Zwracałeś się do niego „Thomasie”? Ja czasem chciałam. I bywały chwile, kiedy miałam ochotę nazywać go „Tommym”. Być może ten piękny młody mężczyzna o szerokich ramionach i kręconych ciemnoblond włosach słyszał to z twoich ust.
Znałam jego siostrę z liceum. Gdy byłyśmy w drugiej klasie, któregoś dnia podeszła do mnie na korytarzu i powiedziała:
– Tak sobie pomyślałam, że wydajesz się w porządku, więc... może byśmy się zaprzyjaźniły?
Dotąd obie żyłyśmy same we własnych światach, skonsternowane szkolnymi konwenansami, rozbrzmiewającymi echem salami lekcyjnymi i urywanymi głosami innych dziewcząt. Od tamtej pory dawałam Sylvie przepisywać prace domowe, a ona puszczała mi swoje płyty: Nat King Cole’a, Patti Page, Perry’ego Como. Razem nuciłyśmy pod nosem Some enchanted evening you may see a stranger, czekając na swoją kolej, żeby skoczyć przez kozła, i przepuszczając wszystkie pozostałe dziewczyny. Nie przepadałyśmy za wuefem. Lubiłam za to chodzić do Sylvie, bo ona posiadała różne rzeczy, a jej matka nie miała nic przeciwko, by córka nosiła fryzurę zbyt poważną jak na swój wiek; zresztą chyba nawet sama pomagała jej układać grzywkę w niedzisiejszy skręcony kosmyk. Ja w tamtym czasie wciąż zaplatałam swoje rude włosy w gruby, opadający na plecy warkocz. Gdy w domu zdarzyło mi się stracić panowanie nad sobą – pamiętam, że raz mocno przytrzasnęłam drzwiami głowę mojego brata Freda – ojciec spoglądał na matkę i mówił:
– To przez tę ryżość. – Bo kolor włosów odziedziczyłam po niej.
O ile dobrze pamiętam, Patricku, kiedyś nawet przezwałeś mnie „Rudym Huraganem”. Byłam już wtedy na etapie upodobania do własnej rudości, ale zawsze postrzegałam ją jako samospełniającą się przepowiednię: oczekiwano po mnie, że będę wybuchowa, dlatego jeśli czułam, że wzbiera we mnie złość, nie powstrzymywałam jej. Nie robiłam tego, rzecz jasna, zbyt często, ale od czasu do czasu zdarzało mi się trzasnąć drzwiami albo rzucić jakimś naczyniem. Raz sprzątałam w domu tak nabuzowana, że odkurzaczem połamałam listwę przypodłogową.
Kiedy Sylvie po raz pierwszy zaprosiła mnie do swojego domu w Patcham, powitała mnie w brzoskwiniowej apaszce, której zapragnęłam, gdy tylko ją ujrzałam. W salonie rodzice mojej przyjaciółki mieli wysoki barek ze szklanymi drzwiczkami pomalowanymi w czarne gwiazdki.
– To wszystko na raty – skomentowała ironicznie Sylvie i zaprowadziła mnie na górę. Pozwoliła mi założyć apaszkę i pochwaliła się kolorowymi buteleczkami z lakierami do paznokci; gdy otworzyła jedną z nich, poczułam słodki, landrynkowy zapach. Przysiadłam na starannie zaścielonym łóżku, wybrałam ciemny fiolet i przystąpiłam do malowania szerokich, obgryzionych paznokci Sylvie, a kiedy skończyłam, uniosłam jej dłoń i zaczęłam delikatnie dmuchać. Potem zbliżyłam jej kciuk do ust i przesunęłam górną wargą po gładkiej powierzchni, chcąc sprawdzić, czy już wyschła.
– Co robisz? – Wybuchła piskliwym śmiechem.
Puściłam jej rękę, która opadła na moje kolana. Podeszła do mnie Czarnulka, kotka Sylvie, i zaczęła ocierać się o nogi.
– Przepraszam – wybąkałam.
Czarnulka przeciągnęła się, a kiedy nie zareagowałam, zniecierpliwiona przykleiła mi się do kostek. Nachyliłam się, żeby podrapać ją za uszami, i kiedy to robiłam, drzwi do pokoju Sylvie otworzyły się.
– Wyjdź – rzuciła moja przyjaciółka znudzonym głosem. Przestraszyłam się, że mówi do mnie, i szybko wyprostowałam plecy, ale jej gniewne spojrzenie było utkwione w kimś za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam go. Odruchowo dotknęłam dłonią jedwabnej apaszki.
– Wyjdź, Tom – powtórzyła Sylvie tonem, z którego wynikało, że pogodziła się ze swoją rolą w tym przedstawieniu.
Stał oparty o drzwi. Podwinięte do łokci rękawy koszuli odsłaniały subtelną rzeźbę mięśni jego przedramion, czego nie omieszkałam zauważyć. Nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat – był zaledwie rok starszy ode mnie, a wyglądał tak bardzo męsko: szeroki w barach, ciemne wgłębienie w dolnej części szyi i blizna na podbródku – niewielkie wgniecenie, które przypominało odcisk palca w plastelinie. Uśmiechał się szyderczo i już wtedy wiedziałam, że robi to celowo, bo uważa, że dzięki temu roztacza wokół siebie aurę Teddy boya. Wpatrywał się we mnie tymi swoimi małymi, głęboko osadzonymi niebieskimi oczami tak intensywnie, że aż oblałam się rumieńcem, pochyliłam się, ponownie wsunęłam palce w zakurzoną sierść za uszami Czarnulki i wbiłam wzrok w podłogę.
– Tom! Wynocha! – Sylvie podniosła głos. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.
Domyślasz się, Patricku, że musiało minąć dobre kilka minut, zanim wzięłam się w garść na tyle, by w końcu przestać pieścić kotkę i znów popatrzeć na przyjaciółkę.
Po tym wydarzeniu starałam się pielęgnować przyjaźń z Sylvie. Czasem wysiadałam z autobusu na przystanku w Patcham, przechodziłam pod jej bliźniakiem i zerkałam w jasne okna, wmawiając sobie, że chcę ją zobaczyć, podczas gdy tak naprawdę całe moje ciało napinało się jak struna na samą myśl, że w każdej chwili mógł zjawić się Tom. Raz przysiadłam na murku tuż za rogiem i czekałam do zmierzchu, aż straciłam czucie w palcach we wszystkich kończynach. Wysłuchałam koncertu kosów, przesiąkłam wilgocią zbierającą się w żywopłocie za moimi plecami – i dopiero wtedy postanowiłam iść na autobus do domu.
Matka często spoglądała za okno. Kiedy gotowała, nachylała się nad kuchenką i zerkała przez wąską szybkę w drzwiach prowadzących na podwórko. Miałam wrażenie, że nie robiła nic innego poza przygotowywaniem gęstego sosu i gapieniem się przez okno. Mieszała go w nieskończoność, przesuwając żylaste kawałki mięsa po dnie rondla. Sos miał metaliczny smak i był grudkowaty, co zupełnie nie przeszkadzało tacie i moim braciom, którzy nakładali sobie kopiaste porcje. Sosu było tyle, że aż zlizywali go z palców i wydłubywali spod paznokci, podczas gdy mama paliła, czekając, kiedy będzie mogła pozmywać.
Mama i tata bez przerwy się całowali. Jakimś sposobem wciskali się do niewielkiej pomywalni i splatali ze sobą. Tata kładł silną dłoń na karku mamy, a ona obejmowała go wpół i mocno przyciskała do siebie. Nie było to dla mnie nic niezwykłego, przyzwyczajona do tego widoku siadałam przy kuchennym stole nakrytym prążkowanym obrusem, kartkowałam któryś z numerów specjalnych „Picturegoer”, wspierałam brodę na ręce i czekałam, aż skończą. Najdziwniejsze, że choć zawsze całowali się z takim zapamiętaniem, nigdy tak naprawdę zbyt wiele nie rozmawiali. Porozumiewali się za naszym pośrednictwem: „Będziesz musiała spytać o to ojca” albo: „A co na to twoja matka?”. Fred, Harry i ja siedzieliśmy przy stole, tata z nami, z nosem w „Gazette”, mama osobno, przy oknie, paląc. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek jadała z nami posiłki, jeśli nie liczyć niedziel, kiedy odwiedzał nas dziadek Taylor, ojciec taty. Nazywał tatę chłopcem i przez cały obiad karmił swojego siedzącego pod krzesłem płowiejącego westie. Po posiłku mama szybko wstawała, znów zapalała papierosa, po czym zbierała brudne talerze i sztućce, wynosiła je do pomywalni i głośno stukała nimi w zlewie. Przywoływała mnie do siebie, zakładała mi jeden ze swoich fartuchów – był za długi, więc musiała go podkładać u góry – zawiązywała go w pasie i wyznaczała mi stanowisko przy suszarce do naczyń. Próbowałam nachylać się nad zlewem tak jak ona. Czasem, gdy wychodziła, spoglądałam za okno i starałam się wyobrazić sobie, o czym mogła myśleć, patrząc na naszą szopę ze spadzistym dachem, na zagonek wybujałej brukselki taty, na mały kwadrat nieba ponad domem sąsiadów.
Latem Sylvie i ja często chodziłyśmy na kąpielisko w Black Rock. Najchętniej nie wydawałabym pieniędzy i po prostu siedziała na plaży, ale Sylvie się upierała; zależało jej, bo na kąpielisku mogła flirtować z chłopakami. W szkole nigdy nie narzekała na brak adoratorów, lecz mną raczej nikt się nie interesował. Nie powiem, żeby perspektywa przyglądania się, jak faceci pożerają moją przyjaciółkę wzrokiem, napawała mnie jakimś szczególnym entuzjazmem, ale lśniące okna, oślepiający biały beton i piękne pasiaste leżaki kusiły tak bardzo, że zwykle poddawałam się ich urokowi, uiszczałam dziewięć centów opłaty za wstęp i razem z Sylvie przechodziłam przez bramkę, by zająć miejsce nad basenem.
Pamiętam zwłaszcza jedno popołudnie. Obie miałyśmy wtedy po siedemnaście lat. Moja przyjaciółka nosiła na kąpielisku żółto-zielony dwuczęściowy strój, a ja czerwony kostium, który był na mnie za mały, przez co bez przerwy musiałam poprawiać ramiączka i obciągać nogawki. Sylvie miała imponujące piersi i wąską talię, natomiast moje ciało nadal przypominało wąski prostokąt z dodatkowym tłuszczykiem na biodrach. Obcinałam włosy równo, bez udziwnień, z czego byłam zadowolona, ale przeszkadzał mi mój zbyt wysoki wzrost. Ojciec powtarzał, żebym się nie garbiła – i zarazem stale radził mi nosić buty na płaskim obcasie.
– Żaden mężczyzna nie chce, by kobieta patrzyła na niego z góry – mawiał. – Mam rację, Phyllis?
Mama uśmiechała się i nie odpowiadała.
W szkole uparcie wybierano mnie do drużyny netballu, ale na boisku byłam beznadziejna. Stałam z boku i udawałam, że czekam na podanie. To jednak nigdy nie następowało, dlatego przez większość czasu, żeby się nie nudzić, obserwowałam chłopców, którzy grali w rugby za ogrodzeniem. Ich głosy tak bardzo różniły się od naszych – były głębokie i silne, przepełnione pewnością siebie kogoś, kto już dawno wie, jak będą wyglądały kolejne etapy jego życia. Oxford. Cambridge. Palestra. To była prywatna szkoła, taka jak twoja, Patricku. Jej uczniowie wydawali mi się o niebo przystojniejsi od tych w moim otoczeniu, nosili świetnie skrojone marynarki, chodzili z rękami w kieszeniach, a ich długie grzywki opadały im na czoła. Tymczasem większości znanych mi chłopców (nie było ich zbyt wielu) brakowało choć odrobiny zagadkowości i subtelności; narzucali się dziewczynom, nie dbając o finezję, można było w nich czytać jak w otwartej księdze. Zresztą nie to, żebym kiedykolwiek miała okazję rozmawiać z tymi z grzywkami. Ty też chodziłeś do prywatnej szkoły, prawda? Ale nigdy taki nie byłeś. Nie potrafiłeś się odnaleźć. Tak jak ja. Od razu to zrozumiałam.
Nie było wystarczająco ciepło na kąpiel – od morza wiał wzmagający się chłodny wiatr – ale przynajmniej świeciło słońce. Położyłyśmy się na ręcznikach. Nie zdjęłam spódniczki zasłaniającej dół kostiumu. Sylvie ułożyła swoje rzeczy w schludnym rządku: grzebień, puderniczka, rozpinany sweter. Usiadła i mrużąc oczy, przyjrzała się tłumom na zalanym słońcem tarasie. Jej usta stale zdawały się układać w odwrócony uśmiech, jakby specjalnie nadano im taki profil. Zamknęłam oczy. Na wewnętrznej stronie moich powiek zatańczyły różowawe abstrakcyjne kształty. Sylvie westchnęła i cicho odchrząknęła. Wiedziałam, że chce porozmawiać, pokazać mi, kto zjawił się na kąpielisku, kto co robi i z kim, pochwalić się, że zna tego czy tamtego chłopaka... Ale ja miałam ochotę jedynie chłonąć ciepło i leżąc w popołudniowym blasku, zaznawać tego rozkosznego poczucia oddalenia.
W końcu prawie mi się to udało. Miałam wrażenie, jakby krew w żyłach zaczęła mi wolniej płynąć, a kończyny zrobiły się jak z waty. Nie przeszkadzał mi tupot mokrych stóp ani plaśnięcia, z którymi chłopcy wpadali do wody po skoku z trampoliny, i choć czułam, jak słońce pali mi ramiona, trwałam w bezruchu na wilgotnej betonowej powierzchni, wdychając jej kredowy zapach, wymieszany z wonią zimnego chloru, raz po raz dobiegającą od osób wychodzących z basenu.
Nagle na mój policzek padło coś chłodnego i mokrego. Podniosłam powieki, ale w pierwszej chwili zobaczyłam jedynie biały oślepiający blask nieba. Zamrugałam i dostrzegłam rysujący się jaskraworóżową kreską kontur czyjejś postaci. Zamrugałam jeszcze raz, usłyszałam głos Sylvie, w którym rozdrażnienie mieszało się z zadowoleniem: „A ty co tu robisz?” – i już wiedziałam, kto to taki.
Wsparłam się na łokciach, a potem usiadłam, osłaniając oczy dłonią i w pośpiechu wycierając pot z górnej wargi.
Stał nad nami, plecami do słońca, i uśmiechał się do Sylvie.
– Kapiesz na nas! – powiedziała, strzepując z ramion wyimaginowane kropelki.
Oczywiście niejednokrotnie widywałam i podziwiałam Toma u Sylvie, ale dopiero teraz po raz pierwszy miałam okazję ujrzeć jego odsłonięte ciało. Próbowałam odwrócić wzrok, Patricku. Starałam się nie patrzeć na łezkę wody powoli spływającą mu z szyi w stronę pępka ani na klejące się do karku kosmyki mokrych włosów. Ale sam wiesz, jak trudno oderwać spojrzenie od czegoś, czego się pragnie. Spuściłam więc wzrok i skupiłam się na jego łydkach oraz porastającym skórę połyskującym blond meszku. Poprawiłam ramiączka swojego jednoczęściowego kostiumu kąpielowego.
– Czego chcesz, Tom? – odezwała się ponownie Sylvie, okraszając pytanie przesadnie teatralnym westchnieniem.
Popatrzył na nas obie, suchuteńkie i spieczone.
– Nie kąpałyście się?
– Marion nie pływa – oznajmiła Sylvie.
– Czemu nie? – spytał, spoglądając na mnie.
Pewnie mogłam skłamać. Ale już wtedy potwornie się bałam, że jeśli to zrobię, ktoś dowie się prawdy. Bo przecież zawsze tak się dzieje i wtedy z reguły kończy się znacznie gorzej, niż gdyby od początku postawić na szczerość.
– Nie miałam okazji się nauczyć – wydusiłam pomimo suchości w ustach.
– Tom należy do klubu pływackiego. – Sylvie poinformowała mnie niemal z dumą. – Pływa w morzu.
Mnie jakoś nigdy do morza nie ciągnęło. Traktowałam je jako źródło nieustannego ruchu i szumu gdzieś na obrzeżach miasta. To, że jest – brzmiała moja filozofia – nie oznacza przecież, że muszę do niego wchodzić. Dotąd nieumiejętność pływania nie wydawała mi się czymś, czym warto zajmować myśli. Uświadomiłam sobie, że to będzie musiało się zmienić.
– Chciałabym się nauczyć – powiedziałam, próbując się uśmiechnąć.
– On cię nauczy, prawda, Tom? – wtrąciła Sylvie, patrząc mu wyzywająco w oczy.
Jej brat zadrżał, po czym sięgnął po ręcznik siostry i owinął się nim w pasie.
– Mógłbym – rzucił. Jedną dłonią zaczął niedbale przeczesywać włosy, jakby liczył, że w ten sposób zdoła je osuszyć. – Pożycz szylinga – zwrócił się do Sylvie.
– Gdzie Roy? – spytała.
Nigdy wcześniej nie słyszałam o tym chłopaku, ale Sylvie – sądząc po tym, jak porzuciwszy temat moich lekcji pływania, wyciągnęła szyję i zaczęła rozglądać się za plecami brata – była nim najwyraźniej żywo zainteresowana.
– Nurkuje. Pożycz szylinga.
– Co robicie potem?
– Nie twoja sprawa.
Otworzyła puderniczkę, przez chwilę przeglądała się w lusterku i w końcu stwierdziła cicho:
– Założę się, że idziecie do Spotted Dog.
Tom postąpił do przodu i w żartach zamierzył się na siostrę, która zrobiła płynny unik. Ręcznik zsunął mu się z bioder i znów musiałam odwrócić wzrok.
Zastanawiało mnie, co złego może być w chodzeniu do Spotted Dog, ale milczałam, nie chcąc wyjść na ignorantkę.
– Na pewno tam idziecie – mruknęła, po czym chwyciła ręcznik za róg i zrywając się na nogi, zaczęła skręcać go w sznur. Tom skoczył na nią, ale była szybsza. Koniec ręcznika wylądował z trzaskiem na jego piersi, pozostawiając wyraźny czerwony ślad; wtedy wydawało mi się, że pulsujący, ale dziś już nie jestem tego taka pewna. Tak czy inaczej, wyobrażasz to sobie, prawda? Nasz piękny chłopiec pokonany przez siostrzyczkę, ze śladem po miękkiej bawełnianej tkaninie na torsie.
Zobaczyłam rozbłysk złości w jego oczach i dostałam gęsiej skórki; nad kąpieliskiem przesuwał się cień przepływającej po niebie chmury i nagle zrobiło się chłodniej. Tom wbił wzrok w ziemię i przełknął ślinę. Sylvie zawahała się w oczekiwaniu na reakcję brata, a on zwinnym ruchem wyrwał jej ręcznik i zaczął machać nim na oślep, od czasu do czasu trafiając ją końcem, ale przeważnie chybiał. Moja przyjaciółka uchylała się i śmiała, a uderzona piszczała niby z bólu. Starał się być delikatny, Patricku, to było widać: poruszał się jak oferma i wymierzał celowo niezgrabne ciosy zwiniętym ręcznikiem, drocząc się z siostrą, pokazując jej, że potrafi bić mocniej i celniej – że mógłby porządnie przyłożyć.
– Ja mam szylinga – powiedziałam, wsunąwszy dłoń do kieszeni rozpinanego swetra. Moja ostatnia moneta; wyjęłam ją i pokazałam na dowód.
Tom przestał strzelać z ręcznika jak z bicza. Ciężko dyszał. Sylvie rozmasowywała ugodzony kark.
– Łobuz – mruknęła.
Jej brat wyciągnął rękę. Położyłam monetę na jego dłoni, koniuszkami palców muskając ciepłą skórę.
– Dzięki – rzucił i uśmiechnął się. Spojrzał na Sylvie. – Jesteś cała?
Odpowiedziała wzruszeniem ramion.
Kiedy odwrócił się do nas plecami, pokazała mu język.
W drodze do domu powąchałam dłoń, wciągając metaliczny zapach, i pomyślałam, że palce Toma pachną teraz moimi pieniędzmi.
Tuż przed pójściem do wojska Tom dał mi iskierkę nadziei, którą pielęgnowałam aż do jego powrotu, a nawet, szczerze mówiąc, dużo dłużej.
To było w grudniu – przyszłam do Sylvie na podwieczorek; rozumiesz chyba, dlaczego ona rzadko odwiedzała mnie w domu: miała własną sypialnię i przenośny gramofon oraz raczyła się vimto, natomiast ja dzieliłam pokój z Harrym i mogłam popijać co najwyżej herbatę. U Sylvie jadałyśmy świeże białe pieczywo z szynką w plasterkach i pomidorami z sosem majonezowym, a na deser mandarynki z puszki i mleko skondensowane. Jej ojciec miał sklepik przy promenadzie, w którym sprzedawał niecenzuralne pocztówki, lizaki, żelki i muszelkowe laleczki z kołnierzykami z suszonych wodorostów. Sklepik nazywał się Happy News, bo można było w nim kupić również gazety, czasopisma i owinięte w celofan co pikantniejsze pozycje książkowe. Sylvie powiedziała, że poza sezonem ojciec sprzedaje tygodniowo pięć egzemplarzy Kamasutry, a latem nawet trzy razy tyle. W tamtym czasie miałam zaledwie mgliste pojęcie o tej książce, wiedziałam tylko, że z jakichś nieznanych mi powodów jest zakazana, ale i tak udałam, że jestem pod wrażeniem, otworzyłam szeroko oczy i spytałam bezgłośnie: „Serio?”, na co Sylvie triumfalnie pokiwała głową.
Jadałyśmy w salonie, w którym bez ustanku towarzyszył nam śpiew papużki falistej należącej do matki Sylvie. Siadałyśmy na plastikowych krzesłach z metalowymi nogami, przy prostym stole bez obrusa. Matka Sylvie używała pomarańczowawej pomadki do ust i intensywnie pachnącego lawendowego mydła do rąk. Miała bardzo dużą nadwagę, co wydawało mi się dziwne, bo nigdy nie widziałam, by jadła cokolwiek poza sałatą i ogórkiem i piła coś innego niż czarną kawę. Nie chudła pomimo wyrzeczeń. Rysy jej twarzy ginęły pod tłustymi policzkami, a ogromny biust zawsze sterczał do przodu niczym dwie wielkie, dobrze ubite bezy na wystawie u cukiernika. Kiedy wiedziałam, że muszę przestać gapić się na Toma, który zwykle zajmował miejsce obok matki, wbijałam spojrzenie w obfity dekolt pani Burgess. Zdawałam sobie sprawę, że tam też nie powinnam się wpatrywać, ale lepsze to, niż zostać przyłapaną na pożeraniu wzrokiem jej syna. Byłam przekonana, że wychwytuję bijący od niego żar; jego odsłonięte przedramię spoczywało na blacie stołu i w moim przeświadczeniu emanowało ciepłem zdolnym ogrzać całe pomieszczenie. Czułam jego zapach (to nie była tylko zasługa bujnej wyobraźni, Patricku): pachniał – pamiętasz? – olejkiem do włosów, rzecz jasna – wtedy popularny był Vitalis – i sosnowym talkiem, którym, jak później odkryłam, posypywał się obficie pod pachami każdego ranka przed włożeniem koszuli. W tamtych czasach, jak zapewne sobie przypominasz, mężczyźni pokroju ojca Toma nie pochwalali używania talku. Dziś jest oczywiście zupełnie inaczej. Kiedy idąc do sklepu w Peacehaven, mijam młodych chłopców z fryzurami tak podobnymi do tej, którą wówczas nosił Tom – włosy przygładzone olejkiem, ułożone w rozmaite fantazyjne kształty – owiewa mnie sztuczny aromat ich perfum. Od tych chłopców bije zapach jak od mebli prosto z salonu. Tom pachniał inaczej – fascynująco; przed laty mężczyźni ukrywający woń własnego potu pod talkiem kojarzyli się podejrzanie, co bardzo mnie pociągało. Poza tym dostawało się dwa w jednym: maskującą świeżość talku, a pod nią, z bliska – ciepłą naturalność skóry.
Kiedy skończyliśmy kanapki, pani Burgess przyniosła brzoskwinie z puszki ułożone na różowych talerzykach. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu, a potem Tom starł słodki sok z ust i oznajmił:
– Byłem dziś w komisji poborowej i zgłosiłem się na ochotnika. Dzięki temu sam będę mógł wybrać, czym się zajmę. – Odsunął od siebie talerz i spojrzał ojcu prosto w oczy. – Zaczynam w przyszłym tygodniu.
Pan Burgess kiwnął głową, podniósł się z krzesła i wyciągnął rękę. Tom wstał od stołu i uścisnął ojcowską prawicę. Przeszło mi przez myśl, że chyba rzadko podają sobie dłonie; w każdym razie wyglądało to, jakby nigdy wcześniej tego nie robili. Mocno potrząsnęli splecionymi palcami, po czym obaj rozejrzeli się po pokoju, najwyraźniej zastanawiając się, co dalej.
– Zawsze musi mnie przebić – syknęła mi do ucha Sylvie.
– Co będziesz robił? – spytał pan Burgess, nadal stojąc i wpatrując się w syna.
Tom odchrząknął.
– Będę służył w korpusie aprowizacyjnym.
Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem, a Sylvie zachichotała pod nosem.
Pan Burgess nagle usiadł.
– To dopiero nowina, nieprawdaż? Może wypijemy za to, Jack? – zaproponowała jego żona niemal piskliwym głosem, który, miałam wrażenie, nieznacznie się załamał, gdy odsunęła krzesło i dodała: – Musimy się napić. Za taką wiadomość. – Wstając, trąciła filiżankę i rozlała resztki czarnej kawy, ta spłynęła po białym plastiku i zaczęła kapać na dywanik.
– Niezdarna krowa – mruknął pan Burgess.
Sylvie znów zachichotała.
Tom, który stał jak wryty, z nadal wyciągniętą dłonią, lecz nie ściskał już ojcowskiej ręki, ruszył matce na pomoc. Dotknął jej ramienia i zaoferował:
– Pójdę po ścierkę.
Kiedy wyszedł, pani Burgess powiodła spojrzeniem po siedzących przy stole, zatrzymując się na moment na każdej twarzy.
– Co my teraz poczniemy? – spytała. Odezwała się tak cicho, że nie zdziwiłabym się, gdybym tylko ja ją usłyszała. Milczeliśmy przez kilka chwil, aż w końcu pan Burgess westchnął i skomentował:
– Korpus aprowizacyjny to nie to samo co okopy nad Sommą, Beryl.
Pani Burgess zaszlochała i podążyła za synem.
Jej mąż nie powiedział nic więcej. Oczekiwanie na powrót Toma i jego matki umilała nam papużka swoimi niekończącymi się śpiewami. Słyszałam dolatujące z kuchni przyciszone głosy i wyobrażałam sobie, jak załamana wieścią o wyjeździe syna pani Burgess łka w jego ramionach.
Sylvie kopała mnie w krzesło, ale zamiast na nią spojrzeć, utkwiłam wzrok w ojcu Toma.
– Żołnierze przecież też muszą coś jeść, prawda? – powiedziałam spokojnym, neutralnym tonem, którym później posługiwałam się wielokrotnie, kiedy jakieś dziecko odszczekiwało mi w klasie albo gdy Tom oznajmiał, że w weekend wypada twoja kolej, Patricku. – Jestem pewna, że Tom będzie dobrym kucharzem.
Pan Burgess parsknął śmiechem, odsunął się od stołu i krzyknął w stronę drzwi prowadzących do kuchni:
– Dostanę coś do picia czy nie, na miłość boską?
Po chwili wrócił Tom, niosąc dwie butelki piwa. Ojciec wyrwał mu jedną z ręki, przystawił mu ją niemal do twarzy, rzucił: „Gratuluję, udało ci się wytrącić matkę z równowagi” i wyszedł z pokoju, ale wbrew moim oczekiwaniom, zamiast udać się do kuchni, by pocieszyć panią Burgess, skierował się na dwór, trzaskając za sobą drzwiami.
– Słyszałeś, co powiedziała Marion? – zaskrzeczała Sylvie, zabierając Tomowi drugą butelkę, którą zaczęła obracać w dłoniach.
– To nie dla ciebie – odparł Tom, chwytając z powrotem piwo.
– Marion powiedziała, że będziesz dobrym kucharzem.
Zwinnym ruchem nadgarstka otworzył butelkę – słychać było syk powietrza – po czym rzucił kapsel i otwieracz na stół, sięgnął po stojącą na kredensie szklankę i powoli nalał sobie gęstego ale.
– No cóż – mruknął, unosząc piwo na wysokość oczu; przyjrzał się uważnie brązowemu napojowi i dopiero wtedy wypił haust. – Ma rację. – Wytarł usta wierzchem dłoni i spojrzał prosto na mnie. – Dobrze, że jest w tym domu ktoś, kto ma choć odrobinę rozumu – stwierdził z szerokim uśmiechem. – Zdaje się, że miałem nauczyć cię pływać?
Wieczorem napisałam w czarnym notatniku w twardej oprawie: „Jego uśmiech jest jak księżyc w pełni. Tajemniczy. Obiecujący”. Pamiętam, że byłam bardzo zadowolona z tego, jak to ujęłam. Od tamtej pory codziennie zapełniałam stronice notatnika tęsknotą za Tomem. „Drogi Tomie” – pisałam. Albo czasem: „Najdroższy Tomie”, a nawet: „Kochany Tomie”, ale nie pozwalałam sobie na tę przyjemność zbyt często; przeważnie wystarczał mi widok jego imienia skreślonego moją ręką. Niewiele wtedy potrzebowałam do szczęścia. Bo kiedy zakochujesz się po raz pierwszy, naprawdę wystarczy ci imię. No, prawie.
Opisywałam wydarzenia w absurdalnie drobnych szczegółach, nie pomijałam błękitnych oczu i szkarłatnego nieba, za to chyba nigdy nie poruszałam tematu jego ciała, mimo że to przecież ono robiło na mnie największe wrażenie; pisałam, o ile dobrze sobie przypominam, o szlachetnym profilu jego nosa (który w rzeczywistości jest raczej płaski i wygląda jak rozgnieciony) oraz głębokim, basowym brzmieniu jego głosu. Sam więc widzisz, Patricku, że byłam typowa. Przewidywalna.
Przez prawie trzy lata przelewałam na papier całą swoją tęsknotę i wyczekiwałam dnia, w którym Tom wreszcie wróci do domu i nauczy mnie pływać.
Czy moje zauroczenie nie wydaje ci się lekko niemądre, Patricku? Być może nie. Podejrzewam, że lepiej niż ktokolwiek wiesz, czym jest pożądanie i to, jak rośnie w tobie, gdy nie możesz znaleźć dla niego ujścia. Za każdym razem gdy Tom przyjeżdżał na przepustkę, mijaliśmy się; zastanawiam się, czy nie robiłam tego celowo. Czekałam na jego powrót, odmawiałam sobie widoku prawdziwego Toma i zamiast tego pisałam o nim w notatniku – czy w ten sposób wyobrażałam sobie, że kocham go bardziej?
Pod nieobecność Toma uznałam, że najwyższy czas się zastanowić, kim chciałabym zostać. Pamiętam rozmowę z panią Monkton, wicedyrektorką naszej szkoły, jakoś pod koniec mojej nauki w liceum, krótko przed egzaminami. Zapytała mnie, jak wyobrażam sobie swoją przyszłość. Nalegano, byśmy zawsze miały plan, choć już wtedy wiedziałam, że to mrzonki, które miały sens tylko w szkole, bo poza murami nic z tego, do czego się przymierzałyśmy, nie miało szans się ziścić. Pani Monkton nosiła burzę kręconych, upstrzonych siwizną włosów, co było dość odważne jak na tamte czasy. Prawie na pewno była palaczką, bo jej skóra miała zielonkawy odcień, a wokół ust, które często wykrzywiały się w ironicznym uśmiechu, była sucha i ściągnięta. Siedząc w gabinecie pani Monkton, oznajmiłam, że chcę pracować jako nauczycielka. To był jedyny zawód, który przychodził mi do głowy; brzmiało to lepiej, niż gdybym powiedziała, że myślę o karierze sekretarki, ale też nie było czymś zupełnie niedorzecznym jak, dajmy na to, zamiar zostania powieściopisarką albo aktorką (o jednym i drugim w skrytości marzyłam).
Nie sądzę, bym wcześniej komukolwiek o tym mówiła.
W każdym razie pani Monkton obróciła w palcach pióro i zapytała:
– Skąd ten pomysł?
Zastanowiłam się. Nie mogłam odpowiedzieć: „Nie wiem, co innego mogłabym robić” ani: „No, męża to ja raczej nie znajdę”.
– Lubię szkołę, proszę pani – odparłam, jednocześnie uświadamiając sobie, że to prawda. Lubiłam regularność dzwonków, czyste tablice, zakurzone ławki pełne tajemnic, długie korytarze, na których tłoczyły się dziewczęta, smród terpentyny na zajęciach z plastyki, szelest przesuwanych fiszek w katalogu bibliotecznym. Nagle zobaczyłam siebie w eleganckiej tweedowej spódnicy, z włosami związanymi w schludny kok i wyobraziłam sobie, że stoję przed całą klasą, sprawiedliwą stanowczością zdobywając szacunek i sympatię uczniów. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, jak bardzo apodyktyczną osobą się stanę i do jakiego stopnia nauczanie zmieni moje życie. Często powtarzałeś, że przejawiam skłonność do dyrygowania ludźmi, i miałeś rację. W szkole to kwestia przetrwania: ty albo oni. Musisz bronić swego. Nie możesz się ugiąć. Dość szybko się o tym przekonałam.
Pani Monkton obdarzyła mnie jednym ze swoich krzywych uśmiechów.
– Z drugiej strony biurka wygląda to zupełnie inaczej – zauważyła. Zamilkła na chwilę. Odłożyła pióro, odwróciła się do okna i dodała, nie patrząc na mnie: – Nie chcę cię pozbawiać ambicji, Taylor, ale nauczanie wymaga wielkiego poświęcenia oraz niezwykle silnego charakteru. Wprawdzie nie można o tobie powiedzieć, że masz złe wyniki, niemniej widziałabym cię raczej w pracy biurowej. To nieco spokojniejsze zajęcie.
Wpatrywałam się w smużkę mleka na brzegu filiżanki ze stygnącą herbatą pani Monkton. Filiżanka była jedynym przedmiotem znajdującym się na biurku.
– Co myślą o tym twoi rodzice? – spytała, przenosząc spojrzenie z powrotem na mnie, po czym łypnęła na wiszący nad drzwiami zegar. – Czy są gotowi wesprzeć cię w tym śmiałym przedsięwzięciu?
Nie poruszałam z nimi tego tematu. Nie mogli uwierzyć nawet w to, że dostałam się do liceum; kiedy się dowiedzieli, ojciec zaczął narzekać, że mundurek na pewno będzie dużo kosztował, a matka siadła na sofie, ukryła twarz w dłoniach i załkała. Z początku ucieszyłam się, bo pomyślałam, że duma z moich osiągnięć wzruszyła ją do łez, ale ona wciąż szlochała, dlatego w końcu spytałam, czemu płacze.
– Teraz wszystko się zmieni – odparła. – Przez szkołę oddalisz się od nas.
A potem często się skarżyli, że zamiast rozmawiać z nimi, zbyt długo ślęczę nad książkami.
Spojrzałam na panią Monkton.
– Popierają mnie – oznajmiłam.