My policeman - Bethan Roberts - ebook + audiobook + książka

My policeman ebook i audiobook

Roberts Bethan

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Skandaliczna, ale niezwykle czuła historia miłosnego trójkąta.

Długo oczekiwana ekranizacja powieści z Harrym Stylesem i Emmą Corrin w rolach głównych.

 

Nadmorskie Brighton, Wielka Brytania, koniec lat 50. Młodziutka Marion po raz pierwszy widzi Toma, brata swojej przyjaciółki, i od tej chwili już wie, że tylko jego pokocha. Kiedy po kilku latach Tom wraca z wojska i zostaje policjantem, Marion, świeżo upieczona nauczycielka, jest zdeterminowana, by zdobyć jego serce. Wierzy, że jej miłość wystarczy im obojgu.

Pewnego dnia Tom poznaje zamożnego i wykształconego kustosza miejscowego muzeum sztuki, Patricka Hazlewooda, który wprowadza go w świat estetycznego wyrafinowania i miejskiego blichtru. Razem snują się po mieście, oglądają francuskie filmy, chodzą na koncerty i czytają poezję. Ale w czasach, gdy za „niemoralne związki” grozi wyrzucenie z pracy i kara więzienia, Tom decyduje się na ślub z Marion. Zaczyna prowadzić podwójne życie – z żoną i kochankiem, którzy muszą się nim dzielić. Do czasu, aż jedno z serc pęka.

 

 

„To historia stara jak świat, ale jeszcze nigdy nie została opowiedziana z taką intensywnością i pięknem”.

The New York Times

 

„Portret czasów, w których nietolerancja niszczyła ludzkie życie”.

Guardian

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 27 min

Lektor: Bethan Roberts
Oceny
4,0 (337 ocen)
122
124
61
21
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fausti_books

Całkiem niezła

Niecodzienna książka, daje do myślenia, ale jednocześnie straszliwie nudna. Na pewno nie dla każdego, nie rozkochuje od pierwszych stron, jednak coś w sobie ma.
10
Pan_Tinek

Nie oderwiesz się od lektury

Szokująca i dająca do myślenia. Dzięki niej docenisz czasy, w jakich żyjemy
10
Kebazia

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo bólu, dużo wrażliwości.
10
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe
10
Katarzyna4693

Nie oderwiesz się od lektury

Niezrozumiałym dla mnie jest brak tłumaczenia tytułu na język polski. Już od jakiegoś czasu chciałam przeczytać tę książkę i za każdym razem nie była dostepna na polskim rynku; szukałam pod 'mój policjant'... W audiobooku w paru miejscach brakuje kawałka tekstu z książki, a przynajmniej dwa razy treaść została zmieniona. Część audiobooka, która czytana jest przez lektorkę, jest źle zmontowana, w nieodpowiednich miejscach robione są pauzy przez co czytelnik wytrącał się rytmu. Historia sama w sobie świetna.
00

Popularność




Dla wszyst­kich mo­ich przy­ja­ciół z Bri­gh­ton,szcze­gól­nie dla Stu­ar­ta

I

Pe­ace­ha­ven, pa­ździer­nik 1999 roku

Za­sta­na­wia­łam się, czy za­cząć od słów: „Już nie pra­gnę cię za­bić” – bo to prze­cież praw­da – ale po­my­śla­łam, że uznasz je za zbyt me­lo­dra­ma­tycz­ne. Ni­g­dy nie prze­pa­da­łeś za tym to­nem, a nie chcia­ła­bym cię de­ner­wo­wać, nie te­raz, gdy je­steś w ta­kim sta­nie, być może u kre­su swo­je­go ży­cia.

Za­mie­rzam spi­sać wszyst­ko, aby to so­bie ja­koś po­ukła­dać. I sko­ro już po­sta­no­wi­łam po­czy­nić wy­zna­nie, nie mogę po­mi­nąć ani po­my­lić żad­nych szcze­gó­łów. Kie­dy sko­ńczę, Pa­tric­ku, prze­czy­tam ci to, co wy­szło spod mo­jej ręki, po­nie­waż te­raz nie mo­żesz mi od­po­wie­dzieć. Poza tym po­le­co­no mi mó­wić do cie­bie. Bez tego, stwier­dził le­karz, twój po­wrót do zdro­wia będzie bar­dzo utrud­nio­ny.

Nie­mal ca­łko­wi­cie stra­ci­łeś zdol­no­ść mowy i choć je­steś tu­taj, w moim domu, mu­si­my po­ro­zu­mie­wać się na pa­pie­rze. Uży­wa­my ob­raz­ków. Nie je­steś w sta­nie ar­ty­ku­ło­wać słów, ale mo­żesz wska­zy­wać po­trze­by: pić, to­a­le­ta, ka­nap­ka. Wiem, cze­go chcesz, za­nim twój pa­lec do­tknie kart­ki, a jed­nak cze­kam, aż to zro­bisz, bo wa­żne, byś był sa­mo­dziel­ny.

Dziw­ne uczu­cie, nie sądzisz? Że tym ra­zem to ja trzy­mam w ręku dłu­go­pis i pi­szę ten... Jak to na­zwie­my? Chy­ba nie dzien­nik, w ka­żdym ra­zie nie taki, jaki sam pro­wa­dzi­łeś. Nie­istot­ne. Li­czy się, że prze­le­wam my­śli na pa­pier, pod­czas gdy ty le­żysz w łó­żku i śle­dzisz ka­żdy mój ruch.

Ni­g­dy nie lu­bi­łeś tej części wy­brze­ża, na­zy­wa­łeś ją nad­mor­ski­mi przed­mie­ścia­mi, do­kąd ści­ąga­ją sta­rzy lu­dzie, by w ocze­ki­wa­niu na śmie­rć wpa­try­wać się w za­cho­dy sło­ńca. Czy tam­tej okrop­nej zimy w sze­śćdzie­si­ątym trze­cim nie okre­śla­no tych oko­lic, od­sło­ni­ętych, sa­mot­nych, sma­ga­nych wia­trem jak wszyst­kie naj­lep­sze bry­tyj­skie miej­sco­wo­ści wy­po­czyn­ko­we, mia­nem Sy­be­rii? Dziś nie jest tu aż tak po­nu­ro, nie­mniej wci­ąż wi­dać jed­na­ko­wo­ść – w Pe­ace­ha­ven wszyst­kie uli­ce wy­gląda­ją tak samo: skrom­ny par­te­ro­wy dom, funk­cjo­nal­ny ogró­dek, nie­wy­ra­źny wi­dok na mo­rze; przy­zna­ję, że od­naj­du­ję po­cie­chę w tej prze­wi­dy­wal­no­ści.

By­łam bar­dzo nie­chęt­na pla­nom Toma, by się tu­taj prze­pro­wa­dzić. Bo cze­mu ja, od za­wsze miesz­ka­jąca w Bri­gh­ton, mia­ła­bym się gnie­ździć na jed­nym pi­ętrze w bu­dyn­ku, któ­ry agent nie­ru­cho­mo­ści za­chwa­lał jako dom w sty­lu al­pej­skim? Dla­cze­go mia­ła­bym się go­dzić na wąskie prze­jścia mi­ędzy pó­łka­mi w miej­sco­wym skle­pie, odór sta­re­go ole­ju w Joe’s Piz­za i Ke­bab Ho­use, czte­ry za­kła­dy po­grze­bo­we, sklep zoo­lo­gicz­ny Ma­gia Zwie­rząt i pral­nię che­micz­ną, któ­rej pra­cow­ni­cy po­dob­no szko­li­li się w Lon­dy­nie? Cze­mu mia­ła­bym przy­sta­wać na ta­kie rze­czy, zna­jąc Bri­gh­ton, w któ­rym ka­wiar­nie są za­wsze pe­łne lu­dzi, w skle­pach znaj­dziesz wi­ęcej to­wa­rów, niż je­steś w sta­nie so­bie wy­obra­zić – i zde­cy­do­wa­nie wi­ęcej niż po­trze­bu­jesz – a molo jest sta­le roz­świe­tlo­ne, sta­le otwar­te i często bu­dzi lek­ką gro­zę?

Nie. Uzna­łam ten po­my­sł za okrop­ny. Ty zresz­tą po­my­śla­łbyś to samo. Co in­ne­go Tom – on był zde­cy­do­wa­ny osi­ąść na eme­ry­tu­rze w ja­ki­mś spo­koj­niej­szym, cich­szym, rze­ko­mo bez­piecz­niej­szym miej­scu. Sądzę, że po części miał do­syć oto­cze­nia przy­po­mi­na­jące­go mu o daw­nych re­wi­rach, daw­nym za­bie­ga­niu. Trze­ba przy­znać, że jed­ną z rze­czy, z któ­ry­mi bun­ga­low w Pe­ace­ha­ven zde­cy­do­wa­nie się nie ko­ja­rzy, jest wła­śnie za­bie­ga­nie. W ogó­le ja­ka­kol­wiek ak­tyw­no­ść. Tra­fi­li­śmy tam, gdzie przed wpół do dzie­si­ątej rano i po wpół do dzie­si­ątej wie­czo­rem nie uświad­czysz na uli­cach ży­we­go du­cha, je­śli nie li­czyć garst­ki na­sto­lat­ków po­pa­la­jących przed piz­ze­rią. Miesz­ka­my w sto­jącym dwa kro­ki od przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go i skle­pu bun­ga­lo­wie (ni­jak nie na­zwa­łbyś go do­mem w sty­lu al­pej­skim, ni­jak) z dwie­ma sy­pial­nia­mi, dłu­gim traw­ni­kiem do po­dzi­wia­nia, su­szar­ką ogro­do­wą i trze­ma bu­dyn­ka­mi na dzia­łce: szo­pą, ga­ra­żem i szklar­nią. Jed­ną z jego nie­wie­lu za­let jest wi­dok na mo­rze, rze­czy­wi­ście nie­wy­ra­źny – wodę mo­żna do­strzec z bocz­ne­go okna w sy­pial­ni, któ­rą ci od­da­łam. Usta­wi­łam łó­żko tak, byś mógł do woli spo­glądać na fale. Da­łam ci to wszyst­ko, Pa­tric­ku, cho­ciaż Tom i ja ni­g­dy do­tąd nie mie­li­śmy wła­sne­go wi­do­ku. Ze swo­je­go miesz­ka­nia przy Chi­che­ster Ter­ra­ce, wy­ko­ńczo­ne­go w sty­lu re­gen­cji, mo­głeś się roz­ko­szo­wać mo­rzem ka­żde­go dnia. Bar­dzo do­brze pa­mi­ętam, jak wy­glądał kra­jo­braz za two­im oknem, mimo że rzad­ko cię od­wie­dza­łam: tory ko­lej­ki wąsko­to­ro­wej, ogro­dy Duke’s Mo­und, fa­lo­chron z bia­łą grzy­wą w wietrz­ne dni, no i, rzecz ja­sna, mo­rze – za­wsze inne, za­wsze nie­zmien­ne. W na­szym seg­men­cie przy Is­lin­gword Stre­et wi­dzie­li­śmy z To­mem je­dy­nie wła­sne od­bi­cie w szy­bach sąsia­dów. Co nie zmie­nia fak­tu, że nie pa­li­łam się do wy­pro­wadz­ki stam­tąd.

Po­dej­rze­wam, że gdy przed ty­go­dniem przy­je­cha­łeś tu ze szpi­ta­la, kie­dy Tom wy­jął cię z sa­mo­cho­du i po­sa­dził na wóz­ku, zo­ba­czy­łeś do­kład­nie to samo co ja: brązo­wą re­gu­lar­no­ść tyn­ku ka­mycz­ko­we­go, nie­wia­ry­god­ną gład­ko­ść pla­sti­ko­wych po­dwój­nych drzwi, sta­ran­nie przy­ci­ęty igla­sty ży­wo­płot – i to wszyst­ko wy­wo­ła­ło prze­ra­że­nie w two­im ser­cu, tak jak w moim. Do tego na­zwa: Pod So­sna­mi. Ja­kże mało ory­gi­nal­na i nie­pa­su­jąca. Za­pew­ne po­czu­łeś zim­ny pot na kar­ku i na­gle ko­szu­la za­częła cię krępo­wać. Tom pchał twój wó­zek chod­ni­kiem od stro­ny we­jścia i mu­sia­łeś za­uwa­żyć, że ka­żda pły­ta jest do­sko­na­le pro­por­cjo­nal­nym kwa­dra­tem z ró­żo­wa­wo-sza­re­go be­to­nu. Gdy wsu­nęłam klucz do zam­ka, prze­kręci­łam go i po­wie­dzia­łam: „Wi­ta­my!”, splo­tłeś przy­wi­ędłe dło­nie i wy­krzy­wi­łeś usta w coś na kszta­łt uśmie­chu.

Prze­kra­cza­jąc próg wy­ta­pe­to­wa­ne­go na be­żo­wo przed­po­ko­ju, z pew­no­ścią po­czu­łeś za­pach wy­bie­la­cza, któ­re­go uży­łam, przy­go­to­wu­jąc dom na twój po­byt, i wy­chwy­ci­łeś prze­bi­ja­jącą woń Wal­te­ra, na­sze­go bor­der col­lie. Lek­ko po­ki­wa­łeś gło­wą na wi­dok opra­wio­ne­go zdjęcia z na­sze­go ślu­bu. Tom w tym wspa­nia­łym gar­ni­tu­rze od Co­bleya, za któ­ry za­pła­ci­łeś, a ja w sztyw­nym we­lo­nie. Usie­dli­śmy w sa­lo­nie, Tom i ja, na no­wej brązo­wej, ak­sa­mit­nej ka­na­pie, ku­pio­nej za pie­ni­ądze z od­pra­wy eme­ry­tal­nej Toma, i wsłu­cha­li­śmy się w py­ka­jąco-ty­ka­jącą mu­zy­kę rur cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia. Wal­ter zia­jał u stóp swe­go pana. Na­gle Tom po­wie­dział:

– Ma­rion się tobą zaj­mie. – Zo­ba­czy­łam two­ją minę, gry­mas będący re­ak­cją na po­śpiech Toma, któ­ry pra­gnął wy­jść stąd jak naj­prędzej. I wi­dzia­łam, jak wbi­łeś wzrok w fi­ran­kę, kie­dy prze­sze­dł przez po­kój, do­da­jąc: – Mam spra­wy do za­ła­twie­nia.

Pies ru­szył za nim. Usły­sze­li­śmy w przed­po­ko­ju kro­ki Toma, po­tem sze­lest płasz­cza, gdy zdej­mo­wał go z wie­sza­ka, i brzęk klu­czy, kie­dy upew­niał się, że na­dal spo­czy­wa­ją w kie­sze­ni. Ci­cho na­ka­zał Wal­te­ro­wi zo­stać, po czym otwo­rzył po­dwój­ne drzwi i wy­sze­dł, a do nas do­ta­rł je­dy­nie po­świst po­wie­trza. Kie­dy znów na cie­bie spoj­rza­łam, two­je le­żące nie­mal bez­wład­nie na ko­ści­stych ko­la­nach dło­nie trzęsły się. Czy po­my­śla­łeś wte­dy, że ina­czej so­bie wy­obra­ża­łeś tę chwi­lę, gdy w ko­ńcu znaj­dziesz się w jego domu?

Czter­dzie­ści osiem lat. O tyle mu­szę się cof­nąć. Do dnia, w któ­rym po­zna­łam Toma. Choć kto wie, czy nie po­win­nam si­ęgnąć da­lej.

Był wte­dy taki opa­no­wa­ny. I to imię: Tom. Moc­ne, bez­pre­ten­sjo­nal­ne, ale nie­wy­klu­cza­jące wra­żli­wo­ści. Ża­den Bill, Reg, Les albo Tony. Zwra­ca­łeś się do nie­go „Tho­ma­sie”? Ja cza­sem chcia­łam. I by­wa­ły chwi­le, kie­dy mia­łam ocho­tę na­zy­wać go „Tom­mym”. Być może ten pi­ęk­ny mło­dy mężczy­zna o sze­ro­kich ra­mio­nach i kręco­nych ciem­no­blond wło­sach sły­szał to z two­ich ust.

Zna­łam jego sio­strę z li­ceum. Gdy by­ły­śmy w dru­giej kla­sie, któ­re­goś dnia po­de­szła do mnie na ko­ry­ta­rzu i po­wie­dzia­ła:

– Tak so­bie po­my­śla­łam, że wy­da­jesz się w po­rząd­ku, więc... może by­śmy się za­przy­ja­źni­ły?

Do­tąd obie ży­ły­śmy same we wła­snych świa­tach, skon­ster­no­wa­ne szkol­ny­mi kon­we­nan­sa­mi, roz­brzmie­wa­jący­mi echem sa­la­mi lek­cyj­ny­mi i ury­wa­ny­mi gło­sa­mi in­nych dziew­cząt. Od tam­tej pory da­wa­łam Sy­lvie prze­pi­sy­wać pra­ce do­mo­we, a ona pusz­cza­ła mi swo­je pły­ty: Nat King Cole’a, Pat­ti Page, Per­ry’ego Como. Ra­zem nu­ci­ły­śmy pod no­sem Some en­chan­ted eve­ning you may see a stran­ger, cze­ka­jąc na swo­ją ko­lej, żeby sko­czyć przez ko­zła, i prze­pusz­cza­jąc wszyst­kie po­zo­sta­łe dziew­czy­ny. Nie prze­pa­da­ły­śmy za wu­efem. Lu­bi­łam za to cho­dzić do Sy­lvie, bo ona po­sia­da­ła ró­żne rze­czy, a jej mat­ka nie mia­ła nic prze­ciw­ko, by cór­ka no­si­ła fry­zu­rę zbyt po­wa­żną jak na swój wiek; zresz­tą chy­ba na­wet sama po­ma­ga­ła jej ukła­dać grzyw­kę w nie­dzi­siej­szy skręco­ny ko­smyk. Ja w tam­tym cza­sie wci­ąż za­pla­ta­łam swo­je rude wło­sy w gru­by, opa­da­jący na ple­cy war­kocz. Gdy w domu zda­rzy­ło mi się stra­cić pa­no­wa­nie nad sobą – pa­mi­ętam, że raz moc­no przy­trza­snęłam drzwia­mi gło­wę mo­je­go bra­ta Fre­da – oj­ciec spo­glądał na mat­kę i mó­wił:

– To przez tę ry­żo­ść. – Bo ko­lor wło­sów odzie­dzi­czy­łam po niej.

O ile do­brze pa­mi­ętam, Pa­tric­ku, kie­dyś na­wet prze­zwa­łeś mnie „Ru­dym Hu­ra­ga­nem”. By­łam już wte­dy na eta­pie upodo­ba­nia do wła­snej ru­do­ści, ale za­wsze po­strze­ga­łam ją jako sa­mo­spe­łnia­jącą się prze­po­wied­nię: ocze­ki­wa­no po mnie, że będę wy­bu­cho­wa, dla­te­go je­śli czu­łam, że wzbie­ra we mnie zło­ść, nie po­wstrzy­my­wa­łam jej. Nie ro­bi­łam tego, rzecz ja­sna, zbyt często, ale od cza­su do cza­su zda­rza­ło mi się trza­snąć drzwia­mi albo rzu­cić ja­ki­mś na­czy­niem. Raz sprząta­łam w domu tak na­bu­zo­wa­na, że od­ku­rza­czem po­ła­ma­łam li­stwę przy­po­dło­go­wą.

Kie­dy Sy­lvie po raz pierw­szy za­pro­si­ła mnie do swo­je­go domu w Pat­cham, po­wi­ta­ła mnie w brzo­skwi­nio­wej apasz­ce, któ­rej za­pra­gnęłam, gdy tyl­ko ją uj­rza­łam. W sa­lo­nie ro­dzi­ce mo­jej przy­ja­ció­łki mie­li wy­so­ki ba­rek ze szkla­ny­mi drzwicz­ka­mi po­ma­lo­wa­ny­mi w czar­ne gwiazd­ki.

– To wszyst­ko na raty – sko­men­to­wa­ła iro­nicz­nie Sy­lvie i za­pro­wa­dzi­ła mnie na górę. Po­zwo­li­ła mi za­ło­żyć apasz­kę i po­chwa­li­ła się ko­lo­ro­wy­mi bu­te­lecz­ka­mi z la­kie­ra­mi do pa­znok­ci; gdy otwo­rzy­ła jed­ną z nich, po­czu­łam słod­ki, lan­dryn­ko­wy za­pach. Przy­sia­dłam na sta­ran­nie za­ście­lo­nym łó­żku, wy­bra­łam ciem­ny fio­let i przy­stąpi­łam do ma­lo­wa­nia sze­ro­kich, ob­gry­zio­nych pa­znok­ci Sy­lvie, a kie­dy sko­ńczy­łam, unio­słam jej dłoń i za­częłam de­li­kat­nie dmu­chać. Po­tem zbli­ży­łam jej kciuk do ust i prze­su­nęłam gór­ną war­gą po gład­kiej po­wierzch­ni, chcąc spraw­dzić, czy już wy­schła.

– Co ro­bisz? – Wy­bu­chła pi­skli­wym śmie­chem.

Pu­ści­łam jej rękę, któ­ra opa­dła na moje ko­la­na. Po­de­szła do mnie Czar­nul­ka, kot­ka Sy­lvie, i za­częła ocie­rać się o nogi.

– Prze­pra­szam – wy­bąka­łam.

Czar­nul­ka prze­ci­ągnęła się, a kie­dy nie za­re­ago­wa­łam, znie­cier­pli­wio­na przy­kle­iła mi się do ko­stek. Na­chy­li­łam się, żeby po­dra­pać ją za usza­mi, i kie­dy to ro­bi­łam, drzwi do po­ko­ju Sy­lvie otwo­rzy­ły się.

– Wyj­dź – rzu­ci­ła moja przy­ja­ció­łka znu­dzo­nym gło­sem. Prze­stra­szy­łam się, że mówi do mnie, i szyb­ko wy­pro­sto­wa­łam ple­cy, ale jej gniew­ne spoj­rze­nie było utkwio­ne w kimś za mną. Od­wró­ci­łam się i zo­ba­czy­łam go. Od­ru­cho­wo do­tknęłam dło­nią je­dwab­nej apasz­ki.

– Wyj­dź, Tom – po­wtó­rzy­ła Sy­lvie to­nem, z któ­re­go wy­ni­ka­ło, że po­go­dzi­ła się ze swo­ją rolą w tym przed­sta­wie­niu.

Stał opar­ty o drzwi. Pod­wi­ni­ęte do łok­ci ręka­wy ko­szu­li od­sła­nia­ły sub­tel­ną rze­źbę mi­ęśni jego przed­ra­mion, cze­go nie omiesz­ka­łam za­uwa­żyć. Nie mógł mieć wi­ęcej niż pi­ęt­na­ście lat – był za­le­d­wie rok star­szy ode mnie, a wy­glądał tak bar­dzo męsko: sze­ro­ki w ba­rach, ciem­ne wgłębie­nie w dol­nej części szyi i bli­zna na pod­bród­ku – nie­wiel­kie wgnie­ce­nie, któ­re przy­po­mi­na­ło od­cisk pal­ca w pla­ste­li­nie. Uśmie­chał się szy­der­czo i już wte­dy wie­dzia­łam, że robi to ce­lo­wo, bo uwa­ża, że dzi­ęki temu roz­ta­cza wo­kół sie­bie aurę Ted­dy boya. Wpa­try­wał się we mnie tymi swo­imi ma­ły­mi, głębo­ko osa­dzo­ny­mi nie­bie­ski­mi ocza­mi tak in­ten­syw­nie, że aż ob­la­łam się ru­mie­ńcem, po­chy­li­łam się, po­now­nie wsu­nęłam pal­ce w za­ku­rzo­ną sie­rść za usza­mi Czar­nul­ki i wbi­łam wzrok w podło­gę.

– Tom! Wy­no­cha! – Sy­lvie pod­nio­sła głos. Usły­sza­łam trza­śni­ęcie drzwia­mi.

Do­my­ślasz się, Pa­tric­ku, że mu­sia­ło mi­nąć do­bre kil­ka mi­nut, za­nim wzi­ęłam się w ga­rść na tyle, by w ko­ńcu prze­stać pie­ścić kot­kę i znów po­pa­trzeć na przy­ja­ció­łkę.

Po tym wy­da­rze­niu sta­ra­łam się pie­lęgno­wać przy­ja­źń z Sy­lvie. Cza­sem wy­sia­da­łam z au­to­bu­su na przy­stan­ku w Pat­cham, prze­cho­dzi­łam pod jej bli­źnia­kiem i zer­ka­łam w ja­sne okna, wma­wia­jąc so­bie, że chcę ją zo­ba­czyć, pod­czas gdy tak na­praw­dę całe moje cia­ło na­pi­na­ło się jak stru­na na samą myśl, że w ka­żdej chwi­li mógł zja­wić się Tom. Raz przy­sia­dłam na mur­ku tuż za ro­giem i cze­ka­łam do zmierz­chu, aż stra­ci­łam czu­cie w pal­cach we wszyst­kich ko­ńczy­nach. Wy­słu­cha­łam kon­cer­tu ko­sów, prze­si­ąkłam wil­go­cią zbie­ra­jącą się w ży­wo­pło­cie za mo­imi ple­ca­mi – i do­pie­ro wte­dy po­sta­no­wi­łam iść na au­to­bus do domu.

*

Mat­ka często spo­gląda­ła za okno. Kie­dy go­to­wa­ła, na­chy­la­ła się nad ku­chen­ką i zer­ka­ła przez wąską szyb­kę w drzwiach pro­wa­dzących na po­dwór­ko. Mia­łam wra­że­nie, że nie ro­bi­ła nic in­ne­go poza przy­go­to­wy­wa­niem gęste­go sosu i ga­pie­niem się przez okno. Mie­sza­ła go w nie­sko­ńczo­no­ść, prze­su­wa­jąc ży­la­ste ka­wa­łki mi­ęsa po dnie ron­dla. Sos miał me­ta­licz­ny smak i był grud­ko­wa­ty, co zu­pe­łnie nie prze­szka­dza­ło ta­cie i moim bra­ciom, któ­rzy na­kła­da­li so­bie ko­pia­ste por­cje. Sosu było tyle, że aż zli­zy­wa­li go z pal­ców i wy­dłu­by­wa­li spod pa­znok­ci, pod­czas gdy mama pa­li­ła, cze­ka­jąc, kie­dy będzie mo­gła po­zmy­wać.

Mama i tata bez prze­rwy się ca­ło­wa­li. Ja­ki­mś spo­so­bem wci­ska­li się do nie­wiel­kiej po­my­wal­ni i spla­ta­li ze sobą. Tata kła­dł sil­ną dłoń na kar­ku mamy, a ona obej­mo­wa­ła go wpół i moc­no przy­ci­ska­ła do sie­bie. Nie było to dla mnie nic nie­zwy­kłe­go, przy­zwy­cza­jo­na do tego wi­do­ku sia­da­łam przy ku­chen­nym sto­le na­kry­tym prążko­wa­nym ob­ru­sem, kart­ko­wa­łam któ­ryś z nu­me­rów spe­cjal­nych „Pic­tu­re­go­er”, wspie­ra­łam bro­dę na ręce i cze­ka­łam, aż sko­ńczą. Naj­dziw­niej­sze, że choć za­wsze ca­ło­wa­li się z ta­kim za­pa­mi­ęta­niem, ni­g­dy tak na­praw­dę zbyt wie­le nie roz­ma­wia­li. Po­ro­zu­mie­wa­li się za na­szym po­śred­nic­twem: „Będziesz mu­sia­ła spy­tać o to ojca” albo: „A co na to two­ja mat­ka?”. Fred, Har­ry i ja sie­dzie­li­śmy przy sto­le, tata z nami, z no­sem w „Ga­zet­te”, mama osob­no, przy oknie, pa­ląc. Nie przy­po­mi­nam so­bie, by kie­dy­kol­wiek ja­da­ła z nami po­si­łki, je­śli nie li­czyć nie­dziel, kie­dy od­wie­dzał nas dzia­dek Tay­lor, oj­ciec taty. Na­zy­wał tatę chłop­cem i przez cały obiad kar­mił swo­je­go sie­dzące­go pod krze­słem pło­wie­jące­go we­stie. Po po­si­łku mama szyb­ko wsta­wa­ła, znów za­pa­la­ła pa­pie­ro­sa, po czym zbie­ra­ła brud­ne ta­le­rze i sztu­ćce, wy­no­si­ła je do po­my­wal­ni i gło­śno stu­ka­ła nimi w zle­wie. Przy­wo­ły­wa­ła mnie do sie­bie, za­kła­da­ła mi je­den ze swo­ich far­tu­chów – był za dłu­gi, więc mu­sia­ła go pod­kła­dać u góry – za­wi­ązy­wa­ła go w pa­sie i wy­zna­cza­ła mi sta­no­wi­sko przy su­szar­ce do na­czyń. Pró­bo­wa­łam na­chy­lać się nad zle­wem tak jak ona. Cza­sem, gdy wy­cho­dzi­ła, spo­gląda­łam za okno i sta­ra­łam się wy­obra­zić so­bie, o czym mo­gła my­śleć, pa­trząc na na­szą szo­pę ze spa­dzi­stym da­chem, na za­go­nek wy­bu­ja­łej bruk­sel­ki taty, na mały kwa­drat nie­ba po­nad do­mem sąsia­dów.

La­tem Sy­lvie i ja często cho­dzi­ły­śmy na kąpie­li­sko w Black Rock. Naj­chęt­niej nie wy­da­wa­ła­bym pie­ni­ędzy i po pro­stu sie­dzia­ła na pla­ży, ale Sy­lvie się upie­ra­ła; za­le­ża­ło jej, bo na kąpie­li­sku mo­gła flir­to­wać z chło­pa­ka­mi. W szko­le ni­g­dy nie na­rze­ka­ła na brak ad­o­ra­to­rów, lecz mną ra­czej nikt się nie in­te­re­so­wał. Nie po­wiem, żeby per­spek­ty­wa przy­gląda­nia się, jak fa­ce­ci po­że­ra­ją moją przy­ja­ció­łkę wzro­kiem, na­pa­wa­ła mnie ja­ki­mś szcze­gól­nym en­tu­zja­zmem, ale lśni­ące okna, ośle­pia­jący bia­ły be­ton i pi­ęk­ne pa­sia­ste le­ża­ki ku­si­ły tak bar­dzo, że zwy­kle pod­da­wa­łam się ich uro­ko­wi, uisz­cza­łam dzie­wi­ęć cen­tów opła­ty za wstęp i ra­zem z Sy­lvie prze­cho­dzi­łam przez bram­kę, by za­jąć miej­sce nad ba­se­nem.

Pa­mi­ętam zwłasz­cza jed­no po­po­łud­nie. Obie mia­ły­śmy wte­dy po sie­dem­na­ście lat. Moja przy­ja­ció­łka no­si­ła na kąpie­li­sku żó­łto-zie­lo­ny dwu­częścio­wy strój, a ja czer­wo­ny ko­stium, któ­ry był na mnie za mały, przez co bez prze­rwy mu­sia­łam po­pra­wiać ra­mi­ącz­ka i ob­ci­ągać no­gaw­ki. Sy­lvie mia­ła im­po­nu­jące pier­si i wąską ta­lię, na­to­miast moje cia­ło na­dal przy­po­mi­na­ło wąski pro­sto­kąt z do­dat­ko­wym tłusz­czy­kiem na bio­drach. Ob­ci­na­łam wło­sy rów­no, bez udziw­nień, z cze­go by­łam za­do­wo­lo­na, ale prze­szka­dzał mi mój zbyt wy­so­ki wzrost. Oj­ciec po­wta­rzał, że­bym się nie gar­bi­ła – i za­ra­zem sta­le ra­dził mi no­sić buty na pła­skim ob­ca­sie.

– Ża­den mężczy­zna nie chce, by ko­bie­ta pa­trzy­ła na nie­go z góry – ma­wiał. – Mam ra­cję, Phyl­lis?

Mama uśmie­cha­ła się i nie od­po­wia­da­ła.

W szko­le upar­cie wy­bie­ra­no mnie do dru­ży­ny net­bal­lu, ale na bo­isku by­łam bez­na­dziej­na. Sta­łam z boku i uda­wa­łam, że cze­kam na po­da­nie. To jed­nak ni­g­dy nie na­stępo­wa­ło, dla­te­go przez wi­ęk­szo­ść cza­su, żeby się nie nu­dzić, ob­ser­wo­wa­łam chłop­ców, któ­rzy gra­li w rug­by za ogro­dze­niem. Ich gło­sy tak bar­dzo ró­żni­ły się od na­szych – były głębo­kie i sil­ne, prze­pe­łnio­ne pew­no­ścią sie­bie ko­goś, kto już daw­no wie, jak będą wy­gląda­ły ko­lej­ne eta­py jego ży­cia. Oxford. Cam­brid­ge. Pa­le­stra. To była pry­wat­na szko­ła, taka jak two­ja, Pa­tric­ku. Jej ucznio­wie wy­da­wa­li mi się o nie­bo przy­stoj­niej­si od tych w moim oto­cze­niu, no­si­li świet­nie skro­jo­ne ma­ry­nar­ki, cho­dzi­li z ręka­mi w kie­sze­niach, a ich dłu­gie grzyw­ki opa­da­ły im na czo­ła. Tym­cza­sem wi­ęk­szo­ści zna­nych mi chłop­ców (nie było ich zbyt wie­lu) bra­ko­wa­ło choć odro­bi­ny za­gad­ko­wo­ści i sub­tel­no­ści; na­rzu­ca­li się dziew­czy­nom, nie dba­jąc o fi­ne­zję, mo­żna było w nich czy­tać jak w otwar­tej ksi­ędze. Zresz­tą nie to, że­bym kie­dy­kol­wiek mia­ła oka­zję roz­ma­wiać z tymi z grzyw­ka­mi. Ty też cho­dzi­łeś do pry­wat­nej szko­ły, praw­da? Ale ni­g­dy taki nie by­łeś. Nie po­tra­fi­łeś się od­na­le­źć. Tak jak ja. Od razu to zro­zu­mia­łam.

Nie było wy­star­cza­jąco cie­pło na kąpiel – od mo­rza wiał wzma­ga­jący się chłod­ny wiatr – ale przy­naj­mniej świe­ci­ło sło­ńce. Po­ło­ży­ły­śmy się na ręcz­ni­kach. Nie zdjęłam spód­nicz­ki za­sła­nia­jącej dół ko­stiu­mu. Sy­lvie uło­ży­ła swo­je rze­czy w schlud­nym rząd­ku: grze­bień, pu­der­nicz­ka, roz­pi­na­ny swe­ter. Usia­dła i mru­żąc oczy, przyj­rza­ła się tłu­mom na za­la­nym sło­ńcem ta­ra­sie. Jej usta sta­le zda­wa­ły się ukła­dać w od­wró­co­ny uśmiech, jak­by spe­cjal­nie nada­no im taki pro­fil. Za­mknęłam oczy. Na we­wnętrz­nej stro­nie mo­ich po­wiek za­ta­ńczy­ły ró­żo­wa­we abs­trak­cyj­ne kszta­łty. Sy­lvie wes­tchnęła i ci­cho od­chrząk­nęła. Wie­dzia­łam, że chce po­roz­ma­wiać, po­ka­zać mi, kto zja­wił się na kąpie­li­sku, kto co robi i z kim, po­chwa­lić się, że zna tego czy tam­te­go chło­pa­ka... Ale ja mia­łam ocho­tę je­dy­nie chło­nąć cie­pło i le­żąc w po­po­łu­dnio­wym bla­sku, za­zna­wać tego roz­kosz­ne­go po­czu­cia od­da­le­nia.

W ko­ńcu pra­wie mi się to uda­ło. Mia­łam wra­że­nie, jak­by krew w ży­łach za­częła mi wol­niej pły­nąć, a ko­ńczy­ny zro­bi­ły się jak z waty. Nie prze­szka­dzał mi tu­pot mo­krych stóp ani pla­śni­ęcia, z któ­ry­mi chłop­cy wpa­da­li do wody po sko­ku z tram­po­li­ny, i choć czu­łam, jak sło­ńce pali mi ra­mio­na, trwa­łam w bez­ru­chu na wil­got­nej be­to­no­wej po­wierzch­ni, wdy­cha­jąc jej kre­do­wy za­pach, wy­mie­sza­ny z wo­nią zim­ne­go chlo­ru, raz po raz do­bie­ga­jącą od osób wy­cho­dzących z ba­se­nu.

Na­gle na mój po­li­czek pa­dło coś chłod­ne­go i mo­kre­go. Pod­nio­słam po­wie­ki, ale w pierw­szej chwi­li zo­ba­czy­łam je­dy­nie bia­ły ośle­pia­jący blask nie­ba. Za­mru­ga­łam i do­strze­głam ry­su­jący się ja­skra­wo­ró­żo­wą kre­ską kon­tur czy­je­jś po­sta­ci. Za­mru­ga­łam jesz­cze raz, usły­sza­łam głos Sy­lvie, w któ­rym roz­dra­żnie­nie mie­sza­ło się z za­do­wo­le­niem: „A ty co tu ro­bisz?” – i już wie­dzia­łam, kto to taki.

Wspa­rłam się na łok­ciach, a po­tem usia­dłam, osła­nia­jąc oczy dło­nią i w po­śpie­chu wy­cie­ra­jąc pot z gór­nej war­gi.

Stał nad nami, ple­ca­mi do sło­ńca, i uśmie­chał się do Sy­lvie.

– Ka­piesz na nas! – po­wie­dzia­ła, strze­pu­jąc z ra­mion wy­ima­gi­no­wa­ne kro­pel­ki.

Oczy­wi­ście nie­jed­no­krot­nie wi­dy­wa­łam i po­dzi­wia­łam Toma u Sy­lvie, ale do­pie­ro te­raz po raz pierw­szy mia­łam oka­zję uj­rzeć jego od­sło­ni­ęte cia­ło. Pró­bo­wa­łam od­wró­cić wzrok, Pa­tric­ku. Sta­ra­łam się nie pa­trzeć na łez­kę wody po­wo­li spły­wa­jącą mu z szyi w stro­nę pęp­ka ani na kle­jące się do kar­ku ko­smy­ki mo­krych wło­sów. Ale sam wiesz, jak trud­no ode­rwać spoj­rze­nie od cze­goś, cze­go się pra­gnie. Spu­ści­łam więc wzrok i sku­pi­łam się na jego łyd­kach oraz po­ra­sta­jącym skó­rę po­ły­sku­jącym blond mesz­ku. Po­pra­wi­łam ra­mi­ącz­ka swo­je­go jed­no­częścio­we­go ko­stiu­mu kąpie­lo­we­go.

– Cze­go chcesz, Tom? – ode­zwa­ła się po­now­nie Sy­lvie, okra­sza­jąc py­ta­nie prze­sad­nie te­atral­nym wes­tchnie­niem.

Po­pa­trzył na nas obie, su­chu­te­ńkie i spie­czo­ne.

– Nie kąpa­ły­ście się?

– Ma­rion nie pły­wa – oznaj­mi­ła Sy­lvie.

– Cze­mu nie? – spy­tał, spo­gląda­jąc na mnie.

Pew­nie mo­głam skła­mać. Ale już wte­dy po­twor­nie się ba­łam, że je­śli to zro­bię, ktoś do­wie się praw­dy. Bo prze­cież za­wsze tak się dzie­je i wte­dy z re­gu­ły ko­ńczy się znacz­nie go­rzej, niż gdy­by od po­cząt­ku po­sta­wić na szcze­ro­ść.

– Nie mia­łam oka­zji się na­uczyć – wy­du­si­łam po­mi­mo su­cho­ści w ustach.

– Tom na­le­ży do klu­bu pły­wac­kie­go. – Sy­lvie po­in­for­mo­wa­ła mnie nie­mal z dumą. – Pły­wa w mo­rzu.

Mnie ja­koś ni­g­dy do mo­rza nie ci­ągnęło. Trak­to­wa­łam je jako źró­dło nie­ustan­ne­go ru­chu i szu­mu gdzieś na obrze­żach mia­sta. To, że jest – brzmia­ła moja fi­lo­zo­fia – nie ozna­cza prze­cież, że mu­szę do nie­go wcho­dzić. Do­tąd nie­umie­jęt­no­ść pły­wa­nia nie wy­da­wa­ła mi się czy­mś, czym war­to zaj­mo­wać my­śli. Uświa­do­mi­łam so­bie, że to będzie mu­sia­ło się zmie­nić.

– Chcia­ła­bym się na­uczyć – po­wie­dzia­łam, pró­bu­jąc się uśmiech­nąć.

– On cię na­uczy, praw­da, Tom? – wtrąci­ła Sy­lvie, pa­trząc mu wy­zy­wa­jąco w oczy.

Jej brat za­drżał, po czym si­ęgnął po ręcz­nik sio­stry i owi­nął się nim w pa­sie.

– Mó­głbym – rzu­cił. Jed­ną dło­nią za­czął nie­dba­le prze­cze­sy­wać wło­sy, jak­by li­czył, że w ten spo­sób zdo­ła je osu­szyć. – Po­życz szy­lin­ga – zwró­cił się do Sy­lvie.

– Gdzie Roy? – spy­ta­ła.

Ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­łam o tym chło­pa­ku, ale Sy­lvie – sądząc po tym, jak po­rzu­ciw­szy te­mat mo­ich lek­cji pły­wa­nia, wy­ci­ągnęła szy­ję i za­częła roz­glądać się za ple­ca­mi bra­ta – była nim naj­wy­ra­źniej żywo za­in­te­re­so­wa­na.

– Nur­ku­je. Po­życz szy­lin­ga.

– Co ro­bi­cie po­tem?

– Nie two­ja spra­wa.

Otwo­rzy­ła pu­der­nicz­kę, przez chwi­lę prze­gląda­ła się w lu­ster­ku i w ko­ńcu stwier­dzi­ła ci­cho:

– Za­ło­żę się, że idzie­cie do Spot­ted Dog.

Tom po­stąpił do przo­du i w żar­tach za­mie­rzył się na sio­strę, któ­ra zro­bi­ła płyn­ny unik. Ręcz­nik zsu­nął mu się z bio­der i znów mu­sia­łam od­wró­cić wzrok.

Za­sta­na­wia­ło mnie, co złe­go może być w cho­dze­niu do Spot­ted Dog, ale mil­cza­łam, nie chcąc wy­jść na igno­rant­kę.

– Na pew­no tam idzie­cie – mruk­nęła, po czym chwy­ci­ła ręcz­nik za róg i zry­wa­jąc się na nogi, za­częła skręcać go w sznur. Tom sko­czył na nią, ale była szyb­sza. Ko­niec ręcz­ni­ka wy­lądo­wał z trza­skiem na jego pier­si, po­zo­sta­wia­jąc wy­ra­źny czer­wo­ny ślad; wte­dy wy­da­wa­ło mi się, że pul­su­jący, ale dziś już nie je­stem tego taka pew­na. Tak czy ina­czej, wy­obra­żasz to so­bie, praw­da? Nasz pi­ęk­ny chło­piec po­ko­na­ny przez sio­strzycz­kę, ze śla­dem po mi­ęk­kiej ba­we­łnia­nej tka­ni­nie na tor­sie.

Zo­ba­czy­łam roz­błysk zło­ści w jego oczach i do­sta­łam gęsiej skór­ki; nad kąpie­li­skiem prze­su­wał się cień prze­pły­wa­jącej po nie­bie chmu­ry i na­gle zro­bi­ło się chłod­niej. Tom wbił wzrok w zie­mię i prze­łk­nął śli­nę. Sy­lvie za­wa­ha­ła się w ocze­ki­wa­niu na re­ak­cję bra­ta, a on zwin­nym ru­chem wy­rwał jej ręcz­nik i za­czął ma­chać nim na oślep, od cza­su do cza­su tra­fia­jąc ją ko­ńcem, ale prze­wa­żnie chy­biał. Moja przy­ja­ció­łka uchy­la­ła się i śmia­ła, a ude­rzo­na pisz­cza­ła niby z bólu. Sta­rał się być de­li­kat­ny, Pa­tric­ku, to było wi­dać: po­ru­szał się jak ofer­ma i wy­mie­rzał ce­lo­wo nie­zgrab­ne cio­sy zwi­ni­ętym ręcz­ni­kiem, dro­cząc się z sio­strą, po­ka­zu­jąc jej, że po­tra­fi bić moc­niej i cel­niej – że mó­głby po­rząd­nie przy­ło­żyć.

– Ja mam szy­lin­ga – po­wie­dzia­łam, wsu­nąw­szy dłoń do kie­sze­ni roz­pi­na­ne­go swe­tra. Moja ostat­nia mo­ne­ta; wy­jęłam ją i po­ka­za­łam na do­wód.

Tom prze­stał strze­lać z ręcz­ni­ka jak z bi­cza. Ci­ężko dy­szał. Sy­lvie roz­ma­so­wy­wa­ła ugo­dzo­ny kark.

– Ło­buz – mruk­nęła.

Jej brat wy­ci­ągnął rękę. Po­ło­ży­łam mo­ne­tę na jego dło­ni, ko­niusz­ka­mi pal­ców mu­ska­jąc cie­płą skó­rę.

– Dzi­ęki – rzu­cił i uśmiech­nął się. Spoj­rzał na Sy­lvie. – Je­steś cała?

Od­po­wie­dzia­ła wzru­sze­niem ra­mion.

Kie­dy od­wró­cił się do nas ple­ca­mi, po­ka­za­ła mu język.

W dro­dze do domu po­wącha­łam dłoń, wci­ąga­jąc me­ta­licz­ny za­pach, i po­my­śla­łam, że pal­ce Toma pach­ną te­raz mo­imi pie­ni­ędz­mi.

Tuż przed pó­jściem do woj­ska Tom dał mi iskier­kę na­dziei, któ­rą pie­lęgno­wa­łam aż do jego po­wro­tu, a na­wet, szcze­rze mó­wi­ąc, dużo dłu­żej.

To było w grud­niu – przy­szłam do Sy­lvie na pod­wie­czo­rek; ro­zu­miesz chy­ba, dla­cze­go ona rzad­ko od­wie­dza­ła mnie w domu: mia­ła wła­sną sy­pial­nię i prze­no­śny gra­mo­fon oraz ra­czy­ła się vim­to, na­to­miast ja dzie­li­łam po­kój z Har­rym i mo­głam po­pi­jać co naj­wy­żej her­ba­tę. U Sy­lvie ja­da­ły­śmy świe­że bia­łe pie­czy­wo z szyn­ką w pla­ster­kach i po­mi­do­ra­mi z so­sem ma­jo­ne­zo­wym, a na de­ser man­da­ryn­ki z pusz­ki i mle­ko skon­den­so­wa­ne. Jej oj­ciec miał skle­pik przy pro­me­na­dzie, w któ­rym sprze­da­wał nie­cen­zu­ral­ne pocz­tów­ki, li­za­ki, żel­ki i mu­szel­ko­we la­lecz­ki z ko­łnie­rzy­ka­mi z su­szo­nych wo­do­ro­stów. Skle­pik na­zy­wał się Hap­py News, bo mo­żna było w nim ku­pić rów­nież ga­ze­ty, cza­so­pi­sma i owi­ni­ęte w ce­lo­fan co pi­kant­niej­sze po­zy­cje ksi­ążko­we. Sy­lvie po­wie­dzia­ła, że poza se­zo­nem oj­ciec sprze­da­je ty­go­dnio­wo pięć eg­zem­pla­rzy Ka­ma­su­try, a la­tem na­wet trzy razy tyle. W tam­tym cza­sie mia­łam za­le­d­wie mgli­ste po­jęcie o tej ksi­ążce, wie­dzia­łam tyl­ko, że z ja­ki­chś nie­zna­nych mi po­wo­dów jest za­ka­za­na, ale i tak uda­łam, że je­stem pod wra­że­niem, otwo­rzy­łam sze­ro­ko oczy i spy­ta­łam bez­gło­śnie: „Se­rio?”, na co Sy­lvie trium­fal­nie po­ki­wa­ła gło­wą.

Ja­da­ły­śmy w sa­lo­nie, w któ­rym bez ustan­ku to­wa­rzy­szył nam śpiew pa­pu­żki fa­li­stej na­le­żącej do mat­ki Sy­lvie. Sia­da­ły­śmy na pla­sti­ko­wych krze­słach z me­ta­lo­wy­mi no­ga­mi, przy pro­stym sto­le bez ob­ru­sa. Mat­ka Sy­lvie uży­wa­ła po­ma­ra­ńczo­wa­wej po­mad­ki do ust i in­ten­syw­nie pach­nące­go la­wen­do­we­go my­dła do rąk. Mia­ła bar­dzo dużą nad­wa­gę, co wy­da­wa­ło mi się dziw­ne, bo ni­g­dy nie wi­dzia­łam, by ja­dła co­kol­wiek poza sa­ła­tą i ogór­kiem i piła coś in­ne­go niż czar­ną kawę. Nie chu­dła po­mi­mo wy­rze­czeń. Rysy jej twa­rzy gi­nęły pod tłu­sty­mi po­licz­ka­mi, a ogrom­ny biust za­wsze ster­czał do przo­du ni­czym dwie wiel­kie, do­brze ubi­te bezy na wy­sta­wie u cu­kier­ni­ka. Kie­dy wie­dzia­łam, że mu­szę prze­stać ga­pić się na Toma, któ­ry zwy­kle zaj­mo­wał miej­sce obok mat­ki, wbi­ja­łam spoj­rze­nie w ob­fi­ty de­kolt pani Bur­gess. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, że tam też nie po­win­nam się wpa­try­wać, ale lep­sze to, niż zo­stać przy­ła­pa­ną na po­że­ra­niu wzro­kiem jej syna. By­łam prze­ko­na­na, że wy­chwy­tu­ję bi­jący od nie­go żar; jego od­sło­ni­ęte przed­ra­mię spo­czy­wa­ło na bla­cie sto­łu i w moim prze­świad­cze­niu ema­no­wa­ło cie­płem zdol­nym ogrzać całe po­miesz­cze­nie. Czu­łam jego za­pach (to nie była tyl­ko za­słu­ga buj­nej wy­obra­źni, Pa­tric­ku): pach­niał – pa­mi­ętasz? – olej­kiem do wło­sów, rzecz ja­sna – wte­dy po­pu­lar­ny był Vi­ta­lis – i so­sno­wym tal­kiem, któ­rym, jak pó­źniej od­kry­łam, po­sy­py­wał się ob­fi­cie pod pa­cha­mi ka­żde­go ran­ka przed wło­że­niem ko­szu­li. W tam­tych cza­sach, jak za­pew­ne so­bie przy­po­mi­nasz, mężczy­źni po­kro­ju ojca Toma nie po­chwa­la­li uży­wa­nia tal­ku. Dziś jest oczy­wi­ście zu­pe­łnie ina­czej. Kie­dy idąc do skle­pu w Pe­ace­ha­ven, mi­jam mło­dych chłop­ców z fry­zu­ra­mi tak po­dob­ny­mi do tej, któ­rą wów­czas no­sił Tom – wło­sy przy­gła­dzo­ne olej­kiem, uło­żo­ne w roz­ma­ite fan­ta­zyj­ne kszta­łty – owie­wa mnie sztucz­ny aro­mat ich per­fum. Od tych chłop­ców bije za­pach jak od me­bli pro­sto z sa­lo­nu. Tom pach­niał ina­czej – fa­scy­nu­jąco; przed laty mężczy­źni ukry­wa­jący woń wła­sne­go potu pod tal­kiem ko­ja­rzy­li się po­dej­rza­nie, co bar­dzo mnie po­ci­ąga­ło. Poza tym do­sta­wa­ło się dwa w jed­nym: ma­sku­jącą świe­żo­ść tal­ku, a pod nią, z bli­ska – cie­płą na­tu­ral­no­ść skó­ry.

Kie­dy sko­ńczy­li­śmy ka­nap­ki, pani Bur­gess przy­nio­sła brzo­skwi­nie z pusz­ki uło­żo­ne na ró­żo­wych ta­le­rzy­kach. Przez chwi­lę je­dli­śmy w mil­cze­niu, a po­tem Tom sta­rł słod­ki sok z ust i oznaj­mił:

– By­łem dziś w ko­mi­sji po­bo­ro­wej i zgło­si­łem się na ochot­ni­ka. Dzi­ęki temu sam będę mógł wy­brać, czym się zaj­mę. – Od­su­nął od sie­bie ta­lerz i spoj­rzał ojcu pro­sto w oczy. – Za­czy­nam w przy­szłym ty­go­dniu.

Pan Bur­gess kiw­nął gło­wą, pod­nió­sł się z krze­sła i wy­ci­ągnął rękę. Tom wstał od sto­łu i uści­snął oj­cow­ską pra­wi­cę. Prze­szło mi przez myśl, że chy­ba rzad­ko po­da­ją so­bie dło­nie; w ka­żdym ra­zie wy­gląda­ło to, jak­by ni­g­dy wcze­śniej tego nie ro­bi­li. Moc­no po­trząsnęli sple­cio­ny­mi pal­ca­mi, po czym obaj ro­zej­rze­li się po po­ko­ju, naj­wy­ra­źniej za­sta­na­wia­jąc się, co da­lej.

– Za­wsze musi mnie prze­bić – syk­nęła mi do ucha Sy­lvie.

– Co będziesz ro­bił? – spy­tał pan Bur­gess, na­dal sto­jąc i wpa­tru­jąc się w syna.

Tom od­chrząk­nął.

– Będę słu­żył w kor­pu­sie apro­wi­za­cyj­nym.

Mężczy­źni zmie­rzy­li się wzro­kiem, a Sy­lvie za­chi­cho­ta­ła pod no­sem.

Pan Bur­gess na­gle usia­dł.

– To do­pie­ro no­wi­na, nie­praw­daż? Może wy­pi­je­my za to, Jack? – za­pro­po­no­wa­ła jego żona nie­mal pi­skli­wym gło­sem, któ­ry, mia­łam wra­że­nie, nie­znacz­nie się za­ła­mał, gdy od­su­nęła krze­sło i do­da­ła: – Mu­si­my się na­pić. Za taką wia­do­mo­ść. – Wsta­jąc, trąci­ła fi­li­żan­kę i roz­la­ła reszt­ki czar­nej kawy, ta spły­nęła po bia­łym pla­sti­ku i za­częła ka­pać na dy­wa­nik.

– Nie­zdar­na kro­wa – mruk­nął pan Bur­gess.

Sy­lvie znów za­chi­cho­ta­ła.

Tom, któ­ry stał jak wry­ty, z na­dal wy­ci­ągni­ętą dło­nią, lecz nie ści­skał już oj­cow­skiej ręki, ru­szył mat­ce na po­moc. Do­tknął jej ra­mie­nia i za­ofe­ro­wał:

– Pój­dę po ścier­kę.

Kie­dy wy­sze­dł, pani Bur­gess po­wio­dła spoj­rze­niem po sie­dzących przy sto­le, za­trzy­mu­jąc się na mo­ment na ka­żdej twa­rzy.

– Co my te­raz po­cznie­my? – spy­ta­ła. Ode­zwa­ła się tak ci­cho, że nie zdzi­wi­ła­bym się, gdy­bym tyl­ko ja ją usły­sza­ła. Mil­cze­li­śmy przez kil­ka chwil, aż w ko­ńcu pan Bur­gess wes­tchnął i sko­men­to­wał:

– Kor­pus apro­wi­za­cyj­ny to nie to samo co oko­py nad Som­mą, Be­ryl.

Pani Bur­gess za­szlo­cha­ła i podąży­ła za sy­nem.

Jej mąż nie po­wie­dział nic wi­ęcej. Ocze­ki­wa­nie na po­wrót Toma i jego mat­ki umi­la­ła nam pa­pu­żka swo­imi nie­ko­ńczący­mi się śpie­wa­mi. Sły­sza­łam do­la­tu­jące z kuch­ni przy­ci­szo­ne gło­sy i wy­obra­ża­łam so­bie, jak za­ła­ma­na wie­ścią o wy­je­ździe syna pani Bur­gess łka w jego ra­mio­nach.

Sy­lvie ko­pa­ła mnie w krze­sło, ale za­miast na nią spoj­rzeć, utkwi­łam wzrok w ojcu Toma.

– Żo­łnie­rze prze­cież też mu­szą coś jeść, praw­da? – po­wie­dzia­łam spo­koj­nym, neu­tral­nym to­nem, któ­rym pó­źniej po­słu­gi­wa­łam się wie­lo­krot­nie, kie­dy ja­kieś dziec­ko od­szcze­ki­wa­ło mi w kla­sie albo gdy Tom oznaj­miał, że w week­end wy­pa­da two­ja ko­lej, Pa­tric­ku. – Je­stem pew­na, że Tom będzie do­brym ku­cha­rzem.

Pan Bur­gess par­sk­nął śmie­chem, od­su­nął się od sto­łu i krzyk­nął w stro­nę drzwi pro­wa­dzących do kuch­ni:

– Do­sta­nę coś do pi­cia czy nie, na mi­ło­ść bo­ską?

Po chwi­li wró­cił Tom, nio­sąc dwie bu­tel­ki piwa. Oj­ciec wy­rwał mu jed­ną z ręki, przy­sta­wił mu ją nie­mal do twa­rzy, rzu­cił: „Gra­tu­lu­ję, uda­ło ci się wy­trącić mat­kę z rów­no­wa­gi” i wy­sze­dł z po­ko­ju, ale wbrew moim ocze­ki­wa­niom, za­miast udać się do kuch­ni, by po­cie­szyć pa­nią Bur­gess, skie­ro­wał się na dwór, trza­ska­jąc za sobą drzwia­mi.

– Sły­sza­łeś, co po­wie­dzia­ła Ma­rion? – za­skrze­cza­ła Sy­lvie, za­bie­ra­jąc To­mo­wi dru­gą bu­tel­kę, któ­rą za­częła ob­ra­cać w dło­niach.

– To nie dla cie­bie – od­pa­rł Tom, chwy­ta­jąc z po­wro­tem piwo.

– Ma­rion po­wie­dzia­ła, że będziesz do­brym ku­cha­rzem.

Zwin­nym ru­chem nad­garst­ka otwo­rzył bu­tel­kę – sły­chać było syk po­wie­trza – po czym rzu­cił kap­sel i otwie­racz na stół, si­ęgnął po sto­jącą na kre­den­sie szklan­kę i po­wo­li na­lał so­bie gęste­go ale.

– No cóż – mruk­nął, uno­sząc piwo na wy­so­ko­ść oczu; przyj­rzał się uwa­żnie brązo­we­mu na­po­jo­wi i do­pie­ro wte­dy wy­pił haust. – Ma ra­cję. – Wy­ta­rł usta wierz­chem dło­ni i spoj­rzał pro­sto na mnie. – Do­brze, że jest w tym domu ktoś, kto ma choć odro­bi­nę ro­zu­mu – stwier­dził z sze­ro­kim uśmie­chem. – Zda­je się, że mia­łem na­uczyć cię pły­wać?

*

Wie­czo­rem na­pi­sa­łam w czar­nym no­tat­ni­ku w twar­dej opra­wie: „Jego uśmiech jest jak ksi­ężyc w pe­łni. Ta­jem­ni­czy. Obie­cu­jący”. Pa­mi­ętam, że by­łam bar­dzo za­do­wo­lo­na z tego, jak to ujęłam. Od tam­tej pory co­dzien­nie za­pe­łnia­łam stro­ni­ce no­tat­ni­ka tęsk­no­tą za To­mem. „Dro­gi To­mie” – pi­sa­łam. Albo cza­sem: „Naj­dro­ższy To­mie”, a na­wet: „Ko­cha­ny To­mie”, ale nie po­zwa­la­łam so­bie na tę przy­jem­no­ść zbyt często; prze­wa­żnie wy­star­czał mi wi­dok jego imie­nia skre­ślo­ne­go moją ręką. Nie­wie­le wte­dy po­trze­bo­wa­łam do szczęścia. Bo kie­dy za­ko­chu­jesz się po raz pierw­szy, na­praw­dę wy­star­czy ci imię. No, pra­wie.

Opi­sy­wa­łam wy­da­rze­nia w ab­sur­dal­nie drob­nych szcze­gó­łach, nie po­mi­ja­łam błękit­nych oczu i szka­rłat­ne­go nie­ba, za to chy­ba ni­g­dy nie po­ru­sza­łam te­ma­tu jego cia­ła, mimo że to prze­cież ono ro­bi­ło na mnie naj­wi­ęk­sze wra­że­nie; pi­sa­łam, o ile do­brze so­bie przy­po­mi­nam, o szla­chet­nym pro­fi­lu jego nosa (któ­ry w rze­czy­wi­sto­ści jest ra­czej pła­ski i wy­gląda jak roz­gnie­cio­ny) oraz głębo­kim, ba­so­wym brzmie­niu jego gło­su. Sam więc wi­dzisz, Pa­tric­ku, że by­łam ty­po­wa. Prze­wi­dy­wal­na.

Przez pra­wie trzy lata prze­le­wa­łam na pa­pier całą swo­ją tęsk­no­tę i wy­cze­ki­wa­łam dnia, w któ­rym Tom wresz­cie wró­ci do domu i na­uczy mnie pły­wać.

Czy moje za­uro­cze­nie nie wy­da­je ci się lek­ko nie­mądre, Pa­tric­ku? Być może nie. Po­dej­rze­wam, że le­piej niż kto­kol­wiek wiesz, czym jest po­żąda­nie i to, jak ro­śnie w to­bie, gdy nie mo­żesz zna­le­źć dla nie­go ujścia. Za ka­żdym ra­zem gdy Tom przy­je­żdżał na prze­pust­kę, mi­ja­li­śmy się; za­sta­na­wiam się, czy nie ro­bi­łam tego ce­lo­wo. Cze­ka­łam na jego po­wrót, od­ma­wia­łam so­bie wi­do­ku praw­dzi­we­go Toma i za­miast tego pi­sa­łam o nim w no­tat­ni­ku – czy w ten spo­sób wy­obra­ża­łam so­bie, że ko­cham go bar­dziej?

Pod nie­obec­no­ść Toma uzna­łam, że naj­wy­ższy czas się za­sta­no­wić, kim chcia­ła­bym zo­stać. Pa­mi­ętam roz­mo­wę z pa­nią Monk­ton, wi­ce­dy­rek­tor­ką na­szej szko­ły, ja­koś pod ko­niec mo­jej na­uki w li­ceum, krót­ko przed eg­za­mi­na­mi. Za­py­ta­ła mnie, jak wy­obra­żam so­bie swo­ją przy­szło­ść. Na­le­ga­no, by­śmy za­wsze mia­ły plan, choć już wte­dy wie­dzia­łam, że to mrzon­ki, któ­re mia­ły sens tyl­ko w szko­le, bo poza mu­ra­mi nic z tego, do cze­go się przy­mie­rza­ły­śmy, nie mia­ło szans się zi­ścić. Pani Monk­ton no­si­ła bu­rzę kręco­nych, upstrzo­nych si­wi­zną wło­sów, co było dość od­wa­żne jak na tam­te cza­sy. Pra­wie na pew­no była pa­lacz­ką, bo jej skó­ra mia­ła zie­lon­ka­wy od­cień, a wo­kół ust, któ­re często wy­krzy­wia­ły się w iro­nicz­nym uśmie­chu, była su­cha i ści­ągni­ęta. Sie­dząc w ga­bi­ne­cie pani Monk­ton, oznaj­mi­łam, że chcę pra­co­wać jako na­uczy­ciel­ka. To był je­dy­ny za­wód, któ­ry przy­cho­dził mi do gło­wy; brzmia­ło to le­piej, niż gdy­bym po­wie­dzia­ła, że my­ślę o ka­rie­rze se­kre­tar­ki, ale też nie było czy­mś zu­pe­łnie nie­do­rzecz­nym jak, daj­my na to, za­miar zo­sta­nia po­wie­ścio­pi­sar­ką albo ak­tor­ką (o jed­nym i dru­gim w skry­to­ści ma­rzy­łam).

Nie sądzę, bym wcze­śniej ko­mu­kol­wiek o tym mó­wi­ła.

W ka­żdym ra­zie pani Monk­ton ob­ró­ci­ła w pal­cach pió­ro i za­py­ta­ła:

– Skąd ten po­my­sł?

Za­sta­no­wi­łam się. Nie mo­głam od­po­wie­dzieć: „Nie wiem, co in­ne­go mo­gła­bym ro­bić” ani: „No, męża to ja ra­czej nie znaj­dę”.

– Lu­bię szko­łę, pro­szę pani – od­pa­rłam, jed­no­cze­śnie uświa­da­mia­jąc so­bie, że to praw­da. Lu­bi­łam re­gu­lar­no­ść dzwon­ków, czy­ste ta­bli­ce, za­ku­rzo­ne ław­ki pe­łne ta­jem­nic, dłu­gie ko­ry­ta­rze, na któ­rych tło­czy­ły się dziew­częta, smród ter­pen­ty­ny na za­jęciach z pla­sty­ki, sze­lest prze­su­wa­nych fi­szek w ka­ta­lo­gu bi­blio­tecz­nym. Na­gle zo­ba­czy­łam sie­bie w ele­ganc­kiej twe­edo­wej spód­ni­cy, z wło­sa­mi zwi­ąza­ny­mi w schlud­ny kok i wy­obra­zi­łam so­bie, że sto­ję przed całą kla­są, spra­wie­dli­wą sta­now­czo­ścią zdo­by­wa­jąc sza­cu­nek i sym­pa­tię uczniów. Wte­dy jesz­cze nie mia­łam po­jęcia, jak bar­dzo apo­dyk­tycz­ną oso­bą się sta­nę i do ja­kie­go stop­nia na­ucza­nie zmie­ni moje ży­cie. Często po­wta­rza­łeś, że prze­ja­wiam skłon­no­ść do dy­ry­go­wa­nia lu­dźmi, i mia­łeś ra­cję. W szko­le to kwe­stia prze­trwa­nia: ty albo oni. Mu­sisz bro­nić swe­go. Nie mo­żesz się ugi­ąć. Dość szyb­ko się o tym prze­ko­na­łam.

Pani Monk­ton ob­da­rzy­ła mnie jed­nym ze swo­ich krzy­wych uśmie­chów.

– Z dru­giej stro­ny biur­ka wy­gląda to zu­pe­łnie ina­czej – za­uwa­ży­ła. Za­mil­kła na chwi­lę. Odło­ży­ła pió­ro, od­wró­ci­ła się do okna i do­da­ła, nie pa­trząc na mnie: – Nie chcę cię po­zba­wiać am­bi­cji, Tay­lor, ale na­ucza­nie wy­ma­ga wiel­kie­go po­świ­ęce­nia oraz nie­zwy­kle sil­ne­go cha­rak­te­ru. Wpraw­dzie nie mo­żna o to­bie po­wie­dzieć, że masz złe wy­ni­ki, nie­mniej wi­dzia­ła­bym cię ra­czej w pra­cy biu­ro­wej. To nie­co spo­koj­niej­sze za­jęcie.

Wpa­try­wa­łam się w smu­żkę mle­ka na brze­gu fi­li­żan­ki ze sty­gnącą her­ba­tą pani Monk­ton. Fi­li­żan­ka była je­dy­nym przed­mio­tem znaj­du­jącym się na biur­ku.

– Co my­ślą o tym twoi ro­dzi­ce? – spy­ta­ła, prze­no­sząc spoj­rze­nie z po­wro­tem na mnie, po czym łyp­nęła na wi­szący nad drzwia­mi ze­gar. – Czy są go­to­wi wes­przeć cię w tym śmia­łym przed­si­ęw­zi­ęciu?

Nie po­ru­sza­łam z nimi tego te­ma­tu. Nie mo­gli uwie­rzyć na­wet w to, że do­sta­łam się do li­ceum; kie­dy się do­wie­dzie­li, oj­ciec za­czął na­rze­kać, że mun­du­rek na pew­no będzie dużo kosz­to­wał, a mat­ka sia­dła na so­fie, ukry­ła twarz w dło­niach i za­łka­ła. Z po­cząt­ku ucie­szy­łam się, bo po­my­śla­łam, że duma z mo­ich osi­ągni­ęć wzru­szy­ła ją do łez, ale ona wci­ąż szlo­cha­ła, dla­te­go w ko­ńcu spy­ta­łam, cze­mu pła­cze.

– Te­raz wszyst­ko się zmie­ni – od­pa­rła. – Przez szko­łę od­da­lisz się od nas.

A po­tem często się ska­rży­li, że za­miast roz­ma­wiać z nimi, zbyt dłu­go ślęczę nad ksi­ążka­mi.

Spoj­rza­łam na pa­nią Monk­ton.

– Po­pie­ra­ją mnie – oznaj­mi­łam.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki
Ad­ap­ta­cja okład­ki na po­trze­by pol­skie­go wy­da­nia Ka­ro­li­na Że­la­zi­ńska
Co­ver pho­to­gra­phy© 2022 Ama­zon Con­tent Se­rvi­ces LLC
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­ni­ka Koch
Re­dak­cjaBe­re­ni­ka Wil­czy­ńska
Ko­rek­taTe­re­sa Zie­li­ńska Anna Bur­ger
Co­py­ri­ght © Be­than Ro­berts, 2012 First pu­bli­shed as My Po­li­ce­man in 2012 by Chat­to & Win­dus, an im­print of Vin­ta­ge. Vin­ta­ge is part of the Pen­gu­in Ran­dom Ho­use gro­up of com­pa­nies. Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ja­cek Żu­ław­nik, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edy­tion by Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o., War­sza­wa 2022
ISBN 978-83-8032-722-1
Wiel­ka Li­te­ra Sp. z o.o. ul. Ko­sia­rzy 37/53 02-953 War­sza­wa
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.