Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Krzysztofa Bartnickiego została uhonorowana Nagrodą Literacką Gdynia w kategorii proza.
Jak pisze Wawrzyniec Brzozowski: „Gdy wyzbywszy się naszych czytelniczych nawyków, pozwolimy się porwać Myśliwicom, Myśliwicom – opowieści o upadku pewnego miasta, a zarazem uniwersalnej paraboli rozkładu i trwania – czeka nas podróż zaiste niezwykła, trip niemalże narkotyczny”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
1. NOWIEC
Żeby dziecko brać, pomyślało mi się, jak się później okazało, w nowcu. Tyle tego po astach-chwastach piska, na hasiokach poluje, po przysiekach skaka, pod stromki siada, murki podszczywa, po jarach, wądołach i stodołach znika, po polach i popolach krąży, gdzie bądź spojrzysz, cztery strony i pod boki, co rusz coś pod nogę ze skradki wpada, awo drogę przekreśla. Ludy bezdomne żal oglądać, a dzieci bezdomne toć prawie jak ludzina. Fras patrzeć na tyle tej dziatwy, co ją widać, a przecie prócz niej są i dziecka, co się skrywają albo już nie ruszają z głodu i mniej ich widać. Wiele innego u nas nie widać, a nie wiadomo nawet gdzie, bo gdy u innych wsie rosną w miasta albo miasta karleją we wsie, to w Myśliwicach ni tak, ni siak. Ludy tu bogato i lufty zimą cuchną zapylone, więc my niby miasto, ale zbytków i zabytków miastowych nie uświadczysz u nas, więc my niby wieś. Ludy tu bogato, ale ona biedna. Grzeje się czym popadnie, i cóż, że przy samej grubie, skoro tłuste kęsy zabiera zagranica, miały zabierają ościenne miasta, a dla nas zostają muły i floty po samej taniości. Ponoć gdzieś tam w przepisach zakazują flotem palić, i te przepisy wyglądają jak miejskie, ale od wieków straży u nas nie widać, coby pilnowała, które czym dymią, a bez straży to my jak wieś. A luda nasza biedna, bo pracy dla niej brak. Dawniej robiła na polach, ale jak przyszły gruby, kazali zapomnieć o polach, a jak potem kazali zapominać o grubach, to my już ani pamiętały w polu robić. Zresztą mało co u nas dobrze rośnie, byle tyle, co na potrzeby własne, bo ziemia, raz, skażona, dwa, za kamienista pod prosty sprzęt. Jedna tylko kuma na naszej ulicy mają niejakie jutrzyny z gruba odsiane, i tam kukuryż rosną. Wysoka ta kukuryż, i dzieci tam chodzą, co często słychać, chocia nigdy nie widać. Z kukuryży mają pracę nasze piekary, i co jak co, ale chleb robią najlepszy, a ten im się udaje i bez młyna, bo można mieć chleb bez mąki, jak i bez zakwasu i drożdży, a do środka dać konopi albo siemieniuszki, albo płesznika, albo płaskurki, albo dzikiego owsa, wyki, szpelcu, albo samopsy, albo innego zbożęcia, co samo rośnie, a na wierzch masełko można mieć na jaglęcinie, a miast mleczka sojówka. Kuchnia nasza, tak dla zwykłej zapachy brzucha, jest kaszana-kartoflana. Nad nią święta trójca – cebula, chrzan, czosnek. Ale przyjmie wszystko, co nie ucieka na drzewo, i stąd nasze po słojach pokrzywy, barszcze, łobody, odręby, a nawet jak ucieka, to w czas głodu nie maszkiecić, a do tego jest ptastwo, na które można zaprocować, i to, co z lasu, grzyby, jagody, z rowów śliniki, nawet pewne żaby, oraz, od biedy, baranki boże, co to ich mamy najwięcej na Śląsku, chocia trzeba wiedzieć, które są jadalne. Ja tylko nie mogłam znieść, jak kumy dzieci łapią na tłuszcz topić. Z drugiej strony, po trupy dzieckie na drogach, podobne do psobak, jeży, kretów padłych, mało kiedy które się chylą, no a żeby nie zjeść, ale żeby pochować, to nawet żadne, a magistrat tylko powtarza, że sprzątaczek nie ma, bo pieniędzy nie ma, więc, bywa, leżą dzieckie trupki nawet jak im wypukłe już wklęśnie, a czerwone z deszczem spłynie. Prócz tego, acz to na śląską milę, to jest wiorst osiem, od mojej chałupy jedna kuma mają po staremu u domu obórki, a z nich obornik, a więc pola jak nawożą, z dala czuć, gdzie mieszkają. A o grubach kazały zapominać różne zamiastowe, co zjeżdżały pocmokać nad nami, że obłędu z nami można dostać, no bo jak był węgiel, to nie było kopalni, a jak węgla nie ma, kopalnie są, tymczasem wody gruntowe uciekają. Z wodą akurat racja, bo sama pamiętam, że strumień za młodu był, co od góry leciał miedzą, a zimą my się tam katały, a latem kąpały, a jeszcze raki były, bo woda czysta, aż naraz siu, potoczek gdzieś wsiąkł, górnikom na kołnierze, więc jak raz wtedy spadł obok nas ten samolot ruski, już nie w wodzie się kończył, ale w ogniu. Pamiętam też, że basen kiedyś był, a nawet dwa, i kąpielisko, ale jak potem pracy nie było dla ratownictwa i czyścicielek, wszystko pozamykano, odcięto prysznice, martwe dusze. Kino też było, i to pod dachem, ale jak my biedniały, mało które tam chadzały, więc kino zamknięto, a ostatni film, pamiętam, to na urodziny kumy mi na bilet zbierały, Wehikuł czasu, a nie wierzyły potem, jak opowiadałam, co za fanzoły. Gruby by się same z siebie zamykały niechętnie, ale widać zbytnio już płacą za szkody górnicze. Jak której dom się skrzywi albo jak ściana pęknie, to można na grubę z pretensją biec, a one przyjeżdżają pomiary robić i złościć się, jak nie idzie na nic inne zwalić, to wtedy los na loterii wygrany, bo dają sumy, że można długo żyć, i co z tego, że w krzywej chacie czy popękanej. A woda póki co jest, ale coraz mniej, a więc może nie byłoby i czym sztolni zalewać, a zamiastowe jeszcze chcą nas pozbać, że świat się ciepli i nam w studniach zabraknie. A te, co się cieszą, że jak będzie cieplej, na ogrzewaniu uszporują, to, tak myślące, za głupie są, żeby wiedzieć, że myśliły głupio, bo jak nie będą palić w piecu, to zostaną różne ciory, co je będą musiały w odbiór postawiać, a już teraz za ich odbiór płacimy najwięcej na Śląsku. Za wodę też płacimy najwięcej, bo skoro jej mało, to najdroższa jest, choć im więcej my płaciły, tym częściej magistrat gadał, że nie ma pieniędzy na nowe rury, a jak stare pękają w zimę, to się leje na niczyje pola i zamienia w kurzawki. A jak się woda da na ulice i zimą zamarznie, to jak te ulice odelga, to one nie dość, że zgięte od szkód, jeszcze całe w dziurach, a wprawdzie można by kryć od razu dobrym asfaltem, ale nie ma pieniędzy, ledwie byle tyle jest, żwirem sypnąć i łatę sztukować. Jak górniki się które upiją, bywa, opowiadają o stworach pod ziemią i że to one robią te wszeltkie szkody, ale jak trzeźwieją, to proszą powtarzać sobie, co gadały po pijaku, a często bledną i mówią, że się upiły, i odszczekują, żeby im nie wierzyć i zapomnieć. I lecą do kościeli na gadanki, po czym można poznać, że się czymś trwożą, bo tak się to u nas poznaje: jak strachy, to do szkafy, a jak troski, to do flaski, a jak obawy, to pod ławy, jak pietry, to do pentry, jak groza, to w zboża, jak lęki, to do księgi, a właśnie jak trwogi, to do bogi. A jak przeraza taka, że śmierć pewna, to nic się nie robi, tylko staje w osłupieniu, choć nóg nic nie wiąże, może się krzyknie, jeśli gardła nic nie wiąże, a nieruchomieje myśl jak jakiś daniel w lufie światła. Górnikom nie wierzę, a zwłaszcza zamieżnym, z daleczyzn, ale raz mnie zastanowiło, co nam gadały przy halbie, a po co wam ten wielki maszt na górce, na sznurów osiem z hakiem wysoki, od wieży Opfeln wyższy, no co, nie wiecie, głupie, on wodę z mózgu robi, promienie wysyła na to, co tam jeszcze macie w głowie. Inne mówią, że maszt, że stalowy, przyciąga chmury, i to dobrze, bo jak leje, to łatwiej o wodę, i cieszą się pożarniki, co dawniej miały sikwy, drabiny i całą resztę, że deszcz za nie sika, a ich oddział, jak do pompowozów zbrakło benzyny, zamienił się w muzeum, bo muzeum tańsze, a potem i muzeum zamknięto, bo nie ma pieniędzy i na muzeum. Z dali ten maszt z chmurą, opowiadają przyjezdne, to jak na patyku wata cukrowa, ale czarna. Wszędzie czyste niebo, a nad Myśliwicami kłęba, albo jak spodek kosmitów. Magistrat na to, żadnych kosmitów nie ma, a maszt był radiowy, ale się zepsuł, a nie można złomować, bo pieniędzy nie ma. Złomiary, co jeżdżą u nas za złomem z braku pracy, o, tamby obłów miały! A tak jeżdżą za byle co, bo gdzieby tak dla nich które jaki zbędny metal chowały. Ale niech jeżdżą złomiary, niech jeżdżą, lepiej to niż kraść. To samo fryzjery, co się kiepsko mają, bo o zarobek trudno, bo jak się u nas szporuje, to włos do śmierci rośnie, a nawet po śmierci, można też samej nożycą pociachać, no ale dobrze, że fryzjery próbują, niech próbują, lepiej to niż kraść. Wiadomo, żadne kradziejów nie lubią, nawet same kradzieje. Nie lubią też różnych tych amigrantów, co dawniej chodziły i zagadywały, dajcie, kumy, jaką pracę, ale do uczciwości niezdatne, bo jeszcze nie zaczęły robić, a już pytały, u kogo można się przespać, a pewno w czystym, a pewno jeszcze na talerz dostać i na kąpiel wodę pomarnować, to my gnały w cholerę, a won, my dziś wsie jak amigranty, co zresztą bliskie prawdy, bo jak u nas pracy brak, no to które mają podwozy, wszystkie jadą tam, gdzie praca jest, do Taruskich Gór i do Gliwic, nawet za granicę, a wracają po ćmoku. Ćmok jest często i gęsto, zwłaszcza zimą, bo magistrat na lampach oszczędza. Odkąd się na szkoły skończyły pieniądze, dawne rechtorki i derechtorki siedzą po chałupach i uczą, same siebie, jak przeżyć. Księgarni u nas nigdy nie było, a bibliotekę zamknięto, no bo pieniędzy nie ma. Jakieś kolegia były, ale je zamknięto, i teraz jest tylko to do spraw wykroczeń, a wykroczenia muszą być, bo na nich akurat magistrat zarabia. Luda nasza czytała, pisała, ale tak dawno, że nieprawda, a nie ma nawet jak sprawdzić, które teraz czytate czy pisate, bo pieniędzy brak. Więc coś mi się widzi, że magistrat to większe nawet kradzieje niż zwyczajne kradzieje, skoro pieniądze bierze za to, żeby mówić, że pieniędzy nie ma. I jak na te nasze nibyprezydenty popatrzeć, to aż żal patrzeć, jedna z okna skoczyła, ale wiadomo, nie sama, druga nóż dostała pod cyckę, ale wiadomo, że sama źgnęła, a trzecią zbito, wiadomo za co, szamachry z wodociągami, a czwarta jak uciekła z ratusza, to także wiadomo za ile. A po tych to już nawet nie były prezydenty, ale rezydenty, a po nich tylko denty na szyldzie, gdzie dawniej kuźnia była. Władza od dawna jakoś poza nami, bo sama się wybiera, albo ktoś za nas ją wybiera, a po ratuszu najczęściej hula wiatr, a dobrze, że za darmo robi, a skoro na południu rządzi wójtowa, to do reszty nie wiadomo, czy miasto my, czy wieś. Kiedyś z południa na północ albo z powrotem pociągi jeździły, ale jak zabrakło pieniędzy, jeździł tylko co trzeci, aż się dworzec rozpadł i kasę biletową usunięto, a schody ruchome od dawna nieruchome przykryto deskami, żeby okoliczne nie srały i szkła nie tłukły. A jak pociągi nie bardzo już jeździły, to jeszcze tramwaje jeździły, ale tak, że mało co widziane, a na południu to wcale, bo tam szyny na złom poszły. A jak i tramwaju nie stało, to jeszcze został autobus, raz na godzinę, ale w zimę rzadziej, bo stary motor zamarza. Mało które mają na taki autobus cierpliwość, a zresztą do niego bez biletu iść to strach, a biletów nie ma, bo kiosku nie ma, oprócz tego jednego, co w nim gazet nie ma, tylko loteryjne losy, i mapy nie ma, żeby sprawdzić, gdzie inne kioski może są, takie z gazetami. Bez gazet porobiło się, że luda nic nie czyta, a dalej nie pisze, no to chocia niech śpiewa, a jak nie umie, to niech beczy, żeby kulturę resztkową chować, ale jak szkoła muzyczna była, to potem było tylko ognisko muzyczne, a potem ognisko. A jak raz jedne kumy wpadły na pomysł festiwalu, i to takiego, że można było na nim zarobić, to magistrat tak szprychał po kole, że festiwal się do Topola wyniósł, rozkwitł, i teraz Topole nie tylko stolica Śląska, ale i stolica piosenki. Więc mało co już śpiewa w Myśliwicach, byle tyle, co niedobitny chórek we wieszpory. Poza tym psobaki szczekają dupami, jak mówiły zamiastowe, wzruszając ramiony, że nic z nami nie da się zrobić, organicznie ani od podstaw. Trzeba by was do gołej ziemi wypalić i na nowo stawiać, mówiły. A już nas różne chciały do ziemi golić, a z daleka przychodziły nasze okolice zwiedzać, że po nich zgliszcza zostawały. Były też inne turysty, co zostawały na dłużej i nawet wprowadzały własne papierki, a wtedy nasze poprzednie papierki raz-dwa przestawały wartać. Nauczyły nas wojny nie oszczędzać, a zresztą, a co tu oszczędzać, a po drugie, gdzie tu oszczędzać, skoro jak raz bank się u nas postawił zagraniczny, to wnet sobie poszedł, splajtały. Resztę pieniędzy, co ich nie ma, ratusz daje chapać swoim amtom, a najlepiej ma się urząd pracy, gdzie siedzą jedna z drugą w trzy piętra, klaszą i klachają, kawują i czają, a z ulicy do nich żadne nie zachodzą, bo i po co, a jak nawet zajdą, to słyszą, że pracy nie ma i do widzenia. Aha, może jest praca na poczcie, bo nasza pocztowa swoje nogami uczciwie wyrabia, a nie zawsze na czas daje radę, bo musi roznieść opłaty za wodę, i za śmieci, sztrafy za wykroczenia, podatki od gruntów i od domów, noty cynzowe, wezwania sądowe, cytacje z mutacjami, redakcje illacji, reakcje na somacje, kasacje dotacji, datacje nowacji, imputacje rabacji, anulacje legacji, relegacje regulacji, informacje o rumacji, abrogacje elewacji, kwitacje sanacji, adnotacje po likwidacji, alokacje alegacji, taksacje probacji, mediacje co do kremacji, prywacje magnacji, notacje dyfamacji i innych weksacji, reparacje uzurpacji tytulacji, z punktacją protestacje przeciw kunktacji, koekwacje kolokacji, dyktacje adideacji, reakcje milicji na akcje policji, impedancje manipulacji, podatki za środki transportu, ubezpieczenia, akcyzy, opłaty za deszczówkę, darowizny, opłaty drogowe, łanowe, rolne, stodolne, oborne, polne, popolne, leśne, poleśne, borowe, poborowe, ścielne, kościelne, loteryjne, wyrównawcze i resztę. Miała kiedyś pocztowa służbowe auto, ale jak we śnie dawnym, a teraz ma rower, ale w naprawie. W tak samo dawnym śnie nasz las był czysty, bo teraz jest pełny śmieci od zabobonnej ludy, co wierzy w to, że trzeba hodować entropię. O entropii sporo pamiętam, a głównie, że jej nie ma, jak mówiła, jak dla oświacenia zajechała z odczytem uczona z samego Topola, to tylko kościelna była i ja byłam, no i jeszcze kuma Moszwa, co dały się namówić na piechudrę na północ, bo kusiłam, że ciastka będą, a że nie było, to stara Moszwa długo krzywiły się na mnie i wspomnienie entropii. Śmieci w lesie zbierać to praca, która na ziemi leży, ale nie ma pieniędzy, żeby za nią płacić, a można by ją społecznie, ale duch już w nas gorzej niż kapcanny, że i zabrać się, żeby żebrać, mało się chce. Życie najwięcej toczy się u nas w domu, a tam dom twój, gdzie ulica twoja, jak się mówi, a moja nazywała się Pelna, ale przestała, jak już ją mało które pełły, potem Pilna, jak za ruska brali nas z piłami w las, potem Pylna, jak wszystkie gruby fedrowały bez ochyby, a górniki chachały, że Pulna, a ja nazywałam ją dla siebie Palna, na pamiątkę tego domu, co mi się spalił jak we śnie pradawnym, jak w innym życiu, aczkolwiek po dokumentach to ona nazywa się Polna, a jedne mówią, że to na pamiątkę Polski, a inne, że na pamiątkę szczerych jasnych pól, zanim je gminny chwast zabrunacił, a żmije po wapiennikach się rozsiadły, a dziabeł zwyciężył, jak u Koci Biernackiej w książce jej ostatniej, co ją do czytania ze świetlicy miałam, jak świetlica jeszcze była, a ja umiałam czytać, a księgowa na mnie krzywiła się, jakby proswirka utknęła kamieniem w papie, i kiwała palcem, bezecenności czytać takie to lepiej wcale nie czytać, a na poparcie podtykała recenzję biskupy Augusty, co była z Myśliwic, ale umiała uciec do Rzymu i nigdy do nas nie wrócić, więc najwięcej, co o niej wiemy, to od Artiomy z Janowic, co nie tylko pamiętały czasy sprzed tej ucieczki i na własne oczy biskupę widziały, ale umiały pisać ikony, więc oto na ikonie Augusta w czerwieni kardynalskiej, opasła jak tom najświętszy, brwi gęste czarnule, wargi pełne i skupione w milczenie, a nos rzymski i już mało co myśliwicki. A potem, cóż, uciekła również księgowa, a tak, że jej do tej pory nie ma, a także uciekła pisarka Artioma, i inne, co dobrze czuły, co oznacza wielka Sicz, co do nas szła, szła, szła, aż doszła. A my, proste, nie wiedziały, ba, z radością witałymy Sicz, jak jej komandyry krzyczały do nas, że idzie nowe życie i czeka nas elektryfikacja. To by nam się mocno przydało, bo prąd sprzed Siczy był tak kiepski, że nawet za niego opłat nie ośmielano się brać, a najwięcej bywał w opowieściach do poduszki, jak to raz był, i w bajach, jak to za górami, za lasami prąd mają prawdziwy, a u nas ledwie wicherek, ledwie gałęzie drzew skołyszą się u drutów, a już druty ze słupów spadłe i szukaj świeczki, a druty lichute, bo na lepsze pieniędzy nie ma, a pod druty cudem stoją jeszcze spod wielkiej wojny słupy pokoślawione, podgniłe, a jak się magistrat zwrócił do lasów krajowych, żeby ściąć tych gałęzi, co drutami szarpią, to lasy odpowiedziały, że na wycinkę brak pieniędzy, ale też ochoty, bo nie było prądu, był las, a nie będzie prądu, będzie las. A Siczy bez pieniędzy raz-dwa się udało i już ich komandyry nie musiały krzyczeć, gdy megafony powywieszano na każdej ulicy, a między komunikatami o sukcesach Siczy wygrywano najróżniejsze melodie, więc wróciła do nas kultura i jakby życie wracało. Spłacałymy te Siczowe przysługi różnie, na przykład tym, że księgowej miało z nami już nie być. I tym, że Myśliwice otoczono drutem i postawiono tablice z zygzakami, że bez propustki wychodzić nie wolno. Sypano na nas różne ulotki, a które z nas jeszcze umiały, to czytały, idą zmiany, a wśród nich Wielkie Zmiany, i że wszystkie musimy nauczyć się czytać, bo Sicz ma dla nas Nową Rzecz, ale musimy nauczyć się mówić na nowo, a gdzie trzeba, Wielkimi Literami, bo język, jak stało w ulotkach, wytwarza wszystkie rzeczywistości, więc jak zechce, to psobaki będą szczekać dupami, a zmiany rzeczywistości przełożą się na zmiany w prawie, a nie na odwrót, aż, jak głosiła, jak stało w ulotkach, towarzyszka Janioła, dojdzie do obumarcia prawa, a dalej obumarcia państwa, i nastanie raj na ziemi, naszej ziemi, ale musimy oduczyć się wszystkiego, co zastałe i normalne, i szukać nowych wyzwań, i oduczyć się rozumienia czasu, że niby nie można nad nim panować, skoro panuje nad nim język, panuje Nowa Rzecz, niech żyje Sicz, niech żyje, bo czas jest kształtowany przez sam akt obserwacji, a cały świat nas obserwuje, co musi dla nas być, jak stało w ulotkach, zaszczytem, i żadne z nas nie umrą, i każda według potrzeb, i każdej według zdolności, i nasze będą ziemie, i nasze będą fabryki, i to nic, że w Myśliwicach żadnych fabryk nie ma, to nie szkodzi, bo one isto już są, albo już będą, albo już były, jakkolwiek zapowie język, język jest bowiem źródłem bogactwa, i wszystko będzie dobrze do tego stopnia, że z niczym porównać, oto nasze ostateczne wyzwanie, żeby w końcu wszystkiego był wszystkiego początek, niech żyje Sicz, niech żyje! A póki o tym było w ulotkach, to nam od tego nie było ani zimniej, ani cieplej, a jak już, to cieplej, bo ulotki rzucałymy do pieca, a nie ruszyła nas straszliwie nawet ta zmiana, co ją Sicz wprowadziła, że we wsi zostały same baby, a chłopy znikły i słuch po nich zginął. Ale nie wyprzedzajmy przeszłości, bo pisane jej są przyszłe strony, a tych stron z tego miejsca nie widać.
Stara Moszwa często powtarzały, że lepiej nie myśleć o tym, czego nie widać. Inaczej można nie zasnąć, jak by tak wyobrażać sobie pająki, co nocą po nas łażą, i te wiertki, co w ucha włażą, a już zwłaszcza wszystką roztocz, co w niej leżymy. Na to księgowa, nieprawda, o niewidzialnym trzeba myśleć. Przecie Boża istyna niewidzialna i janieły niewidzialne, i dusze niewidzialne. Szczęście też niewidzialne. Tu dorzuciła księgowa, że i stara Moszwa od dawna w kościeli niewidzialna, bo nie widać jej ni do tacy, ni do świecy, ni do gadanki, ni w chór na piąte piętro. Moszwa dum-dum w piersi się bożyć, dolo niedolo, nie da się, chce się, o, chce, ale nie da, Pambuk świadkiem, nogi się nie niosą, zmęczenie straszliwe, już prawie nie śpią, bo zasnąć się boją, wszędzie roztocz. Chocia skoro roztocz wszędzie, to czy się śpi czy nie, w pościeli czy nie, wszystko ta sama zgroza, zgroza, i na jedną wychodzi. Która to myśl pozwala w końcu usnąć. Tym niemniej w kościeli, dodały Moszwa, to nie na jedną zgrozę wychodzi, ale na większą, bo nie dość, że każde własną roztocz znoszą, to i obcą zbierają, ze skóry, z butów, z włosów, nawet z oddechów. Księgowa na to, że nogi nie kury, żeby się nie niosły. A im bardziej Moszwa o czymś nie myśli, tym bardziej o tym myśli, i to ma lekarską nazwę. Ale swoją naganę dawała księgowa bez nacisku, kpinę bez dobitki, bo wsamprzód żal się Moszwie należał, że taka obsesja się wokół niej roztoczyła.
A zaczęła się ona, jak od Topola zajechała handlera, co obwoziła gadane po całej wsi, a w Moszwę padło jakoś dobitniej, a nawet nie tyle gadane, co zdjęcia pokazywane na podparcie słów, patrzcie, oto jest roztocz: groźne, niesłychane zjawisko, jakie straszne, stadami szarozielone, czułki, nóżki zbrojne, idą na wojnę, o, będzie łachotek, czepy surowe, żwacze zbiorowe, na które jak świat szeroki jeden naukowo dowodny ratunek to odkurzacz, on to unikalne wasze paceum, a w cenie także unikalnej. Choć Moszwa odkurzacza nie kupiły, z wizją roztoczy rozstać się nie mogły, jak pod klątwą handlery, co odkurzacza nie sprzedała i larmo gadała. Moszwa dum-dum w piersi, że by kupiła, na pewno by kupiła, ale jak, ale jak, jak nie ma za co, zwłaszcza że cena unikalna to taka cena, że trzeba jej unikać. Za tyle to można łóżka dla całej chałupy mieć i jeszcze na jakie pościele by starczyło.
Wonczas pokazała się jedna przewaga gadanki nad chórem, słowa na klęku szeptanego nad słowo w kupie śpiewane. Otóż gdyby wszystkie kumy chodziły na chór, toby teraz księgowa mogła starej Moszwie najwyżej po nich powtórzyć:
O, jak fałszywe wszystko na tym nędznym świecie,
Nie masz tu nic stałego, wszystkie o tym wiecie.
Albo:
Ech, Jesiu, Jesiu, przajam ja tobie, dałabych cie wymalować,
Dałabych cie wymalować, o-ja-ja, juchu-chu, w okienku sobie.
Albo:
Rośnie reż na polu, bydzie chlyb, bydzie chlyb,
Przyniesie nom Bozia jeśce ryb, mocka ryb.
Albo:
Drogą polijną, drogą pylną, jak kolorowa panny krajka,
Modły się wznoszą nad stodołą, dymy dla bałwanka.
Albo:
Świat wiele obiecuje, rozkosze pudruje,
A na koniec każdemu zimny ciar gotuje.
Albo:
Wzięła jegła, wzięła nić, więcej nic.
Poszła do Łogrojca ucho szyć.
Albo:
Rojne masz na orzydlu medale za wojny!
O, nie na to, nie na to Mać cie wybierała,
By cie wojna, by cie wojna za swoinę miała.
Nie do takiej to bożnicy, ty wieczna podrogo,
Prowadzić by cie chcieła twoja Mać uboga.
Albo:
Pod mym okinockiem jak krew ciekce, wino ciekce,
Pedo mi Bozia, iże mie kce, juże mie kce.
Albo:
Przy granicy błeska, chrom się dziko bije,
Zostawmy ich, siestry, byle nam do wiesny!
Nasze chaty skryje.
Albo:
Ni ocipka siana, reża, słodkiej okończyny
Ni przykusi konia stanąć w ostatnie godziny,
Choć i biały, i ten ryży, i ten wrony,
I ten płowy samoczwarty wygłodzony.
Albo:
Diowle, diowle, jo cie nie chce, corne rogi mos,
Dywko, dywko, jo cie nie chce, cyste serce mos.
Albo:
Syjon murem obdzielony, obdzielone murem schrony,
Zlituj się, murze, nad Syjonem. Niech będziesz utrwalony.
Śpiewy pomieszane, poplątane, wszystko, co akurat zbiegło z różnych krain i pamięci, tyle mogłaby księgowa starej Moszwie oferować, gdyby wszystkie kumy chodziły na chór. Ale że były i takie, co chodzą na gadanki, a między nimi stara Dojca, co mieszka za młynem, mogła wspomnieć księgowa, co w konfesji Dojca mówiła, a co Moszwa niech słucha uważnie, mianowicie, Dojca pytała, czy to grzech, żeby pieniądz zbierany na budowę grobu wydać na odkurzacz. A pytała o to, upewniła się księgowa w notesie, tuż po tym, jak handlera po wsi jeździła, więc można dodać dwa na dwa. Niech jednak Moszwa to dla siebie zachowa, bo Dojca w konfesji się pytała, a chocia to, o co pytała, nie grzech, więc księgowa nie jest na wymogu, niemniej mogłaby się Dojca zeźlić, przestać uczęszczać i na duchu postradać, a po co by to komu. Czysto z zawodowego miłosierdzia księgowa przekazuje Moszwie, o co Dojca pytała, to jest przez wzgląd na większe dobro, to jest Moszwine zdrowie.
Stara Moszwa juści dodały dwa na dwa i do księgowej: Bóg zapłać, Bóg zapłać, a tak często, że bank niebieski, jakby się słuchał, toby się chyba splajtał. Przejrzały Moszwa gary, wybrały jeden, że bigosu pomieści dla trojga, i podsunęły księgowej, Bóg zapłać, Bóg zapłać. Księgowa sumitować się, oj nie, nie, nigdy, bo co ludzie powiedzą. Niech Moszwa chocia siatkę doda, żeby się gar w niej schował, nie wydał na zgorszenie, jak będzie księgowa w kościel wracać. Wprawdzie duża siata to także temat dla oklachów, ale nie na pewność, i w tym jej zaleta. Spytają które zza płota, co księgowa tam niesie, można w żart obrócić albo w błahość. Albo jeszcze lepiej nic nie mówić, bo kłamstwo grzech. Siata nie przezroczysta, no i solidna, żeby się nie urwać, więc niech Moszwa uważa i byle jakiej nie dodaje do gara. A gdy Moszwa dostatecznej siaty nie znalazły, no to może pudło kapeluszaste, ha, a gdzie które by tak wielki kapelusz widziały, no to może po kaloszach, nie, po kaloszach na co inne użyte, no to może doczekać zmroku, nie, nie, suma sama się nie ułoży, trzeba ruszać, nie ma co poradzić. Los poradził, że Moszwa znalazły siatę mniejszą, zabrały gar z rąk księgowej – co przez zaskoczenie gładko się udało – a wręczyły gar mniejszy, bigos dla jednej osoby, i po kłopocie. Nie w smak księgowej, bo bigos dla trzech osób smaczniejszy niż dla jednej, ale cóż, Bóg dał, Bóg wziął.
Amen, dopowiedziałam w głos, aż stara Moszwa przypomniały sobie, że ja w gościnie u niej. A księgowa, chocia zamyślona nad wyrokami nieba w sprawie bigosu, dodała trzeźwo, że i mnie warto zabezpieczyć, to nie rozpowiem wszem wobec, co w konfesji u Dojcy było. Na to Moszwa burkły, że niezbyt dobrą chwilę księgowa znalazła, żeby jej zdrowie ratować i spokój ducha, jak akurat obce siedzą w gościnie i uchem strzygą. Księgowa wzruszyła ramiony, że jak się mnie przekona, to ja przecie tajemnicę uważę, prawda? Moszwa burkły, Bóg zapłać za dobre rady, co nic księgowej nie kosztują. Ale że chciały widać upewnić się co do mnie, to spytały mnie, czy słyszałam, o co Dojca w konfesji spytały. Na co ja, a co miałam nie słyszeć, ja na kręgosłup się skarżę, nie na uszy. Moszwa dały nura w spiżarkę, skąd wróciły z pakiecikiem herbaty, i to dla mnie, ale czy rozumiemy się? Ja, odparłam, na kręgosłup się skarżę, nie na rozum. A jak się tak sprawy ustaliły, Moszwa zaczęły nas wypraszać i księgowa od razu z siatą poszła, ale ja się ociągałam, bo nie po herbatę przyszłam, ale w kwestii dziecka się radzić, ale co robić, jak gonią, to zgonią, do widzenia, kumo, mówię Moszwie, a ta mi wzrokiem dość ponurym, niekoniecznie do widzenia. No a ledwiem poszła, oho, widzę Moszwę wychodzić, drzwi kłódzić i ruszać w kajsią stronę.
Z późniejszych rozmów z pocztową wywnioskowałam, że Moszwa raz-dwa do Dojcy za młyn pognały, co nie od parady odległość, a tak szparkoszwydko, jakby wiek o niej zapomniał. I dalej wchodzić do Dojcy w gości, chocia tam właśnie pocztowa była, i to przy szklance. Na tę Moszwa i nie spojrzały, tylko lustrować izbę i pytlować, o, trafem mi było po drodze, kumo, to pomyślałam, wstąpię, kumo, czy można odsapnąć, kumo, i co tam u was, kumo, potem ach, kumo, co tam gotujecie, kumo, a co pijecie, kumo, a w ogóle to jak macie pięknie posprzątane, kumo, ścianyście bieliły chyba niedawno, kumo, więcej jak półrocze, kumo, to niemożliwe, kumo, ach, jak ten czas leci, kumo, a tam, co to takiego, kumo, aa, samowar, kumo, ładny, ładny, czysty bardzo, kumo, od razu widać, że na czyszczeniu się znacie, kumo, kurzu żadnego tu nie widać, nawet jak się kichnie, kumo, a tam, kumo, za zasłoną, co trzymacie, czy mogę za zasłonę, kumo, już zajrzałam, przepraszam, a co za pudło, kumo, a jakie wielkie, kumo, nowy nabytek na pewno, kumo, ej, pochwalcie się, kumo, jak powiadacie, jak, kumo, ach, odkurzacz, kumo, a czemu on, kumo, w rzeczy samej, kumo, roztocz, mówicie, kumo, unicestwia, to ciekawe, kumo, nad podziw, kumo, hm, kumo, a czy byście mi, jak mu, odkurzacza tego użyczyły, kumo, na trochę, droga kumo, po naszej krzepkiej znajomości, kumo najdroższa, oddałabym w mig, kumo zamiłowana?
Chocia jakie tam one jedna drugiej kuma. Ongiś jak wraz w ławie rzekały, to może tak, ale odkąd Moszwa przestały w kościel chodzić, to ich kumostwo się zatarło. Niemniej Dojca grzecznie Moszwie odpowiadały. A może na pozór grzecznie, bo nie chcąc przy pocztowej wyjść na taką, do której lepiej nie leźć, bo, jak się o takich mówi, dąs rośnie pod nosem. Fumy pod pachą. Grzecznie jednak czy na udawanego, odkurzacza Dojca nie życzyły sobie pożyczać. Nie. Nie. I jeszcze raz nie. I amen. Moszwa na to brewnie się stroszyć i fukać. Czyście, droga kumo, zapatrzyły się w jakiego dydka, co wiecznie by nieniał? Niedobrze, kumo. Każde posiadanie zasługuje na spółkowanie. Niedobrze by się żyło w pustym sklepie. Na to Dojca już nie tak grzecznie: Pijawka ma dwie strony, którym na imię Ssaj i Ssaj.
Skoro była to święta cytata, dawały nią Dojca do rozumienia, że Moszwa, bez kościeli dawno obyta, do poznania cytaty nienamogła. Ale o pijawkach Moszwa wiedziały, bo o wszystkim robactwie, co święte księgi miały, o madziach, molach, pasich rzyciach, cudzołożkach, larwach, czerwiach, skolaksach szkarłatnych, kolipędrach, toczniach, liszkach, gajduskach i tak dalej, i dalej, to jej pamięci na fest się imało od pierwszego czytania. Toż jak nie sypnie Moszwa kumie w te wersy: Trzech rzeczy pojąć się nie da, czterech się nie wie: drogi tarła po wodzie, wagi ormii po hali, magii pręta po łanie. Ale tamta na odwach: Głową próżni nie przebijesz. To ta w mig: Pogoda zmienną jest. To tej tamta: Pokaż, garncarzu, co w garażu. To tamtej ta: Pokaż, frela, dno portfela. Tamta: Pokaż, bajtlu, bajtlik. Ta: Pokaż, gawroszu, co w nosigroszu. Tamta: Pokaż, co z kieską, czarkiesko. Ta: Pokaż, juhasie, co przy pasie. Tamta: Pokaż, krańcu, co w hamańcu. Ta: Pamięta pani, choć już starsza, że ma tasza. Tamta: Sromie się podwika, że jej w ćwiku ćwika. Ta: Bierta dutki w miech. Tamta: Noworyszku, co we woryszku. Ta: Pokażcie, młokosy, trzosy. Tamta: Mołodzicy szukają kozicy. Ta: Chyć śpiewaczka za waczka. Tamta: Pokaż maluteńka, jaka kalateńka. Ta: Czeka matka kotka. Tamta: Od rzemyka do pytlika, od pytlika do rzemyka. Ta: Wie kurewka, jaka sakiewka. Tamta: Pomni duszyczka, gdzie leży burszyczka. Ta: I anioła masz za toboła. Tamta: Piej dźwięcznie, kapso moja. Tamta: Rzecz rozkoszna, pęczna moszna. Ta: Niech padnie w irchy gromadnie. Tamta: Rozwiążą kiesy kweresy. Ta: Kupi kasa, kupi grosz. Tamta: Pokaż, łapiduszku, ile masz w nabrzuszku. Ta: Rumel w rumel, rubel w rubel. Tamta: Pokaże wsiura szabatura. Ta: Mądry kosiak po kośbie. Tamta: A niemiec po diable. Ta: I góral po szkocie. Tamta: Sztraf czy chabór, jeden zabór. Ta: Kto ma gwery, zdobędzie hajdawery. Tamta: Szarawara nie na miodowara. Ta: Kosowrotka najlepsza od przodka. Tamta: Nie ścierka gimnaścierka. Ta: Nie na ciaracha zdobniejsza rubacha. Tamta: Nie u każdego wanka wyszywanka. Ta: Droższy dyrndel rondla. Tamta: Nie na ciula koszula. Ta: Nie do kiltu dekolt. Tamta: Dobra pągwica większa cyca. Ta: Lania, lania, zarób rogi. Tamta: Łyknij odekolon, cały galon. Ta: Jeszcze pacana, już pyskata. Tamta: Nie pod celofan sarafan. Ta: Soroka nie w parę do rajtroka. Tamta: Nie do byle pasa kutasa. Ta: Szynk własne plaszki chwali. Tamta: Ja nie z hojdały na te bajdały. Ta: Dobry żart fynfcy wart. Tamta: Dam tymfa, gdzie nimfa. Ta: Czekaj maszka laszka. Tamta: Płacić, jak to łatwo powiedzieć, ale mówi się trudno. Ta: Wącha niemy koło drogi, nie ma ręki ani nogi. Tamta: Poznać po mowie, co mają we głowie. Ta: Poznać po chałupie, w którą klupiem. Tamta: Znać po chleje, w którą się leje. Ta: Tylko świnie nie spoczną przy śliwinie. Tamta: Przed podróżą nie pijaj za dużo. Ta: Dla drogowca nie jest ważna owca. Tamta: Mają owce manowce. Ta: Mają krowy narowy. Tamta: W nocy wszystkie króle czarne. Ta: Nie lezie się na luchto po szychcie na szybko. Tamta: U tirówki szmat drogi. Ta: Nie masz w gębie kości, nie pchaj się na gości. Tamta: Kto fula jak mulasz, temu mule w gulasz. Ta: Która fyrga, ta nachyta. Tamta: Oto cnota nad cnotami, dzierżyć lizak nie zębami. Ta: Raz kozie klucz. Tamta: Gdzie koza chodzi, szytko rodzi. Ta: Lepszy funt kłaków niźli fura roboty. Tamta: Lepsza chwilina pod słońcem niż minuta przed końcem. Ta: Dla sznapsa kiełbasa, jak dla kata pętka. Tamta: Miałam ci ja myśliwicką, alem ją zjadła. Ta: Która dużo ryczy, mało chleba poje. Tamta: Młyny wolne, ale namolne. Ta: Moje chleby piłą cięli. Tamta: Trafi kosa na kamień, gdy na pieniek główka. Ta: Nie dla drużby kosa. Tamta: Nie bierz śniadka za świadka. Tamta: Ta o śmigle, ta o motowidle. Ta: Uderz w stół, stolarze się ucieszą. Tamta: Nadzieja jest siostrą wynalazku. Ta: Głupota jest przy nadziei. Tamta: Im dalej w las, tym bliżej w wylas. Ta: Złej baletnicy zawadzi noga w spódnicy. Tamta: Szabla naga na czytaju w dawnym błyszczy obyczaju. Ta: Obrusu tnij u tego, co zwyczaju obraził świętego. Tamta: Gdzie oczy niosą, tam nodze żal. Ta: Wieprz, rzeka perłowa. Tamta: Tort nie prezent – właściciel świece dmucha, a reszta je słodkie. Ta: Darowanej szperce nie dziwią się zęby. Tamta: Nie ma darmo obiadu. Ta: Różnie się po świecie plecie. Tamta: I w dalne strony nie lecą każde wrony. Ta: Co kruki nad rzeką dziobią, tego orzeł nie zje. Tamta: Cukier krzepi, lukier lepi, a likier najlepi. Ta: Czarny włos i krucze dziąsła. Tamta: Sól, cukier, ryż, mąka – cztery biele z przodu, a jedno czarne z tyłu. Ta: Palacz, węgiel, dwie bratanki. Tamta: Nie ma dymu bez kolców. Ta: W rzece krwi nie szuka się brodu. Tamta: Kto we krwi smakuje, w grobie zazimuje. A także: Na święto Hironimy jest zima lub brak zimy. Ta: Wiara, co łamie graby, osinką kołysze. Tamta: Kto się wyspał, temu zdrowo. Ta: Lepsza ciężka boleść niż lekka śmierć. Tamta: Idzie czas przez wieś, worek piasku niesie. Ta: Nie sądź roku w nowcu. Tamta: Hardszy swarzec niż kwarzec. Ta: W śmiercu nie po sercu. Tamta: Maziec błocian ponawodzi rojsty, chrapy, co w nich brodzim. Ta: W kwietniu wiosna, że zazdrosny moskal. Tamta: Idzie laty, nie na raty. Ta: W wakacie stykną gacie. Tamta: Czego króciec nie dowarzy, tego już nie doparzy. Ta: Wodziec chadza po rosie, sadza grzyby po wrzosie. Tamta: W krótkie dni dymnika żołt na pola przenika. Ta: W dławcu nie dychaj, jeśli życie miłe. Tamta: W złudniu dzień zaraz po południu.
Trafiły równa na równą. Mogły tak jeszcze kuma z kumą godzinami się przekomarzać, a że mogły, to i przekomarzały się. Cóż było do roboty. Nawet z ochotą się ogadywały, bo jak się Moszwa w pogadynku zapodziały, to o odkurzaczu zapomniały, że go brać, a jak się Dojca w pogadynku zatraciły, to i o odkurzaczu nie myślały, że go nie dawać. A wiele z tego, co im przysłowia i przysłówki przypominały, wypowiadały kumy, jakby landrynkę muldając, ze słodką radością, acz smutniejącą za tym, co idzie w niepamięć. Już tylko w języku, ba, często już tylko na końcu języka, trzymały się ich niektóre z dawności obrazy. Już tylko ten mięsień ustny, ta chropowatość nakrapiana, z rowkiem i bez, z nalotem lekkim, płaszczka na ogół różana, własność rzadko okiem tuczona, ten ślimak bez muszli, ten ślinik wszystkożerny, ten silnik na coraz niższych obrotach ciał naprasnych, kubek w kubek, korzeń bez artykułów, ten listek fagowy, powstrzymywał rozmaite wieki-powieki przed przepadem, utrzymywał w nieubyciu dawne sąsiady, ich płotne czasy, drgane myśli, ich plany przemyślne, jak myszy plenne, ich mapy nabyte, puty rysowane, globusy przekręcane, tabletki przełykane, ich zdrzemne i strzemienne, ich faty w światy i za światy, ich żagle łoponagle, w drogę buty butne, bardziej butne i najbutne, ich, ach, dłonie czytane przez wróżkę-dróżkę tuż przed dworcem za drobne na chodne na szczęście. Na duszach robiło się kumom błogo, coraz błożej, a że jakby przez gorycz? Lepszy rycz niż znicz, ma swoją wartość ona gorycz, co się wspienia, gdy przypadek znajdzie na stercie na podpałkę fotografię, a na niej jaki napis dziwnym znakiem, czyje twerzeczki w jakich masach, grymasach, grafy nieznanego przymierza, mundury nieznanych maści i daty nie do pojęcia, że to już tyle, to naprawdę już tyle? Odłoży się fotografia bez nadziei, że zatrzyma czas, mimo to wcale ona jeszcze nie do kominka, jeszcze nie dziś. Oto dzięki pogadynkowi z kumą spomniało się Moszwie, że nie od urodzin ona stara Moszwa. Przed laty (naprawdę tyle?) wróżka-dróżka spojrzała po niej przeciągle:
– Fu, turyszka! Tesz do Berwilna? Wajszmana szyksa? Od Oszwenczyma, na szaksy? Szemu nie mówi imię? Migdałowa szwynka? Do Hejropy chce? Czy dalej? Do Benesz Ajrysz? Szemu nie odpowiada, głupia? Na szyf idzie?
Nic z tego Moszwa nie zrozumiały. Wróżka, widząc to, pod boki i w zaśpiew:
Otom weszła na zojfceryszkie bruki
W miaszto przenosza mienszo pyłne sztuki.
Biada mi, lynkliwa za granicom szynko.
Gdzie jeszcześ, żeglarzu, i co z Ewelinkom?
Moszwa nadal nic, wyracza się, wybałucza. Więc wróżka:
Co do redy, mój lądzie? Woda, woda, woda.
Nic. No to to:
Śnieć w moje życie, popioły spod Lędzin.
Ale wszystko to nic i nic. Więc wróżka wtem spotężała, głosem wybuchając tak, jakby tego, co ma wiele imion, a już bez szwisztów jak uciął, jak jaka szpieżka, z doskonale stołecznym akcentem, o którym się tylko czyta w gazecie „Myśli Wice”.
– Muzeum wyobraźni to z ciebie nie zrobią. Raz jeden powiem, nie przerywa, hurtem słucha. M-W. Inicjały ważne, niech zapamięta, a jak zobaczy, ucieka. Mały wyjątek? Myśliwice. Nigdy tak wielu nie zawdzięczało takie nic tak niewielu. Więc po co gańby i śmierci szukać daleko, skoro na miejscu ich dosyć? Po co w cudze walić, swego nie znając, a jeszcze za rejs płacić? W przyjazne gesty niech nie wierzy. Karnetu żadnego niech nie da sobie dać. I obrączki napalczyć. Ani na prospekty się napatrzyć. I na jaki wagon niech nie da się wywieść. Ani do hotelu jakiego zapakować. Hotele od Kona i Białego, wiadomo, zaraza. Na złodziejach złoto gore. Francuski, grzech gadać, samo zło, może tylko mniej czelne. Sobka i Labaszyńskiego mniej obgadują, ale ja już swoje wiem. I tam coś nieświęte się święci. Sobek z Kairu przyjechał, cierpliwy, oczy piękne zielone, ale z kreską, że patrzeć gadko. Że te oczy kiedy płaczą, niech nie myśli. Palce ucinał własnym ludziom, a ni westchnął, jak błagali. Skąd wiem, niech nie pyta. Niech słucha. Labaszyński, a tak naprawdę: Lahasz, na kradzieży się ustatkował, a na statku uszlachcił. Ludzie przez nich znikają. Kto chce co wyjaśnić, temu biada. Halembę zna, za wachmajstrę chodziła? No, gdzieś siedzi ninie, znaku nie daje, może już nawet leży. Tuszyńską zna? Sporo kiwała, nim dopadli, ale dopadli. Głowę cięli, na kole stawiali. Rozgłośno było. Dziwne, że nie słyszała. Sama żegna się, kiwa? Zresztą to nieważne. Dla tamtych sztuka to sztuka. Skupują mięso, sprzedają mięso, zawijają mięso, zwijają mięso, tłuką mięso, poganiają mięso, wyklinają mięso, psują i prują mięso. Czemu nie pyta, czemu pomagam. Nie pyta? Muszę, wierzy? Za moje winy, a każda moja wielka. Wierzy mi? Jak ja szajkowała, ach, jak ja carzykała. Mówili o nas, że my pierwsza szajka w okolicy. Nie ostatnia. Od Hansa Stolorza żadne nie fiknęły. Harcery z Morgów za guzik mieliśmy. Dymiary z Furmańca dużej ręki, a pożylim ich. Hajdy z Hajdowizny. Od artystów Wykwinty nic nie zagroziło. Od Lubara spod Bielska. I trójcy z Żyglina. Żydy Oczewidy jak się z Jajeczką tłukły, to i jedne, i drugie nasz rewir omijały. No tak – mamy wyjątek. M-W straszny. Ale jego i Bóg by się bał. Czekoladę gotowałam dla tych, co im potem paltociki i czamarki ściągano na tyle. I forsę do goła. Ręce wykręcałam bez skruchy. A potem na przodek poszłam za kierownicę. Samodorożką jeździłam, czy wierzy mi? Zakręty wykręcałam bez skuchy. Piękne szybkie czarne volgo. Ani zbędnej szybki. Hamulce, hydraulika. Bieg, dwa, trzy, sześćdziesiąt koni. Za granicę-Brynicę. Przy moście zrzucaliśmy cały tref. No i tyle nas było. Nikt nie złapał. Rozgłośno było. Dziwne, że nie słyszała. Nieważne. Ja odkupić się muszę. Coś rozpowie, to zabiję. Dla mnie zabić, jak zaśpiewać. Chce posłuchać?
Dopiero Moszwa pojęły, jak pod gardło ścisnęło, wężykiem:
– Zwymigdalaj, ale już.
Z kolei Dojcy wspomniał się dworzec myśliwicki. Salka dla gości wysunięta za peron, jak pazur od kompletu, co to kogo zaczepi, temu już nie odpuści. Nie wyda paszportu. Nie da ani wjechać, ani wyjechać. Znajdzie jakiś paragraf kolisty. Jakiegoś urzędnika z lisim pomysłem. Wachmana przy nerwie. Po burmistrzu tutaj wszystkiego spodziewać się było można. Miejscowe, tańszym koźlakiem ochmielone, ośmielają się udawać, że znają się na ludzkiej mowie. Brud ze smętkiem za tynktury. Salka druga już większa, dla ludzi i nieludzi z mniejszą liczbą oboli. Tam twarzy sporo. Oto niemczyk wpadł w oko, którego odróżnić można od innych po tym, jak wymawia ja, a kiedy nic nie mówi, to po tym, że uważa, że jest we wszystkim najlepszy, a kiedy nie jest, po tym, że dba o zdrowie przesadnie, a kiedy go jaki katar przed podróżą nie zatrzyma, to po tym, że podróże mu wciąż za drogie, a kiedy tanieją, to po tym, że w gościnę do siebie nigdy nie prosi, nie zastawia się, nie postawia się, a kiedy własnego kuma odprawi z progu, kutwa kusa, to po tym, że przy gotówce będąc, wekslem za nic nie płaci, precz, trasy akceptanta, podpisy bez regresu, przedłużki z adresatem, wystawcy ręczący na żyro, nie dlań indosy remitenta, wyręki regredienta, a gdy gotówka się kończy, to po tym, że pyta bardzo grzecznie, jak tam sprawy, chcący naprawdę wiedzieć, jak one, a kiedy nie chcący, to po tym, że się gapi w cudze, a gdy nie gapi się w cudze, to we własny talerz, gdzie bifyjsztyk z kartoflami kraszonymi po kraszowsku, na pasku z wyżłem, z krótkim włosem, okiem wodzącym, jak pan wcinają, a że strach miewa wielkie oczy, to ponad łokieć oberwileński, czyli ponad dwie stopy reńskie, może i trzy hajerachtle w kłębie. Oglądały Dojca niemczyka, a z nudów czekania na ranny do Wiednia wymyślały sobie historię tego kogoś, kto niezadługo zniknie z jej życia. A w wyobraźni niemczyk mógł być posesorem języka zrozumiałego prawdziwemu patriocie. Może jechał podziwiać Zakopane, wieś w śnieg zacofaną, od organicznej smuty miast pobliżnych odgrodzoną naturą. Mógł się ceper dawać z dutek gazdom okradać w imię Janoszowych tradycji, nasamprzód jak za zboże płacąc za łoże u mera Józwy Sieczki, a nawet rzucić pod merskie oko stylizowany poemacik.
Tamże w górskim domu u cedrowej ściany
zwiśnie nasz Janosza na skon zapisany.
Bez lęku i bez strachu, a pełen rejwachu
był ten majster z cechu katów, co śmierć mu po fachu.
On nie liżyłapa – troska go nie chapa,
że Janoszy orle skrzydła rozpostarł na hakach.
Albo z haków nieodwzajemnionej swojej miłości do Tatr urwany mógłby uciekać do Krakowa. Tam szukać szczęścia przy uniwersytecie. Tam przegrać pojedynek o posadę z innym wielkim patriotą mowy, wspartym przez Koło Wiedeńskie w Radzie Polskiej. Tamże chcieć własne pismo wydawać, ale bez powodzenia, co, rzecz jasna, jest rzecz zacna, bo nie można służyć jednocześnie sprawie i mamonie. Tam obrazy malować ku zadziwieniu tych, co sądzą, że nie można służyć jednocześnie pióru i pędzlowi. Tam, czując starość w kościach, zacząć szukać własnej chaty we wsi, albo nawet za wsią. Nie przyjdzie mu jednak gorzeć na niczyźnie. Otrzyma bowiem ofertę niemczyzny: niemieckie obywatelstwo, do tego renta i wyżeł na pasku (wilczę na diecie żelaznych porcji), i dom godny żelaznych kanclerzy, i żelazko, i listy żelazne żelazną ręką pisane, i krzyże żelazne, i zniże na koleje żelazne, i ofertę taką przyjmie, bo nie sposób służyć jednocześnie szczęściu i bidzie. Młodnieje w oku, nabiera zdrowia żelaznego, żelaznej kondycji, a z wolą żelazową wybiera szpinak. Nie mamy szpinaku. To dajcie wątrobę. Nie mamy wątroby, panie, polskie orły nam zabierają. To serce. My bez serca, panie. To co macie na tym bez-padole? Bifyjsztyk z kartoflami, po kraszowsku. Czyli jak? Z soją, fasoją, ciocirzycią, natką pietruszki, panie. Dać, ale sznel. (Hau, hau). Tak, panie.
Były jeszcze inne rozbitki na myśliwickim lądzie. O, tam jedna, wcale nie tak stara, a już z barwą smutku na twarzy, z frasem wbitym w przyszłość, no bo przecież nie w plakat, rycinę bany, która po pierwsze o godzinie szóstej z rana, po drugie o godzinie czwartej minut piętnaście po południu, no bo nie w lampę oliwną, tę ułudę, że będzie cieplej, no bo nie w tender na skład żeliwny, no bo nie w sgrafity, no bo nie w rycinkę ze szlachtą bez jednej szabli gotowej umierać za Topole, Kraków, Gdańsk, macierz za Szczakową, rzekę w cieniu krzewów, za trzy kąty i piec w toku. Ale kto to, ta jedna? Nie kto inny, a sama Dojca, której głód kazał odejść od niemczyka i szukać się przy tańszej kasie, a której przychodzi teraz wpijać się w chleb nie z czeska czerstwy, bo przecież nie w to wino podłe jak udój biedronek, no bo nie w indyka in blanco