Myśliwice, Myśliwice - Krzysztof Bartnicki - ebook

Myśliwice, Myśliwice ebook

Bartnicki Krzysztof

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Krzysztofa Bartnickiego została uhonorowana Nagrodą Literacką Gdynia w kategorii proza.

Jak pisze Wawrzyniec Brzozowski: „Gdy wyzbywszy się naszych czytelniczych nawyków, pozwolimy się porwać Myśliwicom, Myśliwicom – opowieści o upadku pewnego miasta, a zarazem uniwersalnej paraboli rozkładu i trwania – czeka nas podróż zaiste niezwykła, trip niemalże narkotyczny”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1. NO­WIEC

Żeby dziec­ko brać, po­myśla­ło mi się, jak się póź­niej oka­za­ło, w now­cu. Tyle tego po astach-chwa­stach pi­ska, na ha­sio­kach po­lu­je, po przy­sie­kach ska­ka, pod strom­ki sia­da, mur­ki pod­szczywa, po ja­rach, wą­do­łach i sto­do­łach zni­ka, po po­lach i po­po­lach krą­ży, gdzie bądź spoj­rzysz, czte­ry stro­ny i pod boki, co rusz coś pod nogę ze skrad­ki wpa­da, awo dro­gę prze­kre­śla. Ludy bez­dom­ne żal oglą­dać, a dzie­ci bez­dom­ne toć pra­wie jak lu­dzi­na. Fras pa­trzeć na tyle tej dzia­twy, co ją wi­dać, a prze­cie prócz niej są i dziec­ka, co się skrywa­ją albo już nie rusza­ją z gło­du i mniej ich wi­dać. Wie­le in­ne­go u nas nie wi­dać, a nie wia­do­mo na­wet gdzie, bo gdy u in­nych wsie ro­sną w mia­sta albo mia­sta kar­le­ją we wsie, to w Myśli­wi­cach ni tak, ni siak. Ludy tu bo­ga­to i lu­fty zimą cuch­ną za­pylo­ne, więc my niby mia­sto, ale zbyt­ków i za­byt­ków mia­sto­wych nie uświad­czysz u nas, więc my niby wieś. Ludy tu bo­ga­to, ale ona bied­na. Grze­je się czym po­pad­nie, i cóż, że przy sa­mej gru­bie, sko­ro tłuste kęsy za­bie­ra za­gra­ni­ca, mia­ły za­bie­ra­ją ościen­ne mia­sta, a dla nas zo­sta­ją muły i flo­ty po sa­mej ta­nio­ści. Po­noć gdzieś tam w prze­pi­sach za­ka­zują flo­tem pa­lić, i te prze­pi­sy wy­glą­da­ją jak miej­skie, ale od wie­ków stra­ży u nas nie wi­dać, coby pil­no­wa­ła, któ­re czym dy­mią, a bez stra­ży to my jak wieś. A luda na­sza bied­na, bo pra­cy dla niej brak. Daw­niej ro­bi­ła na po­lach, ale jak przy­szły gru­by, ka­za­li za­po­mnieć o po­lach, a jak po­tem ka­za­li za­po­mi­nać o gru­bach, to my już ani pa­mię­ta­ły w polu ro­bić. Zresz­tą mało co u nas do­brze ro­śnie, byle tyle, co na po­trze­by wła­sne, bo zie­mia, raz, ska­żo­na, dwa, za ka­mie­ni­sta pod pro­sty sprzęt. Jed­na tyl­ko kuma na na­szej uli­cy mają nie­ja­kie jutrzyny z gru­ba od­sia­ne, i tam kukuryż ro­sną. Wy­so­ka ta kukuryż, i dzie­ci tam cho­dzą, co czę­sto słychać, cho­cia nig­dy nie wi­dać. Z kukuryży mają pra­cę na­sze pie­ka­ry, i co jak co, ale chleb ro­bią naj­lep­szy, a ten im się uda­je i bez młyna, bo moż­na mieć chleb bez mąki, jak i bez za­kwa­su i droż­dży, a do środ­ka dać ko­no­pi albo sie­mie­niusz­ki, albo płesz­ni­ka, albo pła­skur­ki, albo dzi­kie­go owsa, wyki, szpel­cu, albo sa­mo­psy, albo in­ne­go zbo­żę­cia, co samo ro­śnie, a na wierzch ma­seł­ko moż­na mieć na ja­glę­ci­nie, a miast mlecz­ka so­jów­ka. Kuch­nia na­sza, tak dla zwykłej za­pa­chy brzucha, jest ka­sza­na-kar­to­fla­na. Nad nią świę­ta trój­ca – ce­bu­la, chrzan, czo­snek. Ale przyj­mie wszyst­ko, co nie ucie­ka na drze­wo, i stąd na­sze po sło­jach po­krzywy, barsz­cze, ło­bo­dy, od­rę­by, a na­wet jak ucie­ka, to w czas gło­du nie masz­kie­cić, a do tego jest pta­stwo, na któ­re moż­na za­pro­co­wać, i to, co z lasu, grzyby, ja­go­dy, z ro­wów śli­ni­ki, na­wet pew­ne żaby, oraz, od bie­dy, ba­ran­ki boże, co to ich mamy naj­wię­cej na Ślą­sku, cho­cia trze­ba wie­dzieć, któ­re są ja­dal­ne. Ja tyl­ko nie mo­głam znieść, jak kumy dzie­ci ła­pią na tłuszcz to­pić. Z drugiej stro­ny, po trupy dziec­kie na dro­gach, po­dob­ne do pso­bak, jeży, kre­tów pa­dłych, mało kie­dy któ­re się chylą, no a żeby nie zjeść, ale żeby po­cho­wać, to na­wet żad­ne, a ma­gi­strat tyl­ko po­wta­rza, że sprzą­ta­czek nie ma, bo pie­nię­dzy nie ma, więc, bywa, leżą dziec­kie trup­ki na­wet jak im wy­pukłe już wklę­śnie, a czer­wo­ne z desz­czem spłynie. Prócz tego, acz to na ślą­ską milę, to jest wiorst osiem, od mo­jej cha­łupy jed­na kuma mają po sta­re­mu u domu obór­ki, a z nich obor­nik, a więc pola jak na­wo­żą, z dala czuć, gdzie miesz­ka­ją. A o gru­bach ka­za­ły za­po­mi­nać róż­ne za­mia­sto­we, co zjeż­dża­ły po­cmo­kać nad nami, że obłę­du z nami moż­na do­stać, no bo jak był wę­giel, to nie było ko­pal­ni, a jak wę­gla nie ma, ko­pal­nie są, tym­cza­sem wody grun­to­we ucie­ka­ją. Z wodą akurat ra­cja, bo sama pa­mię­tam, że strumień za mło­du był, co od góry le­ciał mie­dzą, a zimą my się tam ka­ta­ły, a la­tem ką­pa­ły, a jesz­cze raki były, bo woda czysta, aż na­raz siu, po­to­czek gdzieś wsiąkł, gór­ni­kom na koł­nie­rze, więc jak raz wte­dy spadł obok nas ten sa­mo­lot ruski, już nie w wo­dzie się koń­czył, ale w ogniu. Pa­mię­tam też, że ba­sen kie­dyś był, a na­wet dwa, i ką­pie­li­sko, ale jak po­tem pra­cy nie było dla ra­tow­nic­twa i czy­ści­cie­lek, wszyst­ko po­za­myka­no, od­cię­to prysz­ni­ce, mar­twe du­sze. Kino też było, i to pod da­chem, ale jak my bied­nia­ły, mało któ­re tam cha­dza­ły, więc kino za­mknię­to, a ostat­ni film, pa­mię­tam, to na uro­dzi­ny kumy mi na bi­let zbie­ra­ły, We­hi­kuł cza­su, a nie wie­rzyły po­tem, jak opo­wia­da­łam, co za fan­zo­ły. Gru­by by się same z sie­bie za­myka­ły nie­chęt­nie, ale wi­dać zbyt­nio już pła­cą za szko­dy gór­ni­cze. Jak któ­rej dom się skrzywi albo jak ścia­na pęk­nie, to moż­na na gru­bę z pre­ten­sją biec, a one przy­jeż­dża­ją po­mia­ry ro­bić i zło­ścić się, jak nie idzie na nic inne zwa­lić, to wte­dy los na lo­te­rii wy­gra­ny, bo dają sumy, że moż­na dłu­go żyć, i co z tego, że w krzywej cha­cie czy po­pę­ka­nej. A woda póki co jest, ale co­raz mniej, a więc może nie było­by i czym sztol­ni za­le­wać, a za­mia­sto­we jesz­cze chcą nas po­zbać, że świat się cie­pli i nam w stud­niach za­brak­nie. A te, co się cie­szą, że jak bę­dzie cie­plej, na ogrze­wa­niu uszpo­rują, to, tak myślą­ce, za głupie są, żeby wie­dzieć, że myśli­ły głupio, bo jak nie będą pa­lić w pie­cu, to zo­sta­ną róż­ne cio­ry, co je będą mu­sia­ły w od­biór po­sta­wiać, a już te­raz za ich od­biór pła­ci­my naj­wię­cej na Ślą­sku. Za wodę też pła­ci­my naj­wię­cej, bo sko­ro jej mało, to naj­droż­sza jest, choć im wię­cej my pła­ci­ły, tym czę­ściej ma­gi­strat ga­dał, że nie ma pie­nię­dzy na nowe rury, a jak sta­re pę­ka­ją w zimę, to się leje na ni­czyje pola i za­mie­nia w kurzaw­ki. A jak się woda da na uli­ce i zimą za­mar­z­nie, to jak te uli­ce ode­lga, to one nie dość, że zgię­te od szkód, jesz­cze całe w dziu­rach, a wpraw­dzie moż­na by kryć od razu do­brym as­fal­tem, ale nie ma pie­nię­dzy, le­d­wie byle tyle jest, żwi­rem syp­nąć i łatę sztuko­wać. Jak gór­ni­ki się któ­re upi­ją, bywa, opo­wia­da­ją o stwo­rach pod zie­mią i że to one ro­bią te wszelt­kie szko­dy, ale jak trzeź­wie­ją, to pro­szą po­wta­rzać so­bie, co ga­da­ły po pi­ja­ku, a czę­sto bled­ną i mó­wią, że się upi­ły, i od­szcze­kują, żeby im nie wie­rzyć i za­po­mnieć. I lecą do ko­ście­li na ga­dan­ki, po czym moż­na po­znać, że się czymś trwo­żą, bo tak się to u nas po­zna­je: jak stra­chy, to do szka­fy, a jak tro­ski, to do fla­ski, a jak oba­wy, to pod ławy, jak pie­try, to do pen­try, jak gro­za, to w zbo­ża, jak lęki, to do księ­gi, a wła­śnie jak trwo­gi, to do bogi. A jak prze­ra­za taka, że śmierć pew­na, to nic się nie robi, tyl­ko sta­je w osłupie­niu, choć nóg nic nie wią­że, może się krzyk­nie, je­śli gar­dła nic nie wią­że, a nie­rucho­mie­je myśl jak ja­kiś da­niel w lu­fie świa­tła. Gór­ni­kom nie wie­rzę, a zwłasz­cza za­mież­nym, z da­le­czyzn, ale raz mnie za­sta­no­wi­ło, co nam ga­da­ły przy hal­bie, a po co wam ten wiel­ki maszt na gór­ce, na sznurów osiem z ha­kiem wy­so­ki, od wie­ży Opfeln wyż­szy, no co, nie wie­cie, głupie, on wodę z mó­zgu robi, pro­mie­nie wy­sy­ła na to, co tam jesz­cze ma­cie w gło­wie. Inne mó­wią, że maszt, że sta­lo­wy, przy­cią­ga chmu­ry, i to do­brze, bo jak leje, to ła­twiej o wodę, i cie­szą się po­żar­ni­ki, co daw­niej mia­ły si­kwy, dra­bi­ny i całą resz­tę, że deszcz za nie sika, a ich od­dział, jak do pom­po­wo­zów zbra­kło ben­zyny, za­mie­nił się w mu­zeum, bo mu­zeum tań­sze, a po­tem i mu­zeum za­mknię­to, bo nie ma pie­nię­dzy i na mu­zeum. Z dali ten maszt z chmu­rą, opo­wia­da­ją przy­jezd­ne, to jak na pa­tyku wata cu­kro­wa, ale czar­na. Wszę­dzie czyste nie­bo, a nad Myśli­wi­ca­mi kłę­ba, albo jak spodek ko­smi­tów. Ma­gi­strat na to, żad­nych ko­smi­tów nie ma, a maszt był ra­dio­wy, ale się ze­psuł, a nie moż­na zło­mo­wać, bo pie­nię­dzy nie ma. Zło­mia­ry, co jeż­dżą u nas za zło­mem z bra­ku pra­cy, o, tam­by ob­łów mia­ły! A tak jeż­dżą za byle co, bo gdzie­by tak dla nich któ­re jaki zbęd­ny me­tal cho­wa­ły. Ale niech jeż­dżą zło­mia­ry, niech jeż­dżą, le­piej to niż kraść. To samo fryzje­ry, co się kiep­sko mają, bo o za­ro­bek trud­no, bo jak się u nas szpo­ruje, to włos do śmier­ci ro­śnie, a na­wet po śmier­ci, moż­na też sa­mej no­życą po­cia­chać, no ale do­brze, że fryzje­ry pró­bu­ją, niech pró­bu­ją, le­piej to niż kraść. Wia­do­mo, żad­ne kra­dzie­jów nie lu­bią, na­wet same kra­dzie­je. Nie lu­bią też róż­nych tych ami­gran­tów, co daw­niej cho­dzi­ły i za­ga­dywa­ły, daj­cie, kumy, jaką pra­cę, ale do uczci­wo­ści nie­zdat­ne, bo jesz­cze nie za­czę­ły ro­bić, a już pyta­ły, u kogo moż­na się prze­spać, a pew­no w czystym, a pew­no jesz­cze na ta­lerz do­stać i na ką­piel wodę po­mar­no­wać, to my gna­ły w cho­le­rę, a won, my dziś wsie jak ami­gran­ty, co zresz­tą bli­skie praw­dy, bo jak u nas pra­cy brak, no to któ­re mają pod­wo­zy, wszyst­kie jadą tam, gdzie pra­ca jest, do Ta­ruskich Gór i do Gli­wic, na­wet za gra­ni­cę, a wra­ca­ją po ćmo­ku. Ćmok jest czę­sto i gę­sto, zwłasz­cza zimą, bo ma­gi­strat na lam­pach oszczę­dza. Od­kąd się na szko­ły skoń­czyły pie­nią­dze, daw­ne rech­tor­ki i de­rech­tor­ki sie­dzą po cha­łupach i uczą, same sie­bie, jak prze­żyć. Księ­gar­ni u nas nig­dy nie było, a bi­blio­te­kę za­mknię­to, no bo pie­nię­dzy nie ma. Ja­kieś ko­le­gia były, ale je za­mknię­to, i te­raz jest tyl­ko to do spraw wy­kro­czeń, a wy­kro­cze­nia mu­szą być, bo na nich akurat ma­gi­strat za­ra­bia. Luda na­sza czyta­ła, pi­sa­ła, ale tak daw­no, że nie­praw­da, a nie ma na­wet jak spraw­dzić, któ­re te­raz czyta­te czy pi­sa­te, bo pie­nię­dzy brak. Więc coś mi się wi­dzi, że ma­gi­strat to więk­sze na­wet kra­dzie­je niż zwyczaj­ne kra­dzie­je, sko­ro pie­nią­dze bie­rze za to, żeby mó­wić, że pie­nię­dzy nie ma. I jak na te na­sze ni­bypre­zyden­ty po­pa­trzeć, to aż żal pa­trzeć, jed­na z okna sko­czyła, ale wia­do­mo, nie sama, druga nóż do­sta­ła pod cyc­kę, ale wia­do­mo, że sama źgnę­ła, a trze­cią zbi­to, wia­do­mo za co, sza­ma­chry z wo­do­cią­ga­mi, a czwar­ta jak ucie­kła z ra­tusza, to tak­że wia­do­mo za ile. A po tych to już na­wet nie były pre­zyden­ty, ale re­zyden­ty, a po nich tyl­ko den­ty na szyl­dzie, gdzie daw­niej kuź­nia była. Wła­dza od daw­na ja­koś poza nami, bo sama się wy­bie­ra, albo ktoś za nas ją wy­bie­ra, a po ra­tuszu naj­czę­ściej hula wiatr, a do­brze, że za dar­mo robi, a sko­ro na po­łu­dniu rzą­dzi wój­to­wa, to do resz­ty nie wia­do­mo, czy mia­sto my, czy wieś. Kie­dyś z po­łu­dnia na pół­noc albo z po­wro­tem po­cią­gi jeź­dzi­ły, ale jak za­bra­kło pie­nię­dzy, jeź­dził tyl­ko co trze­ci, aż się dwo­rzec roz­padł i kasę bi­le­to­wą usunię­to, a scho­dy rucho­me od daw­na nie­rucho­me przy­kryto de­ska­mi, żeby oko­licz­ne nie sra­ły i szkła nie tłukły. A jak po­cią­gi nie bar­dzo już jeź­dzi­ły, to jesz­cze tram­wa­je jeź­dzi­ły, ale tak, że mało co wi­dzia­ne, a na po­łu­dniu to wca­le, bo tam szyny na złom po­szły. A jak i tram­wa­ju nie sta­ło, to jesz­cze zo­stał au­to­bus, raz na go­dzi­nę, ale w zimę rza­dziej, bo sta­ry mo­tor za­ma­rza. Mało któ­re mają na taki au­to­bus cier­pli­wość, a zresz­tą do nie­go bez bi­le­tu iść to strach, a bi­le­tów nie ma, bo kio­sku nie ma, oprócz tego jed­ne­go, co w nim ga­zet nie ma, tyl­ko lo­te­ryj­ne losy, i mapy nie ma, żeby spraw­dzić, gdzie inne kio­ski może są, ta­kie z ga­ze­ta­mi. Bez ga­zet po­ro­bi­ło się, że luda nic nie czyta, a da­lej nie pi­sze, no to cho­cia niech śpie­wa, a jak nie umie, to niech be­czy, żeby kul­turę reszt­ko­wą cho­wać, ale jak szko­ła mu­zycz­na była, to po­tem było tyl­ko ogni­sko mu­zycz­ne, a po­tem ogni­sko. A jak raz jed­ne kumy wpa­dły na po­mysł fe­sti­wa­lu, i to ta­kie­go, że moż­na było na nim za­ro­bić, to ma­gi­strat tak szprychał po kole, że fe­sti­wal się do To­po­la wy­niósł, roz­kwitł, i te­raz To­po­le nie tyl­ko sto­li­ca Ślą­ska, ale i sto­li­ca pio­sen­ki. Więc mało co już śpie­wa w Myśli­wi­cach, byle tyle, co nie­do­bit­ny chó­rek we wiesz­po­ry. Poza tym pso­ba­ki szcze­ka­ją du­pa­mi, jak mó­wi­ły za­mia­sto­we, wzrusza­jąc ra­mio­ny, że nic z nami nie da się zro­bić, or­ga­nicz­nie ani od pod­staw. Trze­ba by was do go­łej zie­mi wy­pa­lić i na nowo sta­wiać, mó­wi­ły. A już nas róż­ne chcia­ły do zie­mi go­lić, a z da­le­ka przy­cho­dzi­ły na­sze oko­li­ce zwie­dzać, że po nich zglisz­cza zo­sta­wa­ły. Były też inne turysty, co zo­sta­wa­ły na dłu­żej i na­wet wpro­wa­dza­ły wła­sne pa­pier­ki, a wte­dy na­sze po­przed­nie pa­pier­ki raz-dwa prze­sta­wa­ły war­tać. Na­uczyły nas woj­ny nie oszczę­dzać, a zresz­tą, a co tu oszczę­dzać, a po drugie, gdzie tu oszczę­dzać, sko­ro jak raz bank się u nas po­sta­wił za­gra­nicz­ny, to wnet so­bie po­szedł, splaj­ta­ły. Resz­tę pie­nię­dzy, co ich nie ma, ra­tusz daje cha­pać swo­im am­tom, a naj­le­piej ma się urząd pra­cy, gdzie sie­dzą jed­na z drugą w trzy pię­tra, kla­szą i kla­cha­ją, ka­wują i cza­ją, a z uli­cy do nich żad­ne nie za­cho­dzą, bo i po co, a jak na­wet zaj­dą, to słyszą, że pra­cy nie ma i do wi­dze­nia. Aha, może jest pra­ca na po­czcie, bo na­sza pocz­to­wa swo­je no­ga­mi uczci­wie wy­ra­bia, a nie za­wsze na czas daje radę, bo musi roz­nieść opła­ty za wodę, i za śmie­ci, sztra­fy za wy­kro­cze­nia, po­dat­ki od grun­tów i od do­mów, noty cyn­zo­we, we­zwa­nia są­do­we, cyta­cje z mu­ta­cja­mi, re­dak­cje il­la­cji, re­ak­cje na so­ma­cje, ka­sa­cje do­ta­cji, da­ta­cje no­wa­cji, im­puta­cje ra­ba­cji, anula­cje le­ga­cji, re­le­ga­cje re­gula­cji, in­for­ma­cje o ruma­cji, abro­ga­cje ele­wa­cji, kwi­ta­cje sa­na­cji, ad­no­ta­cje po li­kwi­da­cji, alo­ka­cje ale­ga­cji, tak­sa­cje pro­ba­cji, me­dia­cje co do kre­ma­cji, prywa­cje ma­gna­cji, no­ta­cje dy­fa­ma­cji i in­nych we­ksa­cji, re­pa­ra­cje uzur­pa­cji ty­tula­cji, z punk­ta­cją pro­te­sta­cje prze­ciw kunk­ta­cji, ko­ekwa­cje ko­lo­ka­cji, dyk­ta­cje adi­de­acji, re­ak­cje mi­li­cji na ak­cje po­li­cji, im­pe­dan­cje ma­ni­pula­cji, po­dat­ki za środ­ki trans­por­tu, ubez­pie­cze­nia, ak­cyzy, opła­ty za desz­czów­kę, da­ro­wi­zny, opła­ty dro­go­we, ła­no­we, rol­ne, sto­dol­ne, obor­ne, po­lne, po­pol­ne, le­śne, po­le­śne, bo­ro­we, po­bo­ro­we, ściel­ne, ko­ściel­ne, lo­te­ryj­ne, wy­rów­naw­cze i resz­tę. Mia­ła kie­dyś pocz­to­wa służ­bo­we auto, ale jak we śnie daw­nym, a te­raz ma ro­wer, ale w na­pra­wie. W tak samo daw­nym śnie nasz las był czysty, bo te­raz jest peł­ny śmie­ci od za­bo­bon­nej ludy, co wie­rzy w to, że trze­ba ho­do­wać en­tro­pię. O en­tro­pii spo­ro pa­mię­tam, a głów­nie, że jej nie ma, jak mó­wi­ła, jak dla oświa­ce­nia za­je­cha­ła z od­czytem uczo­na z sa­me­go To­po­la, to tyl­ko ko­ściel­na była i ja byłam, no i jesz­cze kuma Mosz­wa, co dały się na­mó­wić na pie­chu­drę na pół­noc, bo kusi­łam, że ciast­ka będą, a że nie było, to sta­ra Mosz­wa dłu­go krzywi­ły się na mnie i wspo­mnie­nie en­tro­pii. Śmie­ci w le­sie zbie­rać to pra­ca, któ­ra na zie­mi leży, ale nie ma pie­nię­dzy, żeby za nią pła­cić, a moż­na by ją spo­łecz­nie, ale duch już w nas go­rzej niż kap­can­ny, że i za­brać się, żeby że­brać, mało się chce. Życie naj­wię­cej to­czy się u nas w domu, a tam dom twój, gdzie uli­ca two­ja, jak się mówi, a moja na­zywa­ła się Pel­na, ale prze­sta­ła, jak już ją mało któ­re peł­ły, po­tem Pil­na, jak za ruska bra­li nas z pi­ła­mi w las, po­tem Pyl­na, jak wszyst­kie gru­by fe­dro­wa­ły bez ochyby, a gór­ni­ki cha­cha­ły, że Pul­na, a ja na­zywa­łam ją dla sie­bie Pal­na, na pa­miąt­kę tego domu, co mi się spa­lił jak we śnie pra­daw­nym, jak w in­nym życiu, acz­kol­wiek po do­kumen­tach to ona na­zywa się Po­lna, a jed­ne mó­wią, że to na pa­miąt­kę Pol­ski, a inne, że na pa­miąt­kę szcze­rych ja­snych pól, za­nim je gmin­ny chwast za­bruna­cił, a żmi­je po wa­pien­ni­kach się roz­sia­dły, a dzia­beł zwycię­żył, jak u Koci Bier­nac­kiej w książ­ce jej ostat­niej, co ją do czyta­nia ze świe­tli­cy mia­łam, jak świe­tli­ca jesz­cze była, a ja umia­łam czytać, a księ­go­wa na mnie krzywi­ła się, jak­by pro­swir­ka utknę­ła ka­mie­niem w pa­pie, i ki­wa­ła pal­cem, be­ze­cen­no­ści czytać ta­kie to le­piej wca­le nie czytać, a na po­par­cie pod­tyka­ła re­cen­zję bi­skupy Au­gusty, co była z Myśli­wic, ale umia­ła uciec do Rzymu i nig­dy do nas nie wró­cić, więc naj­wię­cej, co o niej wie­my, to od Ar­tio­my z Ja­no­wic, co nie tyl­ko pa­mię­ta­ły cza­sy sprzed tej uciecz­ki i na wła­sne oczy bi­skupę wi­dzia­ły, ale umia­ły pi­sać iko­ny, więc oto na iko­nie Au­gusta w czer­wie­ni kar­dynal­skiej, opa­sła jak tom naj­święt­szy, brwi gę­ste czar­nule, war­gi peł­ne i skupio­ne w mil­cze­nie, a nos rzym­ski i już mało co myśli­wic­ki. A po­tem, cóż, ucie­kła rów­nież księ­go­wa, a tak, że jej do tej pory nie ma, a tak­że ucie­kła pi­sar­ka Ar­tio­ma, i inne, co do­brze czuły, co ozna­cza wiel­ka Sicz, co do nas szła, szła, szła, aż do­szła. A my, pro­ste, nie wie­dzia­ły, ba, z ra­do­ścią wi­ta­łymy Sicz, jak jej ko­man­dyry krzycza­ły do nas, że idzie nowe życie i cze­ka nas elek­tryfi­ka­cja. To by nam się moc­no przy­da­ło, bo prąd sprzed Si­czy był tak kiep­ski, że na­wet za nie­go opłat nie ośmie­la­no się brać, a naj­wię­cej bywał w opo­wie­ściach do po­dusz­ki, jak to raz był, i w ba­jach, jak to za gó­ra­mi, za la­sa­mi prąd mają praw­dzi­wy, a u nas le­d­wie wi­che­rek, le­d­wie ga­łę­zie drzew sko­łyszą się u drutów, a już druty ze słupów spa­dłe i szukaj świecz­ki, a druty li­chu­te, bo na lep­sze pie­nię­dzy nie ma, a pod druty cu­dem sto­ją jesz­cze spod wiel­kiej woj­ny słupy po­ko­śla­wio­ne, pod­gni­łe, a jak się ma­gi­strat zwró­cił do la­sów kra­jo­wych, żeby ściąć tych ga­łę­zi, co druta­mi szar­pią, to lasy od­po­wie­dzia­ły, że na wy­cin­kę brak pie­nię­dzy, ale też ocho­ty, bo nie było prą­du, był las, a nie bę­dzie prą­du, bę­dzie las. A Si­czy bez pie­nię­dzy raz-dwa się uda­ło i już ich ko­man­dyry nie mu­sia­ły krzyczeć, gdy me­ga­fo­ny po­wywie­sza­no na każ­dej uli­cy, a mię­dzy ko­mu­ni­ka­ta­mi o suk­ce­sach Si­czy wy­grywa­no naj­róż­niej­sze me­lo­die, więc wró­ci­ła do nas kul­tura i jak­by życie wra­ca­ło. Spła­ca­łymy te Si­czo­we przy­sługi róż­nie, na przy­kład tym, że księ­go­wej mia­ło z nami już nie być. I tym, że Myśli­wi­ce oto­czo­no drutem i po­sta­wio­no ta­bli­ce z zyg­za­ka­mi, że bez pro­pust­ki wy­cho­dzić nie wol­no. Sy­pa­no na nas róż­ne ulot­ki, a któ­re z nas jesz­cze umia­ły, to czyta­ły, idą zmia­ny, a wśród nich Wiel­kie Zmia­ny, i że wszyst­kie mu­si­my na­uczyć się czytać, bo Sicz ma dla nas Nową Rzecz, ale mu­si­my na­uczyć się mó­wić na nowo, a gdzie trze­ba, Wiel­ki­mi Li­te­ra­mi, bo ję­zyk, jak sta­ło w ulot­kach, wy­twa­rza wszyst­kie rze­czywi­sto­ści, więc jak ze­chce, to pso­ba­ki będą szcze­kać du­pa­mi, a zmia­ny rze­czywi­sto­ści prze­ło­żą się na zmia­ny w pra­wie, a nie na od­wrót, aż, jak gło­si­ła, jak sta­ło w ulot­kach, to­wa­rzysz­ka Ja­nio­ła, doj­dzie do ob­umar­cia pra­wa, a da­lej ob­umar­cia pań­stwa, i na­sta­nie raj na zie­mi, na­szej zie­mi, ale mu­si­my od­uczyć się wszyst­kie­go, co za­sta­łe i nor­mal­ne, i szukać no­wych wy­zwań, i od­uczyć się ro­zu­mie­nia cza­su, że niby nie moż­na nad nim pa­no­wać, sko­ro pa­nuje nad nim ję­zyk, pa­nuje Nowa Rzecz, niech żyje Sicz, niech żyje, bo czas jest kształ­to­wa­ny przez sam akt ob­ser­wa­cji, a cały świat nas ob­ser­wuje, co musi dla nas być, jak sta­ło w ulot­kach, za­szczytem, i żad­ne z nas nie umrą, i każ­da we­dług po­trzeb, i każ­dej we­dług zdol­no­ści, i na­sze będą zie­mie, i na­sze będą fa­bryki, i to nic, że w Myśli­wi­cach żad­nych fa­bryk nie ma, to nie szko­dzi, bo one isto już są, albo już będą, albo już były, jak­kol­wiek za­po­wie ję­zyk, ję­zyk jest bo­wiem źró­dłem bo­gac­twa, i wszyst­ko bę­dzie do­brze do tego stop­nia, że z ni­czym po­rów­nać, oto na­sze osta­tecz­ne wy­zwa­nie, żeby w koń­cu wszyst­kie­go był wszyst­kie­go po­czą­tek, niech żyje Sicz, niech żyje! A póki o tym było w ulot­kach, to nam od tego nie było ani zim­niej, ani cie­plej, a jak już, to cie­plej, bo ulot­ki rzuca­łymy do pie­ca, a nie ruszyła nas strasz­li­wie na­wet ta zmia­na, co ją Sicz wpro­wa­dzi­ła, że we wsi zo­sta­ły same baby, a chło­py zni­kły i słuch po nich zgi­nął. Ale nie wy­prze­dzaj­my prze­szło­ści, bo pi­sa­ne jej są przy­szłe stro­ny, a tych stron z tego miej­sca nie wi­dać.

Sta­ra Mosz­wa czę­sto po­wta­rza­ły, że le­piej nie myśleć o tym, cze­go nie wi­dać. In­a­czej moż­na nie za­snąć, jak by tak wy­obra­żać so­bie pa­ją­ki, co nocą po nas łażą, i te wiert­ki, co w ucha wła­żą, a już zwłasz­cza wszyst­ką roz­tocz, co w niej le­żymy. Na to księ­go­wa, nie­praw­da, o nie­wi­dzial­nym trze­ba myśleć. Prze­cie Boża istyna nie­wi­dzial­na i ja­nie­ły nie­wi­dzial­ne, i du­sze nie­wi­dzial­ne. Szczę­ście też nie­wi­dzial­ne. Tu do­rzuci­ła księ­go­wa, że i sta­ra Mosz­wa od daw­na w ko­ście­li nie­wi­dzial­na, bo nie wi­dać jej ni do tacy, ni do świe­cy, ni do ga­dan­ki, ni w chór na pią­te pię­tro. Mosz­wa dum-dum w pier­si się bo­żyć, dolo nie­do­lo, nie da się, chce się, o, chce, ale nie da, Pam­buk świad­kiem, nogi się nie nio­są, zmę­cze­nie strasz­li­we, już pra­wie nie śpią, bo za­snąć się boją, wszę­dzie roz­tocz. Cho­cia sko­ro roz­tocz wszę­dzie, to czy się śpi czy nie, w po­ście­li czy nie, wszyst­ko ta sama zgro­za, zgro­za, i na jed­ną wy­cho­dzi. Któ­ra to myśl po­zwa­la w koń­cu usnąć. Tym nie­mniej w ko­ście­li, do­da­ły Mosz­wa, to nie na jed­ną zgro­zę wy­cho­dzi, ale na więk­szą, bo nie dość, że każ­de wła­sną roz­tocz zno­szą, to i obcą zbie­ra­ją, ze skó­ry, z bu­tów, z wło­sów, na­wet z od­de­chów. Księ­go­wa na to, że nogi nie kury, żeby się nie nio­sły. A im bar­dziej Mosz­wa o czymś nie myśli, tym bar­dziej o tym myśli, i to ma le­kar­ską na­zwę. Ale swo­ją na­ga­nę da­wa­ła księ­go­wa bez na­ci­sku, kpi­nę bez do­bit­ki, bo wsam­przód żal się Mosz­wie na­le­żał, że taka ob­se­sja się wo­kół niej roz­to­czyła.

A za­czę­ła się ona, jak od To­po­la za­je­cha­ła han­dle­ra, co ob­wo­zi­ła ga­da­ne po ca­łej wsi, a w Mosz­wę pa­dło ja­koś do­bit­niej, a na­wet nie tyle ga­da­ne, co zdję­cia po­ka­zywa­ne na pod­par­cie słów, pa­trz­cie, oto jest roz­tocz: groź­ne, nie­słycha­ne zja­wi­sko, ja­kie strasz­ne, sta­da­mi sza­ro­zie­lo­ne, czuł­ki, nóż­ki zbroj­ne, idą na woj­nę, o, bę­dzie ła­cho­tek, cze­py su­ro­we, żwa­cze zbio­ro­we, na któ­re jak świat sze­ro­ki je­den na­uko­wo do­wod­ny ra­tunek to od­kurzacz, on to uni­kal­ne wa­sze pa­ceum, a w ce­nie tak­że uni­kal­nej. Choć Mosz­wa od­kurza­cza nie kupi­ły, z wi­zją roz­to­czy roz­stać się nie mo­gły, jak pod klą­twą han­dle­ry, co od­kurza­cza nie sprze­da­ła i lar­mo ga­da­ła. Mosz­wa dum-dum w pier­si, że by kupi­ła, na pew­no by kupi­ła, ale jak, ale jak, jak nie ma za co, zwłasz­cza że cena uni­kal­na to taka cena, że trze­ba jej uni­kać. Za tyle to moż­na łóż­ka dla ca­łej cha­łupy mieć i jesz­cze na ja­kie po­ście­le by star­czyło.

Won­czas po­ka­za­ła się jed­na prze­wa­ga ga­dan­ki nad chó­rem, sło­wa na klę­ku szep­ta­ne­go nad sło­wo w kupie śpie­wa­ne. Otóż gdyby wszyst­kie kumy cho­dzi­ły na chór, toby te­raz księ­go­wa mo­gła sta­rej Mosz­wie naj­wyżej po nich po­wtó­rzyć:

O, jak fał­szywe wszyst­ko na tym nędz­nym świe­cie,

Nie masz tu nic sta­łe­go, wszyst­kie o tym wie­cie.

Albo:

Ech, Je­siu, Je­siu, prza­jam ja to­bie, da­ła­bych cie wy­ma­lo­wać,

Da­ła­bych cie wy­ma­lo­wać, o-ja-ja, juchu-chu, w okien­ku so­bie.

Albo:

Ro­śnie reż na polu, bydzie chlyb, bydzie chlyb,

Przy­nie­sie nom Bo­zia je­ś­ce ryb, moc­ka ryb.

Albo:

Dro­gą po­lij­ną, dro­gą pyl­ną, jak ko­lo­ro­wa pan­ny kraj­ka,

Mo­dły się wzno­szą nad sto­do­łą, dymy dla bał­wan­ka.

Albo:

Świat wie­le obie­cu­je, roz­ko­sze pudruje,

A na ko­niec każ­de­mu zim­ny ciar go­tuje.

Albo:

Wzię­ła je­gła, wzię­ła nić, wię­cej nic.

Po­szła do Ło­groj­ca ucho szyć.

Albo:

Roj­ne masz na orzydlu me­da­le za woj­ny!

O, nie na to, nie na to Mać cie wy­bie­ra­ła,

By cie woj­na, by cie woj­na za swo­inę mia­ła.

Nie do ta­kiej to boż­ni­cy, ty wiecz­na pod­ro­go,

Pro­wa­dzić by cie chcie­ła two­ja Mać ubo­ga.

Albo:

Pod mym oki­noc­kiem jak krew ciek­ce, wino ciek­ce,

Pedo mi Bo­zia, iże mie kce, juże mie kce.

Albo:

Przy gra­ni­cy błe­ska, chrom się dzi­ko bije,

Zo­staw­my ich, sie­stry, byle nam do wie­sny!

Na­sze cha­ty skryje.

Albo:

Ni ocip­ka sia­na, reża, słod­kiej okoń­czyny

Ni przy­kusi ko­nia sta­nąć w ostat­nie go­dzi­ny,

Choć i bia­ły, i ten ryży, i ten wro­ny,

I ten pło­wy sa­mo­czwar­ty wy­gło­dzo­ny.

Albo:

Diow­le, diow­le, jo cie nie chce, cor­ne rogi mos,

Dyw­ko, dyw­ko, jo cie nie chce, cyste ser­ce mos.

Albo:

Sy­jon mu­rem ob­dzie­lo­ny, ob­dzie­lo­ne mu­rem schro­ny,

Zli­tuj się, mu­rze, nad Sy­jo­nem. Niech bę­dziesz utrwa­lo­ny.

Śpie­wy po­mie­sza­ne, po­plą­ta­ne, wszyst­ko, co akurat zbie­gło z róż­nych kra­in i pa­mię­ci, tyle mo­gła­by księ­go­wa sta­rej Mosz­wie ofe­ro­wać, gdyby wszyst­kie kumy cho­dzi­ły na chór. Ale że były i ta­kie, co cho­dzą na ga­dan­ki, a mię­dzy nimi sta­ra Doj­ca, co miesz­ka za młynem, mo­gła wspo­mnieć księ­go­wa, co w kon­fe­sji Doj­ca mó­wi­ła, a co Mosz­wa niech słucha uważ­nie, mia­no­wi­cie, Doj­ca pyta­ła, czy to grzech, żeby pie­niądz zbie­ra­ny na bu­do­wę gro­bu wy­dać na od­kurzacz. A pyta­ła o to, upew­ni­ła się księ­go­wa w no­te­sie, tuż po tym, jak han­dle­ra po wsi jeź­dzi­ła, więc moż­na do­dać dwa na dwa. Niech jed­nak Mosz­wa to dla sie­bie za­cho­wa, bo Doj­ca w kon­fe­sji się pyta­ła, a cho­cia to, o co pyta­ła, nie grzech, więc księ­go­wa nie jest na wy­mo­gu, nie­mniej mo­gła­by się Doj­ca ze­źlić, prze­stać uczęsz­czać i na du­chu po­stra­dać, a po co by to komu. Czysto z za­wo­do­we­go mi­ło­sier­dzia księ­go­wa prze­ka­zuje Mosz­wie, o co Doj­ca pyta­ła, to jest przez wzgląd na więk­sze do­bro, to jest Mosz­wi­ne zdro­wie.

Sta­ra Mosz­wa ju­ści do­da­ły dwa na dwa i do księ­go­wej: Bóg za­płać, Bóg za­płać, a tak czę­sto, że bank nie­bie­ski, jak­by się słuchał, toby się chyba splaj­tał. Przej­rza­ły Mosz­wa gary, wy­bra­ły je­den, że bi­go­su po­mie­ści dla troj­ga, i pod­sunę­ły księ­go­wej, Bóg za­płać, Bóg za­płać. Księ­go­wa su­mi­to­wać się, oj nie, nie, nig­dy, bo co lu­dzie po­wie­dzą. Niech Mosz­wa cho­cia siat­kę doda, żeby się gar w niej scho­wał, nie wy­dał na zgor­sze­nie, jak bę­dzie księ­go­wa w ko­ściel wra­cać. Wpraw­dzie duża sia­ta to tak­że te­mat dla okla­chów, ale nie na pew­ność, i w tym jej za­le­ta. Spyta­ją któ­re zza pło­ta, co księ­go­wa tam nie­sie, moż­na w żart ob­ró­cić albo w bła­hość. Albo jesz­cze le­piej nic nie mó­wić, bo kłam­stwo grzech. Sia­ta nie prze­zro­czysta, no i so­lid­na, żeby się nie urwać, więc niech Mosz­wa uwa­ża i byle ja­kiej nie do­da­je do gara. A gdy Mosz­wa do­sta­tecz­nej sia­ty nie zna­la­zły, no to może pudło ka­pe­lu­sza­ste, ha, a gdzie któ­re by tak wiel­ki ka­pe­lusz wi­dzia­ły, no to może po ka­lo­szach, nie, po ka­lo­szach na co inne użyte, no to może do­cze­kać zmro­ku, nie, nie, suma sama się nie uło­ży, trze­ba ruszać, nie ma co po­ra­dzić. Los po­ra­dził, że Mosz­wa zna­la­zły sia­tę mniej­szą, za­bra­ły gar z rąk księ­go­wej – co przez za­sko­cze­nie gład­ko się uda­ło – a wrę­czyły gar mniej­szy, bi­gos dla jed­nej oso­by, i po kło­po­cie. Nie w smak księ­go­wej, bo bi­gos dla trzech osób smacz­niej­szy niż dla jed­nej, ale cóż, Bóg dał, Bóg wziął.

Amen, do­po­wie­dzia­łam w głos, aż sta­ra Mosz­wa przy­po­mnia­ły so­bie, że ja w go­ści­nie u niej. A księ­go­wa, cho­cia za­myślo­na nad wy­ro­ka­mi nie­ba w spra­wie bi­go­su, do­da­ła trzeź­wo, że i mnie war­to za­bez­pie­czyć, to nie roz­po­wiem wszem wo­bec, co w kon­fe­sji u Doj­cy było. Na to Mosz­wa bur­kły, że nie­zbyt do­brą chwi­lę księ­go­wa zna­la­zła, żeby jej zdro­wie ra­to­wać i spo­kój du­cha, jak akurat obce sie­dzą w go­ści­nie i uchem strzygą. Księ­go­wa wzruszyła ra­mio­ny, że jak się mnie prze­ko­na, to ja prze­cie ta­jem­ni­cę uwa­żę, praw­da? Mosz­wa bur­kły, Bóg za­płać za do­bre rady, co nic księ­go­wej nie kosz­tują. Ale że chcia­ły wi­dać upew­nić się co do mnie, to spyta­ły mnie, czy słysza­łam, o co Doj­ca w kon­fe­sji spyta­ły. Na co ja, a co mia­łam nie słyszeć, ja na krę­go­słup się skar­żę, nie na uszy. Mosz­wa dały nura w spi­żar­kę, skąd wró­ci­ły z pa­kie­ci­kiem her­ba­ty, i to dla mnie, ale czy ro­zu­mie­my się? Ja, od­par­łam, na krę­go­słup się skar­żę, nie na ro­zum. A jak się tak spra­wy usta­li­ły, Mosz­wa za­czę­ły nas wy­pra­szać i księ­go­wa od razu z sia­tą po­szła, ale ja się ocią­ga­łam, bo nie po her­ba­tę przy­szłam, ale w kwe­stii dziec­ka się ra­dzić, ale co ro­bić, jak go­nią, to zgo­nią, do wi­dze­nia, kumo, mó­wię Mosz­wie, a ta mi wzro­kiem dość po­nurym, nie­ko­niecz­nie do wi­dze­nia. No a le­d­wiem po­szła, oho, wi­dzę Mosz­wę wy­cho­dzić, drzwi kłó­dzić i ruszać w kaj­sią stro­nę.

Z póź­niej­szych roz­mów z pocz­to­wą wy­wnio­sko­wa­łam, że Mosz­wa raz-dwa do Doj­cy za młyn po­gna­ły, co nie od pa­ra­dy od­le­głość, a tak szpar­kosz­wyd­ko, jak­by wiek o niej za­po­mniał. I da­lej wcho­dzić do Doj­cy w go­ści, cho­cia tam wła­śnie pocz­to­wa była, i to przy szklan­ce. Na tę Mosz­wa i nie spoj­rza­ły, tyl­ko lu­stro­wać izbę i pytlo­wać, o, tra­fem mi było po dro­dze, kumo, to po­myśla­łam, wstą­pię, kumo, czy moż­na od­sap­nąć, kumo, i co tam u was, kumo, po­tem ach, kumo, co tam go­tuje­cie, kumo, a co pi­je­cie, kumo, a w ogó­le to jak ma­cie pięk­nie po­sprzą­ta­ne, kumo, ścia­ny­ście bie­li­ły chyba nie­daw­no, kumo, wię­cej jak pół­ro­cze, kumo, to nie­moż­li­we, kumo, ach, jak ten czas leci, kumo, a tam, co to ta­kie­go, kumo, aa, sa­mo­war, kumo, ład­ny, ład­ny, czysty bar­dzo, kumo, od razu wi­dać, że na czysz­cze­niu się zna­cie, kumo, kurzu żad­ne­go tu nie wi­dać, na­wet jak się kich­nie, kumo, a tam, kumo, za za­sło­ną, co trzyma­cie, czy mogę za za­sło­nę, kumo, już zaj­rza­łam, prze­pra­szam, a co za pudło, kumo, a ja­kie wiel­kie, kumo, nowy na­bytek na pew­no, kumo, ej, po­chwal­cie się, kumo, jak po­wia­da­cie, jak, kumo, ach, od­kurzacz, kumo, a cze­mu on, kumo, w rze­czy sa­mej, kumo, roz­tocz, mó­wi­cie, kumo, uni­ce­stwia, to cie­ka­we, kumo, nad po­dziw, kumo, hm, kumo, a czy by­ście mi, jak mu, od­kurza­cza tego użyczyły, kumo, na tro­chę, dro­ga kumo, po na­szej krzep­kiej zna­jo­mo­ści, kumo naj­droż­sza, od­da­ła­bym w mig, kumo za­mi­ło­wa­na?

Cho­cia ja­kie tam one jed­na drugiej kuma. On­giś jak wraz w ła­wie rze­ka­ły, to może tak, ale od­kąd Mosz­wa prze­sta­ły w ko­ściel cho­dzić, to ich kumo­stwo się za­tar­ło. Nie­mniej Doj­ca grzecz­nie Mosz­wie od­po­wia­da­ły. A może na po­zór grzecz­nie, bo nie chcąc przy pocz­to­wej wyjść na taką, do któ­rej le­piej nie leźć, bo, jak się o ta­kich mówi, dąs ro­śnie pod no­sem. Fumy pod pa­chą. Grzecz­nie jed­nak czy na uda­wa­ne­go, od­kurza­cza Doj­ca nie życzyły so­bie po­życzać. Nie. Nie. I jesz­cze raz nie. I amen. Mosz­wa na to brew­nie się stro­szyć i fukać. Czy­ście, dro­ga kumo, za­pa­trzyły się w ja­kie­go dyd­ka, co wiecz­nie by nie­niał? Nie­do­brze, kumo. Każ­de po­sia­da­nie za­sługuje na spół­ko­wa­nie. Nie­do­brze by się żyło w pustym skle­pie. Na to Doj­ca już nie tak grzecz­nie: Pi­jaw­ka ma dwie stro­ny, któ­rym na imię Ssaj i Ssaj.

Sko­ro była to świę­ta cyta­ta, da­wa­ły nią Doj­ca do ro­zu­mie­nia, że Mosz­wa, bez ko­ście­li daw­no obyta, do po­zna­nia cyta­ty nie­na­mo­gła. Ale o pi­jaw­kach Mosz­wa wie­dzia­ły, bo o wszyst­kim ro­bac­twie, co świę­te księ­gi mia­ły, o ma­dziach, mo­lach, pa­sich rzyciach, cu­dzo­łoż­kach, lar­wach, czer­wiach, sko­lak­sach szkar­łat­nych, ko­li­pę­drach, tocz­niach, lisz­kach, gaj­du­skach i tak da­lej, i da­lej, to jej pa­mię­ci na fest się ima­ło od pierw­sze­go czyta­nia. Toż jak nie syp­nie Mosz­wa kumie w te wer­sy: Trzech rze­czy po­jąć się nie da, czte­rech się nie wie: dro­gi tar­ła po wo­dzie, wagi or­mii po hali, ma­gii prę­ta po ła­nie. Ale tam­ta na od­wach: Gło­wą próż­ni nie prze­bi­jesz. To ta w mig: Po­go­da zmien­ną jest. To tej tam­ta: Po­każ, garn­ca­rzu, co w ga­ra­żu. To tam­tej ta: Po­każ, fre­la, dno port­fe­la. Tam­ta: Po­każ, baj­tlu, baj­tlik. Ta: Po­każ, gaw­ro­szu, co w no­si­gro­szu. Tam­ta: Po­każ, co z kie­ską, czar­kie­sko. Ta: Po­każ, juha­sie, co przy pa­sie. Tam­ta: Po­każ, krań­cu, co w ha­mań­cu. Ta: Pa­mię­ta pani, choć już star­sza, że ma ta­sza. Tam­ta: Sro­mie się pod­wi­ka, że jej w ćwi­ku ćwi­ka. Ta: Bier­ta dut­ki w miech. Tam­ta: No­wo­rysz­ku, co we wo­rysz­ku. Ta: Po­każ­cie, mło­ko­sy, trzo­sy. Tam­ta: Mo­ło­dzi­cy szuka­ją ko­zi­cy. Ta: Chyć śpie­wacz­ka za wacz­ka. Tam­ta: Po­każ ma­lu­teń­ka, jaka ka­la­teń­ka. Ta: Cze­ka mat­ka kot­ka. Tam­ta: Od rze­myka do pytli­ka, od pytli­ka do rze­myka. Ta: Wie kurew­ka, jaka sa­kiew­ka. Tam­ta: Po­mni du­szycz­ka, gdzie leży bur­szycz­ka. Ta: I anio­ła masz za to­bo­ła. Tam­ta: Piej dźwięcz­nie, kap­so moja. Tam­ta: Rzecz roz­kosz­na, pęcz­na mosz­na. Ta: Niech pad­nie w ir­chy gro­mad­nie. Tam­ta: Roz­wią­żą kie­sy kwe­re­sy. Ta: Kupi kasa, kupi grosz. Tam­ta: Po­każ, ła­pi­dusz­ku, ile masz w na­brzusz­ku. Ta: Rumel w rumel, rubel w rubel. Tam­ta: Po­ka­że wsiu­ra sza­ba­tura. Ta: Mą­dry ko­siak po koś­bie. Tam­ta: A nie­miec po dia­ble. Ta: I gó­ral po szko­cie. Tam­ta: Sztraf czy cha­bór, je­den za­bór. Ta: Kto ma gwe­ry, zdo­bę­dzie haj­da­we­ry. Tam­ta: Sza­ra­wa­ra nie na mio­do­wa­ra. Ta: Ko­sow­rot­ka naj­lep­sza od przod­ka. Tam­ta: Nie ścier­ka gim­na­ścier­ka. Ta: Nie na cia­ra­cha zdob­niej­sza ruba­cha. Tam­ta: Nie u każ­de­go wan­ka wy­szywan­ka. Ta: Droż­szy dyrn­del ron­dla. Tam­ta: Nie na ciu­la ko­szula. Ta: Nie do kil­tu de­kolt. Tam­ta: Do­bra pą­gwi­ca więk­sza cyca. Ta: La­nia, la­nia, za­rób rogi. Tam­ta: Łyk­nij ode­ko­lon, cały ga­lon. Ta: Jesz­cze pa­ca­na, już pyska­ta. Tam­ta: Nie pod ce­lo­fan sa­ra­fan. Ta: So­ro­ka nie w parę do rajt­ro­ka. Tam­ta: Nie do byle pasa kuta­sa. Ta: Szynk wła­sne plasz­ki chwa­li. Tam­ta: Ja nie z hoj­da­ły na te baj­da­ły. Ta: Do­bry żart fynf­cy wart. Tam­ta: Dam tym­fa, gdzie nim­fa. Ta: Cze­kaj masz­ka lasz­ka. Tam­ta: Pła­cić, jak to ła­two po­wie­dzieć, ale mówi się trud­no. Ta: Wą­cha nie­my koło dro­gi, nie ma ręki ani nogi. Tam­ta: Po­znać po mo­wie, co mają we gło­wie. Ta: Po­znać po cha­łupie, w któ­rą klu­piem. Tam­ta: Znać po chle­je, w któ­rą się leje. Ta: Tyl­ko świ­nie nie spo­czną przy śli­wi­nie. Tam­ta: Przed po­dró­żą nie pi­jaj za dużo. Ta: Dla dro­go­wca nie jest waż­na owca. Tam­ta: Mają owce ma­now­ce. Ta: Mają kro­wy na­ro­wy. Tam­ta: W nocy wszyst­kie kró­le czar­ne. Ta: Nie le­zie się na luch­to po szych­cie na szyb­ko. Tam­ta: U ti­rów­ki szmat dro­gi. Ta: Nie masz w gę­bie ko­ści, nie pchaj się na go­ści. Tam­ta: Kto fula jak mu­lasz, temu mule w gulasz. Ta: Któ­ra fyr­ga, ta na­chyta. Tam­ta: Oto cno­ta nad cno­ta­mi, dzier­żyć li­zak nie zę­ba­mi. Ta: Raz ko­zie klucz. Tam­ta: Gdzie koza cho­dzi, szyt­ko ro­dzi. Ta: Lep­szy funt kła­ków niź­li fura ro­bo­ty. Tam­ta: Lep­sza chwi­li­na pod słoń­cem niż mi­nuta przed koń­cem. Ta: Dla sznap­sa kieł­ba­sa, jak dla kata pęt­ka. Tam­ta: Mia­łam ci ja myśli­wic­ką, alem ją zja­dła. Ta: Któ­ra dużo ryczy, mało chle­ba poje. Tam­ta: Młyny wol­ne, ale na­mol­ne. Ta: Moje chle­by piłą cię­li. Tam­ta: Tra­fi kosa na ka­mień, gdy na pie­niek głów­ka. Ta: Nie dla druż­by kosa. Tam­ta: Nie bierz śniad­ka za świad­ka. Tam­ta: Ta o śmi­gle, ta o mo­to­wi­dle. Ta: Uderz w stół, sto­la­rze się ucie­szą. Tam­ta: Na­dzie­ja jest sio­strą wy­na­laz­ku. Ta: Głupo­ta jest przy na­dziei. Tam­ta: Im da­lej w las, tym bli­żej w wy­las. Ta: Złej ba­let­ni­cy za­wa­dzi noga w spód­ni­cy. Tam­ta: Sza­bla naga na czyta­ju w daw­nym błysz­czy obycza­ju. Ta: Ob­rusu tnij u tego, co zwycza­ju ob­ra­ził świę­te­go. Tam­ta: Gdzie oczy nio­są, tam no­dze żal. Ta: Wieprz, rze­ka per­ło­wa. Tam­ta: Tort nie pre­zent – wła­ści­ciel świe­ce dmu­cha, a resz­ta je słod­kie. Ta: Da­ro­wa­nej szper­ce nie dzi­wią się zęby. Tam­ta: Nie ma dar­mo obia­du. Ta: Róż­nie się po świe­cie ple­cie. Tam­ta: I w dal­ne stro­ny nie lecą każ­de wro­ny. Ta: Co kruki nad rze­ką dzio­bią, tego orzeł nie zje. Tam­ta: Cu­kier krze­pi, lu­kier lepi, a li­kier naj­le­pi. Ta: Czar­ny włos i krucze dzią­sła. Tam­ta: Sól, cu­kier, ryż, mąka – czte­ry bie­le z przo­du, a jed­no czar­ne z tyłu. Ta: Pa­lacz, wę­giel, dwie bra­tan­ki. Tam­ta: Nie ma dymu bez kol­ców. Ta: W rze­ce krwi nie szuka się bro­du. Tam­ta: Kto we krwi sma­kuje, w gro­bie za­zi­mu­je. A tak­że: Na świę­to Hi­ro­ni­my jest zima lub brak zimy. Ta: Wia­ra, co ła­mie gra­by, osin­ką ko­łysze. Tam­ta: Kto się wy­spał, temu zdro­wo. Ta: Lep­sza cięż­ka bo­leść niż lek­ka śmierć. Tam­ta: Idzie czas przez wieś, wo­rek pia­sku nie­sie. Ta: Nie sądź roku w now­cu. Tam­ta: Hard­szy swa­rzec niż kwa­rzec. Ta: W śmier­cu nie po ser­cu. Tam­ta: Ma­ziec bło­cian po­na­wo­dzi roj­sty, chra­py, co w nich bro­dzim. Ta: W kwiet­niu wio­sna, że za­zdro­sny mo­skal. Tam­ta: Idzie laty, nie na raty. Ta: W wa­ka­cie styk­ną ga­cie. Tam­ta: Cze­go kró­ciec nie do­wa­rzy, tego już nie do­pa­rzy. Ta: Wo­dziec cha­dza po ro­sie, sa­dza grzyby po wrzo­sie. Tam­ta: W krót­kie dni dym­ni­ka żołt na pola prze­ni­ka. Ta: W dław­cu nie dy­chaj, je­śli życie miłe. Tam­ta: W złud­niu dzień za­raz po po­łu­dniu.

Tra­fi­ły rów­na na rów­ną. Mo­gły tak jesz­cze kuma z kumą go­dzi­na­mi się prze­ko­ma­rzać, a że mo­gły, to i prze­ko­ma­rza­ły się. Cóż było do ro­bo­ty. Na­wet z ocho­tą się oga­dywa­ły, bo jak się Mosz­wa w po­ga­dyn­ku za­po­dzia­ły, to o od­kurza­czu za­po­mnia­ły, że go brać, a jak się Doj­ca w po­ga­dyn­ku za­tra­ci­ły, to i o od­kurza­czu nie myśla­ły, że go nie da­wać. A wie­le z tego, co im przy­sło­wia i przy­słów­ki przy­po­mi­na­ły, wy­po­wia­da­ły kumy, jak­by lan­dryn­kę mul­da­jąc, ze słod­ką ra­do­ścią, acz smut­nie­ją­cą za tym, co idzie w nie­pa­mięć. Już tyl­ko w ję­zyku, ba, czę­sto już tyl­ko na koń­cu ję­zyka, trzyma­ły się ich nie­któ­re z daw­no­ści ob­ra­zy. Już tyl­ko ten mię­sień ust­ny, ta chro­po­wa­tość na­kra­pia­na, z row­kiem i bez, z na­lo­tem lek­kim, płaszcz­ka na ogół ró­ża­na, wła­sność rzad­ko okiem tuczo­na, ten śli­mak bez musz­li, ten śli­nik wszyst­ko­żer­ny, ten sil­nik na co­raz niż­szych ob­ro­tach ciał na­pra­snych, kubek w kubek, ko­rzeń bez ar­tykułów, ten li­stek fa­go­wy, po­wstrzymywał roz­ma­ite wie­ki-po­wie­ki przed prze­pa­dem, utrzymywał w nie­ubyciu daw­ne są­sia­dy, ich płot­ne cza­sy, drga­ne myśli, ich pla­ny prze­myśl­ne, jak myszy plen­ne, ich mapy na­byte, puty ryso­wa­ne, glo­bu­sy prze­krę­ca­ne, ta­blet­ki prze­łyka­ne, ich zdrzem­ne i strze­mien­ne, ich faty w świa­ty i za świa­ty, ich ża­gle ło­po­na­gle, w dro­gę buty but­ne, bar­dziej but­ne i naj­but­ne, ich, ach, dło­nie czyta­ne przez wróż­kę-dróż­kę tuż przed dwor­cem za drob­ne na chod­ne na szczę­ście. Na du­szach ro­bi­ło się kumom bło­go, co­raz bło­żej, a że jak­by przez go­rycz? Lep­szy rycz niż znicz, ma swo­ją war­tość ona go­rycz, co się wspie­nia, gdy przy­pa­dek znaj­dzie na ster­cie na pod­pał­kę fo­to­gra­fię, a na niej jaki na­pis dziw­nym zna­kiem, czyje twe­rzecz­ki w ja­kich ma­sach, gryma­sach, gra­fy nie­zna­ne­go przy­mie­rza, mun­du­ry nie­zna­nych ma­ści i daty nie do po­ję­cia, że to już tyle, to na­praw­dę już tyle? Odło­ży się fo­to­gra­fia bez na­dziei, że za­trzyma czas, mimo to wca­le ona jesz­cze nie do ko­min­ka, jesz­cze nie dziś. Oto dzię­ki po­ga­dyn­ko­wi z kumą spo­mnia­ło się Mosz­wie, że nie od uro­dzin ona sta­ra Mosz­wa. Przed laty (na­praw­dę tyle?) wróż­ka-dróż­ka spoj­rza­ła po niej prze­cią­gle:

– Fu, turysz­ka! Tesz do Ber­wil­na? Wajsz­ma­na szyk­sa? Od Oszwen­czyma, na szak­sy? Sze­mu nie mówi imię? Mig­da­ło­wa szwyn­ka? Do Hej­ro­py chce? Czy da­lej? Do Be­nesz Aj­rysz? Sze­mu nie od­po­wia­da, głupia? Na szyf idzie?

Nic z tego Mosz­wa nie zro­zu­mia­ły. Wróż­ka, wi­dząc to, pod boki i w za­śpiew:

Otom we­szła na zojf­ce­rysz­kie bruki

W miasz­to prze­no­sza mien­szo pył­ne sztuki.

Bia­da mi, lyn­kli­wa za gra­ni­com szyn­ko.

Gdzie jesz­cześ, że­gla­rzu, i co z Ewe­lin­kom?

Mosz­wa nadal nic, wy­ra­cza się, wy­ba­łucza. Więc wróż­ka:

Co do redy, mój lą­dzie? Woda, woda, woda.

Nic. No to to:

Śnieć w moje życie, po­pio­ły spod Lę­dzin.

Ale wszyst­ko to nic i nic. Więc wróż­ka wtem spo­tę­ża­ła, gło­sem wy­bu­cha­jąc tak, jak­by tego, co ma wie­le imion, a już bez szwisz­tów jak uciął, jak jaka szpież­ka, z do­sko­na­le sto­łecz­nym ak­cen­tem, o któ­rym się tyl­ko czyta w ga­ze­cie „Myśli Wice”.

– Mu­zeum wy­obraź­ni to z cie­bie nie zro­bią. Raz je­den po­wiem, nie prze­rywa, hur­tem słucha. M-W. Ini­cja­ły waż­ne, niech za­pa­mię­ta, a jak zo­ba­czy, ucie­ka. Mały wy­ją­tek? Myśli­wi­ce. Nig­dy tak wie­lu nie za­wdzię­cza­ło ta­kie nic tak nie­wie­lu. Więc po co gań­by i śmier­ci szukać da­le­ko, sko­ro na miej­scu ich do­syć? Po co w cu­dze wa­lić, swe­go nie zna­jąc, a jesz­cze za rejs pła­cić? W przy­ja­zne ge­sty niech nie wie­rzy. Kar­ne­tu żad­ne­go niech nie da so­bie dać. I ob­rącz­ki na­pal­czyć. Ani na pro­spek­ty się na­pa­trzyć. I na jaki wa­gon niech nie da się wy­wieść. Ani do ho­te­lu ja­kie­go za­pa­ko­wać. Ho­te­le od Kona i Bia­łe­go, wia­do­mo, za­ra­za. Na zło­dzie­jach zło­to gore. Fran­cu­ski, grzech ga­dać, samo zło, może tyl­ko mniej czel­ne. Sob­ka i La­ba­szyń­skie­go mniej ob­ga­du­ją, ale ja już swo­je wiem. I tam coś nie­świę­te się świę­ci. So­bek z Ka­iru przy­je­chał, cier­pli­wy, oczy pięk­ne zie­lo­ne, ale z kre­ską, że pa­trzeć gad­ko. Że te oczy kie­dy pła­czą, niech nie myśli. Pal­ce uci­nał wła­snym lu­dziom, a ni wes­tchnął, jak bła­ga­li. Skąd wiem, niech nie pyta. Niech słucha. La­ba­szyń­ski, a tak na­praw­dę: La­hasz, na kra­dzie­ży się ustat­ko­wał, a na stat­ku uszlach­cił. Lu­dzie przez nich zni­ka­ją. Kto chce co wy­ja­śnić, temu bia­da. Ha­lem­bę zna, za wach­maj­strę cho­dzi­ła? No, gdzieś sie­dzi ni­nie, zna­ku nie daje, może już na­wet leży. Tuszyń­ską zna? Spo­ro ki­wa­ła, nim do­pa­dli, ale do­pa­dli. Gło­wę cię­li, na kole sta­wia­li. Roz­gło­śno było. Dziw­ne, że nie słysza­ła. Sama że­gna się, kiwa? Zresz­tą to nie­waż­ne. Dla tam­tych sztuka to sztuka. Skupują mię­so, sprze­da­ją mię­so, za­wi­ja­ją mię­so, zwi­ja­ją mię­so, tłuką mię­so, po­ga­nia­ją mię­so, wy­kli­na­ją mię­so, psują i prują mię­so. Cze­mu nie pyta, cze­mu po­ma­gam. Nie pyta? Mu­szę, wie­rzy? Za moje winy, a każ­da moja wiel­ka. Wie­rzy mi? Jak ja szaj­ko­wa­ła, ach, jak ja ca­rzyka­ła. Mó­wi­li o nas, że my pierw­sza szaj­ka w oko­li­cy. Nie ostat­nia. Od Han­sa Sto­lo­rza żad­ne nie fik­nę­ły. Har­ce­ry z Mor­gów za guzik mie­li­śmy. Dy­mia­ry z Fur­mań­ca du­żej ręki, a po­żylim ich. Haj­dy z Haj­do­wi­zny. Od ar­tystów Wy­kwin­ty nic nie za­gro­zi­ło. Od Lu­ba­ra spod Biel­ska. I trój­cy z Żygli­na. Żydy Ocze­wi­dy jak się z Ja­jecz­ką tłukły, to i jed­ne, i drugie nasz re­wir omi­ja­ły. No tak – mamy wy­ją­tek. M-W strasz­ny. Ale jego i Bóg by się bał. Cze­ko­la­dę go­to­wa­łam dla tych, co im po­tem pal­to­ci­ki i cza­mar­ki ścią­ga­no na tyle. I for­sę do goła. Ręce wy­krę­ca­łam bez skruchy. A po­tem na przo­dek po­szłam za kie­row­ni­cę. Sa­mo­do­roż­ką jeź­dzi­łam, czy wie­rzy mi? Za­krę­ty wy­krę­ca­łam bez skuchy. Pięk­ne szyb­kie czar­ne vol­go. Ani zbęd­nej szyb­ki. Ha­mul­ce, hydrau­li­ka. Bieg, dwa, trzy, sześć­dzie­siąt koni. Za gra­ni­cę-Bryni­cę. Przy mo­ście zrzuca­li­śmy cały tref. No i tyle nas było. Nikt nie zła­pał. Roz­gło­śno było. Dziw­ne, że nie słysza­ła. Nie­waż­ne. Ja od­kupić się mu­szę. Coś roz­po­wie, to za­bi­ję. Dla mnie za­bić, jak za­śpie­wać. Chce po­słuchać?

Do­pie­ro Mosz­wa po­ję­ły, jak pod gar­dło ści­snę­ło, wę­żykiem:

– Zwymig­da­laj, ale już.

Z ko­lei Doj­cy wspo­mniał się dwo­rzec myśli­wic­ki. Sal­ka dla go­ści wy­sunię­ta za pe­ron, jak pa­zur od kom­ple­tu, co to kogo za­cze­pi, temu już nie od­pu­ści. Nie wyda pasz­por­tu. Nie da ani wje­chać, ani wy­je­chać. Znaj­dzie ja­kiś pa­ra­graf ko­li­sty. Ja­kie­goś urzęd­ni­ka z li­sim po­mysłem. Wach­ma­na przy ner­wie. Po bur­mi­strzu tutaj wszyst­kie­go spo­dzie­wać się było moż­na. Miej­sco­we, tań­szym koź­la­kiem ochmie­lo­ne, ośmie­la­ją się uda­wać, że zna­ją się na ludz­kiej mo­wie. Brud ze smęt­kiem za tynk­tury. Sal­ka druga już więk­sza, dla lu­dzi i nie­lu­dzi z mniej­szą licz­bą obo­li. Tam twa­rzy spo­ro. Oto niem­czyk wpadł w oko, któ­re­go od­róż­nić moż­na od in­nych po tym, jak wy­ma­wia ja, a kie­dy nic nie mówi, to po tym, że uwa­ża, że jest we wszyst­kim naj­lep­szy, a kie­dy nie jest, po tym, że dba o zdro­wie prze­sad­nie, a kie­dy go jaki ka­tar przed po­dró­żą nie za­trzyma, to po tym, że po­dró­że mu wciąż za dro­gie, a kie­dy ta­nie­ją, to po tym, że w go­ści­nę do sie­bie nig­dy nie pro­si, nie za­sta­wia się, nie po­sta­wia się, a kie­dy wła­sne­go kuma od­pra­wi z pro­gu, kutwa kusa, to po tym, że przy go­tów­ce bę­dąc, we­kslem za nic nie pła­ci, precz, tra­sy ak­cep­tan­ta, pod­pi­sy bez re­gre­su, prze­dłuż­ki z ad­re­sa­tem, wy­staw­cy rę­czą­cy na żyro, nie dlań in­do­sy re­mi­ten­ta, wy­rę­ki re­gre­dien­ta, a gdy go­tów­ka się koń­czy, to po tym, że pyta bar­dzo grzecz­nie, jak tam spra­wy, chcą­cy na­praw­dę wie­dzieć, jak one, a kie­dy nie chcą­cy, to po tym, że się gapi w cu­dze, a gdy nie gapi się w cu­dze, to we wła­sny ta­lerz, gdzie bi­fyjsz­tyk z kar­to­fla­mi kra­szo­nymi po kra­szow­sku, na pa­sku z wy­żłem, z krót­kim wło­sem, okiem wo­dzą­cym, jak pan wci­na­ją, a że strach mie­wa wiel­kie oczy, to po­nad ło­kieć obe­rwi­leń­ski, czyli po­nad dwie sto­py reń­skie, może i trzy ha­je­rach­tle w kłę­bie. Oglą­da­ły Doj­ca niem­czyka, a z nudów cze­ka­nia na ran­ny do Wied­nia wy­myśla­ły so­bie hi­sto­rię tego ko­goś, kto nie­za­długo znik­nie z jej życia. A w wy­obraź­ni niem­czyk mógł być po­se­so­rem ję­zyka zro­zu­mia­łe­go praw­dzi­we­mu pa­trio­cie. Może je­chał po­dzi­wiać Za­ko­pa­ne, wieś w śnieg za­co­fa­ną, od or­ga­nicz­nej smu­ty miast po­bliż­nych od­gro­dzo­ną na­turą. Mógł się ce­per da­wać z du­tek gaz­dom okra­dać w imię Ja­no­szo­wych tra­dycji, na­sam­przód jak za zbo­że pła­cąc za łoże u mera Jó­zwy Siecz­ki, a na­wet rzucić pod mer­skie oko styli­zo­wa­ny po­ema­cik.

Tam­że w gór­skim domu u ce­dro­wej ścia­ny

zwi­śnie nasz Ja­no­sza na skon za­pi­sa­ny.

Bez lęku i bez stra­chu, a pe­łen rej­wa­chu

był ten maj­ster z ce­chu ka­tów, co śmierć mu po fa­chu.

On nie li­żyła­pa – tro­ska go nie cha­pa,

że Ja­no­szy orle skrzydła roz­po­starł na ha­kach.

Albo z ha­ków nie­odwza­jem­nio­nej swo­jej mi­ło­ści do Tatr urwa­ny mógł­by ucie­kać do Kra­ko­wa. Tam szukać szczę­ścia przy uni­wer­sy­te­cie. Tam prze­grać po­je­dynek o po­sa­dę z in­nym wiel­kim pa­trio­tą mowy, wspar­tym przez Koło Wie­deń­skie w Ra­dzie Pol­skiej. Tam­że chcieć wła­sne pi­smo wy­da­wać, ale bez po­wo­dze­nia, co, rzecz ja­sna, jest rzecz za­cna, bo nie moż­na służyć jed­no­cze­śnie spra­wie i ma­mo­nie. Tam ob­ra­zy ma­lo­wać ku za­dzi­wie­niu tych, co są­dzą, że nie moż­na służyć jed­no­cze­śnie pió­ru i pędz­lo­wi. Tam, czując sta­rość w ko­ściach, za­cząć szukać wła­snej cha­ty we wsi, albo na­wet za wsią. Nie przyj­dzie mu jed­nak go­rzeć na ni­czyź­nie. Otrzyma bo­wiem ofer­tę niem­czyzny: nie­miec­kie obywa­tel­stwo, do tego ren­ta i wy­żeł na pa­sku (wil­czę na die­cie że­la­znych por­cji), i dom god­ny że­la­znych kanc­le­rzy, i że­laz­ko, i li­sty że­la­zne że­la­zną ręką pi­sa­ne, i krzyże że­la­zne, i zni­że na ko­le­je że­la­zne, i ofer­tę taką przyj­mie, bo nie spo­sób służyć jed­no­cze­śnie szczę­ściu i bi­dzie. Młod­nie­je w oku, na­bie­ra zdro­wia że­la­zne­go, że­la­znej kon­dycji, a z wolą że­la­zo­wą wy­bie­ra szpi­nak. Nie mamy szpi­na­ku. To daj­cie wą­tro­bę. Nie mamy wą­tro­by, pa­nie, pol­skie orły nam za­bie­ra­ją. To ser­ce. My bez ser­ca, pa­nie. To co ma­cie na tym bez-pa­do­le? Bi­fyjsz­tyk z kar­to­fla­mi, po kra­szow­sku. Czyli jak? Z soją, fa­so­ją, cio­ci­rzycią, na­tką pie­trusz­ki, pa­nie. Dać, ale sznel. (Hau, hau). Tak, pa­nie.

Były jesz­cze inne roz­bit­ki na myśli­wic­kim lą­dzie. O, tam jed­na, wca­le nie tak sta­ra, a już z bar­wą smut­ku na twa­rzy, z fra­sem wbi­tym w przy­szłość, no bo prze­cież nie w pla­kat, ryci­nę bany, któ­ra po pierw­sze o go­dzi­nie szó­stej z rana, po drugie o go­dzi­nie czwar­tej mi­nut pięt­na­ście po po­łu­dniu, no bo nie w lam­pę oliw­ną, tę ułudę, że bę­dzie cie­plej, no bo nie w ten­der na skład że­liw­ny, no bo nie w sgra­fi­ty, no bo nie w rycin­kę ze szlach­tą bez jed­nej sza­bli go­to­wej umie­rać za To­po­le, Kra­ków, Gdańsk, ma­cierz za Szcza­ko­wą, rze­kę w cie­niu krze­wów, za trzy kąty i piec w toku. Ale kto to, ta jed­na? Nie kto inny, a sama Doj­ca, któ­rej głód ka­zał odejść od niem­czyka i szukać się przy tań­szej ka­sie, a któ­rej przy­cho­dzi te­raz wpi­jać się w chleb nie z cze­ska czer­stwy, bo prze­cież nie w to wino pod­łe jak udój bie­dro­nek, no bo nie w in­dyka in blan­co