Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Józef Reni, młody student prawa i utalentowany skrzypek poszukuje niedrogiej stancji, w której mógłby zamieszkać. Kolega proponuje mu lokum u profesorowej, matki pięknej Józefiny, zwanej Pepi. Wrażliwy chłopak stopniowo ulega jej urokowi, wierząc, że uczucie jest odwzajemnione.
Pewnego dnia Józef musi wyjechać w poszukiwaniu brata. Pozostawia Pepi na jakiś czas. Po powrocie już nic nie wygląda tak samo. Młody mężczyzna uświadamia sobie, że był tylko zabawką w uroczych rączkach. Decyduje się związać z inną dziewczyną, stanowiącą przeciwieństwo trzpiotowatej Pepi. Jednak serca nie da się oszukać...
„Na fali” to niezwykła opowieść o zniszczonych ideałach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 247
– Gdzie cię bogi niosą?
– Nie bogi, ale nogi. Szukam mieszkania.
– No, a ciotka?
– Wypędziła. Od wczoraj opadły ją różne choroby: reumatyzm, migrena, jakieś niepowodzenie we młynie i złe humory. Rzekłem coś, że daleką mam drogę do uniwersytetu, więc mi kazała iść precz.
– Mógłbyś u profesorowej Ogickiej zamieszkać, ale we dwóch w jednej stancji.
– Kto tam? Adam Konarski?
– Tak.
– A drogo?
– Dwieście. Drogo, ale wygodę mieć będziesz, opiekę i towarzystwo.
– Są tam panny podobno?
– Dwie: córka i kuzynka. Boisz się panien?
– Uchowaj Boże!
– Zresztą te zajęte gdzie indziej. Sama gospodyni będzie ci jak matka. Zacności kobieta!
– Można spróbować. Chcesz mnie wprowadzić?
– I owszem, chodźmy.
Zwrócili się wstecz i ruszyli gwiżdżąc.
Koledzy byli, i trochę krewni. Jeden przysadkowaty, blondyn, drugi brunet średniego wzrostu, tęgi, o twarzy tryskającej zdrowiem i dobrym humorem, nie dbały o swój wygląd, trochę niezgrabny, z pięknymi oczami, które jedne zdobiły jego twarz i poważnym wyrazem stanowiły kontrast ze śmiechem reszty rysów.
Szli po pięknym, starożytnym bruku, wzdłuż starych kamienic, a wokoło jesień pogodna złociła ściany i ulice, krasząc miasteczko małe i ciche, sławne swym pięknym położeniem w górach, rzeką bystrą, starym uniwersytetem, farą i figlami młodzieży szkolnej.
Z rynku skręcili w boczną uliczkę, zupełnie cichą i pustą, i zadzwonili do drzwi oznaczonych godłem „Pod snopem”.
Pokojówka otworzyła i z miłym uśmiechem spytała blondyna:
– Pan do panicza? Wyszedł.
– Do pani, duszko.
Wprowadziła ich tedy do saloniku i znikła; kandydat na pensjonarza rozejrzał się.
– Filistry! – szepnął do towarzysza. Tamten grymasem nakazał mu milczenie.
Salonik był spory, meble ustawione symetrycznie, białe firanki, kwiaty w doniczkach, fortepian otwarty.
Zza jednych drzwi odzywał się chichot swawolny, zza drugich brzęk talerzy. Kanarek śpiewał w oknie.
Nareszcie z jadalni wyszła kobieta niemłoda, otyła, o twarzy wyrażającej wielką dobrotliwość i upodobanie spokoju.
Powitała serdecznie jednego z chłopców.
Ten pośpieszył z prezentacją:
– Mój kolega, prawnik, Józef Reni, pragnie zostać lokatorem szanownej pani.
– Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Tyle dobrego o nim słyszałam. Pan u ciotki dotąd mieszkał?
– Tak, pani, ale kurs miałem za daleki.
– Ode mnie bliski; ale czy sobie pan nasz dom upodoba? Żyjemy skromnie, ale teraz taka drożyzna, mniej dwustu brać nie mogę i we dwóch panowie mieć będą jeden pokój. Całe utrzymanie, opranie, światło, usługa.
Józef, siedzący na brzegu krzesełka, uśmiechnął się wesoło.
– Bardzo mało wymagam i niewiele chyba pani sprawię kłopotu – odparł uprzejmie. – Chciałbym zaraz się sprowadzić; a oto zadatek. Będę punktualnym.
– Ależ wierzę, wierzę. Panowie może obiadek przyjmą?...
Zaraz będzie! Proszę, panie Michale.
– Dziękuję; w domu na mnie czekają.
– Ja zaś po manatki ruszę, aby wieczór mieć swobodny.
Uszanowanie łaskawej pani.
Skłonili się i wyszli.
W sieni spotkali wysoką, zgrabną dziewczynę, która, coś nucąc, przerzucała nuty w tece. Skłonili się znowu i znaleźli się wreszcie na ulicy.
– Kto to? – zagadnął Józef.
– To córka. Niedawno wróciła z pensji. Szykowna dziewczyna i wesoła. Zakochasz się.
– Ja! – ruszył Józef ramionami. – Gdybym zakochany chociaż nie był!
– Ach, prawda, kuzynka. To inny typ. Sądzę, że byłaby dla ciebie fatalną.
– Czemu?
– Bo ty lubisz w kobiecie umysłową wyższość, serdeczną ciszę i powściągliwe obejście. Nie będziesz jej cenił, jeżeli nad tobą i nad sobą nie zapanuje. Znamy się od dzieci. Marzyciel jesteś, pomimo sprzecznych pozorów. Ta by cię zgubiła... Ostrożnie z imienniczką.
– Józefa jej na imię?
– Tak, Pepi! Zresztą... i ona niewolna.
– Któż to?
– Nomina sunt odiosa! No, do widzenia! Przyjdź mi opowiedzieć swoje pierwsze wrażenia.
Józef wsiadł do dorożki i kazał się wieźć do młyna. Woźnica, nie pytając dalej, konie zaciął.
Zjechali nad rzeką ujętą w brzegi z kamienia, pełną gabarów, ciężkich, ładownych barek, malutkich parowych statków.
Ulica roiła się tłumem pracowitym i handlowym, na bulwarze spacerowały eleganckie damy. Miasto wrzało ruchem i gorączkowym życiem. Dalej było już ciszej. Bulwar zastępowała szosa, mrowie ludzkie: młodzież z wędkami lub książką, bony z dziećmi, chorzy lub samotni przechodnie. Domy były coraz mniejsze, coraz częściej zieleniły się ogrody, bielały parkany, rozciągały się place puste, zawalone drzewem, lub składy cegieł i węgla. Wreszcie poza pustymi ogrodami, kędy się pasły krowy, ukazała się samotna budowla, obszerna, sczerniała od lat i dymu, otoczona mniejszymi domkami, a dokoła niej rozlegał się głuchy szum i łoskot wody.
Rzeka w tym miejscu przyjmowała dopływ górski, który z impetem wpadał na szczeble olbrzymiego koła zajmującego całą szerokość potoku, ujętego w tamy i groble. Motor poruszał się na pozór leniwie, ale od niego szły do budowli osie potężne i obracały szalonym pędem setki kół, walców, trybów, kamieni, a wszystko to warczącym hukiem napełniało powietrze.
– Do biura? – spytał dorożkarz.
– Nie, do mieszkania.
Woźnica skręcił w bok i stanął pod werandą winem oplecioną; na trawniku, starannie utrzymanym, kwitły późne sztamowe róże, astry i rezeda; domek drewniany, biało tynkowany, świecił czystością. Od ganku rozchodziły się brukowane ścieżki: do obór w prawo, do warsztatów w lewo, do biura i młyna prosto.
Józef wysiadł i do wnętrza wszedł. Szklanej czystości były ściany, sprzęty, podłoga; ale pustka i chłód wiały z symetrii mebli, z obić nie przeciętych żadnym obrazkiem, z głuchej ciszy całego domu.
Na odgłos kroków młodzieńca wyjrzał z kredensu stary, zgryźliwy sługa, ale patrzał tylko na ślady jego stóp po podłodze i wnet wyszedł ze szczotką i ścierką, i jął sprzątać zawzięcie.
– Pani w domu? – spytał go Józef.
– W ogrodzie zajęta.
– A pan?
– W kantorze.
Zwykle tak było. Małżonkowie schodzili się tylko na posiłek i wieczorną pogawędkę. Jadali bardzo nędznie, rozmawiali tylko o cyfrach, całe życie jedną namiętnością opanowani: robieniem majątku, mnożeniem pieniędzy.
Józef szybko złożył swe manatki w kuferek i kazał je służącemu umieścić w dorożce. Potem, gwiżdżąc, poszedł w stronę młyna, do drzwi z napisem: „Kantor”. Zajrzał, gotów się cofnąć w razie zetknięcia z innymi interesantami, ale wuj był sam. Stary, siwy, trochę zgarbiony, siedział za biurkiem i sumował cyfry w wielkiej księdze. Czarna czapeczka przykrywała jego łysą głowę. Twarz miał zmarszczoną, zawsze zafrasowaną i z pozoru, a raczej z umysłu nieroztropną. Sam technik z powołania, ożeniony z dziedziczką młyna, zachował wobec niej na zawsze uległość, jakby był podwładnym. Stał się jej echem, śladem i cieniem przez całe życie. Wreszcie zrobili się do siebie zupełnie z upodobań i celów podobni, rozumieli się bez słów, znali swe myśli, odgadywali się spojrzeniem, a bezdzietni – ukochali pieniądze.
Józef wszedł z uśmiechem.
– Przyszedłem pożegnać wuja – rzekł – i rozmówić się o interesach. Dostałem mieszkanie w mieście, dziękuję więc wujowi za gościnność i przepraszam, jeślim dokuczył.
– Mieszkanie drogie, co? My bardzo biedni!
– Nie proszę przecie wuja o wsparcie. Stypendium opędzi mi te wydatki. Będę tylko prosił, aby od sumy, którą mam u wuja zapisaną mi przez babkę, wypłacono mi procent.
– Procent?... Od jakiej sumy?... Nie pamiętam... Było tam coś, ale Piotruś, twój brat, stracił. Bez niego nic nie postanowię. On starszy, rozmówcie się z nim.
– Żartuje wuj. Mam w kieszeni weksel wuja, dany babce, a mnie przekazany. Mógł Piotruś stracić; mnie nic do niego, a jemu nic do mnie. Jaki procent da mi wuj?
– Hm... procent? Uczciwy... pięć!
– W takim razie proszę o kapitał; mniej niż na dziesięć procent nie zostawię.
– To, to, to... lichwa! – wyjąkał stary, kręcąc się na stołku i wyłamując palce ze stawów.
Ruchem tonącego pocisnął dzwonek i wchodzącemu chłopcu rzucił rozkaz:
– Biegnij... proś pani!
Józef odwrócił się do okna, gryząc wargi w tajonym śmiechu. Bawił go ten przestrach sknery.
– A ten weksel? Pokaż go! Może przedawniony?
– Pilnowałem formalności. Wyraźny jest.
– Na moje imię? Co?
– Solidarnie z ciotką: „Małżonkowie Jan i Joanna z Renich Maricowie”.
– Hm, hm! – mruknął stary wyzierając oknem. Ciężki chód i sapanie rozległo się w sieni i do biura wtoczyła się kobieta niemłoda, czerwona na twarzy, w fartuchu sinym i rozdeptanych pantoflach. Pomiędzy nią i Józefem były cechy rodzinnego podobieństwa: te same grube rysy, zdrowie, szerokie kości, ciemne, piękne oczy. Tylko że kobieta, miast wesołości chłopaka, miała zapalczywość i niepokój w wyrazie całego oblicza.
– Co to! Jedziesz od nas? – zagadnęła.
– Jedzie i procentu wymaga – odpowiedział mąż.
– Procentu? Co? Za co? Jakiego?
– Od sumy legowanej przez nieboszczkę Adolfową Reni. Weksel solidarny.
– Aa... – zawahała się sekundę. – No, kiedy inaczej nie można... obiecać mu procent.
– Piąty.
– Naturalnie, na te ciężkie czasy.
– On chce dziesiąty albo kapitał.
– Co? On? Bój się Boga, to wariat! Pięć, i ani grosza więcej.
– Ja też nie obstaję przy procencie. Wiem, że wujostwu ciężko tyle płacić. Przyjmę kapitał.
– Żeby prześwistać, jak Piotruś, z dziewkami i szulerami. Nie dam! Włócz mnie po sądach!
– Dobrze, ciociu! – odparł Józef kierując się ku drzwiom. Małżonkowie spojrzeli po sobie. Firmą byli dawną, znaną z rzetelności, nigdy nie protestowano ich podpisów. Obudziła się w nich ambicja kupiecka.
– Józef, poczekaj no! – zawołała pani Joanna.
Wrócił trochę schmurzony.
– Gdzież się wynosisz?
– Do profesorowej Ogickiej.
– Pi, pi! Takie zbytki! Miałbyś gdzie indziej o połowę taniej i nas byś nie potrzebował tak krwawo krzywdzić. Ja ci wyszukam inne mieszkanie, dopomogę po matczynemu.
– Dziękuję, ciotko, ale dałem już słowo.
– A zadatek? – spytał stary.
– I zadatek. Zresztą tam mi wygodniej, bliżej.
– Tak, i będzie z kim romansować. Mój Boże, gdybym ja te pieniądze miała, co wasz ojciec! I wy straciliście! Jak sobie chcesz; więcej siedmiu procent ci nie dam! To czyni trzysta pięćdziesiąt. Pokażę ci rachunki moje domowe. Ja na siebie więcej nie wydaję.
– Może być, w wieku cioci i ja na to przystanę.
– To bierz kapitał, lichwiarzu! – krzyknęła rzucając mężowi klucz od kasy żelaznej.
Stary wstał ze stołka i drżącą ręką zamek otworzył. Potem się cały wnurzył poza te drzwi, jakby pełną piersią wciągał zaduch pleśni i stęchlizny papierów. Pani Joanna dyszała ciężko, wpatrzona w kasę. Walczyła ciężko ze skąpstwem wrodzonym.
– Któż ci da taki procent? – spytała znowu.
– Maltas stary na kamienicę.
– Bankrut! Opamiętaj się! Nie zobaczysz kapitału już nigdy.
– Cóż robić! Żyć muszę. Ciocia sama mi nieraz mówiła, że ją kosztuję sześćset rocznie. Teraz przybywa mieszkanie i lekcje skrzypiec.
– Lekcje skrzypiec! Daremne wyrzucanie pieniędzy. Także projekt! Wariacja!...
– Ech, ciociu! – zaśmiał się chłopak. – Majątku nie mam, o karierę trudno. Niechże mam przynajmniej skrzypki na pociechę. Zda mi się to może.
Stary odwrócił się do biurka, trzymając w ręce pakiet banknotów. Spojrzał na żonę zaczerwienionymi oczami; jej na lica wystąpiły gorączkowe wypieki. Zaczął rachować powoli, wahająco, jakimś zduszonym głosem; ona wlepiła oczy w te barwne kartki. Odrachował tysiąc i stanął zziajany, z czołem w pocie, z gardłem zaschłym. Spojrzeli znowu na siebie.
– To na jutrzejsze zboże! Młyn stanie – szepnął. – Jesteśmy zgubieni!
– I to te pieniądze, które nieboszczka Adolfowa tak krwawo zbierała, które mi powierzyła dożywotnio. Jeden już stracił, drugi uczyni to samo. Nie będzie ci babka błogosławiła za lekceważenie jej ustnej woli.
– Ciotko, nie ja ją lekceważę. Babka mnie najmłodszego zostawiła ciotce pod opiekę. Czy ciotka chce, żebym żebrał?
Maric rachować znowu przestał i dłonią nerwowo, pieszczotliwie papiery gładził. Kobieta drżała.
– Niech zostaną do mojej śmierci tutaj!
– Owszem, ciotko.
– Weź ósmy procent! – szepnęła błagalnie. Chłopak kręcił się niespokojnie. Czerwony zachód zaglądał przez okno, jemu spiesznie było, zresztą targ męczył go nad wyraz.
– Ciotko, nie mogę się obejść mniejszą sumą. Doprawdy nie mogę! – oparł z jękiem.
– To bierz wreszcie! Ja za to nie będę miała na lekarstwo, on na kieliszek wina. Oszczędzimy się na zdrowiu, na życiu!
Jeszcze mówić nie skończyła, a już mąż pieniądze na powrót do kasy odkładał i zamykał ją, podczas gdy twarz jego wyrażała rozradowanie bezmierne i utajony, dyskretny uśmieszek szyderstwa. Józef dobył weksel z pugilaresu i spierał się z ciotką o termin wypłaty. Stanęło wreszcie na czterech kwartalnych ratach; z podręcznej kasy stary dobył pakiet drobnych asygnat, wybrał najbardziej zmięte, podpisano pokwitowanie i młody człowiek odetchnął głęboko, zgarniając pieniądze.
Oczy obojga śledziły ruchy jego ręki. Gdy pugilares wsunął do kieszeni, westchnęli unisono.
Na dworze zmierzchało, gdy turkot dorożki pod oknem się rozległ i ucichł w oddaleniu. Pani Joanna, oparta oburącz na biurku, coś rachowała półgłosem; mąż zapalał lampę.
– Od dzisiaj nie będziemy jedli leguminy na obiad! – rzekła wreszcie.
– Jak chcesz, moja droga – odparł apatycznie.
– I piwo dostaniesz tylko w święto! – dodała. Spojrzał żałośnie.
– I w niedzielę? – spytał z cicha.
– Hm! – mruknęła niknąc we drzwiach.
On usiadł znowu nad swą księgą, ale przez chwilę był roztargniony.
– Nie, w niedzielę nie będzie! – szepnął wreszcie z westchnieniem. – O, nikczemny młokos! O, podły błazen!
Nagle zaśmiał się złośliwie.
Dobrze, żem mu wsunął tę piątkę fałszywą!
Dobrze! Wart tego! dodał w myśli.
Józef tymczasem wracał ku miastu.
Pogodny, ciepły wieczór wywabił resztę mieszkańców na przechadzkę. Po ogrodach podmiejskich rozlegały się muzyki, z mrowia ludzkiego odzywały się śmiechy wesołe, nawoływania, powitania, gwar odpoczynku, swobody, zabawy.
„Pod snopem” zostawił Józef swe szczupłe mienie pod opieką pokojówki, której zajrzał swawolnie w oczy i dał srebrniaka na wstępne. Spytał też o kolegę.
– Państwo wszyscy w altanie, w ogródku – oznajmiła z wdzięcznym uśmieszkiem.
Zabrała się zaraz do porządkowania jego rzeczy, a on wyjrzał oknem na ogródek malutki.
Pani domu, obie panny i lokator siedzieli w altance skąpo winem oplecionej, dotykającej sąsiedniego parkanu. Oazę tę, obsianą kwiatami i ocienioną jedną akacją, otaczały zewsząd mury sąsiednich posesji.
Psiak czarny swawolił ze starym pantoflem, w altanie rozlegała się żywa rozmowa i śmiechy.
Zamarzyło się Józefowi, że gdyby tam wszedł, popsułby dobrą zabawę i swobodę.
Wziął na powrót czapkę.
– Wrócę wieczorem! – rzekł do służącej. – Daj mi, duszko, klucz drugi i przeproś panią!
Na ulicy obejrzał się wkoło i ruszył prędko w uliczki węższe i brudne, w dzielnicę ubogą i robotniczą. W ten sposób nakładając wiele drogi, zaszedł w kąt starego miasta, gdzie domy miały średniowieczne kształty, facjaty dziwaczne, furty żelazem kute, kręcone stare schody i ganki.
Do jednej takiej furty wszedł i, rozejrzawszy się jeszcze raz wkoło, na schody kamienne jął wschodzić, coraz wyżej, pod obłoki.
Kilkoro drzwi minął, nareszcie do jednych, niskich, zapukał.
Nikt nie odpowiedział, tedy klamkę nacisnął i otworzył. Znalazł się w pokoiku bez żadnej prostej ściany, o oknach okrągłych, wsuniętych w bardzo głębokie framugi, i pustym prawie.
Była to facjata w łamanym dachu odwiecznej kamienicy. Ogrzewał ją piecyk żelazny, a za całe umeblowanie starczył hamak z siatki, rzucony prawie pod sufitem, drewniana skrzynka w kącie, dzbanek z wodą, drewniana miska i blaszany samowar.
Gdy się drzwi otwarły, ze skrzynki zeskoczył pies bury i zaczął warczeć.
– To ja, Druhu! Nie ma pana jeszcze? – przemówił do niego Józef.
Pies zamruczał i wrócił do swego kąta, przyjmując gościa łaskawie.
Chłopak po ścianach spojrzał i uśmiechnął się do skrzypiec wiszących we framudze.
Zdjął je, jedno okno otworzył, na futrynie usiadł i, zapatrzony w dal, grać zaczął.
Przed nim, oświetlona resztkami światła dziennego, roztaczała się dziwaczna panorama. Dachy, ulice, wieże, ściany tworzyły jakby krajobraz fantastyczny; góry, doliny, otchłanie, wszystko połamane, w skróceniach najdzikszych, w profilach często potwornych.
Niżej cienie już się kładły, ale szczyty były złotoczerwone, farna dzwonnica gotycka była jak cacko, o konturach świetlanych, o oknach niby wielkie rubiny, o gzymsach obrzeżonych koronką promieni zachodu.
W otworach, ponad galerią, wielkie dzwony spały, a wkoło nich zapóźnione gołębie opadały na spoczynek jak białe kwiaty na tle ciemnych rozet i łuków.
Z głębi, z otchłani ulic huk dochodził aż tutaj i w wielkiej ciszy nieba się topił w szmer i drżenie jakby wód dalekich; w przeciwnej zachodowi stronie niebiosa czyniły się srebrne od księżyca.
Józef grał. Twarz jego, zwrócona ku farze, traciła powoli wesołość i, jak cały ten krajobraz, obiegała cieniem i ciszą.
Oczy się pogłębiły jeszcze, na czoło wystąpiły dwie poprzeczne zmarszczki, kąty ust opadły.
Grał zasłuchany w ciszę. Może słyszał szelest skrzydeł gołębich uderzających o spiż dzwonów i szmer cieni wstępujących, i szept obiegających promieni, bo skrzypce miały delikatne tony i rzewne skargi, i tajemne drżenia.
I czuć było, że chłopak i narzędzie to znają się od dawna, a kochają serdecznie.
Grał tak, aż dzień zgasł zupełnie, a na krajobraz ten dziwaczny weszło drugie światło.
Doliny uczyniły się błękitnomgławe, brzegi i szczyty srebrne lub opałowe, a fara wystąpiła czarna na tle błękitu niebios, groźna, zolbrzymiała.
Cisza stawała się coraz uroczystsza.
Przerwały ją kroki na schodach i gwizdanie.
Pies do drzwi poskoczył i drapał deski skomląc.
Józef skrzypce odłożył i uśmiechnął się radośnie.
We drzwiach stanął człowiek wysoki i, zdejmując filcowy kapelusz z gęstwiny kędzierzawych złotych włosów, zawołał:
– Tuś mi, ptaszku! No, graj dalej! Co to było? Uf, zmęczyłem się!
Aksamitną kurtkę zdjął z siebie i skrzypce, które niósł pod pachą, wyjął z obsłony; stanął obok Józefa i, wciągając świeże tchnienie nocy w nozdrza, zaczął tonów próbować.
– Graj Dzwony! – rzucił przez ramię. – Zaraz nam fara zawtóruje!
I tak obadwa, zapatrzeni w przestrzeń, grali.
Józef poczerwieniał bojąc się krytyki, idąc za melodią, która biegła spod smyczka tamtego – czysta, srebrna, mistrzowska.
I nagle w muzykę ich wpadł pierwszy ton farnego dzwonu, potem drugi i trzeci.
Blondyn zaśmiał się cicho, oczy zmrużył, aby żadnego tonu nie stracić, twarz jego promieniała.
Wreszcie urwali razem obadwa. Chwilę drżenie spiżu i skrzypiec – dźwięki ważyły się w powietrzu, drżały, słaniały się – potem roztopiło się wszystko w przestrzeni.
Józef westchnął z cicha, a tamten przez okno się wychylił, czegoś wypatrywał w dali. Potem zwrócił się do towarzysza i kładąc mu obie dłonie na ramionach rzekł:
– Słyszałeś?... To było szczęście.
– Co takiego? – spytał Józef.
– Ta cisza, pełna melodii ledwie uchwytnych. Bacz, byś ją kiedyś miał w sobie!
– A ty ją masz, mistrzu?
– Mam! – odparł tamten uroczyście. Zamyślił się i dodał:
– Nie powiem, aby się ją znajdowało jak kwiaty na łące lub dochodziło się łatwo, jak bitą drogą do wygodnego schronienia; ale dostać można... jeżeli tylko ten jeden cel się ma i do niego uparcie dąży.
– To są teorie, mistrzu – uśmiechnął się Józef.
– Ja zaś jestem praktyką – żywo przerwał tamten – i recepty mogę ci gratis udzielić. Chcesz, zastosuj; nie chcesz, to zapamiętaj! Kiedyś, po latach, wspomnij mnie i te słowa. Jeślim się pomylił chociaż w jednym, daruję ci mojego stradivariusa, do którego ci oczy błyszczą jak sroce do szklanego guzika. Ja już rychło stąd odejdę i nie wiem, czy się spotkamy. Czytuję jednak zawsze jedną gazetę: Timesa angielskiego. Więc jeśli cię moja recepta zawiedzie i stradivarius do ciebie wedle umowy będzie miał przejść, podaj do Timesa następujące ogłoszenie: „Muzykant Łukasz proszony jest o doręczenie skrzypiec swych uczniowi Józefowi, który lepiej na nich zagrać potrafi” i podasz miejsce twego zamieszkania. Przyniosę ci sam instrument i w godne ręce oddam.
– Odejdziesz stąd rychło? – spytał Józef, który tę tylko wzmiankę zauważył. – I dokąd?
– Odchodzę, bo słońce stąd ucieka, a za słońcem echa czyste, i melodie przyrody, i barwy i wonie. Za słońcem ja idę i za ptakami na południe.
– Do swego kraju, do rodziny może? Mistrz Łukasz wstrząsnął swą lwią grzywą.
– Do melodii i lata. Aleś ty ciekawy, skąd ja, co za jeden? Dziwna rzecz, jak takie marne rzeczy ludzi obchodzą! Tyś od wielu wstrzemięźliwszy. Tej wiosny, gdyśmy się poznali hen, na tej dzwonnicy farnej, nazwaliśmy się po imieniu i to wystarczyło. Zagadaliśmy i poszliśmy razem. Było nam dobrze u tego okna grać w późne wieczory. Masz niepospolity talent, chłopcze; pilnuj go; to jedno, czego ci żadna moc ludzka nie wydrze i co cię na fali utrzyma.
– Potrzebowałbym jeszcze długo twoich nauk. Myślałem...
– Że cię długo jeszcze, jak ślepego, wodzić będę. Zanadto ci dobrze życzę. Co trzeba, tegom nauczył. Teraz oczy otwórz, uszy nadstaw i idź sam! Jak sławnym się staniesz, przyjdę ci się pokłonić.
– Ja, sławnym! – ruszył ramionami Józef. – Mnie chleba trzeba, a nie sławy. To marzenie.
– No, a cel trzeźwy?
– Ano: kursy skończyć, posadę dostać. Wirtuozem być nie chcę.
– Szkoda, bo to twoja właściwa droga. Ale właściwe też jest ludziom czynić swemu powołaniu zawsze na przekór. I to mojej recepty część pierwsza.
– Więc to recepta, mistrzu? – zaśmiał się Józef.
– Zaczekaj! Przede wszystkim curriculum vitae:
Urodziłem się w domu bankruta i matki zajętej strojami i zabawą. Hodowaliśmy się samopas, ja i troje rodzeństwa, ponieważ ani ojciec, ani matka czasu dla nas nie mieli. Wtedy, przede wszystkim widząc, jakimi ofiarami okupuje się zbytek, znienawidziłem pieniądze, obrzydziłem sobie świetność, sławę i tak zwane towarzystwo. Potem, oddany do szkoły, gdzie kształcono paniczów, widziałem nieuków czelnych lub bogaczy wpływowych, biorących promocje i pochwały... i zohydziłem sobie naukę. I mnie wtedy potrzebna była kariera, bo czułem nędzę wyzierającą spoza firanek naszego świetnego domu: schody zalegali wierzyciele. Jednakże to właśnie zohydziło mi karierę: stanowisko wyradza potrzeby, ambicję, chęć błyszczenia; potrzeby zaś są jak bakterie mnożne i sprowadzają śmierć... materialną. Takem kombinował... i pewnego dnia uciekłem ze szkoły, nie wróciłem do domu. Ojciec mój zastrzelił się, matkę przytuliła rodzina, siostra jest... mniejsza, to do rzeczy nie należy; bracia dzięki protekcji, zajmują drobne posady; a wszyscy oni uważają się za nieszczęśliwych, skrzywdzonych, wykolejonych. I tak czuje dziewięć dziesiątych ludzkości... I dlaczego, dlaczego? Toć przecie jasne jak słońce: dlatego, że każdy pragnie i pożąda więcej, więcej, więcej, kiedy każdy powinien strzec się chęci jak drzewa wiadomości... złego. Bo uważ, jak mało człowiek potrzebuje: tę kurtkę mam już rok, wystarczy na drugi. Woda i chleb mało kosztuje, niewiele też owoc dojrzały, niewiele w cieniu spoczynek. Hej, skrzypki wy moje, wy zbawcę od doli przeciętnej, wy zbawcę od wołowego jarzma, od ciasnej drogi, po której ludzie idą w zamyśleniu i trosce, patrząc pod stopy!
– Mistrzu, to mrzonka! – przerwał Józef. – Pragnienia być muszą! Zawody ma każdy!
– Pragnij, ale tego, co cię wyzwala: swobody, zdrowia, ograniczenia potrzeb.
– Kochania – wtrącił słuchający.
– To kwestia zawodów. I mojej recepty część druga. Owszem, kochaj Boga, ale Go o nic nie proś, bo dał więcej, niż podziwu stanie w tobie; kochance nie mów: „kochaj mnie”, druhowi nie mów: „pomóż mi”, uczniowi nie mów: „pójdź ze mną”, krewnemu nie mów: „pamiętaj o mnie!” Nic, nic! Bo kochanie urządzone jest jak waga w ormiańskiej kramicy. Kto kupić chce, ten się oszuka; kto sprzedaje, ten oszuka. To towar ni do handlu, ni do zmiany. Masz go, to przy sobie trzymaj. Kto Bogu się z prośbami narzuca, ten ślepy jest i głuchy; kto ludzi o zrównanie rachunków swych wydatków prosi, ten szaleńcem, co swe należności pisze na fali. Masz, zapamiętaj! Odgarnął włosy z czoła i ręką pogardliwie machnął, jakby dodawał w myśli: Ja darowałem.
– Wiesz, rad bym usłyszeć opowieść twego kochania – rzekł Józef nieśmiało.
– O wiele ciekawsze będzie ci własne – odparł artysta niedbale, rozrzucając hamak do spoczynku.
– Ale! – Obejrzał się. – Zapomniałem o Druhu.
Z kieszeni swej kurtki dobył bułkę i kiełbasę, i karmił psa głaszcząc go. Po chwili głowę podniósł i rzekł:
– Psa warto mieć i skrzypki warto kochać, jeśli się chce wdzięczności i odpłaty. To koniec. Zabawię jeszcze tydzień; przychodź więc, aż tu Druha nie zastaniesz.
Wtedy i mnie już nie będzie. Dobranoc!
Wyciągnął się w swym bujającym posłaniu i zanim Józef drzwi zamknął, już spał, upojony całodzienną wędrówką po górach.
A student, wracając zamyślony, słowa jego powtarzał, rozbierał.
To fałsz! zdecydował u drzwi swego nowego schronienia. On się zmarnował, zawiódł się, to nie racja, aby inni mieli życia się bać. Aha, niech no się ze mną los weźmie za bary!... Zobaczymy wtedy, kto dostanie stradivariusa!
Pewnego wieczora Józef zapukał do drzwi drewnianego domu, który swym otoczeniem i pozorem już wieś przypominał, a od środka miasta leżał bardzo daleko.
Była to posiadłość krewnych jego, którym losy dały małą fortunę, świetne koligacje i siedmiu synów.
Z darów tych, które rujnują zwykle, kobieta potrafiła uczynić fundusz.
Od najdawniejszych czasów pamiętał ją Józef zawsze starą, chudą, szpetną, zapracowaną. Włóczyła wszędy za sobą stado urwisów zgłodniałych i swawolnych, którzy, jak szarańcza, byli zmorą krewnych, kędy spadali na wakacje. Maricowie na samą myśl o nich zielenieli ze strachu, inni znosili mniej lub więcej stoicznie ten dopust familijny. Radczyni (nieboszczyk rodzic tego plemienia zostawił po sobie ten tytuł i emeryturę, zresztą mało kto go pamiętał) była pośmiewiskiem jednych, oburzeniem drugich, antypatią prawie wszystkich. Ona tego nie czuła ani rozumiała. Uczucia jej streściły się w dzieciach jedynie, które kochała jak wilczyca swe małe, gotowa dla nich dać życie i krew, znieść wszystkie piekła.
Zresztą uczucie to zwierzęce było, tylko materialne. Pilnowała, by syte były, odziane; każdemu po kolei, gdy dorósł, wyszukiwała chleba kawałek i zostawiała bez żadnego moralnego wpływu i kierunku, pozostałymi młodszymi już tylko zajęta.
Na usługi każdego była, wiecznie służąc, znosząc, dogadzając fantazjom, pochlebiając, byle stąd dla dzieci mogła coś skorzystać. Sama Zawsze głodna, źle odziana, jak dzień, tak noc w pracy i ciągłej trosce.
Oszywała tę zgraję, przymawiając się, gdzie mogła, o odzież znoszoną; karmiła, biorąc za swe usługi od wieśniaków produkty; dawała im sama korepetycje, nauczywszy się z długiego osłuchania nauk gimnazjalnych; wymadlała stypendia i wsparcia, przepychała ich gwałtem przez klasy, a potem obdarzała co rok nowym maturzystą jednego z wpływowych krewnych.
Chłopcy musieli się uczyć, pilnowani na każdym kroku, ogarnięci jej szałem, od kolebki wtłoczeni w karby obowiązku. Wychodzili na świat wreszcie oszołomieni, wyczerpani, z biernością maszyn biorąc się do wyznaczonej pracy.
Potem zwykle matka ich opuszczała, wracając do mniejszych, i wtedy różnie się krzywili i formowali, ale to ją już nic nie obchodziło. Jak wilczyca dała im kły, pazury, siły i rewir, gdzie już sami o sobie myśleć byli obowiązani, i na tym zamykała księgę swych obowiązków.
W ten sposób z domku na przedmieściu wyszło w świat sześciu chłopców jak dęby i gwarny ten ul opustoszał. Został przy matce najmłodszy, rówieśnik i kolega Józefa, który z rozkazu matki miał zostać doktorem i przy niej na ojcowiźnie zamieszkać.
Z nawyknienia długoletniego radczyni zapracowywała się i teraz. Produkowała warzywa w ogródku, dawała lekcje muzyki, haftowała, zbierała nowinki, służyła każdemu.
Nie potrafiła już odpoczywać, jak nie pamiętała, że niegdyś była młodą i wcale inną z natury.
Józef bywał często u kolegi Michała, sympatyzowali z sobą i on też jeden nie drwił ze starej; tłumaczył ją, i nawet podziwiał.
Radczyni otworzyła mu sama, ubrana jak do wyjścia, w mantyli odwiecznego kroju i starym słomianym kapeluszu.
Powitała go wybuchem serdeczności:
– Ach, to ty, mój miły! Jakiś ty śliczny, jaki elegancki! Kochają się w tobie panienki... Wiem, wiem, słyszałam! Chcesz, wyswatam ci kogo. Jak dobrze, żeś przyszedł; muszę wyjść do sędziostwa... powiesz to Michasiowi; zaczekaj na niego, zaraz wróci. Może go gdzie z sobą wyciągniesz na kolację lub na piwo?
Biedak, nudzi się w domu!
– Dobrze, kuzynko – dobrodusznie rzekł Józef, czerwieniąc się za nią.
Jeszcze raz go uścisnęła w kościstych ramionach, przeprosiła i podreptała szybko.
Chłopak po ciasnych stancyjkach się rozejrzał, otworzył fortepian rozstrojony; spróbowawszy tonów wzdrygnął się i dla przepędzenia czasu jął go stroić.
Po chwili z całym przejęciem wziął się do dzieła; nie zauważył kroków w przedpokoju i salonie; gdy zmęczony się wyprostował, ujrzał Michała zatopionego w książce.
– Ach, jesteś! – zawołał. Tamten drgnął jak ze snu zbudzony.
– To ty! Nie spojrzałem; myślałem, że to Fein stroi ten mały klekot.
– Dobryś sobie! No, chodźmy na piwo! Wieczór cudny! Koledzy są w hali.
– Spać mi się chce, ale chodźmy. Wszędzie lepiej niż tutaj.
– Nie lubisz domu?
– Alboż to dom? To noclegowe schronienie. Mamy nigdy nie ma; a kiedy wypadkiem się spotkamy, ciągle mnie swata! Nie wiem co gorsze.
– Widocznie biedna siły traci, a wie, że bez piastunki ciebie zostawić nie można. Żeń się; jesteś przecie na ostatnim kursie.
– O Jezu! – jęknął Michał.
– Albo jej wyznaj swój sentyment do pani Lizy... Może potrafi usunąć przeszkody.
Michał oblał się krwawym rumieńcem. Józefa żal wziął za bolesny żart.
– Daruj bracie! – rzekł Józef wyciągając dłoń.
– Ależ mniejsza! Żartuj, bom głupi. A cóż, dobrze ci w nowym schronieniu?
– Jak w niebie. Miałem ci właśnie za tę przysługę podziękować. Stara gotowa do nieba, matrona z książki. Adam wygodny kompan; wygodnie jak u rodziców w gnieździe.
– A panny?
– No, ta mała podlotek jeszcze! Starsza, ta Pepi, wesoła dziewczyna.
– Cóż, zaglądaliście sobie w oczy?
– Nie. Parę razy chodziliśmy na przechadzkę; wieczorem niekiedy grywamy na fortepianie, ale nie mówiliśmy nigdy o sobie. Lubię ją za werwę i wesołość. Na święta urządzamy teatr amatorski. Boże, co za życie i ruchliwość w tej dziewczynie!
– Tak! – lakonicznie potwierdził Michał. – A Gucio tam bywa?
– Bywa. Ostatecznie ja tam bywam rzadko. Wychodzę rano na kursy. Po obiedzie mam parę godzin korepetycji, wieczory spędzam u Łukasza.
– Bawi jeszcze ten oryginał?
– Wczoraj już nie zastałem psa w jego gołębniku. Musiał odejść. Szkoda! Widziałeś go kiedy?
– Widziałem w oberży zamiejskiej. Siedział na stole i grał do tańca gromadzie wieśniaków wracających z targu. Poznałem go po twoim opisie i podziwiałem. Pyszna twarz! A grał tak, że taneczników szał ogarniał. Scena to była z baśni o czarodziejach.
Rozmawiając szli do rynku. Stateczni mieszkańcy już zamykali drzwi i okiennice, po sklepach kończono robotę. Teraz gród cały obejmowała w swe posiadanie młódź uniwersytecka. Nad rzeką snuły się czułe pary; gdzieniegdzie zbierały się większe gromadki, obmyślając psoty; po cukierniach i piwiarniach było pełno młodzieży.
Józef należał do amatorów dysput poważnych. Michał lubił białe piwo. Wstąpili więc do hali literatów, zajęli stolik u wejścia, rozejrzeli się po obecnych.
– Patrz, Gucio jest. I Adam! Już się za łby biorą! – zaśmiał się Reni. – Lubię patrzeć na takie kontrasty obok siebie. Ten ultramontanin, a ten radykał. Pyszni są!
– Ale, to poza! – mruknął Michał. Urywki rozmowy tamtych dolatywały.
– Kościół to grunt pod trwałą budowlę żywota – mówił szczupły brunet o twarzy rasowej i ruchach umiarkowanych.
– Kościół to grunt do kastowości, ciasnoty pojęć i fanatyzmu – perorował rozrosły, wielki blondyn leżący prawie na stole.
– Tamten rad, że ma tradycję i okrywa nią, jak płaszczem, swą osobistą nicość. Ten nowy człowiek jest... nagi, więc, zazdroszcząc płaszcza, nagością swą się natrząsa, bo się jej wstydzi – zdecydował spokojny Michał.
– Ja mu nie pozwolę na Kościół szczekać! – oburzył się Józef wstając.
Kolega zatrzymał go za rękaw.
– Wierzysz... Idź się pomódl! W prozelityzm się nie baw. Szkoda daremnej fatygi. Patrz, twój socjusz cię szuka!
Rzeczywiście, młody człowiek w binoklach przeciskał się między stolikami i zaglądał każdemu w oczy. Józef rozpromieniał cały.
– Iwo! – krzyknął. Tamten się obejrzał i zawrócił. Mały był, chuderlawy, już łysy.
Nadużycia wszelkie wypisały na nim swe dzieje: niedowidział, miał „tik” w ustach, trochę utykał na nogę.
Przypadł do nich i witał nerwowo, spiesznie, wiecznie gnany wewnętrznym niepokojem.
– Ledwiem cię odszukał. Znowu mam szkła za słabe. Wiesz, skandal się stał...
– Ojciec nie przysłał pieniędzy!
– Et, taki drobiazg. Można dostać zawsze. Ale miałem przejście ze starym Maltasem. Co pijecie? Ja tu przysiądę. Mam być w teatrze po Lenę! Panno, mój kufel!
Plątał jedno z drugim, rozrzucając się na wsze strony.
– A, oto Max! Siadaj, posłuchaj! Ten zwierz zhańbił w mojej osobie cały uniwersytet. O, i Paweł jest i prozelityzm – dążenie do nawracania innych na swoje wyznanie.
Siadajcie! Panno, pilnować naszych kuflów! Wokoło stolika zebrało się z dziesiątek chłopaków: zaczynało być głośno.
Ten i ów się obejrzał i uśmiechnął pobłażliwie.
– To hrabia Iwo funduje jakąś hecę na noc! – szeptano. Przy stoliku piwo się lało. Twarze i oczy pałały. Józef na stole się wsparł i z obudzoną do figlów ochotą czekał tylko hasła, wpatrzony miłośnie w Iwona. To był jego nauczyciel swawoli wszelakiej i brat owej kuzynki – ideału. Miał dziwną słabość do tego człowieka, dawał mu się ciągać tam, kędy sam by pewnie nie poszedł, wobec niego wstydził się być dobrym.
– Więc to było tak... – prawił Iwo, gdy dosyć już zebrał słuchaczów, a wypił za trzech. – Wybrałem się o zmroku nad rzekę na spacer. Pod wierzbami napotkałem jakąś dziewczynę i zaczęliśmy razem podziwiać wschód księżyca. Co było, to do historii nie należy, dosyć, że księżyc był wysoko, gdy miała już do syta spaceru. Odprowadziłem ją do domu! Pokazało się, że to wnuczka Maltasa, i stary natknął się na nas, gdyśmy pod bramą zamieniali pożegnalnego całusa. Ja go nie widziałem po ciemku, no i ten gbur bez żadnego wstępu wpadł na mnie z laską. Wycofałem się w porę; sięgam do kieszeni, szukając jakiej zemsty, nieszczęściem miałem tylko flakon perfum. Ach, żeby choć jedno zgniłe jajko... nic! Więc tym flakonem rżnę go w łeb, bo stał wciąż i wymyślał mi od szubrawców. No i chybiam... trafiłem w pannę. Robi się lament, jakby siedem pawi naraz wrzasnęło... Stary rzuca się z pałką do mnie, wołając policji... Rejteruję, obiecując powrócić i powrócę.
Audytorium kładło się od śmiechu. Iwo zwrócił się do Józefa:
– Idź, kup smarowidła, drąg i pędzel! Spotkamy się na rogu!
Michał pochylił się do towarzysza.
– Nie idź! – szepnął. – Usmaruje on ciebie!
Ale Józefek już był podpity, a wtedy tracił równowagę i bywał uparty jak muł. Syknął, szarpnął się i wyszedł.
Pozostali pili i żartowali dalej, aż Iwo na zegarek spojrzał, mrugnął znacząco i wyszedł.
Michała już między nimi nie było.
Wesoła paczka skręciła na róg oznaczony, gdzie w załomie muru czekał już Józef z akcesoriami. Ruszyli dalej i Reni szepnął do Iwona:
– Pedel mnie widział z tą maźnicą!
– Głupstwo! – tamten nucąc odparł. – Cóż ty? Tchórzysz?
– Jeszcze czego!
Kamienica Maltasa już była widoczną. Rozstawili się w ulicy i nagle któryś zduszonym głosem wrzasnął:
– Pożar!
– Pali się! – powtórzył drugi, trzeci, na całej linii. Józef pod oknem jednym stanął, pilnując. Nagle lufcik się rozwarł. Głowa starego wyjrzała. W tej chwili drąg się podniósł i pędzel ohydny przeszedł mu po twarzy.
Rozległ się krzyk zgłuszony, brzęknięcie szyby, potem alarm w całym domu.
Dręczyciele już niknęli w ulicy. Józef poskoczył za nimi, gdy wtem ktoś wypadł nań z bramy i drogę mu zagrodził.
Rzucił tedy corpus delicti, odepchnął napastnika i popędził co tchu.
A pedel tymczasem zebrał flegmatycznie maźnicę i pędzel, i zawrócił do mieszkania.
Nazajutrz Maltas wniósł swą skargę, rzucając podejrzenie na Iwona, którego wnuczka opisała. Wezwany, wyparł się. Niewinność jego utrwaliło zaręczenie pedla. Józef, wytrzeźwiony, więc pokorny, nie potrafił znaleźć wykrętu. Po raz już może dziesiąty organizator wykręcał się jego kosztem. Ofiarą był przyjaźni i wysoko pojętego koleżeństwa. Teraz zagrożono mu wydaleniem. Stał, jak na mękach, przed rektorem, który go karcił ostro, nazywał wstydem szkoły. Za rektorem stał Maltas drżący z oburzenia. Gdy ten kończył, tamten zaczynał; pedel każdemu głową potakiwał w milczeniu, pełen uszanowania.
– Nie rozumiem pana! – perorował rektor. – Nie szanujesz swego stanowiska, jesteś ulicznikiem, niegodnym nazwy studenta, kształcisz się na cygana i awanturnika. Oto dziesiąty raz w ciągu dwóch lat czynisz mi wstyd i hańbę. Miałem wzgląd na młodość, swawolę, nie miałem sumienia łamać ci życia i kariery. Teraz miara się przebrała. Kąkol palić należy, zły przykład usuwać. Szanownemu obywatelowi należy się zadośćuczynienie świetne i dam je, wykluczając pana spomiędzy studentów.
Chłopak zzieleniał; zbyt hardy, by prosić łaski, stał jak słup i tylko w gardle go dławiło poczucie żalu za niesłuszną karę. Maltas skorzystał z przerwy.
– Fe, to wstyd, to szkaradnie! – ozwał się. – Znałem rodzinę pana całą: ojca, ciotkę, wuja. Między nimi nie było nic podobnego. Może to pańskie arystokratyczne przez matkę stosunki nauczyły pana podobnych bezeceństw? Między nami za grzech się to uważa! Bo i co się panu stało? Napadać na biedną dziewczynę z porządnego domu jak na ulicznicę! Mógł pan uczciwie do domu mojego przyjść i poznać ją. Przyjąłbym mile, syna takiego ojca, przez pamięć dla niego. Teraz i ja wykreślam pana z szeregu ludzi, z którymi mogę obcować!
Józef poczerwieniał nagle.
– To fałsz! – wybuchnął. – Wnuczki pana nie zaczepiałem, ani w głowie mi to postało. Pamięci też ojca nie zhańbiłem niczym.
Pedel w milczeniu maźnicą poruszył.
– A toż co? – wskazał rektor.
– To był figiel niesmaczny, za który gotów jestem panu Maltasowi służyć satysfakcją, jakiej zażąda.
– Co? co?... Satysfakcja! – oburzył się filister. – Może pan myśli, że będę się pojedynkował? Ja nie szlachcic, ani pan... po ojcu! Ja się zdaję na sąd pana rektora! Jednakże, zdaje mi się, że ich dwóch było w tej sprawie.
– Jak to? – zagadnął rektor.
– Ten, co mi wnuczkę skrzywdził, i ten, co mnie obrudził. Tamtego chcę też mieć! Tamten gorszy, o, gorszy! I chytry, tego podsunął. Przysięgnę, że to jakiś panicz, który głupiego sobie wynalazł na szyld! To nie z własnej inicjatywy ten zrobił. Wierz mi, rektorze. Ja sądziłem niegdyś, znam się z tym! Ten schowany... winniejszy!
Józef usta zaciął, czując zbliżający się szturm.
– Był ktoś, co pana namówił? – zwrócił się do niego Maltas. – A co, zgadłem! To cały spisek paniczów na nas! Wyznaj pan!
– No, no... to ten był, co się wyłgał? Prawda? To ten był – pedel szepnął, oczami mierząc Józefa.
– Wyznaj pan! – rzekł rektor. – Przez wzgląd na twoją przyszłość powinieneś to uczynić. To już nie karcer ci grozi!
– A co? Milczy! – triumfował Maltas.
Józef głowę podniósł.
– Mogę mówić tylko za siebie. Winien jestem i przepraszam pana. Działałem w podnieceniu, to jedno mam na swoje usprawiedliwienie. Zresztą nic nie wiem!
– Oho, wie, wie! – kiwał głową stary.
– Może i teraz mówisz pan w podnieceniu? – rzekł rektor. – Daję ci zatem trzy dni do namysłu. Spędzisz je w karcerze. Stamtąd powrócisz do nas lub... odejdziesz od nas zupełnie. To zależy od pańskiej szczerości. Żegnam!
Józef skłonił się i wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Maltas zażył tabaki i frasobliwie łysinę potarł.
– Jednakże żal mi go – zamruczał. – Pospieszyłem się z podaniem skargi. No, byłem pewny, że który z tych paniczów. To swoja krew, zmarnuje się. Źle się stało!
– Dobrze się stało! – poprawił rektor. – Ten jeden przykład opamięta wszystkich. Poczują, czym grożą ich zabawy!
Maltas głową pokręcił, w roztargnieniu się pożegnał i wyszedł, bardzo z siebie nierad.
Józef tymczasem nie powrócił do sali, lecz udał się do swego mieszkania i oznajmił gospodyni wypadek.
Rozdrażniony był, ale się nie tłumaczył.
– Skazany jestem na trzydniowy karcer, a może potem na wydalenie! – mówił uśmiechając się z przymusem. – Wstąpiłem o tym powiedzieć, aby szanowna pani nie dziwiła się mojemu zniknięciu!
– Ach, mój Boże! – zawołała ręce składając. – Przyślę panu obiad tam!...
I tyle. Wesoła Pepi, grająca na fortepianie, zaśmiała się swawolnie.
– Zmalował pan coś srodze. Proszę opowiedzieć, jeśli to zabawne. Nudzę się dzisiaj!
– Opowiem za powrotem. Muszę się spieszyć! – odparł swobodnie.
W duszy jednak czyniło mu się ciężko.
Czuł, że grubą stawkę postawił i jest na progu zguby.
Gdy się znalazł samotny w pustej izbie tego uniwersyteckiego więzienia, gdy odespał noc przehulaną i zastanowił się chłodno, począł się wahać.
Iwo od dwóch lat był jego złym duchem.
Od tego czasu, gdy się lepiej poznali na wakacjach w domu jego rodziców, a dalekich matczynych krewnych Józefa, Reni był na nauce złego.
Wychowany we młynie, pod ostrym dozorem i wpływem surowych obyczajów, potracił powoli swe zasady i złudzenia, młodzieńczą świeżość.
Iwo drwił z jego nieświadomości, nauczył go palić, hulać. Aby się wyrwać na noc do socjusza, okłamywał ciotkę, przed egzaminami omal nie został na kursie, raz nadużycie ciężko przechorował.
Idealista z natury, zabijał dobre w sobie, nie z temperamentu, ale z ambicji, by tamtemu sprostać; umyślnie do wybryków przeróżnych podniecał się piciem nad miarę.
Głowę miał słabą i gdy trzeźwy, często odczuwał swój upadek i postanawiał przestać; pijany robił się zupełnie szalonym, niewolniczo Iwonowi posłusznym.
Trzeźwy też tłumaczył swój stosunek z urwisem miłością dla jego siostry, szały swe – jej chłodem, który go rozpaczą napełniał.
Miłość to była godna młodzieńczej wyobraźni. Tylko w głowie idealisty mogła mieć grunt i żyć nadzieją.
Panna to była bogata i piękna, światowa i zalotna. Bawiła się nim, może lubiła go za dowcip i delikatne usługi.
On był jeszcze w tym wieku, kiedy się zdaje, że świat do chcącego należeć musi i będzie.
Wierzył, że ona go pokocha, bo on miłuje.
Z tą wiarą służył jej jak królowej, uczył się, zdobywał karierę i czekał.
Na zydlu w karcerze ułożył tedy dla niej wiersz, potem go uwiecznił na ścianie w melodii szybko ołówkiem nakreślonej, potem odśpiewał go, patrząc na rynek przez kraty w oknie. Czuł się jej bliższym, gdy za brata cierpiał niewinnie.
Zmierzch zapadł prędko. Pozbawiony światła, Józef pół drzemał, pół marzył. Nie nudził się nigdy sam sobą. Między ludźmi swawolny i żywy, wyrobił to w sobie pracą; w samotności pozwalał fantazji hulać, fantazji artysty i marzyciela.
Przestrzeń, czas, osoby bywały wtedy sługami jego myśli bujnych. Snuł sobie przyszłość złotą, dolę rozmaitą, wedle chwilowych wrażeń.
Nie bał się życia i wierzył, że nie ono jego, ale on je ułoży sobie wedle upodobania. Przede wszystkim przedstawił sobie pierwsze wstępne spotkanie z kuzynką.
Przyjdzie, stanie w hotelu z damą do towarzystwa, Angielką, lub z ojcem. Iwo go wnet kartką zawiadomi i on tam pójdzie, strojny, z bukietem w ręku. Jakże mu serce bije!
Spojrzy na nią jak czciciel na bóstwo i kwiaty odda – nic nie rzeknie.
A ona mu rękę poda, może pocałować pozwoli ze swym sfinksowatym uśmiechem i powie, że mu dziękuje za brata.
Potem kwiatek jeden oderwie i do stanika przypnie, a resztę do wazonu włoży. Potem mu spacer zaproponuje po sprawunki... Ile on tych sprawunków i posyłek załatwił, jaki się dumny czuł! Ach!
Jej łaskawość nie sięgała nigdy dalej; używała go dla swej wygody, ale on to sympatią nazywał, bo mu raz przecie rzekła, że po latach zaledwie wierności... zaufa!
Rozmawiali rzadko z sobą. Ona była małomówna; on, frant i zdolny do nie lada jakiej szermierki językowej, wobec niej głupiał ze szczętem. Uwielbiał, czcił i milczał.
Miewał jednak niekiedy reakcje. Po jej odjeździe, gdy przetrawił wrażenia, bieg tych godzin razem spędzonych, widział, że o krok dalej nie postąpił. Wtedy opadała go czarna rozpacz i bunt. Chłód jej podniecał go. Idealistę zadowoliłaby serdecznym słowem lub spojrzeniem – odjeżdżała zawsze chłodna, trzeźwa, dumna.
On z rozgorzałą głową powtarzał sobie, że tak żyć nie może, przeklinał ją, szedł hulać na złość sobie; gdy otrzeźwiał, rozpoczynał znowu o niej śnić i myśleć.
Michał, który powiernikiem jego był, nie wierzył w jakąkolwiek przyszłość tego uczucia; wątpliwości jego jeszcze jeden cierń dodawały i tylko przyjaźń z Iwonem żywiła nadzieję. Teraz, jeśli go wypędzą, Iwo mu nie zapomni przysługi, dopomoże!
Powoli w tym marzeniu szalonym przesuwać się zaczęły obrazy cudne. Będzie się kształcił na artystę, zdobędzie sławę; kuzynka będzie mu natchnieniem, mistrzynią; odda mu swą rękę, a on jej wszystko rzuci pod stopy; swe laury, duszę, życie.
I z tym zasnął na twardym zydlu w karcerze, gdzie siedział za figiel uliczny, zagrożony wydaleniem – w przededniu zwichnięcia kariery.
We śnie był mocarzem potężnym!
Zbudził się nazajutrz głodny, z bolącymi bokami. Spojrzał: stróż mu przyniósł chleb i wodę; profesorowa zapomniała obietnicy i nikt z kolegów go nie poratował.
Poczuł się nagle małym, biednym, bez wsparcia – i widmo utraty stanowiska wypełzło ohydne w myśli.
Z rękami wsuniętymi we włosy przesiedział parę godzin, bijąc się z myślami.
Wreszcie otrząsnął się, wstał, zjadł chleb, wypił wodę i zaczął gwizdać.
– No i cóż! Zginąć trzeba, to trzeba! – zamruczał. Nie zawahał się w postanowieniu milczenia ani na sekundę.
Dzień ten jednakże był dłuższy i cięższy do przebycia. Zamożniejsi przekupywali stróża, dostawali książki i papierosy; dla niego, biednego, cerber był nieubłaganym.
Izba duszna była i ciasna. Józef chodził po niej aż do zawrotu w głowie, potem klął, to śpiewał na przemian; na drugą noc snu mu już nie starczyło. Coraz czarniejsze opadały go myśli. Nad ranem dostał gorączki i dreszczów.
Trzeciego dnia nie wstał z zydla i chleba nie wziął do ust; wieczorem był już zupełnie chory. Stróż poszedł z raportem do rektora.
Zwierzchnik zrazu nie uwierzył.
– Udaje, błazen! – burknął i stróża z niczym odprawił. Ale w parę minut namyślił się przecie, wziął kapelusz, laskę i poszedł sam naocznie sprawdzić wypadek.
Karcer był na trzecim piętrze i stary dość miał fatygi, zanim się tam dostał.
Stróż mu świecił latarnią, pomagał ramieniem. W izbie, na widok światła, Józef siadł na zydlu mrużąc oczy i ściskając dłońmi bolące skronie. Rektor stwierdził, że niesłusznie go o udawanie posądzał, i uczuł wyrzut sumienia.
– Co to panu? – spytał.
– Nie wiem! W uszach mi dzwoni i głowa pęka.
– Ano, to doktora trzeba. Zbierz pan siły i chodź ze mną. Oto skutek waszych hulanek!
Z zasady wszystko morałem kończył.
Zaczęli zstępować powoli. Stróż chłopaka prawie niósł.
W dziedzińcu wsadzono go do dorożki.
– Lecz się pan starannie – rzekł mu rektor na pożegnanie – a gdy wyzdrowiejesz, przyjdź do mnie. Bardzo mi przykro, ale pana lekkomyślność tu zaprowadziła. No, ruszaj!
Przez czas kilkudniowej swej choroby Józef uczynił nad ludźmi wiele spostrzeżeń, poczuł też bardzo brak rodziny.
Profesorowa wprawdzie dawała mu ziółka i rosoły, ale on właśnie miał wstręt do jadła i nie odczuwał wdzięcznie tej troskliwości. Współlokator, ze zwykłą mężczyznom przy chorych niezaradnością, wędził go dymem tytoniu i ofiarowywał się czytać kursy, gdy biedak w zbolałej głowie nie mógł jednej myśli pomieścić.
Panny po całych dniach grały na fortepianie ćwiczenia, sprzeczały się z sobą lub trzaskały hałaśliwie drzwiami.
Kanarek obok w salonie i dzwonek z drugiej strony pokoju dopełniały całości udręczenia. Czasami chory jęczał i zrywał się, by uciec gdzie indziej; ale Adam Konarski występował z protestem:
– A co? Nudno ci? Poczekaj, dam ci lampę i gazetę. Poczytaj trochę!
– Oj, te baby i ten ptaszek! Moja głowa! – stękał nieborak opadając na posłanie.
Na domiar nieszczęścia profesorowa zawiadomiła ciotkę. Maricowa, bardziej z ciekawości niż ze współczucia, zjawiła się pewnego dnia i zasiadła u łoża jak uosobienie zgryzoty i niedoli.
– Źle nam jest, coraz ciężej! – biadała. – Zboże drogie, oszukują, sypią piasek. Mąkę coraz trudniej zbyć. Nikczemny Tannus, ten infamis, fuszer z wiatraków, między piekarzami na nas oszczerstwa szerzy. My mamy piasek sypać, my? Żeby sobie kamienie popsuć? Słyszane to?
Józef wzdrygał się na głos wrzaskliwy, na potok treści słów mu zupełnie obojętnej.
– A przy tym te kradzieże! – biadała dalej, ocierając pot z twarzy. – Złapałam onegdaj magazyniera na deficycie; on to na szczury składa; znam ja te szczury. Dałam Janowi, dałam! Nie dostanie tytoniu, aż się to wróci, bo ruina i tak stoi u drzwi naszych... głód, bankructwo! Wypędziłam magazyniera, kontrolera, dwóch stróżów; trzeba personel ograniczyć. Mniej sług, mniej złodziei. Przybyła i tak jedna gęba do karmienia. Mój Boże!
Józef był bliskim omdlenia – milczał.
– Musiałam wziąć na wychowanie sierotę po siostrze Jana. Z wielkiego miasta to mi spadło... fiu, fiu... jakie strojne! Twoja matka tylko jedna w naszym rodzie miała takie falbanki; no, ale ona to co innego! Zaraz też to wykreśliłam z użycia! Mnie stać ledwie na perkalik i na grube sukno. Musiałam oporządzić... i tyle pociechy. Teraz jadę do Maltasa; on mi nastręczy niedrogo cieślę... Ach! Boże! Grosz, jaki zostanie, pożerają reparacje! Czuję, że prędko umrę!
Oj, pewnie, jeśli już ciotka sierotom daje oporządzenie! – pomyślał Józef.
Pożegnała go, ale od drzwi wróciła.
– Aha, mam jeszcze i dla ciebie miłą nowinę: ze Śląska był list!
Zrobiła pauzę oratorską, śledząc wrażenie.
Chory szeroko oczy rozwarł, oczy biedne, o krwią nabiegłych białkach, i wlepił je z trwogą widoczną w twarz swej dręczycielki.
– Domyślasz się, co ten list zawiera. Już to obadwa wyrodziliście się na wstyd nazwisku! Dyrektor pisze, że Piotruś, zamiast się kształcić, hula i gra w karty udając panicza. On szubrawiec, a ty lekcje skrzypiec bierzesz. Bardzo pożyteczne i praktyczne! I oto co zostało z Renich! Lada chwila i Piotruś nam spadnie. Odarty i pokorny, póki w pierze nie obrośnie. A za nim przy czołgają się jego dłużnicy. I płać, płać! Chryste Panie! Ile ja pieniędzy dołożę do tej sumy, zleconej mi przez nieboszczkę Adolfową! Całe życie pokuty za głupią litość! I ty masz sumienie dziesiąty procent brać! To bezecne! I to Reni, Reni!
Z tymi słowy wyszła już naprawdę. Józef wtulił głowę w poduszkę i płakał jak dziecko.
Utrapień za wiele się zebrało.
Odwiedzali go też koledzy, długo i szeroko rozprawiając o wypadku. Zgadzali się na jedno:
– Szelma Iwo! Frant, jakich mało! A to sianem się wykręcił! No, zuch!
Reni nie był tego zdania, ale potakiwał. Gorzko mu było, że Iwo się nie pokazywał; dla niego był to zawód okropny.
Z początku lada chwila spodziewał się go, potem wstydził się za niego i tłumaczył nawet przed innymi. W duszy miał ferment.
Ostatniego dnia, gdy się już zwlekał i po stancji się suwał, przyszedł Michał. Obejrzał go okiem medyka i zaczął mówić o słocie, grzejąc plecy u pieca.
– Co z tego będzie? – zagadnął wreszcie.
– Z deszczu?... Błoto! – odparł Józef udając, że dalej mówi o pogodzie.
– A pewnie. Kto ma dziurawe buty, niech je łata!
– Ja mogę chodzić boso. Najmę się za frotera.
– Nie wiem, czy umiesz zaprawiać podłogi.
Umilkł i po chwili spytał:
– Jutro będziesz u rektora?
– Jutro.
– Maltas już ci wyprosił darowanie.
– Skąd wiesz?
– Od jego wnuczki. Daję jej korepetycję.
– Tak? Ano, to dobrze. Pójdę staremu podziękować.
– Warto. Bo chociaż żart zabawny, ale prawda byłaby gorzką. Cóż Iwo? Był u ciebie?
– Nie, on taki roztrzepany... zapomniał!
– Jestem także sławny z dystrakcji, a jednak nie darowałbyś mi zapomnienia. Ale to zwykłe. Darowujemy wszystko tym, których sami ubraliśmy w różne cnoty, aby upozorować przed rozumem bezsensowną sympatię!
Znowu zamilkł i rozmyślał z brwią zmarszczoną.
– Wiesz co, stary? Muszę ci coś powiedzieć; czuję, że to będzie niedźwiedzia przysługa. Podły obowiązek przyjaciela... otwieranie oczu niepragnących tej operacji! No, głupstwo! Klnij mnie... wolę to niż wiedzieć, że cię wystrychnąć chcą na dudka!
Józefowi krew zamarła. Znał Michała, że o byle co nie czyni takiego wstępu.
– No, gadaj! Traktujesz mnie jak histeryczkę!
– Iwona siostra za mąż idzie!
– Cha, cha, cha! Tylko tyle! – zaśmiał się hałaśliwie Józef, odwracając się i coś nieistniejącego podnosząc z ziemi. – A za kogo?
Zająkał się przy tym pytaniu.
– Za krewnego. Wiesz, ten Henio!
– Aha, pamiętam. Gruby, kędzierzawy... dobry chłopak. Bywał u nich często. No... i to już pewne?
– Po Nowym Roku ślub.
– Kto co mówił?
– Matka. Pytałem się dzisiaj Iwona... Potwierdził. Zastrzegł jednak, że na weselu nie będzie; zapewne się boi, żebyśmy się nie wprosili!
Józef znowu roześmiał się hałaśliwie. Silnym się uczuł nagle.
– Wyjdźmy! – rzekł. – Chce mi się zabawić.
– Chce ci się płakać!
– Broń Boże! – oburzył się, odwracając oczy od towarzysza.
– No, więc pomówmy rozsądnie. Iwo nie jest dla ciebie towarzystwem, jeżeli chcesz zostać człowiekiem.
– Nie będę już człowiekiem... nigdy, nigdy! – wybuchnął Reni. – Po co? Dla kogo?
– Dla siebie chociażby! Dla kogo?... Życie długie; znajdzie się ktoś co tego wart.
– Nazwiesz mnie kpem, jeżeli kiedykolwiek pokocham jeszcze! Jeżeli chodzi o marnowanie czasu, wolę pić! Rozpiję się!
Potem nagle stanął i spokojnie dodał:
– Dziękuję za ostrzeżenie. To zdrowo!
Kipiało w nim: wstyd, upokorzenie, ból, rozczarowanie. Michał znowu plecy grzać zaczął i powoli, z namysłem rzekł:
– Bardzo szanuję kobiety i do pewnego czasu każdą traktowałem jak anioła. Nie udało mi się jednakże z nimi. Lubiły się mną chwalić przed starszymi, między sobą żartowały. Wszystkie moje kochania rwały się, każdy mnie ubiegał. Wtedy jedna z życzliwych mi starszych, a jednak wesołych, rzekła:
– Panie, czy pan zna Genezę?
– Znam. Cóż z tego?
– Nie zmieniaj pan natury rzeczy.
– Jak to?
– Ano: Bóg stworzył mężczyznę, a z żebra jego niewiastę. Ona to dotąd czuje i nie lubi, gdy mężczyzna traktuje ją, jakby on z żebra jej powstał. Niech czuje, żeś pan starszy... koniecznie! Rozumie pan?
– Rozumiem!
Józef zaczął słuchać uważniej.
– Cytuję to zdanie dlatego, że pochodzi od kobiety i żem potem wielekroć stwierdził jego słuszność. Zdaje mi się, że tobie posłużyć może nadal. Nie umiemy się brać do rzeczy!
– Spytam i ja o to której! – zaśmiał się Józef.
– Ba, wątpię, czy spotkasz równie szczerą! Ogół zdanie to uważa za śmiertelną obrazę. Raczej zastosuj w praktyce!
– Nie chcę, nie chcę! Żadnej praktyki, nigdy! Chodźmy!
– Gdzie?
– Lepiej się czuję. Odbędę dzisiaj rektora. Jutro do roboty się wezmę. Trzeba tęgo pracować.
– Cieszy mnie to. To znak, żeś kochał tylko fantazją! Wyzdrowiejesz prędko.
Po chwili meldował się Józef u swego zwierzchnika. Wprowadzono go do gabinetu.
Rektor wskazał mu krzesło i zaczął od pytania o zdrowie.
– Dobrze mi jest. Mógłbym już jutro powrócić do nauki, lecz powrócić mi nie będzie wolno.
– To zależy od pana. Proszę mi opowiedzieć rzetelny przebieg owej niefortunnej awantury, żadnego szczegółu nie pomijając. Skąd powstała myśl haniebnego ekscesu?
Józef, nieprzygotowany do takiego zwrotu, milczał chwilę, układając bajkę. Rektor nań patrzył z uśmiechem.
– Więc – przynaglił.
– Otóż tak było. Wypiłem za wiele i coś mi do głowy strzeliło. Pan Maltas mnie spotkał dnia poprzedniego i nie przywitał. Wziąłem to za obelgę, postanowiłem zadrwić. Kupiłem smarowidło, pędzel, i poszedłem...
– Sam jeden?
– Tak.
– Za pozwoleniem, proszę, ja to lepiej opowiem. Przyszedł pan do hali literatów z medykiem, swym krewnym, bardzo porządnym chłopakiem. Po chwili przyłączył się do was hrabia Iwo i kilku innych. Hrabia Iwo opowiedział brutalną scenę, która wam się mocno podobała; potem posłał pana po ową smołę. Zeszliście się na rogu, przy sklepie żelaza, i ruszyliście w pięciu. Teraz może pan dalej opowiadać. Pomogłem pana pamięci!
Józef milczał. Rektor wyszedł zza biurka, wziął go za guzik od surduta i palcem kiwając mówił dalej:
– Słuchaj pan: byłem i ja w swoim czasie studentem; wiem, co solidarność. Jednakże wszelka rzecz powinna mieć granice. Wolno panu dla kolegi odsiedzieć kozę, nie wolno lekceważyć własnego losu. To się czyni dla matki, dla zasady, dla wiary... dla niczego więcej. Ten raz ujdzie panu, dlatego, żeś bardzo młody i obałamucony; ale to raz ostatni. W zamian wymagam od pana słowa honoru, że do kompanii tej już nigdy nie staniesz. Zgoda?
– Zgoda, panie rektorze. Ja sam się już opamiętałem. Ale mogę spytać, kto nas zdradził?
– Owszem, nikt ze studentów. Dwie dziewczyny. Wnuczka Maltasa pokazała mu na wystawie fotografię swego napastnika, którą on mi przyniósł, a córka dzierżawcy hali opowiedziała pedlowi waszą rozmowę. Maltas prosił mnie za panem. Czynię to z przyjemnością, bo mi żal młodego. Idźże pan z dobrą myślą, a o słowie danym pamiętaj!
Józef się cofał uszczęśliwiony, gdy sobie rektor przypomniał, że nie zakończył morałem. Odwołał go.
– Pamiętaj pan też – rzekł – iż zły przykład jest kroplą wody, a świdruje skały. Pan zaś nawet skałą nie jesteś, ale podatną, wrażliwą naturą, więc zginiesz, jeśli sobie własnych zasad nie urobisz! No, no, żegnam!
Józef jeszcze raz podziękował i uciekł jak zmyty.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.