Na przekór - Agata Polte - ebook + książka

Na przekór ebook

Agata Polte

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Walcz o swoje. Na przekór wszystkiemu.

Odkąd prawie zostałam potrącona na skrzyżowaniu, cały czas miałam wrażenie, że gram na loterii: uda mi się przejść albo nie…

Laura przekonała się już kilka razy, że w życiu nie zawsze można liczyć na bliskie osoby. Gdy była mała, jej ojciec odszedł, a kilka lat później do Anglii wyjechała matka pod pretekstem szukania pracy i mieszkania. Po pewnym czasie Laura zrozumiała, że matka nie zamierza po nią wracać, i przestała sobie robić nadzieję. Na szczęście nie została zupełnie sama – jest babcia, przygarnięty kundelek Loki i leniwy kot Ninja. Jest nauka i praca w klinice weterynaryjnej. Jest przyjaciel Adam. I wreszcie jest Filip, zabawny, poznany przypadkiem chłopak, z którym znajomość zaczyna się coraz szybciej rozwijać.

I kiedy Laura zaczyna naprawdę cieszyć się życiem, spada na nią kolejny cios…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 290

Oceny
3,9 (150 ocen)
56
40
38
13
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edis25

Dobrze spędzony czas

książka jest inna niż te które czytałam dotąd od tej autorki, jest spokojna, nie ma wzlotów i upadków w klasycznym znaczniu. czyta się lekko, a opowiadanie pewnie wiele osób w niektórych momentach mogłoby utożsamiać że swoimi troskami.
00
dag_marka

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna książka :) Czytając odczuwa się wszystkie emocje Laury, która doznawszy wcześniej porzucenia przez rodziców w głębi serca boi się przywiązywać do ludzi i tego, że kolejne ważne osoby również znikną z jej życia. Na szczęście jest silniejsza niż myśli, a tą siłę jeszcze potęgują ukochana Babcia, miłość jej życia Filip i przyjaciel Adam. Jeśli chcesz się przekonać czy te osoby są stałą w życiu Laury przeczytaj koniecznie. Zapewniam, że warto.
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne
00
nataliawalczok

Całkiem niezła

Na długie wieczory
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

typowa obyczajowe powieść
00

Popularność




Agata Polte Na przekór ISBN Copyright © by Agata Polte, 2019All rights reserved Redakcja Witold Kowalczyk Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Skład i łamanie Witold Kowalczyk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Kochanym rodzicom — z głębi serca

Prolog

Cztery lata temu

Miałam zostać rzucona na pożarcie, zapewne pogryziona i wypluta przez gimnazjalne życie, i to już pojutrze. Jak na złość dni mijały naprawdę szybko, gdy chciałam, by było wręcz odwrotnie, więc nic nie mogłam poradzić na to, że początek roku szkolnego zbliżał się wielkimi krokami. I co z tego, że to miał być tylko stan przejściowy, zanim wyjadę do mamy, do Anglii, skoro i tak się denerwowałam? W końcu to nowa szkoła, nowi ludzie i nowe otoczenie, a… stara ja. Zmiana szkoły po dwóch latach była naprawdę złym pomysłem, nie cierpiałam takich rzeczy. Zwłaszcza że za rok, po skończeniu gimnazjum, znowu miałam pójść do innej placówki, tyle że tym razem najprawdopodobniej w Anglii, po tym, jak mama przygotuje wszystko na mój przyjazd. Jak dla mnie, to było zbyt poplątane, by mogło pójść gładko i zwyczajnie się udać.

Przeszłam przez ulicę, dla pewności trzy razy rozglądając się na boki. Odkąd prawie zostałam potrącona na tym wspaniałym skrzyżowaniu, na którym nikt chyba nie słyszał o czymś tak przyziemnym, jak ustąpienie pierwszeństwa pieszym, cały czas miałam wrażenie, że gram na loterii: uda mi się przejść albo nie. Średnio w dziewięciu przypadkach na dziesięć udawało mi się przedostać na drugą stronę bez akompaniamentu tego charakterystycznego ostrego pisku opon, który towarzyszy gwałtownemu hamowaniu. A to tylko dlatego, że nasze osiedle naprawdę spełniało definicję wiejskiego zadupia, więc samochody pojawiały się tu dość rzadko, ale… równie rzadko zwalniały.

Dotarłam do osiedlowego marketu, wzięłam koszyk i spojrzałam na listę zakupów, którą dziesięć minut temu wręczyła mi babcia. Produktów wypisanych jej starannym, drobnym pismem było niewiele, ale przecież my dwie nie potrzebowałyśmy też ogromnych zapasów. Rozglądałam się po sklepie w poszukiwaniu jajek, które jak na złość nie stały nigdzie w pobliżu nabiału, do czego byłam przyzwyczajona, gdy moją uwagę przykuła mała czarna kulka, która właśnie uciekała gdzieś poza moje pole widzenia. Odwróciłam się akurat w momencie, gdy ochroniarz złapał małego pieska za sierść swoją masywną dłonią, zmarszczył z odrazą twarz, jakby dotykał najgorszego śmiecia, a potem skierował się w stronę wyjścia.

Naprawdę nie wiem, co mnie wtedy tknęło, ale zostawiłam niemal pusty koszyk i wybiegłam za ochroniarzem. Wysoki, łysawy mężczyzna o sporym brzuszku piwnym wziął właśnie zamach i rzucił szczeniakiem w okoliczne krzaki. Takiej złości, jaka we mnie narosła, nie czułam od dawna.

— Oszalał pan?!

Rzuciłam się do psiaka, który, popiskując, zaczął się wyswobadzać z pogiętych gałęzi, zapewne raniących jego skórę. Zmierzyłam ochroniarza wściekłym spojrzeniem, a później znalazłam się przy szczeniaku.

— Następnym razem nie sprowadzaj śmierdzącego kundla do sklepu, gówniaro.

Posłałam mu kolejne wściekłe spojrzenie, a później wyciągnęłam dłoń w stronę pieska.

— No już, malutki. Nie bój się.

Zajęło mi sporo czasu, zanim pies w końcu odważył się wyjść spod tej plątaniny gałęzi, by powąchać moją dłoń, ale gdy to zrobił, od razu wzięłam go na ręce. Zdjęłam bluzę i zawinęłam w nią szczeniaka, zupełnie nie zwracając uwagi na to, jaki był brudny i jak strasznie od niego śmierdziało. Nie miał obroży i nie wyglądał na kogoś, kto ma właściciela, więc momentalnie zrobiło mi się go szkoda. Przez kilka minut się wahałam, ale potem stanowczym krokiem ruszyłam do domu.

Mama miała uczulenie na psy, ale babcia kiedyś uwielbiała zwierzęta. Może to dobry pomysł, żeby adoptować tego malucha, skoro mam niedługo wyjechać i babcia zostanie tutaj sama? No, ze swoim wiekowym kotem. Poza tym do tego czasu to ja będę dbać o szczeniaka, więc chyba powinno się udać.

Dziesięć minut później wchodziłam już do domu ze szczeniaczkiem trzęsącym się w moich ramionach i oczywiście bez zakupów, o których kompletnie zapomniałam. I chociaż babcia w pierwszej chwili kategorycznie stwierdziła, że trzeba oddać tego psa, w końcu udało mi się ją przekonać, by mógł zostać u nas tak długo, aż znajdzie się jego właściciel. Wiedziałam przecież, po prostu to czułam, że nikt się nie zgłosi. Domyślałam się, że piesek został porzucony na pastwę losu i że w tej chwili ma tylko nas. No a gdy zostanie z nami parę dni, babcia na pewno przywiąże się do niego na tyle, że nie pozwoli mu odejść, już moja w tym głowa.

— No, mały, tylko jak by cię nazwać? — zaczęła się zastanawiać, gdy szłyśmy ze szczeniakiem w stronę wanny. W końcu musiałyśmy wykąpać małego brudasa, zanim zapaskudzi całe mieszkanie.

— Może Loki?

Babci od razu spodobało się to imię, chociaż nawet nie wiedziała, że jest wynikiem mojej ostatniej fascynacji mitologią nordycką. Szczeniakowi chyba nie przypadło do gustu, bo patrzył na mnie zupełnie bez wyrazu, ale nie zamierzałam już zmieniać zdania. Skapitulował po dwóch minutach i zamerdał ogonkiem, więc oficjalnie od tej chwili mogłam go nazywać Lokim.

Kilkanaście minut później, gdy Loki otrzepał się z wody i ruszył chwiejnym krokiem w kąt łazienki, w którym leżała moja brudna bluza, szeroko się uśmiechnęłam. Po wykąpaniu wyglądał zupełnie inaczej, nie był już małą, zlepioną kulką błota i trawy, ale ślicznym czarnym pieskiem o malutkich, szpiczastych uszach, krótkim łebku i delikatnych, miękkich łapkach. Wyglądał mi na kundelka, ale tak naprawdę nie miałam żadnego pojęcia o rasach psów, więc mogłam się tylko domyślać, dopóki nie odwiedzimy weterynarza, co od razu zarządziła babcia.

Loki ułożył się na dywaniku w łazience, gdy zabrałam mu swoją brudną bluzę i wrzuciłam ją do pralki. Babcia wróciła do kuchni, przypomniała mi tylko o tym, że muszę jeszcze raz wyjść po zakupy, jeśli chcę coś jeść przez następnych kilka dni. Zbierałam się do wyjścia, przypatrując się przez chwilkę tej maleńkiej istocie, którą dziwny impuls kazał mi zabrać ze sobą. Loki wyglądał tak krucho i niewinnie, zupełnie jakby nie wiedział, że w jego życiu zaszły na dobre nieodwracalne zmiany.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie tylko w jego życiu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Rozdział 1

Teraz

Wstałam wcześnie, jak zwykle przed budzikiem. Na zewnątrz panowały ciemności i sześć razy się upewniałam, że jest już po piątej, zanim w końcu wygramoliłam się z ciepłej pościeli. Od razu zadrżałam przez dojmujący chłód, który przeniknął całe moje ciało, i się skrzywiłam. Zapomniałam wczoraj wieczorem dorzucić do pieca, wspaniale. Będę musiała rozpalać go od nowa.

Westchnęłam, włożyłam ciepłe kapcie i owinęłam się swetrem, a potem zeszłam do piwnicy. Tutaj było oczywiście jeszcze zimniej, ale próbowałam się nie trząść, bo to nie sprzyjało rozpalaniu ognia. Kilkanaście minut i jedną parę ubrudzonych węglem rąk później wszystko było już gotowe, a ja wspinałam się z powrotem na parter. Miałam nadzieję, że wezmę prysznic od razu po przebudzeniu, ale woda na pewno nie zdąży się nagrzać w te kilka minut, więc równie dobrze mogłam zabrać Lokiego na spacer.

Umyłam ręce, przebrałam się i za chwilę ruszyłam, żeby obudzić mojego leniwego psa. Loki jak zwykle chrapał w fotelu w salonie, tuż pod grzejnikiem, który niestety dawno wystygł. Ninja — stary czarny kot — umościł się za to w jego nogach.

— No, wstawaj, śpiochu. Czas na spacer.

Loki uniósł jedno ucho, później przekręcił się na bok, zrzucając Ninję (kota zupełnie to nie ruszyło, rozłożył się po prostu na dywanie), a potem całkowicie mnie zignorował. Potrząsnęłam trzymaną w ręku smyczą, ale i to jak zwykle nic nie dało. Naprawdę, obudzenie tego psa przed ósmą rano było niczym jazda na sankach, gdy na drodze brakowało śniegu. Możliwe, ale cholernie trudne do wykonania.

Gdy wreszcie udało mi się ruszyć to trzydzieści kilo żywej wagi, byłam nieźle zmęczona i zasapana. Loki natomiast patrzył na mnie tym swoim na wpół przytomnym, na wpół ironicznym spojrzeniem, idealnym odwzorowaniem miny swojego kociego przyjaciela, aż w końcu przeciągnął się ostentacyjnie i ruszył do drzwi. Miałam ochotę krzyknąć: „Alleluja!”.

Naprawdę, mój pies był jakimś wybrykiem natury. Jeśli chodzi o poranne spacery, to preferował te zaczynające się dopiero koło godziny dziewiątej, nie wcześniej. Jednak nie miał szczęścia na tym polu, bo zawsze musiałam wstawać szybko, żeby zdążyć go wyprowadzić przed szkołą, więc wyrywałam go bezdusznie ze snu o wiele wcześniej, niżby sobie życzył. Poza tym rzucał mi czasami te swoje spojrzenia, nie zachowywał się wtedy jak pies, ale bardziej jak kot. Pewnie było to wynikiem wychowywania się ze starym, przebiegłym kocurem, jakim był Ninja. Ale serio, podobno psy zawsze patrzą na swoich właścicieli z oddaniem i miłością, a koty to kochające, ale wredne cholery, no nie? Otóż nie, Loki zaprzeczał tej teorii. W jednej chwili mógł przybiegać do mnie, merdając ogonkiem i niosąc piłkę, a w następnej kładł się na środku pokoju i wywracał na mój widok oczami. Naprawdę. Nie mam pojęcia, co było z tym psem nie tak, niemożliwe, żeby Ninja aż tak go do siebie upodobnił. Gdybym wierzyła w to, że imię może definiować osobowość żywego stworzenia, w tym wypadku zwierzęcia, w życiu bym go tak nie nazwała. No ale na takie bzdury już było za późno.

Wyszliśmy na zewnątrz, dokoła panowała względna cisza. Osiedle domków jednorodzinnych, na którym mieszkałyśmy z babcią, było raczej miejscem zaludnionym przez osoby starsze. One, jak widać, tak jak mój pies (oraz Ninja, który pewnie będzie chrapał do południa, a potem podrapie w drzwi, żeby babcia wypuściła go na dzienne wyprawy) lubiły spać do późna. Wiekowe, rozlatujące się domy oraz zagracone podwórka nie były najwspanialszym widokiem na świecie, ale cóż, to była moja okolica. I chyba nie zamieniłabym jej na inną.

Prawie zmieniłam zdanie, gdy poślizgnęłam się na oblodzonym chodniku, a Loki prześmiewczo zamerdał ogonem. Mój kochany piesek.

Przeszliśmy spacerem wzdłuż ulicy. Latarnie nie dawały wystarczająco światła, poza tym na pewno był mróz, bo mimo rękawiczek i grubej czapy trzęsłam się lekko z zimna. Musiałam jednak przejść naszą zwyczajową trasę, bo jeślibym tego nie zrobiła, Loki po południu wariowałby w domu, a babcia nie mogła już z nim chodzić na długie przechadzki; gdy byłam w szkole, wypuszczała go jedynie na chwilę na nasze nieogrodzone podwórko, a później wołała do domu i, o dziwo, nawet względnie się jej słuchał.

Gdy natomiast ja byłam w domu, bywało różnie. Loki, mimo swoich czterech lat, nadal uwielbiał zachowywać się jak szczeniak. Nigdy nie zapomnę jego wesołej miny, gdy trzy tygodnie temu pogryzł moje jedyne adidasy i patrzył na mnie tak, jakby chciał powiedzieć: „I co mi zrobisz, jestem tylko psem”. Chciałam z tym polemizować, ale nie miałam szans. Ostatecznie chodził przecież na tych czterech łapach.

Weszliśmy na teren małego parku w pobliżu domu, a później okrążyliśmy go dwa razy. Loki rozbudził się już na tyle, by wskakiwać w śnieg i próbować wciągnąć mnie w zaspę, ale dzisiaj nie byłam w nastroju. Miałam lekcje od rana, a poza tym czekał mnie jeszcze dyżur w pracy, więc powinnam raczej zachowywać siły na cały dzień.

— Nie dzisiaj, młody.

Loki, jak się zdawało, nie przejmował się moim brakiem entuzjazmu i sam się świetnie bawił, zwłaszcza po wbiegnięciu w niewielkiego bałwana, którego wczoraj ulepiły siedmioletnie bliźniaki mieszkające dwa domy od nas. Cholerka, może powinnam była próbować go powstrzymać, ale naprawdę, gdy ten pies jest w swoim psotnym humorze, nic nie stanie mu na drodze.

Wróciliśmy do domu niemal pół godziny później, bo szliśmy okrężną trasą, by zahaczyć o sklep. Zwykle otwierano go z opóźnieniem. Także i dziś, mimo że szósta wybiła już dawno, musiałam czekać kolejne piętnaście minut, zanim kasjerka pofatygowała się go wreszcie otworzyć i wpuścić czekających na mrozie klientów i dostawców. Gdy w końcu się rozebrałam i odłożyłam świeże pieczywo na blat w kuchni, była niemal siódma. Miałam zaledwie kilka minut, by się przebrać, więc chwyciłam bułkę i jogurt, błyskawicznie zmieniłam stare dresy na jeszcze starsze dżinsy, a potem sięgnęłam po plecak i kurtkę. Byłam gotowa w dwie minuty, co jednak nie stanowiło mojego rekordu. Kiedyś ubranie się zajęło mi jeszcze kilka sekund mniej, gdy się okazało, że autobus przyjechał wcześniej niż zwykle. Miałam tyle szczęścia, że z okna w kuchni widziałam przystanek znajdujący się tuż za skrzyżowaniem, a kierowca znał wszystkich uczniów dojeżdżających z nim do szkoły, więc łaskawie poczekał, aż dobiegnę na miejsce.

W każdym razie teraz zamknęłam drzwi na klucz, upewniłam się dwa razy, że to zrobiłam, i w końcu przebiegłam się, by choć trochę rozgrzać zmarznięte kończyny.

Moja wioska była dość duża i miała wielu mieszkańców, ale na przystanku stało jedynie kilka osób, w dodatku wszyscy młodsi ode mnie. Moje osiedle było w sumie tutaj najstarsze, można powiedzieć, że stanowiło trzon wioski, w którym znajdował się jeden sklep, nazywany przez wszystkich marketem, i to wszystko. Było jednak położone w całości na uboczu. Gdyby ktoś narysował plan tej niewielkiej wsi, wyglądałby on jak prostokąt z wieloma odnogami prowadzącymi na zewnątrz, a moje osiedle znalazłoby się na samym dole jako osobny twór z parkiem po prawej stronie i pustką pól po lewej. Wilków zaczynałby tak naprawdę rosnąć od naszego małego zacisza w górę. Pewnie dlatego, że ludzie budowali się w okolicy o wiele później, niż powstało najstarsze osiedle. Dzięki temu miałam przystanek tuż za rogiem, a zaraz za nim był kościół i budynek zamkniętej kilkanaście lat temu szkoły podstawowej. Cała reszta wioski znajdowała się w pewnej odległości od osiedla, ale ostatecznie tak bardzo mi to nie przeszkadzało. Miałam wszędzie w miarę blisko, więc nie było na co narzekać.

No, ewentualnie na brak znajomych. Może gdybym wychowywała się tu od dziecka, zaprzyjaźniłabym się z Klarą chodzącą do tej samej szkoły co ja. Dziewczyna stała teraz w różowych nausznikach i czerwonej puchowej kurtce zaraz za przystankiem. Albo z Damianem, chłopakiem mieszkającym tuż koło przystanku, który w biegu narzucał na siebie kurtkę, bo autobus właśnie się zatrzymywał. Ale przeprowadziłam się tutaj ledwie cztery lata temu i nie byłam wtedy zbyt otwartą osobą, więc tak to się jakoś niestety złożyło, że nie zaprzyjaźniłam się z nikim z Wilkowa.

Wsiadłam do podstawionego gruchota jako przedostatnia, ale spokojnie znalazłam sobie miejsce na tyle pojazdu. Nasz przystanek był zaledwie drugi na trasie, więc autobus zacznie się zapełniać dopiero na dwóch kolejnych, gdy opuścimy tę dziurę, którą nazywam domem. Nie żebym znowu próbowała narzekać na to miejsce — co to, to nie. Ostatecznie, mimo moich wiecznie niezadowolonych komentarzy, kochałam tę wioskę.

Włożyłam słuchawki i odpłynęłam na kilka minut. Autobus stopniowo się zapełniał, ale nie zwracałam już na to uwagi. Nie podniosłam nawet głowy, gdy do środka wpadła jak zwykle spóźniona Ula, moja… była przyjaciółka.

Jeśli chodziło o naszą znajomość, cóż… zakończyła się absurdalnie. Wybierałyśmy się do tego samego liceum i planowałyśmy to już od początku gimnazjum (nie żeby był jakiś wielki wybór w naszej okolicy). Myślałyśmy o tym, jak świetnie będzie razem chodzić do tej samej szkoły. Tyle że pod koniec drugiej klasy moja matka oznajmiła, że wyjeżdża do Anglii, a przed końcem wakacji ja będę miała do niej dołączyć.

Ula, gdy o tym usłyszała, przez jakiś czas rozpaczała nad naszą rozłąką, w końcu byłyśmy przyjaciółkami od zawsze, dawniej nawet mieszkałyśmy niedaleko siebie. Ale gdy się okazało, że jednak nie mogę pojechać do mamy w sierpniu i będę musiała skończyć ten ostatni rok szkoły w Polsce, Ula miała już nową paczkę przyjaciół, w której zabrakło dla mnie miejsca. Przecież i tak miałam wyjechać, jak mi powiedziała, więc nie zamierzała patrzeć i czekać, aż mi się odwidzi. Poza tym i tak wyprowadzałam się na ten czas do babci i musiałam zmienić szkołę, więc zdaniem Uli nasza przyjaźń nie miała sensu. No i podczas wakacji zakumplowała się z Bianką i Julią, mimo że wcześniej nie potrafiła znieść ich obecności.

Nie powiem, było to dla mnie sporą przykrością. Co ja pieprzę, strasznie się wkurzyłam na nią i jej głupie zachowanie. Jasne, miałam wyjechać, ale czy to nie ona obiecywała mi, że będziemy do siebie dzwonić i pisać i że nigdy nie przestaniemy się kolegować? Taaaak. Najwidoczniej plany się zmieniły, a Ula zapomniała mnie o tym poinformować.

Potem było jeszcze gorzej — ja zostałam w Polsce na kolejny rok i rzeczywiście poszłyśmy do tego samego liceum, więc mijałyśmy się na korytarzu z wymuszonym „Cześć, co słychać?”, po którym, gdy tylko znikałam za rogiem, słyszałam, jak się śmieje i zaczyna plotkować na mój temat.

Autobus zatrzymał się w końcu przed ogromnym budynkiem mojego liceum, więc poczekałam spokojnie, aż opustoszeje, a później sama wygramoliłam się z niego i ruszyłam powolnym krokiem do wejścia.

Pogoda w czasie jazdy się pogorszyła, znowu zaczął padać śnieg z deszczem, więc otuliłam się szczelniej szalem. Jeszcze tylko tydzień pozostał do przerwy świątecznej, naprawdę musiałam przetrzymać ten okres, i to bez choroby, bo w tym miesiącu nie było nas stać na żadne antybiotyki. Nie, jeśli chciałyśmy mieć jakąś Wigilię.

Dotarłam przed klasę jak zwykle kilkadziesiąt minut przed dzwonkiem. Przez to, że nie miałam późniejszego autobusu, nie było jednak innej możliwości, więc usiadłam po prostu przy drzwiach i wyjęłam podręcznik do biologii. Ostatnio była to moja ulubiona lektura, tak jak repetytorium z tego przedmiotu, które stało się moim najlepszym przyjacielem i czułam, że będzie to znajomość aż po grób. Chociaż czasami mogło się czuć zazdrosne o to, że miałam też coś do rozszerzonej chemii. Ale jeśli chciałam się dostać na studia weterynaryjne, jak planowałam od dawna, nie było innej rady.

Kilkanaście minut później korytarze zaczęły się zapełniać, lecz dzięki słuchawkom w uszach w ogóle to do mnie nie docierało. Skupiałam się na podręczniku tak bardzo, że gdy stanęła przede mną Anka, z początku zupełnie ją zignorowałam. Miałam nadzieję, że zaraz przyjdzie któraś z jej koleżanek i zostawią mnie w spokoju, ale tym razem mi się nie poszczęściło. Poza tym Anka była jedną z tych osób, które nie pozwalają długo się olewać. Gdy nie sięgnęłam po słuchawkę, by ją wyjąć z ucha, zwyczajnie zrobiła to za mnie. A później — jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami — zaczęła mi opowiadać o swoim wypadzie z rodziną do ciotki, bo jej tata chciał sobie zrobić spontaniczny weekend na Mazurach. Nie powiem, fajnie było z nią od czasu do czasu zamienić parę zdań, ale ogólnie często denerwowała mnie swoimi dziwnymi tekstami, wścibstwem i właśnie tego typu zachowaniem. Nasze relacje nie były zbyt zażyłe, więc nie czułam się komfortowo, gdy tak się do mnie przysiadała. Jeśli czyniło mnie to lekko aspołeczną, to trudno, po prostu za nią nie przepadałam.

— Wow, też bym chciała tak sobie spontanicznie wyjechać — powiedziałam w końcu, udając podziw. — Może by tak…

— Rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? — wtrącił się Adam, który właśnie przysiadł po mojej drugiej stronie. — Jadę z tobą.

— Boże, Adam, wcinasz się w rozmowę jak stringi w tyłek — mruknęła Anka i przewróciła oczami. — Halo, my tu mówiłyśmy o moim wyjeździe.

Adam uniósł dłonie, jakby chciał powiedzieć, że się poddaje, ale ja i tak szybko dodałam:

— Czemu też chcesz wyjechać?

Adam rzucił spojrzenie Ance, a potem powiedział:

— Mam już dość tych wszystkich wiązań białek i budowy ścianek komórkowych. Serio, ile można wałkować te powtórki…

Te słowa mogły oznaczać, że dzień zaczynaliśmy tak jak zwykle, więc się roześmiałam. Po chwili jednak zamilkłam, bo niebieskie spojrzenie Adama wyrażało większe zrezygnowanie niż zazwyczaj, a jego ruda czupryna też sterczała jakoś inaczej.

— Co się znowu stało?

Dostrzegłam kątem oka, że Anka przewróciła oczami. No tak, temat jej osoby się skończył i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Nie umknęło mi jednak, że w przeciwieństwie do Adama ona z kolei wyglądała perfekcyjnie. Swoje czarne włosy spięła w zwyczajny kucyk, który w jej wydaniu wydawał się naprawdę elegancką fryzurą, a brązowa sukienka i ciepły sweterek tylko przydawały całej jej postaci nutki słodyczy i niewinności. Ktoś, kto nie znał Anki, zawsze sądził, że jest małą, miłą dziewczynką. Ale gdy już widział ją w najgorszym gniewie, widział to całe sto pięćdziesiąt pięć centymetrów furii, bardzo szybko zmieniał zdanie, zwłaszcza gdy jej ciemne oczy zaczynały ciskać błyskawicami na prawo i lewo. Albo gdy otwierała usta i wylewało się z nich kolejne opowiadanie tylko o sobie czy też dopominanie się o komplementy.

— Jak to co? — mruknął Adam. — Znowu dostałem tróję u Bieńkowskiego. Naprawdę, ten facet postawił sobie za cel życiowy wykończenie mnie psychicznie.

— Są oceny na librusie?! — krzyknęła Anka i rzuciła się po komórkę.

Tym razem to ja przewróciłam oczami. Miałam jednak iskierkę nadziei, że dziewczyna się w końcu odczepi i zostawi mnie oraz Adama w spokoju. Zwłaszcza że, nie wiedzieć czemu, Adam miał jakąś dziwną słabość do Panny Zarozumialskiej.

— Przestań. Po prostu ten sprawdzian był naprawdę trudny, nie tylko dla ciebie. Zresztą matma nie jest naszym konikiem, no nie? — Wskazałam na podręcznik do biologii.

— Mówisz tak, bo pewnie jak zwykle dostałaś piątkę.

Skrzywiłam się.

— Właściwie to dostałam trzy minus, dzięki, że przypominasz.

Adam westchnął.

— Będziesz poprawiać? Może pouczymy się razem i jakoś to pójdzie?

Wzruszyłam ramionami.

— Pewnie, jak ogłosi poprawę, to możemy posiedzieć trochę i powtórzyć.

Uśmiech rudzielca rozświetlił mu twarz, tak że w jednej chwili z naburmuszonego chłopca zmienił się w pełnego uroku chłopaka. Adam miał w sobie jakiś dziwny przełącznik, który mógł z łatwością przestawiać. Znałam go jednak już od trzech lat i bardzo dobrze odczytywałam każdy z jego nastrojów.

Nauczyciel chemii przyszedł po kilkunastu minutach; nasza klasa zresztą także zebrała się już liczniejszą grupą, więc mogliśmy rozpocząć lekcję. Czekało mnie dzisiaj siedem godzin, po których miałam jechać na drugi koniec miasta do przychodni weterynaryjnej, w której dorabiałam w recepcji. Weterynarz, który prowadził klinikę, był synem przyjaciółki mojej babci i pewnie tylko dzięki temu w ogóle udało mi się tam zaczepić, ale nie narzekałam. Zwłaszcza że naprawdę się z Patrykiem dogadywaliśmy, a czasem pozwalał mi nawet podpatrywać jego pracę przy zwierzętach. Nie mogłam mu asystować, no, chyba że podawać jakieś tabletki czy ręczniki dla zwierzaka, ale to i tak lepsze niż nic. A że pracował zazwyczaj od dwunastej — oprócz wtorku i piątku, gdy wyjeżdżał do sąsiedniego miasta — dość dobrze zgrywało się to z moim planem lekcji. Poza tym dopasowaliśmy to jakoś i recepcja miała być czynna dopiero od godziny, o której ja się w niej pojawiałam. Patryk odbierał wcześniej tych kilka telefonów, jeśli ktoś dzwonił po raz pierwszy i nie znał naszych zwyczajów.

Lekcje mijały mi dość szybko, chociaż miałam dzisiaj solidną porcję chemii i biologii. Może to dlatego, że zawsze przygotowywałam się do zajęć, więc nadążanie za monologami nauczycieli nie sprawiało mi trudności. W każdym razie po ostatniej lekcji, którą była matematyka, pobiegłam na autobus i o czternastej trzydzieści wchodziłam już do niewielkiej recepcji w klinice weterynaryjnej o jakże uroczej nazwie „Przychodnia weterynaryjna Vet-Pet”. Milion i raz starałam się przekonać Patryka, żeby ją zmienił, ale jak na razie bezskutecznie.

Wnętrze recepcji było jasne, szarobeżowe, z kafelkową podłogą i kilkoma plakatami zwierząt na ścianach. Za wysokim kontuarem w kolorze olchy stał Patryk i tłumaczył coś zmęczonym, poirytowanym głosem:

— …na wizytę, bo przez telefon nie jestem w stanie rozpoznać, czy pani kot naprawdę na to choruje. — Nastąpiła chwila ciszy, w której Patryk zauważył moje wejście i przewrócił oczami. — Tak, wiem, ale przyzna pani jednak, że internet to nie do końca wiarygodne źródło, jeśli o to chodzi, a ludzie publikujący tam swoje opinie niekoniecznie są lekarzami medycyny weterynaryjnej, prawda?

Musiałam zdusić chichot, bo jeśli zaczęłabym śmiać się w głos, Patryk pewnie także nie zachowałby powagi, a to mogłoby skutkować utratą pacjenta.

Zdjęłam kurtkę, powiesiłam ją na stojącym w rogu wieszaku, a później podwinęłam do łokci rękawy bluzy. W tym czasie Patryk zdążył już skończyć rozmowę z irytującą właścicielką kota.

— Pani Popławska? — spytałam.

Przytaknął.

— Nadal nie może zrozumieć, że jej kot nie jest już pierwszej młodości, i szuka mu chorób w internecie.

Roześmiałam się.

— Albo po prostu szuka pretekstu, żeby znowu tu zajrzeć.

Z ust Patryka wyrwał się głośny śmiech.

— Proszę cię, mogłaby być moją matką. I przecież wie, że mam narzeczoną.

Wzruszyłam ramionami.

— Ja to wiem i ty to wiesz, ale jesteś pewny, że ona także?

Patryk nadal chichotał, gdy do poczekalni weszła para z dwoma psami na smyczach.

— Czas na pracę. Dzisiaj jeszcze nikogo nie było — powiedział do mnie, a później przywitał się z małżeństwem Brodnickich, naszych stałych bywalców, i zniknęli razem w gabinecie.

Godziny mijały mi na ciągłym odbieraniu telefonów, umawianiu wizyt i sporadycznym zaglądaniu do gabinetu Patryka. Obserwowanie go przy pracy było naprawdę fascynujące, uwielbiałam patrzeć, z jaką troską podchodzi do każdego przyprowadzonego zwierzaka i jaką cierpliwością się wykazuje wobec niektórych przewrażliwionych opiekunów. Jego łagodne, brązowe oczy i szczery uśmiech rzeczywiście działały kojąco na większość czworonożnych pacjentów i ich właścicieli. Poza tym Patryk miał w sobie coś specyficznego, jakiś dar, dzięki któremu naprawdę wyglądało, jakby porozumiewał się ze zwierzętami telepatycznie, i dlatego tak dobrze mu szło. Też chciałam kiedyś osiągnąć coś podobnego i miałam nadzieję, że mi się uda.

Około dwudziestej do gabinetu weszła ostatnia zapisana tego dnia osoba ze swoim psem, a ja już od jakiegoś czasu się nudziłam i przeglądałam repetytorium z chemii. W godzinach wieczornych zazwyczaj było niewiele telefonów, dlatego mogłam się tu po prostu uczyć i odrabiać lekcje, jeśli nie miałam nic innego do roboty. Ta praca, jeśli tak to można nazwać, była dla mnie naprawdę wymarzonym zajęciem. Nie dość, że dotyczyła tego, co lubię i z czym chciałabym związać swoją przyszłość, nie dość, że była łatwa i przyjemna, to jeszcze dostawałam za nią jakieś pieniądze. Wiadomo, że nie były to wielkie kwoty — w końcu pracowałam tylko trzy dni w tygodniu i tak naprawdę robiłam niewiele, bo gdy ktoś dzwonił po poradę, musiałam podawać słuchawkę Patrykowi — no ale zawsze coś, jak uwielbiała powtarzać babcia.

Patryk wyszedł po dwunastu minutach, pożegnał drobną kobietę, która wymaszerowała z gabinetu ze swoim labradorem, a później odwrócił się w moją stronę. Na jego twarzy widoczne było zmęczenie, jasne włosy miał całkowicie rozczochrane, jakby w ogóle ich dzisiaj nie uczesał. Ale nic dziwnego, pół godziny temu mieliśmy tu ogromnego kota, który za nic w świecie nie chciał, by zrobiono mu USG. Patryk poprosił o pomoc mnie i właścicielkę, ale nawet we dwie ledwo dałyśmy radę utrzymać zwierzaka w miejscu, gdy przeprowadzał badanie.

— No, na dzisiaj koniec. Zapisałaś kogoś na kolejny tydzień? Bo ten już zajęty, nie?

Przytaknęłam. Mimo że miasto nie zaliczało się do tych najludniejszych, było raczej średniej wielkości, mieliśmy tu spory ruch. Przede wszystkim zaglądali do nas wszyscy właściciele zwierząt z okolicznych wiosek, jak ta, w której mieszkałam. W połączeniu z miejscowymi dawało to niezłe wyniki i nieustanną kolejkę chętnych. Podobno to samo było w sąsiednim mieście, w którym Patryk przyjmował we wtorki i w piątki.

— To co, zbieraj się powoli, ja ogarnę jeszcze ostatnie tabelki i jedziemy.

Skinęłam głową, a później także zaczęłam porządkować swoje stanowisko i w kilka chwil byliśmy gotowi do drogi.

Po pracy Patryk zawsze odwoził mnie do domu, bo i tak mieszkałam po drodze, więc był to kolejny plus mojej pracy tutaj. Naprawdę, gdyby się zastanowić, miałam piekielne szczęście. Na dodatek Patryk to świetny szef, był dla mnie jak starszy brat i potrafiliśmy znaleźć wspólny język. Tak samo od razu zakolegowałam się z jego narzeczoną, Polą, która od czasu do czasu tu zaglądała.

Patryk wysadził mnie przed domem, pożegnaliśmy się i ruszyłam w stronę ganku. Skrzywiłam się mimowolnie, bo babcia znowu zapomniała zapalić światło na zewnątrz, ale na szczęście miałam w telefonie latarkę. Na szczęście, bo gdyby nie ona, w życiu nie dostrzegłabym Ninji leżącego tuż pod drzwiami. Był przecież cały czarny, miał zamknięte oczy, więc naprawdę nie miałam szans go dostrzec. W końcu imię dostał też z jakiegoś powodu.

— Co tu robisz, staruszku? — spytałam, a potem sięgnęłam do kieszeni po klucze.

Babcia nigdy nie zapominała wpuszczać go do środka, zwłaszcza w takie zimne dni jak ten. Weszłam do domu, mając złe przeczucia.

Powitał mnie chłód, co znaczyło, że babcia nie zeszła na dół, by dołożyć do pieca. Nie rozebrałam się nawet, zajrzałam do salonu, w którym leżała przykryta kocem i drzemała, a gdy się upewniłam, że wszystko w porządku, zbiegłam do piwnicy i rozpaliłam ogień. Później ruszyłam do kuchni, żeby naszykować sobie coś do jedzenia. Cieszyłam się, że rano zrobiłam jakieś zakupy, inaczej teraz nie miałabym nawet czego przekąsić.

Babci coraz częściej zdarzały się takie sytuacje i martwiłam się o nią. Jasne, nie była młoda, ale przecież zwykle tryskała energią i była przykładem jednej z tych staruszek, które miały przeżyć wszystkich wokół. Jednak w ciągu ostatnich trzech lat naprawdę się postarzała, w dużej mierze pewnie przez te ciągłe martwienie się o mnie i o nas, bo z jej niewielką emeryturą dość trudno było zapewnić nam przyzwoity poziom życia. Ale przecież ostatecznie dawałyśmy radę. Ja dorabiałam, ona też trochę szyła i dziergała, żeby dostawać jakieś niewielkie kwoty, i było okej. Miałam nadzieję, że zostanie tak jak najdłużej.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki