Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna powieść laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury – wstrząsająca historia o stracie i wielkich pragnieniach.
Saleh przylatuje do Wielkiej Brytanii z Zanzibaru i prosi o azyl. Ma 70 lat i cały jego bagaż to podręczna torba, w której skrywa swój największy skarb – mahoniowe pudełko. W poprzednim życiu miał wszystko, a teraz jest anonimowym starszym panem i jedyną jego bronią w zetknięciu z nową rzeczywistością jest milczenie.
Latif to młody utalentowany profesor literatury, który mieszka samotnie w Londynie i zna język, jakim posługuje się Saleh. Drogi obu mężczyzn przecinają się w nadmorskim miasteczku, kiedy okazuje się, że łączy ich coś więcej niż tylko kraj, z którego pochodzą.
Gurnah po raz kolejny zderza świat Afryki z europejską cywilizacją i pokazuje kontrasty oraz pęknięcia pomiędzy obiema rzeczywistościami. Jednocześnie kreśli przejmującą i uniwersalną historię ludzi, którzy próbują odnaleźć siebie.
Gurnah splata los przedmiotów i los ludzi misternym ściegiem porywającej powieści o utracie domu i wykorzenieniu. Poruszający i literacko brawurowy głos w dyskusji o dziedzictwie kolonializmu i naturze opresji.
Agata Kasprolewicz - Raport o książkach"
Gurnah zabiera nas na wyprawę, gdzie wyimaginowane, mityczne światy współistnieją z przejmującą historią zwykłych ludzi, którzy szukają dla siebie miejsca w pełnym podziałów świecie. Niezwykle uwodzicielska powieść.
Wojciech Szot – Gazeta Wyborcza
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Dla Denise
Relikty
1
Powiedziała, że zadzwoni później, a czasami, kiedy tak mówi, rzeczywiście dzwoni. Rachel. Przysłała mi liścik, bo nie mam telefonu w mieszkaniu, nie chcę mieć. W tym liście napisała, że powinienem do niej zadzwonić, gdyby jej odwiedziny miały sprawić mi problem, ale jeszcze nie zadzwoniłem. Nie czuję takiej potrzeby. Jest już późno, więc przypuszczam, że i tak nie przyjdzie, nie dzisiaj.
Chociaż w liście napisała, że dziś, po szóstej. Może to po prostu taki gest, ukończony z chwilą wykonania, sposób, by dać do zrozumienia, że myślała o mnie, z nadzieją, że przyniesie mi to pocieszenie, co się zresztą stało. Nieważne, po prostu nie chcę, żeby przyszła późną nocą, zmąciła brzemienną ciszę gwarem wyjaśnień i żalów i zaczęła snuć plany, które zabiorą mi kolejne godziny mroku.
Zastanawiam się, jak doszło do tego, że godziny ciemności stały się dla mnie tak cenne, że nocną ciszę wypełniły pomruki i szepty, skoro wcześniej była tak strasznie martwa, tak napięta od niesamowitego bezszelestu, który unosił się ponad słowami. Jak gdyby przyjazd tutaj zamknął jedne wąskie drzwi, a otworzył inne, prowadzące na rozszerzający się dziedziniec. W ciemności tracę poczucie przestrzeni, a w tym nigdzie czuję się pewniej i wyraźniej słyszę głosy, jakby wydarzały się po raz pierwszy. Czasami słyszę w oddali muzykę, graną na otwartej przestrzeni i docierającą do mnie jako stłumiony szept. Każdego suchego dnia wyczekuję nocy, choć boję się ciemności, jej bezkresnych komnat i ruchomych cieni. Czasami myślę, że moim przeznaczeniem jest życie w ruinach i chaosie niszczejących domów.
Trudno mi precyzyjnie określić, w jaki sposób sprawy przybrały taki właśnie obrót, stwierdzić bezsprzecznie, że najpierw było tak, a potem tak, a później jeszcze inaczej, a teraz jesteśmy tutaj. Poszczególne chwile wymykają mi się z dłoni. Nawet gdy je sobie opowiadam, słyszę echa tego, co tłumię, czegoś, co zapomniałem zapamiętać, co z kolei sprawia, że tak trudno mi o tym mówić, choć wcale nie chcę, by tak było. Ale można coś powiedzieć, a ja mam ochotę zdać tę relację, zdać sprawę z drobnych dramatów, których byłem świadkiem i w których brałem udział, a których zakończenia i początki sięgają daleko ode mnie: nie wydaje mi się, by było to szlachetne pragnienie. Chodzi mi o to, że nie znam żadnej wielkiej prawdy, którą chciałbym przekazać, nie przeżyłem też żadnego wzorcowego doświadczenia, które rzuciłoby światło na nasze realia i czasy. Chociaż żyłem, żyłem. Tutaj wszystko tak bardzo się różni, a ja mam nieodparte wrażenie, że jedno życie się skończyło, a ja teraz przeżywam kolejne. Więc może powinienem powiedzieć o sobie, że kiedyś żyłem innym życiem, ale teraz to się skończyło. Wiem jednak, że to poprzednie tętni i pulsuje pełnym zdrowiem za mną i przede mną. Mam czas, jestem w rękach czasu, więc równie dobrze mogę wziąć odpowiedzialność za siebie. Prędzej czy później musimy się tym zająć.
Mieszkam w małym miasteczku nad morzem, podobnie jak przez całe życie, choć większą jego część spędziłem nad ciepłym zielonym oceanem, daleko stąd. Teraz prowadzę półżywot obcego, widuję wnętrza domów na ekranie telewizora i snuję domysły na temat nieustających lęków, jakie trapią osoby, które mijam podczas spacerów. Nie orientuję się w ich troskach, choć oczy mam otwarte i obserwuję, co mogę, ale obawiam się, że niewiele z tego rozpoznaję. Nie chodzi o to, że ludzie są zagadkowi, po prostu ich obcość mnie obezwładnia. Tak słabo rozumiem dążenie, które najwyraźniej towarzyszy ich najzwyklejszym czynnościom. Wydają się pochłonięci i rozkojarzeni, oczy mają rozbiegane, gdy targają nimi niezrozumiałe dla mnie emocje. Być może przesadzam albo nie mogę powstrzymać się od rozpamiętywania własnej odmienności, nie potrafię oprzeć się dramatyzmowi dzielących nas różnic. Być może oni po prostu walczą z zimnym wiatrem, który wieje od mętnego oceanu, a ja zbyt mocno staram się dostrzec sens w tym widoku. Nie jest łatwo, po tylu latach, nauczyć się nie widzieć, nauczyć się nie zauważać znaczenia tego, co, jak mniemam, widzę. Fascynują mnie ich twarze. Drwią ze mnie. Tak mi się wydaje.
Ulice wywołują we mnie napięcie i nerwowość, a czasami nawet w swoim zamkniętym mieszkaniu nie mogę spać ani spokojnie usiedzieć ze względu na szelesty i szepty, które wzburzają powietrze na dole. Wyższe warstwy powietrza są nieustannie wzburzone, ponieważ mieszkają tam Bóg i jego aniołowie, którzy toczą debaty na temat wielkiej polityki oraz wypleniają zdradę i bunt. Nie przyjmują przypadkowych słuchaczy, donosicieli ani egoistów, a los wszechświata zasnuwa mrokiem ich czoła i pobiela włosy. Na wszelki wypadek aniołowie co jakiś czas spuszczają żrącą ulewę, by odstraszyć ciekawskich psotników groźbą okaleczenia. Powietrze pośrodku to arena sporów, gdzie urzędnicy i ifryty z przedsionka, a także rozgadane dżinny i opasłe węże wiją się, miotają i kipią, zabiegając o rady możniejszych od siebie. Ach, ach, słyszeliście, co powiedział? Co to może znaczyć? To właśnie tam, w odmętach niższych sfer, znajdziesz pozbawionych jadu gnuśników i fantastów, którzy uwierzą we wszystko i wszystkiemu się poddadzą, łatwowierne i wyzute z ducha masy, które tłoczą się i zanieczyszczają wąskie przestrzenie, gdzie się gromadzą, i tam też znajdziesz mnie. Nigdzie indziej tak świetnie nie pasuję. Być może powinienem powiedzieć, że nigdzie indziej nie pasowałem tak dobrze. To tam można było mnie znaleźć, gdy byłem w pełni sił i chwały, ponieważ odkąd tu przybyłem, nie potrafię ignorować wątpliwości i niepokoju, które odczuwam w powietrzu i uliczkach tego miasta. Choć nie wszędzie. To znaczy nie czuję tego poruszenia wszędzie i o każdej porze. Sklepy meblowe o poranku to ciche, przestronne miejsca, po których przechadzam się z pewną dozą spokoju, nękany jedynie drobnymi cząsteczkami sztucznego włókna, które wypełniają powietrze i niszczą wyściółkę moich nozdrzy i oskrzeli, a w końcu na jakiś czas mnie stamtąd wyganiają.
Na sklepy meblowe natrafiłem przypadkiem, w pierwszych dniach, zaraz po tym, jak mnie tu przenieśli, choć meble od zawsze mnie interesowały. W najgorszym razie dociążają nas i utrzymują na ziemi, nie pozwalają nam wspinać się nago na drzewa i wyć, gdy przytłacza nas groza własnego bezużytecznego żywota. Dzięki nim nie błąkamy się bez celu po bezdrożach, nie planujemy kanibalskich uczt na leśnych polanach i w ociekających wodą jaskiniach. Mówię za siebie, nawet jeśli zakładam, że moje banalne mądrości obejmują także niemówiących. W każdym razie ludzie od uchodźców znaleźli dla mnie to mieszkanie i przywieźli mnie tu z kwatery, w której się wcześniej zatrzymałem, z pensjonatu Celii. Podróż stamtąd była krótka, ale pełna wiraży i zakrętów poprzez krótkie ulice z rzędami bliźniaczo podobnych domów. Czułem się, jakby zabrano mnie do jakiejś kryjówki. Tylko że ulice były tak ciche i równe, że można je było pomylić z innym miastem, w którym kiedyś mieszkałem. Nie, nie można było. Zbyt czyste, jasne i otwarte. Zbyt ciche. Ulice były tu za szerokie, latarnie ustawione za regularnie, krawężniki wciąż całe, wszystko działało jak należy. Nie to, że tamto poprzednie miasto było przesadnie brudne i ciemne, ale jego ulice wiły się wokół siebie, zwijały ciasno wokół skażonego śmiecia fermentujących zażyłości. Nie, to nie mogła być część tamtego miasta, ale było w tym coś podobnego, sprawiało bowiem, że czułem się osaczony i obserwowany. Więc jak tylko mnie zostawili, wyszedłem, żeby zobaczyć, gdzie jestem i czy znajdę morze. W ten sposób natknąłem się za rogiem na małą wioskę sklepów meblowych, dokładnie sześć, a każdy wielki jak magazyn i usytuowany na planie kwadratu ograniczonego miejscami parkingowymi. Nazywało się to Middle Square Park. Rankiem zazwyczaj jest tam cicho i pusto, a ja przechadzam się między łóżkami i sofami, dopóki nie przegonią mnie włókna. Każdego dnia wchodzę do innego sklepu, a po pierwszym czy drugim razie sprzedawcy nie nawiązują już kontaktu wzrokowego. Wędruję między sofami i stołami, łóżkami i kredensami, wyleguję się na danym meblu przez kilka sekund, wypróbowuję maszynerię, sprawdzam cenę, porównuję materiał tego i tamtego. Nie trzeba dodawać, że część sprzętów jest brzydka i przeładowana zdobieniami, ale niektóre są delikatne i pomysłowe, a w tych magazynach przez chwilę czuję swoistą satysfakcję oraz szansę na miłosierdzie i rozgrzeszenie.
Jestem uchodźcą, azylantem. To nie są proste słowa, nawet jeśli z przyzwyczajenia takie się wydają. Przybyłem na lotnisko Gatwick późnym popołudniem dwudziestego trzeciego listopada ubiegłego roku. To znajomy drobny punkt kulminacyjny w naszych historiach – opuszczamy to, co znamy, i przybywamy w obce miejsca, zabierając ze sobą skromne, chaotycznie spakowane bagaże i tłumiąc sekretne, zniekształcone ambicje.
Dla niektórych, w tym dla mnie, była to pierwsza podróż samolotem i pierwszy pobyt w tak imponującym miejscu jak lotnisko, choć podróżowałem już drogą morską, lądową i w wyobraźni. Szedłem powoli przez coś, co przypominało oświetlone zimnym światłem, ciche i puste tunele, choć teraz, po namyśle, wiem, że mijałem rzędy foteli i duże okna, a także znaki i wskazówki. Tunele, na zewnątrz ciemność smagana drobną mżawką, a w środku światło, które mnie przyciąga. To, co wiemy, nieustannie zanurza nas w naszej niewiedzy, sprawia, że postrzegamy świat tak, jakbyśmy wciąż kucali w tym płytkim, mętnym basenie, dobrze nam znanym z dziecięcych koszmarów. Szedłem powoli, zaskoczony za każdym niespokojnym zakrętem, że czeka tam na mnie wskazówka, dokąd mam podążać. Szedłem powoli, żeby nie przegapić żadnego zakrętu, nie pomylić znaku, nie zwrócić na siebie przedwcześnie uwagi dezorientacją. Zabrali mnie do stanowiska paszportowego.
– Paszport – powiedział mężczyzna, gdy stałem przed nim o chwilę za długo, czekając, aż mnie zdemaskują, aresztują. Twarz miał surową, choć pustka w jego oczach miała za zadanie niczego nie zdradzić.
Kazano mi się nie odzywać, udawać, że nie znam angielskiego. Nie byłem pewien dlaczego, ale wiedziałem, że zrobię to, co mi powiedziano, ponieważ ta rada brzmiała sprytnie, jak pomysłowy fortel, który znają bezsilni. Zapytają cię, jak się nazywasz, jak nazywa się twój ojciec i co dobrego zrobiłeś w życiu: nic nie mów. Kiedy powiedział „paszport” po raz drugi, oddałem dokument, krzywiąc się w oczekiwaniu na obelgi i groźby. Byłem przyzwyczajony do urzędników, którzy patrzyli wrogo i warczeli na ciebie za najmniejszą wpadkę, którzy bawili się tobą i upokarzali cię dla czystej przyjemności korzystania z ich uświęconej władzy. Spodziewałem się więc, że hamal imigracyjny za swoim małym pulpitem coś odnotuje, prychnie lub pokręci głową, powoli podniesie wzrok i spojrzy na mnie z tą płomienną pewnością siebie, z jaką szczęśliwcy patrzą na petenta. Ale on zerknął na mnie znad mojego śmiesznego dokumentu z wyrazem tłumionej radości w oczach, jak rybak, który właśnie poczuł szarpnięcie za żyłkę. Brak wizy wjazdowej. Następnie podniósł słuchawkę i przez chwilę z kimś rozmawiał. Uśmiechnął się otwarcie i poprosił, bym poczekał z boku.
Stałem ze wzrokiem wbitym w ziemię, więc nie zauważyłem zbliżającego się mężczyzny, który zabrał mnie na przesłuchanie. Zwrócił się do mnie po imieniu i uśmiechnął się, gdy podniosłem głowę, przyjaznym, światowym uśmiechem; zakomunikował mi ze spokojem:
– Chodź ze mną, rozwiążemy ten drobny problem.
Gdy ruszył żwawo przodem, zobaczyłem, że ma nadwagę i wygląda niezdrowo, a gdy dotarliśmy do pokoju przesłuchań, ciężko oddychał i szarpał za koszulę. Usiadł na krześle i natychmiast poruszył się na nim niezręcznie, a ja pomyślałem, że to ktoś spocony, uwięziony w kształcie, którego nie lubi. Obawiałem się, że jego niedyspozycja nastawi go do mnie nieprzychylnie, ale wtedy znów się uśmiechnął i był łagodny i uprzejmy. Znajdowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu bez okien, z twardą podłogą, ze stołem między nami i ławką biegnącą wzdłuż jednej ściany. Pokój oświetlały ostre jarzeniówki, przez które miałem wrażenie, że ściany barwy cyny zamykają się wokół mnie. Powiedział mi, że nazywa się Kevin Edelman, i wskazał na plakietkę przypiętą do marynarki. Niech ci Bóg da zdrowie, Kevinie Edelmanie. Uśmiechnął się ponownie; w ogóle dużo się uśmiechał, być może dlatego, że mimo moich usilnych prób dostrzegł, że jestem zdenerwowany i chciał mnie uspokoić, a być może w jego pracy nie dało się uniknąć czerpania przyjemności z dyskomfortu osób, które przed nim stawały. Miał przed sobą żółty notatnik i chwilę w nim pisał, notując nazwisko z mojego śmiesznego paszportu, a dopiero potem odezwał się do mnie:
– Czy mogę zobaczyć bilet?
Bilet, a, tak.
– Widzę, że ma pan bagaż – powiedział. – Pana przywieszka identyfikacyjna.
Udawałem idiotę. Słowo „bilet” można zrozumieć bez znajomości angielskiego, ale „przywieszka identyfikacyjna” wydała mi się zbyt zaawansowana.
– Odbiorę za pana bagaż – dodał, odkładając bilet obok notatnika. Potem znów się uśmiechnął, jakby sam sobie przerwał w pół zdania. Długa twarz, nieco pulchna na skroniach, zwłaszcza wtedy, gdy się uśmiechał.
Być może uśmiechał się wyłącznie w oczekiwaniu na wątpliwą satysfakcję grzebania w moim bagażu oraz z pewności, że to, co tam zobaczy, powie mu wszystko, czego potrzebował się dowiedzieć, z moją pomocą lub bez niej. Przypuszczam, że takie oględziny sprawiłyby mu pewnego rodzaju przyjemność, niczym zajrzenie do pokoju, zanim ten zostanie przygotowany na pokaz, zanim jego prawdziwa zwyczajność przekształci się w swoiste widowisko. Przypuszczam, że byłaby to również przyjemność z doskonałej orientacji w tajnych kodach, które ujawniają to, co ludzie starają się ukryć, z hermeneutyki bagażu, która przywodzi na myśl podążanie archeologicznym szlakiem lub śledzenie tras na mapie morskiej. Milczałem, zrównując oddech z jego oddechem, by wyczuć, gdy zacznie go ogarniać irytacja. Powód ubiegania się o wjazd do Wielkiej Brytanii? Jest pan turystą? Na wakacjach? Jakieś fundusze? Ma pan jakieś pieniądze? Czeki podróżne? Funty szterlingi? Dolary? Czy zna pan kogoś, kto może udzielić poręczenia? Jakiś adres kontaktowy? Czy zamierzał się pan u kogoś zatrzymać podczas pobytu w Wielkiej Brytanii? O, do cholery, do jasnej cholery. Czy ma pan rodzinę w Wielkiej Brytanii? Czy mówi pan po angielsku? Obawiam się, że z pańskimi dokumentami nie wszystko jest w porządku i będę musiał odmówić panu pozwolenia na wjazd. Chyba że opowie mi pan coś o swojej sytuacji. Czy ma pan jakąkolwiek dokumentację, która pomogłaby mi zrozumieć pana położenie? Papiery, ma pan jakieś papiery?
Wyszedł z pokoju, a ja siedziałem spokojnie i nieruchomo, tłumiąc westchnienie ulgi, i liczyłem wstecz od stu czterdziestu pięciu, czyli od miejsca, do którego dotarłem, gdy ze mną rozmawiał. Powstrzymałem się przed pochyleniem do przodu i zerknięciem do jego notatnika, na wypadek gdyby przejrzał moje głupie milczenie, ale podejrzewałem, że ktoś może mnie podglądać przez wizjer i tylko czeka, żebym się czymś takim zdradził. To pewnie dramatyzm chwili sprawił, że tak pomyślałem. Jakby kogokolwiek obchodziło, czy dłubię w nosie, czy też chowam diamenty w kiszkach. Prędzej czy później dowiedzą się wszystkiego, co muszą wiedzieć. Mieli do tego maszyny. Zostałem ostrzeżony. A ich urzędników przeszkolono ogromnym kosztem, by potrafili przejrzeć kłamstwa ludzi takich jak ja, a ponadto mieli duże i często zdobywane doświadczenie. Siedziałem więc nieruchomo i liczyłem po cichu, od czasu do czasu przymykając oczy, by zasygnalizować niepokój, refleksję i nutkę rezygnacji. Zrób ze mną, co chcesz, Kevinie.
Wrócił z małą zieloną płócienną torbą, którą przywiozłem jako bagaż, i położył ją na ławce.
– Czy mógłby pan to otworzyć? – zapytał.
Licząc na to, że emanuję niepokojem i dezorientacją, czekałem, aż mi to wytłumaczy. Spojrzał na mnie i wskazał na torbę, więc z uśmiechem ulgi i zrozumienia oraz uspokajającym skinieniem głowy wstałem, by ją rozpakować. Wyjmował po jednym przedmiocie i kładł je ostrożnie na ławce, jakby rozpakowywał jakieś delikatne odzienie: dwie koszule, jedną niebieską, drugą żółtą, obie spłowiałe, trzy białe T-shirty, jedną parę brązowych spodni, trzy pary majtek, dwie pary skarpet, jedno kanzu, dwa saruni, ręcznik i małą drewnianą szkatułkę. Westchnął, gdy doszedł do ostatniego przedmiotu, z zainteresowaniem obrócił go w dłoni, a następnie powąchał.
– Mahoń? – zapytał.
Oczywiście nic nie odpowiedziałem, przez chwilę wzruszony marnymi pamiątkami z życia, rozłożonymi na ławce w tym dusznym pomieszczeniu. Nie leżało tam moje życie, tylko to, co wybrałem jako symbole historii, którą miałem nadzieję przekazać. Kevin Edelman otworzył szkatułkę i zdziwił się jej zawartością. Być może spodziewał się biżuterii albo czegoś cennego. Narkotyków.
– Co to jest? – zapytał, po czym ostrożnie powąchał otwartą skrzyneczkę. Nie było to konieczne, bo gdy tylko uchylił wieczko, cały pokój wypełnił się wonią wspaniałych perfum. – Kadzidło – stwierdził. – Prawda?
Zamknął szkatułkę i odłożył ją na ławkę, a jego zmęczone oczy błyszczały z rozbawienia. Ciekawy łup z jakiegoś cuchnącego upałem bazaru. Usiadłem na krześle zgodnie z jego poleceniem i czekałem, a on tymczasem wrócił do ławki z notatnikiem i sporządził listę brudnych przedmiotów, które tam położył.
Po powrocie do stołu pisał jeszcze przez chwilę, zapełniając dwie lub trzy strony notatnika, po czym odłożył długopis i odchylił się do tyłu, krzywiąc się lekko, gdy oparcie krzesła wbiło się w jego zmęczone łopatki. Wyglądał na zadowolonego z siebie, niemal radosnego. Widziałem, że zaraz ogłosi wyrok, i nie umiałem zdusić w sobie fali przygnębienia i paniki.
– Panie Szaaban, nie znam pana ani nie wiem nic o powodach, które pana tu sprowadziły, ani o wydatkach, które pan poniósł. Dlatego z żalem informuję, że jestem zmuszony odmówić panu wjazdu do Wielkiej Brytanii. Nie ma pan ważnej wizy wjazdowej, nie ma pan funduszy i nie ma nikogo, kto mógłby za pana poręczyć. Nie przypuszczam, by zrozumiał pan, co mówię, ale i tak muszę panu to powiedzieć, zanim ostempluję pański paszport. Gdy przybiję pieczątkę odmowy wjazdu, będzie to oznaczać, że przy kolejnej próbie przekroczenia granicy Zjednoczonego Królestwa zostanie pan automatycznie zawrócony, o ile oczywiście pańskie dokumenty nie będą kompletne. Czy zrozumiał pan, co powiedziałem? Nie, nie sądzę. Przykro mi z tego powodu, ale mimo wszystko musimy dopełnić tych formalności. Postaramy się znaleźć kogoś, kto mówi w pańskim języku, żeby później panu wszystko wytłumaczyć. Tymczasem wyślemy pana najbliższym lotem powrotnym do miejsca, z którego pan przybył, na pokładzie samolotu tego samego przewoźnika, który pana tu sprowadził. – Po tych słowach przejrzał mój paszport, szukając czystej strony, a następnie podniósł małą pieczątkę, którą wcześniej przyniósł ze sobą i położył na stole.
– Uchodźca – powiedziałem. – Azyl.
Podniósł wzrok, a ja spuściłem oczy. Patrzył na mnie gniewnie.
– Czyli jednak mówi pan po angielsku – stwierdził. – Panie Szaaban, pan tu sobie ze mnie robił jaja.
– Uchodźca – powtórzyłem. – Azyl.
Spojrzałem na niego i już miałem powiedzieć to po raz trzeci, ale Kevin Edelman mi przerwał. Jego twarz nieco pociemniała, a oddech się zmienił i nie tak łatwo było się do niego dopasować. Odetchnął głęboko dwa razy, ewidentnie próbując nad sobą zapanować, choć tak naprawdę miał ochotę pociągnąć za jakąś dźwignię i sprawić, by podłoga pode mną rozwarła się w bezdenną otchłań. Wiem, we wcześniejszym życiu sam tego wielokrotnie pragnąłem.
– Panie Szaaban, czy mówi pan po angielsku? – zapytał, a jego głos znów złagodniał, choć tym razem brzmiał raczej, jakby ociekał potem, nie fałszywą słodyczą, przybrał oficjalny, miękki ton kogoś, komu trudno się wysłowić.
Może mówię, może nie mówię. Znowu zacząłem nadążać za rytmem jego oddechu.
– Uchodźca – powiedziałem, wskazując na swoją klatkę piersiową. – Azyl.
Uśmiechnął się do mnie szelmowsko, jakbym go prześladował, rzucił mi długie spojrzenie, na które tym razem odpowiedziałem uśmiechem. Westchnął ciężko, po czym powoli pokręcił głową i zaśmiał się, być może rozbawiony moim brakiem zrozumienia. Jego sposób bycia sprawił, że poczułem się jak przesłuchiwany więzień, męczący i głupi, który właśnie przyprawił go o chwilową frustrację jakąś małostkową grą słowną. Przypomniałem sobie, zupełnie bez potrzeby, żeby uważać na atak z zaskoczenia. Bez potrzeby, ponieważ on miał wiele opcji, a ja tylko jedną: dopilnować, by Kevin Edelman nie wpadł we wściekłość i nie zaczął rozważać jakiegoś brutalnego posunięcia. Zapewne to maleńkie pomieszczenie i obłudna uprzejmość, z jaką się do mnie zwracał, sprawiły, że poczułem się więźniem, choć obaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ja próbuję przedostać się przez granicę, a on stara się mnie powstrzymać. Ze znużeniem przejrzał mój paszport, a ja znów poczułem, że jestem męczącym utrapieniem, przysparzającym rozsądnym ludziom niepotrzebnych kłopotów i niedogodności. Potem jeszcze raz mnie zostawił i poszedł zasięgnąć opinii i porady.
Wiedziałem, co usłyszy: rząd brytyjski zdecydował, z powodów, które nawet teraz nie są dla mnie całkowicie jasne, że osoby pochodzące z mojego kraju mogą ubiegać się o azyl, o ile stwierdzą, że ich życiu zagraża niebezpieczeństwo. Brytyjczycy chcieli pokazać międzynarodowej społeczności, że ich zdaniem nasz rząd stanowi zagrożenie dla własnych obywateli, o czym zarówno oni, jak i wszyscy inni wiedzieli od dawna. Czasy się jednak zmieniły i teraz każdy napuszony członek światowej wspólnoty musiał wykazać, że nie zamierza dłużej tolerować wygłupów niesfornego i wiecznie skłóconego motłochu, który panoszy się na tych spalonych słońcem sawannach. Co za dużo, to niezdrowo. Co takiego zrobił nasz rząd, co było gorsze od zła, które wyrządził wcześniej? Otóż sfałszował wybory, przekłamując wyniki przed międzynarodowymi obserwatorami, podczas gdy wcześniej jedynie więził, gwałcił, zabijał i upadlał obywateli i obywatelki. W związku z taką karygodną praktyką władze brytyjskie przyznawały azyl każdej osobie, która zadeklarowała, że jej życiu zagraża niebezpieczeństwo. To tani sposób na okazanie surowej dezaprobaty, zwłaszcza że nie było nas zbyt dużo, jako że nasz kraj znajdował się na małej wyspie zamieszkałej przez stosunkowo biednych ludzi, z których tylko garstka mogła sobie pozwolić na zakup biletu. Kilkudziesięciorgu młodym ludziom udało się zebrać pieniądze – wymusili na rodzicach i krewnych oddanie trzymanych na czarną godzinę skarbów lub pożyczkę – a kiedy dotarli do Londynu, rzeczywiście przyjęto ich jako azylantów uciekających w obawie o własne życie. Ja również bałem się o swoje życie, przez całe lata, choć dopiero niedawno mój strach osiągnął wymiar kryzysu. Kiedy więc usłyszałem, że wpuszczono tych młodych, postanowiłem także wyruszyć w podróż.
Wiedziałem zatem, że Kevin Edelman wróci za kilka minut z inną pieczątką w ręku i że wówczas trafię do ośrodka detencyjnego albo do jakiejś innej placówki. Chyba że brytyjski rząd zmienił zdanie w czasie, gdy znajdowałem się w powietrzu, i uznał, że starczy już tych żartów. Tak się jednak nie stało, bo Kevin Edelman wrócił kilka minut później, z lekko skrzywioną, rozbawioną, ale i wyraźnie zrezygnowaną miną. Widziałem, że nie wsadzi mnie z powrotem na pokład samolotu lecącego do miejsca, z którego przybyłem, do tego innego miejsca, gdzie uciskanym ledwo udaje się przetrwać. Odetchnąłem z ulgą.
– Panie Szaaban, dlaczego pan to robi, w pańskim wieku? – zapytał, siadając niezgrabnie, posłał mi smutne, zatroskane spojrzenie, po czym odchylił się na oparcie krzesła i powoli poruszył ramionami. – Jak poważne niebezpieczeństwo tak naprawdę panu grozi? Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan robi? Ktokolwiek pana do tego namówił, nie wyświadcza panu żadnej przysługi. Nawet nie zna pan języka i pewnie nigdy się go pan nie nauczy. Starszym osobom bardzo rzadko udaje się opanować nowy język. Wiedział pan o tym? Rozpatrzenie pańskiego podania może się ciągnąć latami, a potem i tak mogą pana odesłać. Nikt nie da panu pracy. Będzie pan samotny, nieszczęśliwy i biedny, a kiedy pan zachoruje, nie będzie nikogo, kto by się panem zaopiekował. Dlaczego nie został pan w swoim kraju, gdzie mógł się pan spokojnie starzeć? Ten azylowy biznes to zabawa dla młodych, bo tak naprawdę chodzi im tylko o to, żeby znaleźć pracę w Europie i się dorobić, prawda? Nie ma w tym żadnej motywacji moralnej, tylko chciwość. Żadnego strachu o życie i bezpieczeństwo, tylko chciwość. Panie Szaaban, człowiek w pańskim wieku powinien być mądrzejszy.
W jakim wieku człowiek przestaje bać się o swoje życie? Albo nie pragnie już żyć bez strachu? Skąd on wiedział, że grozi mi mniejsze niebezpieczeństwo niż tym młodym mężczyznom, których wpuścili? I dlaczego chęć lepszego i bezpieczniejszego życia miała być niemoralna? Skąd pomysł, że to chciwość czy zabawa? Wzruszyła mnie jednak jego troska i żałowałem, że nie mogę przerwać milczenia i powiedzieć mu, żeby się nie martwił. Nie urodziłem się wczoraj, umiałem o siebie zadbać. Uprzejmie proszę szanownego pana o podstemplowanie paszportu i odesłanie mnie do jakiegoś bezpiecznego ośrodka. Spuściłem oczy, na wypadek gdyby ich czujność zdradziła, że go rozumiem.
– Panie Szaaban, proszę spojrzeć na siebie i na te rzeczy, które pan ze sobą przywiózł – poprosił, wyraźnie sfrustrowany, wyciągając rękę w stronę mojego dobytku. – To wszystko, co będzie pan miał, jeśli pan tu zostanie. Czego pan się tu spodziewa? Coś panu powiem. Moi rodzice byli uchodźcami z Rumunii. Gdybym miał więcej czasu, tobym panu o tym opowiedział, ale rzecz w tym, że wiem co nieco, jak to jest porzucić dotychczasowe życie i zamieszkać gdzie indziej. Wiem o tym, jak ciężko jest być cudzoziemcem i biedakiem, bo tego doświadczyli rodzice, kiedy tu przyjechali, i wiem, na jakie korzyści można liczyć. Ale oni są Europejczykami, mają prawo, są częścią rodziny. Panie Szaaban, niech pan spojrzy na siebie. Przykro mi to mówić, bo pan tego nie zrozumie, a cholerna szkoda. Ludzie tacy jak pan napływają tutaj, nie myśląc o szkodach, jakie powodują. Nie pasujecie tu, nie cenicie niczego, co my cenimy, nie płaciliście za to przez całe pokolenia i nie chcemy was tutaj. Będziemy wam utrudniać życie, sprawimy, że będziecie cierpieć z powodu upokorzeń, a może nawet dopuścimy się wobec was przemocy. Panie Szaaban, dlaczego chce pan to zrobić?
Gdybyż to nazbyt trwałe ciało roztopiło się, odtajało i rozpłynęło jak rosa o jutrzni. Łatwo mi przychodziło dopasowanie oddechu do rytmu, gdy mówił, aż do samego końca, ponieważ przez większość czasu jego głos brzmiał spokojnie i normalnie, jakby recytował tylko regulamin. Edelman, czy to niemieckie nazwisko? A może żydowskie? Albo zmyślone? Jutrzni, jude, juju. W każdym razie nazwisko właściciela Europy, który znał jej wartości i płacił za nie przez pokolenia. Ale cały świat już zapłacił za wartości Europy, choć zazwyczaj płacił i płacił, ale nie mógł się nimi cieszyć. Niech pan pomyśli o mnie jako o jednym z tych przedmiotów, które Europa zabrała ze sobą. Chciałem powiedzieć coś w tym stylu, ale oczywiście tego nie zrobiłem. Byłem osobą ubiegającą się o azyl, po raz pierwszy w Europie, po raz pierwszy na lotnisku, choć nie po raz pierwszy poddany przesłuchaniu. Rozumiałem znaczenie ciszy, niebezpieczeństwo słów. Więc zachowałem te myśli dla siebie. Pamięta pan ten ciągnący się w nieskończoność katalog przedmiotów, które zostały wywiezione do Europy, ponieważ były zbyt kruche i delikatne, by pozostawić je w niezdarnych i niedbałych rękach tubylców? Ja też jestem kruchy i cenny, święte dzieło, zbyt delikatne, by pozostawić je w rękach tubylców, więc teraz lepiej zabierzcie i mnie. Żartuję, żartuję.
Jeśli chodzi o poniżenie i przemoc, musiałem po prostu zaryzykować – choć niewiele było miejsc, do których można było się udać, by uniknąć tego pierwszego, a drugie mogło pojawić się znienacka. Jeśli chodzi o kogoś, kto zaopiekuje się tobą, gdy będziesz stary i biedny, lepiej nie pokładać w tym zbytniej nadziei. Kevinie, oby ster twojego życia pozostał zawsze na właściwym kursie i oby grad nigdy nie złapał cię na otwartej przestrzeni. Obyś nie stracił cierpliwości do tego błagalnika i zechciał wbić tę pieczątkę w mój śmieszny paszport, byś pozwolił mi powąchać wartości europejskich pokoleń, alhamdulillah. Mój pęcherz pilnie domaga się, by mu ulżyć. Nawet tego ostatniego nie odważyłem się powiedzieć, choć wówczas była to prawda. Milczenie przynosi nieoczekiwane niewygody.
Mówił dalej, marszcząc brwi i kręcąc głową, ale ja przestałem go słuchać. W swoim czasie przyswoiłem sobie tę umiejętność, żeby zyskać choć odrobinę wytchnienia od nachalnych kłamstw, które musiałem znosić w dawnym życiu. Zamiast tego wpatrywałem się tępo w swój paszport, przypominając Kevinowi Edelmanowi, że tym razem musiał ustąpić, więc równie dobrze może skończyć z tymi gierkami i wpisać, co trzeba. Nagle umilkł, sfrustrowany, pełen dobrych chęci, by przekonać mnie do powrotu do samolotu i pozostawienia Europy jej prawowitym właścicielom, i przewertował mój paszport z drugą, dobrą pieczątką między palcami. Wtedy przypomniał sobie o czymś, co przywołało uśmiech na jego twarz. Sięgnął do mojej torby i wyjął szkatułkę. Tak jak wcześniej, otworzył ją i powąchał.
– Co to jest? – zapytał z naciskiem, marszcząc brwi. – Co to jest, panie Szaaban? Czy to kadzidło? – Uniósł szkatułkę w moją stronę, znów mocno ją powąchał, a potem ponownie do mnie przysunął. – Co to takiego? – zapytał kojącym tonem. – Pachnie znajomo. To chyba jakieś kadzidło, prawda?
Może faktycznie był Żydem. Wpatrywałem się w niego tępo, a potem opuściłem wzrok. Mogłem mu wyjaśnić, że to ud, a później odbyć przyjemną rozmowę o tym, skąd pamięta ten zapach, być może z jakiejś ceremonii w młodości, kiedy jego rodzice wciąż oczekiwali, że będzie brał udział w modlitwach i obchodził święta, ale wtedy nie wbiłby mi pieczątki do paszportu, chciałby dowiedzieć się dokładnie, dlaczego moje życie jest zagrożone na tym maleńkim skrawku spieczonej sawanny, a może nawet kazałby mnie odesłać do samolotu w kajdanach za udawanie, że nie mówię po angielsku. Nie powiedziałem mu więc, że było to ud-al-qamari najwyższej jakości, wszystko, co pozostało z partii, którą zdobyłem ponad trzydzieści lat temu, i że nie mogłem go zostawić, kiedy wyruszyłem w tę podróż do nowego życia. Gdy ponownie podniosłem oczy, zobaczyłem, że chce mi je ukraść.
– Będziemy musieli to przebadać – powiedział, uśmiechając się; odczekał dłuższą chwilę, żeby sprawdzić, czy rozumiem, a następnie przyniósł szkatułkę z powrotem do stołu. Postawił ją obok siebie, obok żółtego notatnika, szarpnął za koszulę, żeby było mu wygodniej, i zaczął pisać.
Ud-al-qamari: jego zapach powraca do mnie w przedziwnych okolicznościach, niespodziewanie, niczym echo głosu lub wspomnienie ramienia ukochanej na mojej szyi. W każde święto Idd szykowałem kadzielnicę i chodziłem z nią po domu, wplatając kłęby wonnego dymu w jego najgłębsze zakamarki, wspominając pracę, jaką musiałem włożyć w posiadanie tak pięknych rzeczy, ciesząc się radością, jaką przyniosły mnie i moim bliskim – kadzielnica w jednej ręce i mosiężne naczynie wypełnione ud w drugiej. Drzewo aloesowe, ud-al-qamari, drewno księżycowe. Myślałem, że to właśnie oznaczają te słowa, ale człowiek, od którego nabyłem swój zapas, wyjaśnił, że tłumaczenie to tak naprawdę zniekształcone słowo Kimari, Khmer, Kambodża, ponieważ to jedno z niewielu miejsc na całym świecie, gdzie można znaleźć odpowiedni rodzaj drzewa aloesowego. Ud to żywica, którą wytwarza wyłącznie drzewo zainfekowane przez grzyby. Zdrowe aloesy były bezużyteczne, ale te zarażone wytwarzały to cudowne pachnidło. Kolejna drobna ironia ze strony Sami Wiecie Kogo.
Człowiek, od którego otrzymałem ud-al-qamari, był perskim handlarzem z Bahrajnu, przybył do naszej części świata wraz z musim, wiatrami monsunowymi, a razem z nim tysiące innych kupców z Arabii, Zatoki Perskiej, Indii i Sindhu oraz Rogu Afryki. Robili to rokrocznie od co najmniej tysiąca lat. W ostatnich miesiącach roku wiatry nieprzerwanie wieją ponad Oceanem Indyjskim w stronę wybrzeży Afryki, gdzie prądy morskie niezawodnie torują drogę do portu. Następnie, w pierwszych miesiącach nowego roku, wiatry zawracają i wieją w przeciwnym kierunku, gotowe poprowadzić kupców do domu. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby dokładnie tak miało być, że wiatry i prądy docierały wyłącznie do odcinka wybrzeża od południowej Somalii do Sofali, na północnym krańcu tego, co zyskało miano Kanału Mozambickiego. Na południe od tego obszaru prądy robiły się złe i zimne, a o statkach, które zapuściły się dalej, ginął wszelki słuch. Na południe od Sofali rozciągało się nieprzebyte morze dziwnych mgieł, wirów szerokich na milę, gigantycznych świecących płaszczek wynurzających się na powierzchnię w środku nocy i potwornych kałamarnic przesłaniających horyzont.
Przez wieki nieustraszeni kupcy i żeglarze, w większości barbarzyńcy i bez wątpienia biedacy, odbywali coroczną podróż do tego skrawka wybrzeża po wschodniej stronie kontynentu, który tak dawno temu wygiął się, by przyjąć wiatry musim. Przywozili ze sobą swoje towary, swojego Boga i swój sposób patrzenia na świat, swoje opowieści, pieśni i modlitwy, a także zaledwie przebłysk nauki, która stanowiła klejnot ich starań. Przynieśli też swoje żądze i chciwość, fantazje, kłamstwa i nienawiść, porzucali część swoich pobratymców na całe życie i zabierali ze sobą to, co tylko zdołali nabyć, przehandlować lub złupić, w tym ludzi, których kupowali lub porywali i sprzedawali do pracy i upodlenia na własnych ziemiach. Po całym tym czasie mieszkańcy tego wybrzeża ledwo już wiedzieli, kim są, ale wiedzieli dość, by trzymać się tego, co odróżniało ich od innych, którymi gardzili, zarówno między sobą, jak i pośród odległego potomstwa rasy ludzkiej w głębi kontynentu.
Wtedy Portugalczycy, opłynąwszy ląd, nieoczekiwanie i z katastrofalnymi konsekwencjami wyłonili się z tego nieznanego i nieprzebytego morza, a następnie morskimi armatami położyli kres średniowiecznej geografii. Siali religijne spustoszenie na wyspach, w portach i miastach, rozkoszując się własnym okrucieństwem wobec łupionych ludzi. Potem przybyli Omańczycy, usunęli portugalskich najeźdźców i przejęli władzę w imię prawdziwego Boga, przynosząc ze sobą indyjskie pieniądze, a tuż za nimi Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi i każdy, kto tylko dysponował odpowiednimi zasobami.
Sporządzono nowe, kompletne mapy, dokładne co do centymetra, a każdy wiedział, kim jest, a przynajmniej do kogo należy. Te mapy zmieniły wszystko. I tak oto z czasem te rozproszone nadmorskie miasteczka wzdłuż afrykańskiego wybrzeża znalazły się w obrębie rozległych terytoriów sięgających setki mil w głąb lądu, gdzie roiło się od ludzi dotąd uważanych za pośledni element, a którzy gdy nadszedł czas, szybko odwdzięczyli się tym samym. Wśród wielu niedogodności, jakie dotknęły te nadmorskie miasteczka, wymienić należy zakaz handlu w porze musim. W ostatnich miesiącach roku nie widywano już żaglowców stłoczonych w porcie trap przy trapie, morza mieniącego się od wylewanych z ich pokładów nieczystości, ulic pełnych Somalijczyków, Arabów z Suru czy Sindhijczyków, którzy kupowali, sprzedawali i wdawali się w niepojęte bójki, a nocami biwakowali na otwartych przestrzeniach, śpiewając wesołe pieśni i parząc herbatę, lub rozciągali się na ziemi w brudnych łachmanach, sprośnie na siebie nawzajem pokrzykując. Przez pierwszy rok czy dwa ulice i otwarte przestrzenie spowiła cisza ich nieobecności w tych późnych miesiącach roku, zwłaszcza gdy odczuwaliśmy brak rzeczy, które zwykli ze sobą przywozić, masła ghee i kauczuku, tkanin i topornie młotkowanych bibelotów, żywego inwentarza i solonych ryb, daktyli, tytoniu, pachnideł, wody różanej, kadzideł i całych garści wszelkiego rodzaju cudowności. Tęskniliśmy za niechlujną wesołością, którą wypełniali miasto. Wkrótce jednak niemal o nich zapomnieliśmy, bo trudno nam było ich sobie wyobrazić w nowym życiu, jakie wiedliśmy w pierwszych latach niepodległości. Zresztą może i tak przestaliby przypływać. Któż podjąłby się takiej podróży i przemierzył setki mil przez morze, żeby sprzedawać nam tkaniny i tytoń, skoro równie dobrze można było wieść luksusowe życie w bogatych krajach Zatoki Perskiej?
Oto historia handlarza, od którego nabyłem ud. Opowiem ją w ten sposób, ponieważ nie wiem już, kto mógłby jej wysłuchać. Nazywał się Husajn, był Persem z Bahrajnu, o czym bez wahania przypominał każdemu, kto wziął go za Araba albo Hindusa. Należał do grona zamożniejszych kupców, nosił jasnokremowe haftowane kanzu z Zatoki Perskiej, był zawsze czysty, wypachniony i nienagannie uprzejmy, czego nie dało się powiedzieć o wszystkich sprzedawcach przybywających w porze musim. Jego uprzejmość była niczym dar, rodzaj talentu, wyrafinowany splot form i manier tworzący abstrakcyjną i poetycką całość. Trudnił się handlem pachnidłami i kadzidłami, a prawdę mówiąc, to połączenie uprzejmości, bogactwa i wonnych balsamów sprawiało, że wydawał się śliski i obłudny. Z jakiegoś powodu zaprzyjaźnił się ze mną. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie miałem pojęcia, dlaczego się ze mną zaprzyjaźnił, ale Husajn nie był typem człowieka, który ogłasza takie rzeczy, a ja obawiam się, że snując domysły, wyjdę na nieskromnego. Boję się, że w końcu pochlebię sobie i sprawię, że subtelna dbałość Husajna o naszą relację przerodzi się w coś prostackiego.
Działo się to w 1960 roku, w porze musim, a ja dopiero niedawno otwarcie zająłem się interesami. Wcześniej przez jakieś cztery lata prowadziłem mały biznes na boku, równolegle z pracą urzędnika w Dyrekcji Sekretarza Finansów. Brytyjczyków niepokoiło jednak to, że pracownicy ich administracji zakładają również prywatne firmy, zwłaszcza jeśli miały one cokolwiek wspólnego z usługami finansowymi, a ponieważ nadarzały mi się różne okazje, musiałem korzystać z nich potajemnie, jednocześnie gromadząc kapitał. W 1958 roku zmarł mój ojciec i zostawił mi dość pieniędzy, bym mógł poświęcić się wyłącznie interesom. Biznes to okrutny świat, bezlitosny, drapieżny, pełen nieporozumień i plotek. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, kiedy zaczynałem. Wkrótce potem zmarła moja macocha. Pochowałem ich oboje z należytą starannością i poszanowaniem obrządku, o czym opowiem w swoim czasie, pomimo złośliwych pomrukiwań, jakoby miało być inaczej. Kiedy poznałem Husajna, miałem trzydzieści jeden lat, niedawno straciłem ojca, a wkrótce potem macochę, mieszkałem samotnie w wygodnym domu i wielu zazdrościło mi szczęścia, które mnie spotkało. Na mój temat krążyły złośliwe pogłoski, co, jak mi się wówczas wydawało, w tak maleńkim miasteczku musiało świadczyć o mojej rosnącej pozycji. Próżność mnie zaślepiła i nie dostrzegłem otaczającej mnie nikczemności.
Wiele lat wcześniej brytyjskie władze wybrały mnie spośród gromady miejscowych uczniów spragnionych dalszej edukacji u Brytyjczyków, choć nie sądzę, byśmy wszyscy wiedzieli, czego tak naprawdę pragniemy. Chodziło o zdobywanie wiedzy, o coś, co darzyliśmy wielkim poważaniem i co poważać nakazywały nam nauki Proroka, ale w tego rodzaju edukacji był też swoisty urok, coś, co wiązało się z byciem na bieżąco z nowoczesnym światem. Myślę też, że potajemnie podziwialiśmy Brytyjczyków za to, że mieli śmiałość być tam, tak daleko od domu, rządzić z taką pewnością siebie i że tak dużo wiedzieli o tym, jak robić ważne rzeczy: leczyć choroby, latać samolotami, kręcić filmy. Być może podziw to nazbyt uproszczone określenie na to, co czuliśmy, albowiem bardziej przypominało to oddanie im władzy nad naszym materialnym życiem, oddanie zarówno w sferze umysłu, jak i konkretu, uległość wobec ich rozbuchanej pewności siebie. W ich książkach czytałem niepochlebne opisy swojej historii, a ponieważ były niepochlebne, wydawały się prawdziwsze niż te, które sami sobie opowiadaliśmy. Czytałem o chorobach, które nas dręczyły, o przyszłości, która rysowała się przed nami, o świecie, w którym żyliśmy, i naszym w nim miejscu. To było tak, jakby stworzyli nas na nowo, i to tak, że nie mieliśmy już innego wyjścia, jak tylko się z tym pogodzić, tak kompletna i świetnie dopasowana była historia, którą o nas opowiadali. Nie przypuszczam, by opowiadali ją cynicznie, bo chyba sami w nią wierzyli. Tak rozumieli nas i tak rozumieli samych siebie, a w tej przytłaczającej nas rzeczywistości niewiele pozwalało nam z tym polemizować, nie wtedy, gdy ta opowieść miała w sobie urok nowości i nikt jej nie kwestionował. Historie, które znaliśmy o sobie, zanim oni przejęli nad nami władzę, jawiły nam się jako średniowieczne fantazje, święte i tajemne mity, które tworzyły liturgiczne metafory i rytuały przynależności, inną kategorię wiedzy, a ta, choć konsekwentnie przez nas przestrzegana, nie mogła konkurować z ich wiedzą. Tak to zatem widzę, gdy myślę o tym, jaki byłem jako dziecko, pozbawiony oparcia w ironii czy znajomości szerszej historii wielorakiego świata. W szkole tym innym historiom poświęcano niewiele czasu, o ile w ogóle go poświęcano, poprzestając na uporządkowanym gromadzeniu prawdziwej wiedzy, którą oni nam dostarczyli, zawartej w książkach, które nam dali, w języku, którego nas nauczyli.
Pozostawili jednak zbyt wiele przestrzeni bez nadzoru, z natury rzeczy nie mogli nic z nią zrobić, więc z czasem w historii zaczęły pojawiać się ogromne luki. Opowieść strzępiła się i rwała pod naporem, aż zrzędliwy odwrót stał się nieunikniony. Nie oznaczało to jednak końca tych historii. Przed nami był jeszcze Suez, okrucieństwa w Kongu i Ugandzie oraz kolejne krwawe rzezie w pomniejszych zakątkach kontynentu. Wówczas mogło się wydawać, że Brytyjczycy wyświadczyli nam jedynie przysługę w porównaniu z bestialstwami, jakie sami sobie potrafiliśmy zgotować. Ich przysługa podszyta była jednak ironią. W szkole mówili nam o szlachetności stawiania oporu wobec tyranii, a następnie wprowadzali godzinę policyjną po zachodzie słońca albo wysyłali pamflecistów niepodległościowych do więzienia za podżeganie do buntu. Nieważne, osuszyli potoki, usprawnili kanalizację, wprowadzili szczepionki i radio. Ostatecznie ich odejście wydało mi się nagłe, pospieszne i niejako podyktowane dąsami.
Tak czy inaczej, wybrali mnie z gromady chętnych uczniów, wraz z trzema kolegami z tego samego rocznika, którzy zdobyli stypendia na Uniwersytecie Makerere w Kampali, wówczas miejscu zupełnie niepodobnym do tego, czym stało się później. Miałem osiemnaście lat i teraz myślę, jakie to szczęście, że otworzyły mi się oczy na odmienną optykę świata i na to, jak z tej perspektywy wyglądaliśmy. Nędzni i obdarci.
Husajn. Rok 1960 przyniósł błogosławioną porę musim: spokojne, stabilne wiatry, dziesiątki bogato załadowanych statków płynących bezpiecznie do portu, żaden nie zaginął na morzu, żaden nie musiał zawrócić. W tamtym roku plony także okazały się obfite, handel kwitł i prawie nie dochodziło do bójek między załogami statków, jakie niekiedy wybuchały wśród nieokrzesanych marynarzy. Dla Husajna była to już trzecia pora musim; odwiedził salon meblowy, który otworzyłem, i obejrzał kilka moich towarów. Tak naprawdę nie był to wcale żaden nowy lokal, tylko przebudowany, przemalowany i na nowo oświetlony sklep z chałwą po moim ojcu, w którym sprzedawałem meble i inne piękne rzeczy. Pomimo starań zapach gorącego masła ghee wciąż wisiał w powietrzu, a w chwilach przygnębienia wydawało się, że wnętrze niczym nie różni się od obskurnej, ciemnej jamy, w której ojciec sprzedawał chałwę na małych talerzykach. Wiedziałem jednak, że jest zupełnie inaczej, że moje przygnębienie to tylko choroba mroku i słabego serca i że takie momenty smutku są nieuniknione. Starałem się więc zachować rozsądek. Zdawałem sobie sprawę, że sklep wygląda elegancko i drogo, a przedmioty, które w nim wystawiłem, mówiły same za siebie. Zawsze interesowały mnie meble. Meble i mapy. Piękne, skomplikowane rzeczy. Zatrudniłem dwóch stolarzy i ulokowałem ich w warsztacie na tyłach sklepu, a oni tworzyli sprzęty na zamówienie: szafy, sofy, łóżka, tego typu meble. Robili to dobrze, według projektów, które znali, i z drewna, które umieli obrabiać. Jednak prawdziwe zyski, a przy okazji największą przyjemność, czerpałem z nabywania na aukcjach wyposażenia domów, a następnie wybierania cennych przedmiotów i antyków. Mała szafka z drewna sandałowego wykonana w Koczin lub Triwandrum dawała o wiele więcej radości i pieniędzy niż cały warsztat nowych oleistych okropności z mahoniu czy bibelotów ze szkła, które i tak przynosiły niewielki zysk klientom i handlarzom kupującym ode mnie takie rzeczy. Jeśli konieczna była jakakolwiek renowacja, zajmowałem się tym osobiście – na początku głównie na podstawie domysłów, ale moi klienci znali się na tym jeszcze słabiej ode mnie, więc nikomu nie stała się krzywda.
Moi klienci? Jeśli chodzi o antyki i wykwintne towary, byli to europejscy turyści i miejscowa brytyjska ludność kolonialna. Stanowiliśmy punkt postojowy dla statków wycieczkowych Castle Line płynących z RPA do Europy i z powrotem. Istniały również inne linie, ale jednostki Castle zawijały regularnie dwa razy w tygodniu, jedna płynęła w górę, druga w dół. Turyści schodzili na ląd, a potem trafiali pod opiekę akredytowanych przewodników, którzy (w zamian za prowizję) przyprowadzali wielu spośród nich do mojego sklepu. Byli to moi najlepsi i najmilej widziani klienci, choć na niewielką skalę prowadziłem również handel z urzędnikami kolonialnymi i jednym czy dwoma przedstawicielami konsulatów innych państw kolonialnych, a dokładniej Francji i Holandii. Pewnego razu brytyjski rezydent, sam Władca Fal, wysłał do mnie pełnomocnika, by obejrzał oprawione w srebro lustro z Malakki, wykonane w ubiegłym stuleciu. Niestety, cena przekraczała jego możliwości. Gdy wymieniłem kwotę, przysłany podwładny wykrzywił czerwone usta i przygładził jasne włosy z wyrazem niesmaku, jakbym żądał zbyt wiele, ale domyśliłem się, że to po prostu dla niego za drogo. Pomaszerował trochę po sklepie, nadymając rozognione policzki, i powtarzał do siebie pod nosem „skandal, skandal” – wyraźnie się spodziewał, że oddam admirałowi prawo do określenia ceny, ja jednak uśmiechałem się uprzejmie i przestałem go słuchać. Każdy, kto znał się na wyrobach z Malakki, wiedział, że są tyle warte.
To nie tak, że moi rodacy nie potrafili dostrzec uroku tych rzeczy. Najpiękniejsze ustawiłem w sklepie jako eksponaty, a ludzie przychodzili je oglądać i podziwiać. Ale nie chcieli, nie mogli płacić tyle, ile za nie żądałem. Nie mieli takiej obsesji na ich punkcie, jaką odczuwali europejscy klienci – potrzeby nabywania pięknych rzeczy z całego świata, tak by móc zabrać je do domu i posiadać na własność, na dowód swojej kultury i otwartości umysłu, jako trofea światowości i podboju niezliczonych, spieczonych sawann. W innych czasach podwładnego brytyjskiego rezydenta nie odstraszyłaby cena zdobionego srebrnymi ćwiekami zwierciadła z Malakki, zwłaszcza po tym, jak mu powiedziałem, że na świecie pozostało ich tylko kilka. Wziąłby to lustro bez targów albo w ogóle bez zapłaty, w ramach przywileju zdobywcy, jako odzwierciedlenie naszej relatywnej wartości w ogólnym planie spraw. Coś takiego zrobił Kevin Edelman z moją szkatułką z ud-al-qamari. Nie żebym nie rozumiał takiego pragnienia.
Rozpoznałem Husajna, gdy tylko wszedł do sklepu – wysoki mężczyzna o aparycji światowca, którego nie sposób z nikim pomylić. Kiedy tylko się zjawił, głowę wypełniły mi słowa: Persja, Bahrajn, Basra, Harun ar-Raszid, Sindbad i wiele innych. Nie znałem go, ale widywałem na ulicach i w meczecie. Wiedziałem nawet, jak się nazywa, ponieważ ludzie opowiadali o kupcu, który rok wcześniej zatrzymał się u Radżaba Szaabana Mahmuda, urzędnika Departamentu Robót Publicznych, człowieka, z którym w przeszłości łączyły mnie pewne delikatne sprawy. W 1960 roku już u niego nie mieszkał, bo, jak głosiły plotki, doszło do jakiegoś skandalu, ale wynajął kwaterę w okolicy i zasłynął z hojnego serca. Kiedy usłyszałem o tej hojności, od razu wiedziałem, że zwykli naciągacze już się do niego zgłosili po jałmużnę, te bezwstydne marudy, którym nasz obyczaj pozwala zarabiać na życie słabością i upodleniem. Husajn odezwał się do mnie po arabsku: pozdrowił mnie uprzejmie, zapytał o zdrowie i życzył powodzenia w interesach, być może z nieco przesadną kurtuazją. Przeprosiłem za swój arabski, w najlepszym razie łamany, i odpowiedziałem mu w suahili. Uśmiechnął się smutno i odrzekł: A suahil. Ninaweza kidogo kidogo tu. Umiem mało, tylko mało. Następnie, o dziwo, zwrócił się do mnie po angielsku. Zaskoczyło mnie to, ponieważ kupcy i marynarze, którzy przybywali podczas musim, stanowili nieokrzesaną i gruboskórną hałastrę, choć trzeba przyznać, że odznaczali się swoistym poczuciem honoru. Husajn, rzecz jasna, nie wyglądał na takiego ani się tak nie zachowywał, niemniej angielszczyzna oznaczała szkołę, a ludzie, którzy chodzili do szkoły, nie zostawali marynarzami i musimowymi kupcami, nie pływali ciasnymi, obskurnymi dau w towarzystwie krzykliwej, plugawej hołoty.
Usiadł na krześle, które mu wskazałem, pogładził kruczoczarne wąsy i uśmiechnął się, czekając, aż poproszę, by powiedział, co go do mnie sprowadza. Stwierdził, że dużo słyszał o moim sklepie i o tym, że mam tu wiele pięknych przedmiotów. Szukał prezentu dla przyjaciela, czegoś delikatnego i efektownego.
– Dla rodziny przyjaciela – powiedział.
Na tej podstawie wywnioskowałem, że potrzebuje upominku dla kobiety, być może żony kolegi po fachu, a może nie. Oprowadziłem go po sklepie i najpierw zwrócił uwagę na smukłą hebanową szkatułkę, która gdy ją nabyłem, nasunęła mi myśl, że mógłby się w niej znajdować sztylet zabójcy. Potem zatrzymał się nad okrągłą szafką z drewna tekowego, ozdobioną łukowatymi drzwiczkami i okręgami. Ale już wcześniej zauważyłem, jak jego wzrok błądzi w kierunku niskiego stolika na trzech delikatnie wygiętych nóżkach, wykonanego z hebanu tak wypolerowanego, że nawet z daleka lśnił niezwykłym blaskiem. Zanim tam dotarł, długo przyglądał się kompletowi zielonych pucharków na srebrnej tacy, przesuwał palcem po złoconych krawędziach i wzdychał.
– Piękne – mruknął. – Wykwintne. No i to – odezwał się, gdy dotarliśmy do hebanowego stolika, którego, jak już wiedziałem, tak bardzo pożądał.
– Ten drobiazg? – zapytałem.
Uśmiechnął się uprzejmie, gdy wymieniłem cenę, a potem skinął głową. Wróciliśmy na fotele i rozpoczęliśmy przyjemną i uprzejmą wymianę zdań w tej sprawie. Po pewnym czasie, gdy stało się jasne, że nie uda nam się osiągnąć w tej kwestii porozumienia, Husajn porzucił temat i zaczął rozmowę o czymś innym, czego teraz nie pamiętam. Tak właśnie nawiązała się między nami przyjaźń, podczas tej swobodnej dyskusji nad pięknym stolikiem i w miłej atmosferze drobnych uprzejmości, którymi się wymienialiśmy. Być może czerpaliśmy też przyjemność z mówienia do siebie po angielsku. Od tamtej pory Husajn codziennie zaglądał do sklepu, sprawdzał, czy „tej mój stolik”, jak go nazywał, wciąż tam stoi, po czym zasiadał do pogawędki. Czasami towarzyszył mi już ktoś, kto wpadł posiedzieć chwilę, przekazać i usłyszeć nowiny, załatwić jakiś interes, ot, rutyna życia towarzyskiego w małym miasteczku. Wtedy Husajn odchylał się do tyłu i próbował podążać za rozmową. W tych pogawędkach nie było nic nadzwyczajnego, ale on słuchał z uwagą i prosił mnie o wyjaśnienia, jeśli na zrozumieniu czegoś szczególnie mu zależało. Wynikało to z uprzejmości, a czasem z tego, że nie chciał przegapić jakiegoś smakowitego wątku plotki. Ale jeśli w sklepie nie było nikogo innego, odchylał się na krześle, wsuwał prawą kostkę pod lewe udo, zwijał tytoń w grubego skręta i opowiadał.
To był jego trzeci musim w Afryce. Wcześniej rodzina Husajna nie prowadziła tu żadnych interesów, handlowała głównie na wschodzie. Dziadek, Dżafar Musa, był kupcem owianym legendą. Przez większość życia mieszkał na Malajach i w Syjamie, gdzie jako chłopiec terminował u znajomego ojca, innego perskiego handlarza. Perscy i arabscy kupcy handlowali na Malajach od wieków, a kupcy z Hadramautu dotarli tam z przesłaniem islamu w VII wieku, za życia pokolenia, które było już na świecie, gdy Prorok doznał w Mekce objawienia. Przybywali tam również kupcy z Indii i Chin, a wszyscy ci ludzie trudnili się handlem i konkurowali ze sobą. Jednak nauka islamu rozprzestrzeniała się po Malajach, aż wreszcie powstały muzułmańskie państwa i imperium. Od XVI wieku Portugalczycy i Holendrzy podbijali te ziemie i przejmowali nad nimi władzę, jak to mieli w zwyczaju, ale dopiero w latach pięćdziesiątych XIX wieku, gdy do Malajów wkroczyli Brytyjczycy, potęga muzułmańskich państw malajskich ostatecznie legła w gruzach. Wszystko to zaważyło na losach Husajna.
Od samego początku pobytu na Malajach starania dziadka Husajna, Dżafara Musy, przynosiły obfite plony, a on sam zbił fortunę już jako młody człowiek. W czasach świetności prowadził wszelkiego rodzaju interesy i zarządzał kilkoma statkami na morzach azjatyckich. Ten wielki dobrobyt przypadł na okres, gdy Europejczycy, a zwłaszcza Brytyjczycy, umacniali swoją dominację na świecie. W latach osiemdziesiątych XIX wieku wypierali wszystkich rywali z handlu dalekowschodniego w imię wyższej cywilizacji. Chcieli opium, kauczuku, cyny, drewna, przypraw i chcieli, by nikt im w tym nie przeszkadzał, ani miejscowi, ani muzułmanie, ani wyznawcy tysiąca demonów, a już w szczególności kupcy z ziem znajdujących się poza zasięgiem ich władzy. Istniały wszelkie powody, by przypuszczać, że dopną swego, tak samo jak wszędzie indziej do tej pory. Zatem Dżafar, chcąc nieco odwlec ten moment, zatrudnił Europejczyków jako kapitanów swoich statków i urzędników w swoim biurze. Jakimś wybiegiem udało mu się stworzyć pozory, że to jego europejscy podwładni nim rządzą, a on sam daje się zwodzić zaradnemu personelowi, bez którego interes by upadł. Na pierwszy rzut oka była to europejska firma, w rzeczywistości jednak Dżafar Musa przesiadywał w swojej starej drewutni na tyłach biura, dziękował Bogu za liczne błogosławieństwa i planował nowe przedsięwzięcia. Jego statki docierały na południe aż do Sulawesi, na wschód aż do kraju Kimari, Khmerów, i na zachód aż do Bahrajnu. Po cichu patrzył, jak buńczuczne europejskie firmy bankrutują, a szykowni kapitanowie i załogi ich statków staczają się i zmieniają w samobójców i nabrzeżnych włóczęgów. Naturalnie nie wszystkie przedsiębiorstwa upadały, niemniej całkiem sporo zniknęło z rynku, a po pewnym czasie nie sposób było nie zauważyć, że Dżafar Musa staje się jednym z najbogatszych kupców na Malajach, i to pomimo parowców, karabinów powtarzalnych i malajskich sułtanów gotowych do kapitulacji wobec nowego porządku świata.
Znajdował się wówczas w wielkim niebezpieczeństwie, z czego doskonale zdawał sobie sprawę. Brytyjczycy wtrącali się wszędzie, gdzie tylko mogli, z zapałem wdzierali się do uporządkowanej ruiny rodzimego rządu, zadawali dociekliwe pytania, pisali raporty, robili porządki, mianowali konsulów i rezydentów, wprowadzali regulacje celne, tworzyli system, przejmując władzę nad wszystkim, co wyglądało, jakby mogło przynieść choćby najmniejszy zysk. A oto zjawia się ten bogaty perski kupiec, ten Arab, jak uparcie opisywali go Brytyjczycy, którego plotki i domysły wykreowały na znacznie bogatszego niż w rzeczywistości i którego ludzka zawiść przeobraziła w legendarnego i bezlitosnego intryganta, despotę, handlarza niewolników, właściciela haremu, gwałciciela małych chłopców, przebiegle zawiadującego handlem, który powinien trafić w godniejsze ręce. Mówiło się o dochodzeniu w sprawie stosowanych przez niego praktyk handlowych, a nawet o ewentualnym oskarżeniu go o porwanie i morderstwo. Co prawda nikt nie wspominał o tym w obecności Dżafara Musy, ten jednak wiedział, że to tylko czcze gadanie Europejczyków, i rozumiał, jak bardzo zależy im na tym, by okazało się to prawdą. Widział w oczach Europejczyków, którzy dla niego pracowali, coś, co kazało mu podejrzewać, że teraz trudniej niż dawniej przychodziło im powstrzymanie się od szyderstw pod jego adresem, chociaż zachowywali się nadal służalczo i poprawnie.
Dżafar Musa miał troje dzieci, syna i dwie córki, które urodziła na Malajach jego zmarła umiłowana małżonka, Mariam Kufah, niech Bóg zmiłuje się nad jej duszą. Córki, Zajnab i Aziza, w czasie tych wydarzeń były już szczęśliwie zamężne i mieszkały w Bombaju i Szirazie z mężami, wywodzącymi się z rodów, które z Dżafarem łączyło odległe pokrewieństwo. Tak to właśnie wyglądało od dziesięcioleci, a może nawet stuleci. Niezależnie od tego, jak daleko podróżowali kupcy, wciąż odbierali wieści i je wysyłali, a gdy przychodził czas na to, by ich dzieci zawarły małżeństwo, zawsze mogli liczyć na honorową propozycję. Tak było z córkami Dżafara, a w naszych czasach już tak nie jest. Intuicja podpowiadała Dżafarowi Musie, by ostrożnie i po cichu wycofać się z Malajów, zanim chciwość Brytyjczyków przerodzi się w coś, czemu nie sposób będzie stawić czoła. Uznał, że w imieniu córek otworzy firmy w Bombaju i Szirazie, zięciom powierzy zarządzanie, a potem poczeka na rozwój wypadków i moment, w którym wraz z synem będzie mógł wyjechać z Malajów z majątkiem w możliwie nienaruszonym stanie.
Jego syn, Reza, był odmiennego zdania. Latami martwił go fortel ojca, który polegał na tym, by stworzyć pozory, jakoby Europejczycy zawiadywali jego biznesem, oraz pełne poczucia wyższości lekceważenie, z jakim jego zdaniem ci podwładni traktowali zarówno Dżafara, jak i jego samego. „Jeśli teraz chcą wojny, dajmy im wojnę” – powiedział ojcu. Należy pozbyć się tych aroganckich psów i zatrudnić Malajów, Hindusów i Arabów, a następnie prowadzić handel metodami tak bezwzględnymi, jak to tylko możliwe. Dżafara Musę, który przez całe dorosłe życie parał się kupiectwem, gniew syna zasmucił i zatrwożył. Nie mówimy tu o wioskowych sułtanach, ale o władcach świata. Tłumaczył to Rezie, rozmawiał z nim o twardych realiach ich położenia, a w końcu na niego naciskał. Syn posłusznie ustąpił, ale nie dał się przekonać, wciąż kipiało w nim poczucie niesprawiedliwości.
W 1899 roku Dżafar Musa doznał udaru mózgu. Stał na szerokim tarasie na piętrze swego domu, zamierzał właśnie wyruszyć na popołudniowy spacer po pięknym ogrodzie, kiedy poczuł, jakby ktoś wymierzył mu potężny cios w przeponę. Rozsadziło mu to serce. Ogrodnik, Abdulrazak, który zawsze podlewał grządki późnym popołudniem i który za każdym razem czekał, aż pan domu przyjdzie go pochwalić i poinstruować, i który uważał te rozmowy za punkt kulminacyjny całego dnia pracy, zrywał właśnie jaśmin dla swojej żony, zerkając co jakiś czas na taras od strony sypialni kupca. Zobaczył więc, jak Dżafar Musa kuli się, a potem upada na bok, i przez chwilę stał osłupiały na widok końca świata. Pobiegł na górę z krzykiem wzywającym pomocy, potykając się po drodze i ocierając golenie, zostawiając błotniste ślady na wypolerowanych tekowych stopniach. Ściskał kupca w ramionach, kołysał go jak dziecko i krzyczał, by ktoś przyszedł i im pomógł. Nikt nie przychodził. Nikt nie mógł przyjść o tej porze dnia i po tej stronie domu. To był taras ogrodowy kupca, gdzie w dawnych czasach przesiadywał ze swoją ukochaną Mariam Kufah do wczesnych godzin wieczornych, rozmawiał z nią lub słuchał, jak deklamuje wiersze, i gdzie czasami ich córki, gdy mieszkały tu przed śmiercią matki, przyłączały się do nich i wspólnie śpiewały, śmiały się i gawędziły. Kiedy Reza był młodszy, też z nimi przesiadywał. Nawet po ich wyprowadzce nikt nie przychodził do tej części domu, nikt poza ogrodnikiem, nie o tej porze dnia. Tak oto Dżafar Musa, legendarny arabski bezwzględny handlarz, zmarł w ramionach swojego ogrodnika, Abdulrazaka, który miał twarz pokrytą łzami, smarkami i krwią z rozerwanych z żalu ścięgien.