Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielowarstwowa, nieoczywista i piękna opowieść o Afryce, jakiej nie znamy, autorstwa laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
Yusuf ma dwanaście lat i granice jego świata wyznaczają dom rodzinny oraz hotel, który prowadzi jego ojciec. Do czasu, kiedy z kolejną wizytą przybywa wuj Aziz – wędrowny kupiec i właściciel sklepu. Chłopiec wraz z wujem wyrusza w podróż, która, choć z przerwami, będzie trwała przez wiele lat. Yusuf jeszcze o tym nie wie. Nie ma też pojęcia, że został sprzedany za długi i jego beztroskie dzieciństwo właśnie się skończyło. Ta podróż to nie tylko droga przez nieznany ląd, ale też wyprawa w głąb siebie, która staje się uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu i poszukiwaniu tożsamości.
W prozie Abdulrazaka Gurnaha jest coś niezwykle naturalnego i szlachetnego, coś, co sięga fundamentalnych ambicji literatury, aby opowiedzieć ludzkie życie w możliwie najuczciwszy sposób oraz podzielić się tą opowieścią z innymi. Jego książki budują wspólnotę opartą na głębokim współczuciu i współuczestnictwie w tym, co nazywamy ludzkim losem, bez względu na miejsce zamieszkania, kulturę czy język.
Olga Tokarczuk
Raj staje w jednej linii ze Zniewolonym umysłem Miłosza czy Czarodziejską Górą Manna, ostrzegając przed złem tkwiącym w człowieku. Fascynująca opowieść.
Wojciech Szot
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
dla Salmy Abdalli Basalamy
Od tłumacza
Podobnie jak w Powróconych, czyli powieści Abdulrazaka Gurnaha, która jako pierwsza ukazała się po polsku, w przekładzie Raju utrzymano zasadę, by słów obcych wobec języka tekstu nie wyróżniać kursywą ani cudzysłowem, lecz traktować je jako elementy złożonej tkanki językowej terytoriów obecnej Tanzanii. Tak jak w pierwowzorze, tekstu nie opatrzono ani przypisami na temat fragmentów obcojęzycznych, ani słowniczkiem; kontekst został przez autora tak skonstruowany, by niemal zawsze sens dało się z niego wywnioskować. Z niewieloma wyjątkami słowa, frazy i zdania z języka suahili zapisano zgodnie z oficjalną ortografią, w dużej mierze naśladującą system anglosaski: „y” wymawia się zatem jak polskie j (np. „haya” – haja), „w” jak ł (np. „bwana” – błana), „j” jak dź (np. „kijana” – kidźana, „tajiri” – tadźiri), „sh” jak sz (np. „washenzi” – łaszenzi), „v” jak w (np. „vibarua” – wibarua). To samo tyczy się zapisu i wymowy imion, na przykład Yusuf (Jusuf), Mwene (Młene), Ajuza (Adźuza). Elementy arabskie i hinduskie zapisane są w uproszczonej transkrypcji polskiej, na przykład pojawiające się wielokrotnie arabskie słowo „sajjid”, które oznacza „pana” czy „władcę”, wymawia się tak, jak sugeruje pisownia; gdy mowa o imienniku głównego bohatera, proroku Jusufie, zastosowano zapis właściwy dla odwzorowania języka arabskiego w polszczyźnie.
Ogród za murem
1
Najpierw chłopak. Na imię miał Yusuf, a dom opuścił nagle, mając dwanaście lat. Pamiętał, że była pora suszy, gdy jeden dzień nie różni się niczym od drugiego. Kwiaty, których nikt się nie spodziewał, kwitły i zaraz więdły. Przedziwne owady smyrgały spomiędzy kamieni tylko po to, by wić się w agonii pod palącym słońcem. W rozgrzanym powietrzu drżały dalekie drzewa, czuło się, jak dygocą domy, złaknione tchu. Każde stąpnięcie wzbijało tuman pyłu, a godziny dnia gniótł twardy, kanciasty bezruch. Chwile o takiej klarowności zdarzały się pod koniec suszy.
To wtedy na peronie widział dwoje Europejczyków, pierwszych w życiu. Nie bał się, w każdym razie z początku. Często przychodził patrzyć na pociągi wtaczające się z hałaśliwym wdziękiem na stację, a później czekał, aż znów powloką w dal swe cielska, pod nadzorem hinduskiego dróżnika, który łypiąc gniewnie, machał chorągiewkami i dął w gwizdek. Na taki pociąg czekał Yusuf często całymi godzinami. Teraz czekało również tych dwoje Europejczyków, pod płóciennym daszkiem, a półtora metra od nich czekał starannie poukładany stos bagaży i zapewne cennych towarów. Mężczyzna był rosły, na tyle wysoki, że musiał pochylać głowę, by nie dotykała płótna chroniącego ich przed słońcem. Kobieta stała głębiej w cieniu, a jej błyszczącą od potu twarz po części skrywały dwa kapelusze. Białą bluzkę z falbankami miała zapiętą pod szyją i na nadgarstkach, rąbek długiej spódnicy muskał buty. Kobieta również była wysoka, postawna, ale w inny sposób. Miała w sobie coś niezbornego, jakby podatność na inny kształt, tymczasem on cały zdawał się wyciosany z jednej kłody. Każde patrzyło w inną stronę, jak gdyby się nie znali. Yusuf przyglądał się, jak kobieta dotyka chusteczką warg, od niechcenia ścierając płatki suchej, złuszczonej skóry. Mężczyzna miał twarz usianą cętkami czerwieni, a gdy wodził niespiesznie wzrokiem po ciasnej stacyjce, po zamkniętych budach drewnianych magazynów i ogromnej żółtej fladze ze spoglądającym srogo czarnym ptaszyskiem, Yusuf mógł dobrze mu się przyjrzeć. Ale wtedy mężczyzna zmienił pozycję i dostrzegł, że Yusuf go obserwuje. Zrazu odwrócił wzrok, lecz po chwili odwzajemnił spojrzenie Yusufa – patrzył długo, przeciągle. Yusuf nie potrafił oderwać od niego oczu. Naraz tamten obnażył zęby w odruchowym warknięciu, dziwnie podkurczając palce. Yusuf usłuchał ostrzeżenia i uciekł, mamrocząc słowa, które nauczono go wymawiać, gdy całkiem znienacka potrzebuje się Bożej pomocy.
Tego samego roku, kiedy opuścił dom, w słupkach tylnej werandy zalęgły się korniki. Ojciec przy każdej okazji wymierzał słupkom wściekłe klapsy, dając do zrozumienia, że wie, co jest grane. Korniki zostawiały w deskach ślady podobne do rozkopanej przez zwierzęta ziemi w korycie wyschłego strumyka. Gdy w słupki uderzał Yusuf, odgłos był łagodny, głuchy, a ze środka sypały się drobniutkie, ziarniste zarodniki zgnilizny. Jeśli męczył matkę o jedzenie, mówiła, żeby sobie nazbierał korników.
– Głodny jestem – biadolił i choć nikt go tej skargi nie nauczył, z roku na rok recytował ją coraz burkliwiej.
– Korników zjedz – radziła matka i wybuchała śmiechem na widok jego karykaturalnej odrazy i udręki. – W każdej chwili możesz się nimi napchać. No dalej, nie krępuj się.
Odpowiedzią było umęczone westchnienie, z którym akurat eksperymentował, by pokazać, co myśli o jej żałosnym żarcie. Czasem jedli kości, bo matka gotowała na nich cienką zupę mieniącą się tłusto po wierzchu, a w odmętach majaczyły grudki czarnego, gąbczastego szpiku. W najgorszym razie mieli do jedzenia duszoną okrę, ale tej oślizgłej brei, choćby się skręcał z głodu, Yusuf nie był w stanie przełknąć.
W owej porze roku zjeżdżał też do nich w odwiedziny jego wuj Aziz. Wizyty były krótkie, a towarzyszył im zazwyczaj orszak podróżnych, tragarzy i muzyków. Wuj zatrzymywał się tu podczas swych wypraw z wybrzeża w kierunku gór, jezior i lasów, przez suche równiny i nagie, skaliste wzgórza interioru. Podróżował często przy akompaniamencie bębnów, tanburów i olbrzymich rogów siwa, a kiedy jego orszak wmaszerowywał do miasta, zwierzęta uciekały w popłochu, robiąc pod siebie, nie dało się też zapanować nad dzieciarnią. Od wuja Aziza biła dziwna, obca woń, mieszanina zwierzęcej skóry i pachnideł, z domieszką żywicy i przypraw, a pod tym wszystkim czaił się jeszcze inny, mniej uchwytny zapach, który Yusufowi kojarzył się z czymś groźnym. Wuj Aziz miał zwykle na sobie cienkie, luźne kanzu z eleganckiej bawełny i niewielką dzierganą czapkę zsuniętą na tył głowy. Ze swymi wytwornymi manierami i aurą niewzruszonej uprzejmości przypominał raczej kogoś, kto późnym popołudniem wybrał się na spacer, bądź też wiernego w drodze na wieczorne modły, niż kupca, który jeszcze niedawno przedzierał się przez cierniste krzewy, zważając, by nie wdepnąć w gniazdo węży plujących jadem. Nawet w tym całym ferworze przyjazdu, gdy zrzucano na ziemię pakunki, pośród jazgotu umęczonych tragarzy i pod czujnym okiem krwiożerczych kupców, wuj Aziz zdawał się uosobieniem spokoju i swobody. Tym razem zjawił się w pojedynkę.
Yusuf lubił jego wizyty. Ojciec twierdził, że to dla nich zaszczyt gościć tak bogatego i sławnego kupca – tajiri mkubwa – i choć zaszczytów nigdy zbyt wiele, było jeszcze coś. Za każdym razem, bez wyjątku, wuj Aziz dawał chłopcu monetę o wartości dziesięciu ann. Yusuf niczego nie musiał robić, jedynie zjawić się o odpowiedniej porze. Wuj Aziz rozglądał się za nim, uśmiechał się i wręczał mu monetę. Za każdym razem, gdy nadchodził ów moment, Yusuf czuł, że ma ochotę odwzajemnić uśmiech, powstrzymywał się jednak, zgadując, że byłoby to nie na miejscu. Nie mógł się nadziwić świetlistej skórze i tajemniczemu zapachowi wuja. Jeszcze kilka dni po odjeździe w powietrzu czuło się woń jego pachnideł.
Trzeciego dnia tegoroczna wizyta wuja wyraźnie miała się ku końcowi. W kuchni panował nadzwyczajny ruch, a unosząca się tam mieszanina aromatów mogła oznaczać tylko jedno – ucztę. Smażyły się słodkie przyprawy, sos kokosowy pyrkał na wolnym ogniu, bułeczki rosły na drożdżach, piekły się podpłomyki i suchary, gotowało się mięso. Yusuf przez cały dzień trzymał się w pobliżu domu, na wypadek gdyby matka potrzebowała pomocy w przygotowaniu dań albo chciała zasięgnąć jego opinii na temat któregoś z nich. Wiedział, że w takich kwestiach liczyła się z jego zdaniem. Zdarzało się też, że zapomniała zamieszać sos albo przegapiła moment, w którym gorący olej rozedrgał się już na tyle, że trzeba dodać warzywa. Nie było to takie proste, bo choć Yusuf chciał mieć oko na wszystko, co dzieje się w kuchni, wcale nie pragnął, by go matka przyłapała na tym, że się na swoim posterunku obija. Wówczas bez końca musiałby spełniać jej rozmaite polecenia, co już samo w sobie było okropne, a na domiar złego mógłby przegapić pożegnanie z wujem Azizem. Dziesięcioannówka trafiała do niego zawsze tuż przed odjazdem, bo to właśnie wtedy wuj Aziz podawał Yusufowi dłoń do pocałowania, a drugą gładził schylonego chłopca po głowie. Potem z wystudiowaną swobodą wsuwał mu do ręki monetę.
Ojciec kończył zazwyczaj pracę nieco po południu, toteż Yusuf zgadywał, że on i wuj Aziz wrócą do domu razem. Do zabicia było więc sporo czasu. Ojciec prowadził hotel. Było to najnowsze z całej serii przedsięwzięć, za pomocą których próbował zyskać majątek i renomę. W domu, gdy był akurat w nastroju, ojciec opowiadał im o innych sposobach zbicia fortuny, które niegdyś wydawały mu się niezawodne, teraz jednak brzmiały w jego ustach jak przezabawna niedorzeczność. Kiedy indziej Yusuf słuchał jego narzekań, jak to mu w życiu nie wyszło – a czego by się nie chwycił, obracało się w ruinę. Nazywana hotelem jadłodajnia, z czterema czysto zasłanymi łóżkami na piętrze, znajdowała się w miasteczku Kawa, dokąd sprowadzili się przed ponad czterema laty. Wcześniej mieszkali na południu, w rejonie rolniczym, w innym miasteczku, gdzie jego ojciec prowadził sklep. Yusuf pamiętał zielony pagórek i cienie majaczących w oddali szczytów, a na chodniku przed wystawą stołek i pewnego staruszka, który siadywał tam, srebrną nicią wyszywając czapki. Do Kawy przyjechali, bo zrobiła się koniunktura, gdy Niemcy zbudowali tu stację linii kolejowej, która miała ciągnąć się aż po góry w interiorze. Ale koniunktura prędko minęła, a pociągi zatrzymywały się już tylko po to, by zabrać drewno i wodę. Podczas poprzedniej wyprawy wuj Aziz przyjechał do Kawy koleją, a dalej na zachód udał się pieszo. Następnym razem, powiedział, zajedzie pociągiem tak daleko, jak się da, i dopiero stamtąd obierze drogę na północny zachód albo północny wschód. I tu, i tu wciąż można dobrze pohandlować, twierdził. Yusufowi zdarzało się słyszeć, jak jego ojciec mówi, że całe to miasto zmierza prosto do Piekła.
Pociąg w kierunku wybrzeża odjeżdżał pod wieczór i Yusuf spodziewał się, że wuj Aziz do niego wsiądzie. Coś w zachowaniu wuja podpowiadało mu, że ten zmierza już do domu. Tyle że z ludźmi nigdy nic nie wiadomo, więc mogło się jeszcze okazać, że wuj Aziz pojedzie pociągiem na północ, w góry – tym po południu. Ojciec oczekiwał, że codziennie po modlitwie zuhr Yusuf zjawi się w hotelu – by nauczyć się prowadzić interes i stać o własnych siłach, twierdził ojciec, a tak naprawdę po to, by zmienić dwóch młodzieńców, którzy pomagali w kuchni, sprzątali ją i serwowali klientom jedzenie. Kucharz hotelowy pił i klął, na czym świat stoi, miotając obelgi pod adresem wszystkich w zasięgu wzroku, z wyjątkiem Yusufa. W samym środku rynsztokowej tyrady potrafił zamilknąć i uśmiechnąć się szeroko, gdy tylko ujrzał chłopaka, ale on i tak przed nim drżał. Tego dnia nie poszedł do hotelu, nie odprawił też modlitwy zuhr i nie sądził, by o tej porze dnia, w tak potwornym upale, komukolwiek chciało się za nim uganiać. Przyczajał się więc w jakimś zacienionym kącie albo za kurnikami na podwórku, póki nie wygnał go stamtąd ten czy inny dławiący odór, wzbijany z popołudniowym pyłem. Po sąsiedzku stał ciemny skład drewna o spiczastym, strzechą krytym dachu. Chowając się tam pośród fioletowego półmroku, Yusuf nasłuchiwał ostrożnego przemykania polujących jaszczurek i czuwał, by nie ominęła go dziesięcioannówka.
Cisza i mrok składu drewna wcale mu nie doskwierały, przywykł do samotnych rozrywek. Ojciec nie lubił, gdy Yusuf bawił się z dala od domu. „Dookoła same dzikusy – mówił. – Washenzi, którzy nie wierzą w Boga, tylko w duchy i demony, co mieszkają w drzewach i głazach. Nic im nie sprawia takiej frajdy jak porywanie małych dzieci, żeby sobie z nimi poczynać, jak tylko zapragną. Albo jeszcze poleziesz gdzieś z takimi, którym jest wszystko jedno, z łajzami albo dzieciakami łajz, nikt cię nie przypilnuje i zeżrą cię dzikie psy. Trzymaj się blisko domu, gdzie jest bezpiecznie, żeby ktoś mógł mieć na ciebie oko”. Ojciec wolał, by Yusuf bawił się z dziećmi Hindusa, sklepikarza, który mieszkał w okolicy, tyle że hinduskie dzieci rzucały w niego piaskiem i szydziły z niego, kiedy chciał podejść. Golo, golo, skandowały, plując w jego kierunku. Czasem siedział z grupkami starszych chłopców, którzy wylegiwali się w cieniu drzew albo domów. Lubił przebywać z chłopakami, bo bez przerwy żartowali i zanosili się śmiechem. Były to dzieci robotników sezonowych, vibarua, co kładli torowiska dla Niemców na końcu linii kolejowej albo najmowali się jako tragarze dla podróżników i kupców. Płacono im tylko za wykonaną robotę, a czasem roboty po prostu nie było. Yusuf słyszał, jak chłopaki mówiły, że obiboków Niemcy wieszają. A jak ktoś za młody, żeby go powiesić, to mu obcinają jaja. Niemcy nie boją się niczego. Robią, co im się podoba, i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Jeden chłopak mówił, że jego ojciec widział raz Niemca, który wsadził rękę w sam środek rozbuchanego ognia i nawet się nie sparzył. Jak jakaś zjawa.
Ci vibarua, czyli ich rodzice, przybyli tu z najróżniejszych stron: z gór Usambara na północ od Kawy, znad bajecznych jezior na zachód od pogórza, z południowych sawann, gdzie trwała wojna, a często i z wybrzeża. Chłopcy naśmiewali się z rodziców, kpiąc z piosenek, które ci śpiewali przy pracy, i wymieniając się opowieściami o obrzydliwych, kwaśnych woniach, które przyciągali za sobą do domu. Zmyślali nazwy miejsc, z których rodzice mieli pochodzić, nazwy zabawne i przykre, którymi ubliżali sobie nawzajem w nieustannej drwinie. Czasem się bili: sporo było tarzania się po ziemi, kopania i bólu. Jeśli tylko się dało, starsi najmowali się jako służący i posłańcy, przede wszystkim jednak leniuchowali i grzebali w odpadkach, czekając, aż nabiorą dostatecznej siły, by wykonywać pracę mężczyzn. Yusuf siadywał z nimi, o ile mu pozwalali, przysłuchiwał się ich rozmowom i był ich chłopcem na posyłki.
By czas szybciej płynął, plotkowali i grali w karty. To od nich Yusuf po raz pierwszy usłyszał, że dzieci mieszkają w siusiaku. Kiedy facet chciał mieć dziecko, wkładał je babce do brzucha, gdzie miało więcej miejsca, żeby się rozrosnąć. Nie tylko Yusuf uznał, że to mało prawdopodobne, więc wyciągnięto siusiaki i mierzono je, rozgorzała debata. Wkrótce wszyscy zapomnieli o dzieciach, ciekawsze stały się same siusiaki. Starsi chłopcy z dumą prezentowali, co tam mają, i zmuszali młodszych, żeby obnażyli swoje maciupkie abdalle ku powszechnej wesołości.
Czasem grali w kipande. Yusuf nie dorósł jeszcze, żeby być przy kiju, ponieważ panowała tu ścisła hierarchia wieku i tężyzny, lecz kiedy tylko mu pozwalano, przyłączał się do gromadki łapaczy, którzy z szaleństwem w oczach ganiali po pylistych podwórkach lecący kawałek drewna. Któregoś razu ojciec przyuważył go na ulicy, jak z rozhisteryzowaną bandą dzieciaków biega za kipande. Zmierzył go surowym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem, trzepnął go w twarz i kazał zmiatać do domu.
Więc Yusuf zmajstrował sobie własne kipande, a reguły dostosował tak, żeby móc grać w pojedynkę. Wcielał się zatem również we wszystkich pozostałych graczy, co miało tę zaletę, że mógł być przy kiju tyle, ile mu się podobało. Śmigał wte i wewte po drodze przed domem, krzycząc w podekscytowaniu i starając się złapać kipande, które dopiero co sam wybił w powietrze najwyżej, jak potrafił, by zdążyć ustawić się tam, gdzie drewienko spadnie.
2
Zatem w dniu odjazdu wuja Aziza Yusuf bez żadnych skrupułów przetracił kilka godzin na wyglądanie dziesięcioannówki. Ojciec i wuj Aziz wrócili do domu razem o pierwszej po południu. W rozlanym świetle Yusuf widział ich migotliwe sylwetki, gdy zbliżali się z wolna kamienną ścieżką. Szli, nie odzywając się do siebie, ze spuszczonymi głowami, kuląc ramiona w uciążliwym upale. Obiad dla nich już rozłożono na najlepszym dywanie w pokoju gościnnym. W przygotowania włączył się w końcu nawet Yusuf, przesuwając odrobinę niektóre naczynia, by się jak najlepiej prezentowały, czym zasłużył sobie na szeroki, wdzięczny uśmiech umęczonej matki. Skoro już się tu znalazł, skorzystał z okazji, by zrobić rekonesans. Dwa rodzaje curry, z kurczaka i z mielonej baraniny. Najlepszy peszawarski ryż połyskujący od ghi, z którego tu i ówdzie wystawały sułtanki i migdały. Stosik pachnących, pulchnych pączków, maandazi i mahamri, w przykrytym serwetką koszyku. Szpinak w sosie kokosowym. Talerz fasolki. Suszone paski z ryby upieczonej w żarze z węgli, na których ugotowało się wszystko inne. Yusuf niemal rozpłakał się z łaknienia, widząc tę obfitość, tak odmienną od skąpych posiłków, które wówczas jadali. Matka zmarszczyła brew na te jego popisy, ale minę miał tak tragiczną, że w końcu musiała parsknąć śmiechem.
Yusuf odczekał, aż mężczyźni zasiądą do posiłku, i wtedy udał się do nich z mosiężnym dzbanem, misą i przewieszoną przez lewe ramię czystą lnianą ściereczką. Powoli lał wodę, by wuj Aziz i następnie ojciec mogli obmyć dłonie. Yusuf lubił takich gości jak wuj Aziz, nawet bardzo. O tym właśnie rozmyślał, siedząc w kucki za drzwiami pokoju gościnnego, na wypadek gdyby miał się okazać potrzebny. Z chęcią zostałby z nimi i przyglądał się uczcie, lecz zirytowany ojciec zgromił go wzrokiem i wygnał na korytarz. Gdy wuj Aziz był w pobliżu, zawsze coś się działo. Wuj wszystkie posiłki jadał u nich, spał jednak w hotelu, toteż często zostawały różne atrakcyjne resztki – chyba że najpierw zoczyła je matka, wtedy lądowały na stole którejś z sąsiadek albo w brzuchu jednego z obszarpanych żebraków, którzy zjawiali się czasem u progu, mamrocząc i jękliwie wychwalając Boga. Matka mówiła, że lepiej jest oddać jedzenie sąsiadom i potrzebującym, niż folgować obżarstwu. Yusuf zupełnie nie rozumiał tej logiki, lecz matka przekonywała go, że cnota sama w sobie jest nagrodą. Z jej ostrego tonu wnioskował, że jeszcze słowo i będzie musiał wysłuchać kolejnego kazania, a tego miał już pod dostatkiem u nauczyciela w szkółce koranicznej.
Za to jednemu żebrakowi Yusuf nie żałował resztek własnego jedzenia. Żebrak miał na imię Mohammed i był to drobny, zasuszony staruszek o piskliwym głosie, cuchnący zepsutym mięsem. Któregoś popołudnia Yusuf zastał go pod boczną ścianą domu, jedzącego garściami czerwony piach, który wydłubywał z pęknięć w murze. Koszulę miał usmarowaną i całą w plamach, a do tego najbardziej złachmanione krótkie spodnie, jakie Yusuf kiedykolwiek widział. Obrzeże czapki było ciemnobrązowe od potu i brudu. Yusuf przypatrywał się temu człowiekowi dobrych kilka minut, próbując sobie przypomnieć, czy spotkał w życiu większego brudasa, a potem poszedł po miskę manioku, którego trochę zostało. Po paru kęsach, gęsto przetykanych wdzięcznymi pojękiwaniami, Mohammed przedstawił mu swój tragiczny los. Wszystko przez zioło! Kiedyś żył całkiem nieźle, powiedział, miał nawadniane poletko, niewielką trzodę i kochającą matkę. Za dnia harował na swej cudnej roli, ile mu starczało sił, a wieczorami siadywał z matką, która podśpiewywała pobożnie i snuła opowieści o wielkim świecie.
Potem jednak owładnęło nim zło, i to z taką mocą, że Mohammed porzucił matkę i poletko, by uganiać się za ziołem, a teraz włóczył się po świecie, zbierając kopniaki i zapychając żołądek piachem. Podczas swych wędrówek nigdzie nie jadł czegoś równie pysznego jak to, co zwykła przyrządzać matka – zaś ta porcja manioku, rzekłby, jest jeszcze lepsza! Opowiadał Yusufowi o swych podróżach, gdy tak siedzieli oparci o boczną ścianę domu, i jego cieniutki głos aż drżał z podniecenia, a pobrużdżona młoda twarz marszczyła się w uśmiechach, odsłaniając czasem rząd połamanych zębów.
– Ucz się na mych straszliwych błędach, mały przyjacielu. Unikaj zioła, zaklinam cię!
Choć wizyty Mohammeda nigdy nie trwały długo, Yusuf zawsze cieszył się na jego widok i na opowieści o najnowszych przygodach żebraka. Przede wszystkim jednak uwielbiał słuchać o nawadnianym poletku na południe od Witu i o życiu, które ów człowiek wiódł w swych szczęśliwych latach. W drugiej kolejności lubił opowieści o tym, jak Mohammeda po raz pierwszy zabrali do domu wariatów w Mombasie.
– Wallahi, całą prawdę ci mówię, młodzieńcze. Wzięli mnie za szaleńca! Dasz wiarę?
Nasypali mu do gęby soli i tłukli go po twarzy, gdy próbował wypluć. Spokój miał tylko, jeśli siedział cicho, pozwalając, by kryształki soli rozpuszczały mu się w ustach i paliły wnętrzności. Opowiadając o tych męczarniach, Mohammed aż się wzdrygał, choć właściwie był rozbawiony. Znał też inne historie, choć te się Yusufowi nie podobały: o ślepym psie zatłuczonym kamieniami na śmierć i o dzieciach, które pozostawiano na pastwę okrutników. Wspominał też młodą kobietę, którą znał dawno temu w Witu. Matka chciała dla niego ożenku, powiedział i uśmiechnął się głupawo.
Z początku Yusuf myślał, żeby gdzieś Mohammeda ukryć, żeby go mama nie przegoniła, lecz ten tak się płaszczył i jęczał z wdzięczności, gdy tylko się zjawiała, że stał się jednym z jej ulubionych żebraków.
– Czcij matkę swoją, zaklinam cię! – skomlał tak, by na pewno usłyszała. – Ucz się na mych straszliwych błędach!
Nie jest to rzecz niesłychana w przypadku mędrców, proroków, a nawet sułtanów, powiedziała później Yusufowi matka, przebierać się za żebraka, by potem wmieszać się w tłum zwykłych, nieszczęsnych ludzi. Najlepiej zawsze traktować ich z szacunkiem. Gdy tylko w pobliżu zjawiał się ojciec Yusufa, Mohammed prędko się oddalał, pojękując uniżenie.
Któregoś razu Yusuf ukradł z kieszeni ojcowskiej kurtki monetę. Nie wiedział czemu. Kiedy ojciec mył się po powrocie z pracy, Yusuf zanurzył dłoń w smrodliwą kurtkę wiszącą na gwoździu w pokoju rodziców i wyłowił monetę. Niczego podobnego nie planował. Gdy jej się później przyjrzał, okazało się, że to srebrna rupia, więc bał się ją wydać. Był zdziwiony, że nikt go nie przyłapał, i korciło go, żeby po prostu wrzucić monetę z powrotem do kieszeni. Kilka razy rozmyślał, czy nie dać jej Mohammedowi, obawiał się jednak, co żebrak mógłby powiedzieć i o co go oskarżyć. Srebrna rupia: takiej fortuny Yusuf jeszcze nigdy nie miał w ręku. Zakopał ją więc w szparze u podstawy ściany i czasem odgrzebywał patykiem, by popatrzeć na sam brzeżek.
3
Wuj Aziz spędził popołudnie, drzemiąc w pokoju gościnnym. Yusufa irytowały takie opóźnienia. Ojciec również poszedł do siebie, jak codziennie po posiłku. Yusuf nie mógł pojąć, że ludzie mogą chcieć spać po południu, jak gdyby był to nakaz, który należy wypełnić. I jeszcze nazywali to odpoczywaniem! Czasem robiła tak nawet matka – po prostu znikali w swoich pokojach za kotarą. Gdy któregoś razu sam tego spróbował, dopadła go taka nuda, że się przeląkł, czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie się podnieść. Za drugim razem zdawało mu się, że właśnie tak musi wyglądać śmierć: leży się w łóżku, przytomnie, nie mogąc się ruszyć, jakby za karę.
Podczas gdy wuj Aziz spał, zadaniem Yusufa było posprzątać w kuchni i na podwórzu. Nie mógł się z tego wyplątać, o ile chciał mieć cokolwiek do powiedzenia w sprawie podziału resztek. O dziwo, matka zostawiła go z tym samego i poszła porozmawiać z ojcem. Zazwyczaj bacznie go pilnowała, oddzielając prawdziwe odpadki od tego, co nada się jeszcze do kolejnego posiłku. Spałaszował więc, ile się dało w granicach przyzwoitości, zostawił sobie to, co można było zostawić, a resztę sprzątnął, wyszorował i umył garnki, zamiótł podwórze, a potem poszedł posiedzieć w cieniu za tylnymi drzwiami i stamtąd śledzić rozwój sytuacji, wzdychając głośno nad brzemieniem, jakie przyszło mu dźwigać.
Gdy matka spytała, co robi, oświadczył, że odpoczywa. Nie chciał, by zabrzmiało szumnie, lecz tak właśnie zabrzmiało, a matka się uśmiechnęła. Naraz schyliła się, wzięła go w ramiona i mocno uścisnęła, a on wierzgał zaciekle z nogami w powietrzu. Nie znosił, gdy traktowano go jak malucha, dobrze o tym wiedziała. Godność mógł mu zapewnić jedynie kontakt stóp z nagą ziemią podwórza, Yusuf szamotał się więc w ledwie hamowanej furii. Był mały jak na swój wiek i dlatego ciągle to robiła – podnosiła go z ziemi, szczypała w policzki, przytulała i całowała, zostawiając mu ślinę na skórze – a potem śmiała się z niego jak z dzieciaka. A on miał dwanaście lat. Ku jego zaskoczeniu tym razem nie wypuściła go z objęć. Zwykle wystarczało, że zaczął wierzgać jak furiat, a nim udało mu się czmychnąć, dostawał jeszcze klapsa w pupę. Teraz jednak trzymała go mocno, przyciskając do swych spadzistych miękkości, bez słów i bez śmiechu. Materiał sukienki na jej plecach był mokry od potu, ciało przeszło odorem dymu i wyczerpania. Po chwili przestał się miotać i pozwolił matce, by go przytuliła.
Wtedy właśnie po raz pierwszy dopadły go złe przeczucia. Zobaczył łzy w jej oczach i ze strachu serce podeszło mu do gardła. Jeszcze nigdy nie widział u niej czegoś takiego. Owszem, gdy któraś z sąsiadek była w żałobie, matka zawodziła, jak gdyby świat miał się rozpaść na kawałki, słyszał też, jak z twarzą mokrą od łez prosi Wszechmogącego o łaskę dla żywych. Pierwszy raz jednak widział, by łzy kapały w ciszy, tak jak teraz. Pomyślał, że musiało dojść do jakiejś sprzeczki między nią a ojcem, na pewno zraniły ją jego szorstkie słowa. Być może jedzenie nie było godne wuja Aziza.
– Ma... – zaczął błagalnie, ale go uciszyła.
Czyżby ojciec znów opowiadał, jaką to wspaniałą rodzinę miał przed nimi? Mówił już przy Yusufie takie rzeczy, gdy poniosła go złość. Raz jej nawet wypomniał, że jest córką pasterza z głębokiej Taity, który mieszka w zadymionym górskim szałasie, łazi w cuchnącej koźlej skórze i uważa, że pięć kóz i dwa worki fasoli to dobra cena za kobietę. „A jak coś ci się stanie, sprzedadzą mi następną ze swojej zagrody. Takich jak ty mają tam na pęczki”, powiedział. I niech nie zadziera nosa tylko dlatego, że wychowała się na wybrzeżu wśród cywilizowanych ludzi. Yusuf był przerażony, kiedy się tak awanturowali. Raniły go ich słowa i wtedy przypominał sobie, co chłopaki mówiły o przemocy i porzuceniu.
To matka opowiedziała Yusufowi o pierwszej żonie ojca, snując tę historię z uśmiechem, w tonie zarezerwowanym dla baśni. Owa Arabka ze starego kilwańskiego rodu, mówiła, choć może nie była księżniczką, mogła się poszczycić szlachetnym pochodzeniem. Ojciec Yusufa ożenił się z nią wbrew woli jej dumnych rodziców, którzy uważali, że nie jest dość szacownym kandydatem. Bo choć nosił szlachetne nazwisko, każdy, kto miał oczy, dojrzałby natychmiast, że jego matka musiała być dzikuską, jemu samemu zaś nie był pisany dobrobyt. I choć krew matki nie mogła zbrukać nazwiska, to w świecie, w którym żyli, istniały pewne praktyczne wymogi. Mieli większe aspiracje względem córki, nie chcieli pozwolić, by została matką biednych dzieci o rysach dzikusów. Usłyszał więc od nich: „Bogu dziękujemy, miły panie, za pańską życzliwą atencję, lecz nasza córka zbyt jeszcze jest młoda, by myśleć o zamążpójściu. W mieście jest dostatek córek godniejszych uwagi niż nasza”.
Lecz ojciec Yusufa zoczył już tę młodą kobietę i nie umiał jej zapomnieć. Zapałał do niej miłością! Przez to gorące uczucie stał się lekkomyślny, zuchwały i szukał wszelkiej sposobności, by się do niej dostać. Na Kilwie nikt go nie znał, bawił tu w imieniu swego pracodawcy i miał tylko dostarczyć partię glinianych dzbanów, lecz zaprzyjaźnił się z kapitanem żaglówki. Ów nahodha z radością podsycał w nim namiętność do upatrzonej młodej kobiety i pomagał mu w fortelach. Napsuje to nieco krwi tej ich zadufanej rodzince, rzekł nahodha. Ojciec Yusufa wyciągał umiłowaną na schadzki, aż w końcu uciekli razem. Nahodha, który na wybrzeżu znał każdy kawałeczek lądu nadający się do cumowania – od Fazy na dalekiej północy aż po Mtwarę na południu – wywiózł ich do Bagamoyo. Ojciec Yusufa znalazł pracę w składzie kości słoniowej należącym do hinduskiego kupca – najpierw jako stróż, potem kancelista i dorywczo handlarz. Po ośmiu latach kobieta, którą poślubił, umyśliła sobie powrót na Kilwę, napisawszy list do rodziców, w którym błagała ich o przebaczenie. Towarzyszyć jej mieli dwaj młodzi synowie, by ich widok zmiękczył serca urażonych dziadków. Żaglówka, na którą wsiedli, nazywała się Jicho, czyli „oko”. Wypłynęła z Bagamoyo i nikt już jej nigdy nie ujrzał. Owe historie o pierwszej rodzinie Yusuf słyszał także od ojca, często gdy ten był zły lub doznał zawodu. Chłopak wiedział, że wspomnienia te są dla niego bolesne i budzą w nim furię.
Podczas jednej z tych strasznych kłótni, gdy jego rodzice rozszarpywali się nawzajem na strzępy, nie pamiętając chyba, że Yusuf siedzi tuż za otwartymi drzwiami, usłyszał, jak ojciec jęczy:
– Moja miłość do niej nie została pobłogosławiona. Wiesz, jak to boli.
– Któż by tego nie wiedział? – spytała matka. – Któż by nie wiedział, jak to boli? A może sobie wyobrażasz, że nie wiem, jak boli miłość, w której się nie ułożyło? Myślisz, że ja nic nie czuję?
– Przestań! Nie oskarżaj mnie. Tylko nie ty. Jesteś jak światło, które pada na moją twarz. – Podniósł głos, który zaraz uwiązł mu w gardle. – Nie oskarżaj mnie. Nie zaczynaj znów tego samego.
– Nie będę – powiedziała sykliwym szeptem.
Yusuf zastanawiał się więc, czy znów była awantura. Czekał, aż matka się odezwie, chciał, by mu wyjaśnili, co się stało, drażniła go ta bezradność: nie mógł po prostu zmusić matki, by powiedziała, co doprowadziło ją do łez.
– Ojciec ci powie – wydusiła w końcu.
Puściła go i weszła do domu. Ciemność w korytarzu pochłonęła ją w mgnieniu oka.
4
Ojciec wyszedł na dwór, żeby go poszukać. Dopiero co obudził się z drzemki, więc oczy miał jeszcze zaczerwienione, a lewy policzek rozpalony, może dlatego, że na nim spał. Uniósł róg podkoszulka i podrapał się po brzuchu, drugą ręką gładząc cień zarostu na brodzie. Broda szybko mu odrastała, toteż zwykle golił się każdego popołudnia po drzemce. Uśmiechnął się do Yusufa i uśmiech ten rozciągnął się po chwili w szeroki grymas. Yusuf nadal siedział przy tylnych drzwiach, gdzie zostawiła go matka. Teraz przykucnął koło niego ojciec. Yusuf zauważył, że ojciec stara się sprawiać wrażenie beztroskiego. Na myśl o tym ogarnął go niepokój.
– Co byś, ośmiorniczku, powiedział na małą wycieczkę? – spytał ojciec, przyciągając go do ciała lepkiego od potu.
Yusuf czuł na barkach ciężar jego ramienia, ale robił wszystko, żeby nie wtulić się w ojcowską pierś. Na takie rzeczy był już za duży. Przeniósł prędko wzrok na twarz ojca, by wyczytać z niej znaczenie jego słów. Ojciec zachichotał, przyciskając go do siebie na chwilę.
– Żebyś tylko nie pękł z tej radości – powiedział.
– Kiedy? – spytał Yusuf, delikatnie oswobadzając się z objęć.
– Dziś – odparł ojciec, wpadając w wysoki, radosny ton. Zdusił drobne ziewnięcie i wyszczerzył zęby, starając się nic po sobie nie pokazać. – Teraz, zaraz.
Yusuf wyprostował nogi, wyprężył palce. Zachciało mu się sikać. Wpatrzył się z obawą w ojca, czekając na dalszy ciąg.
– Ale dokąd miałbym jechać? I co z wujem Azizem? – spytał.
Nagły przygnębiający lęk, który go wcześniej ogarnął, stłumiła nieco myśl o dziesięcioannówce. Przecież nie mógł się nigdzie wybrać, póki nie zainkasuje należnej monety.
– To właśnie z wujem Azizem pojedziesz – odparł ojciec, a słowom tym towarzyszył mizerny, gorzki uśmiech.
Tak ojciec zwykł się uśmiechać, kiedy Yusuf palnął coś głupiego. Chłopak czekał, ale ojciec nie powiedział nic więcej. Po chwili tylko roześmiał się i udał, że rzuca się na Yusufa, a ten umknął mu z drogi, też się śmiejąc.
– Pociągiem pojedziesz – dodał ojciec – aż na wybrzeże. Bo przecież uwielbiasz pociągi, prawda? Będziesz się świetnie bawił. Nad sam ocean!
Yusuf chciał dowiedzieć się więcej. Coś mu się w tej obietnicy nie podobało. Zachodził w głowę, co to może być. Wreszcie ojciec poklepał go dziarsko po udzie i kazał pędzić do mamy, żeby mu to i owo spakowała na drogę.
Gdy nadszedł czas odjazdu, wszystko wydawało się nierzeczywiste. Przy drzwiach frontowych pożegnał się z matką, a potem ruszył za ojcem i wujem Azizem na stację. Matka nie uściskała go ani nie ucałowała, nie uroniła nawet jednej łzy. Yusuf obawiał się, że matka będzie płakać. Nie potrafił sobie później przypomnieć jej słów ani gestów, pamiętał jednak, że sprawiała wrażenie chorej albo oszołomionej, gdy tak stała, oparta bez sił o framugę. Rozmyślając o chwili odjazdu, widział migotliwą, rozedrganą drogę i mężczyzn przed nim. Na samym czele chwiejnym krokiem szedł tragarz z pakunkami wuja Aziza na barkach. Yusufowi pozwolono nieść własne zawiniątko: dwie pary krótkich spodni, kanzu, jeszcze nowe, uszyte na ostatnie idd, koszulę, Koran i należący do matki stary różaniec z brunatnego piaskowca. Wszystko prócz różańca zapakowała mu w starą chustę, a końce związała w mocny węzeł. Uśmiechając się, przepchnęła przez węzeł laskę, żeby Yusuf mógł nieść zawiniątko na ramieniu, tak jak tragarze. Różaniec wcisnęła mu na samym końcu, w sekrecie.
Przez myśl mu nie przeszło, że z rodzicami miałby się rozstać na długo, a nawet że mógłby już nigdy więcej ich nie zobaczyć. Nie wpadł na to, by spytać, kiedy wróci do domu. Nie pomyślał, że warto się dowiedzieć, dlaczego właściwie towarzyszy wujowi Azizowi w jego podróży oraz skąd ten cały pośpiech. Gdy dotarli na stację, obok żółtej flagi z gniewnym czarnym ptaszyskiem dostrzegł Yusuf inną flagę – z czarnym krzyżem w srebrnej obwódce. Tę drugą wywieszano, gdy pociągiem podróżowali niemieccy oficerowie wysokiego stopnia. Ojciec nachylił się do niego i uścisnął mu dłoń. Przez chwilę jeszcze coś mówił, pod koniec w jego oczach zalśniły łzy. Yusuf nie umiał sobie później przypomnieć konkretnych słów, ale na pewno była mowa o Bogu.
Pociąg jechał już od jakiegoś czasu, gdy świeżość nowego doświadczenia zaczęła się zużywać i wówczas Yusuf nie był już w stanie odeprzeć myśli, że opuścił dom. Przypomniał sobie, jak łatwo było skłonić matkę do śmiechu, i się rozpłakał. Zerknął z poczuciem winy na wuja Aziza siedzącego obok na ławce, ale ten już jakiś czas temu zapadł w drzemkę, wtulony w bagaże. Po kilku chwilach Yusuf poczuł, że łzy już nie wzbierają pod powiekami, nie chciał jednak utracić samego smutku. Otarł oczy i zaczął się przyglądać wujowi. Po raz pierwszy, odkąd go znał, mógł sobie dokładnie obejrzeć jego twarz. Wsiadłszy do pociągu, wuj Aziz ściągnął czapkę i Yusufa zaskoczył jego surowy wygląd. Bez czapki twarz sprawiała wrażenie bardziej nalanej, pozbawionej proporcji. Gdy tak półleżał, drzemiąc w ciszy, nie było śladu po wytwornych manierach, które zwykle dostrzegało się pierwsze. Wciąż jednak bardzo elegancko pachniał. To zawsze się w nim Yusufowi podobało. A także jego cienkie, zwiewne kanzu i wyszywane jedwabiem czapki. Gdy wuj Aziz wchodził do jakiegoś pomieszczenia, jego aura płynęła przed nim, anonsując przepych i odwagę. Teraz jednak, gdy wuj spał oparty o bagaż, pod jego klatką piersiową wyrósł okrągły brzuszek. Na to Yusuf wcześniej nie zwrócił uwagi. Patrzył, jak brzuszek unosi się i opada z oddechem, a raz nawet zobaczył w nim drgnienie jakiegoś innego ruchu.
Wuj jak zwykle opasany był sakiewkami, skórzane rzemienie biegły nad kroczem, otaczały biodra i spotykały się w sprzączce w zbiegu ud, niczym jakiś szczególny rodzaj zbroi. Yusuf nigdy nie widział, by wuj choćby na chwilę rozstawał się z owym pasem pełnym pieniędzy, nawet podczas popołudniowej drzemki. Przypomniała mu się srebrna rupia, którą zagrzebał w szparze u podstawy ściany, i teraz aż zadrżał na myśl, że ktoś ją odkryje i wszem wobec rozgłosi jego winę.
W pociągu było głośno. Przez otwarte okna wraz z pyłem dostawał się dym, niosąc woń ognia i zwęglonego mięsa. Po prawej rozpościerała się równina, gdzie z nadchodzącym zmrokiem wydłużały się cienie. Rozrzucone tu i ówdzie farmy i gospodarstwa kurczowo trzymały się uciekającej ziemi. Po drugiej stronie widać było niezgrabne sylwety gór o szczytach rozświetlonych aureolami zachodzącego słońca. Pociąg jechał niespiesznie, chybocząc się i burcząc w mozolnej drodze na wybrzeże. Czasem zwalniał tak bardzo, że ledwie dało się zaobserwować ruch, po czym nagłym szarpnięciem wyrywał się do przodu, nic sobie nie robiąc z piskliwych utyskiwań kół. Yusuf nie pamiętał, by zatrzymywali się na jakichś stacjach, wiedział jednak, że musiało tak być. Jadł to, co matka przygotowała dla wuja Aziza: maandazi, gotowane mięso i czerwoną fasolę. Wuj odpakował jedzenie z wystudiowaną dbałością, pomrukując „bismillahi” i uśmiechając się leciutko, a potem szczodrym gestem półotwartej dłoni zaprosił chłopaka, by i on się częstował. Przyglądał mu się życzliwie, gdy ten jadł, a na widok jego smętnych spojrzeń tylko się uśmiechał.
Yusuf nie mógł spać. Listwy ławki tak mocno wbijały mu się w ciało, że nie umiał zapaść w sen. W najlepszym razie drzemał lub też leżał w półśnie, dręczony potrzebą, żeby się wysikać. Gdy w środku nocy odemknął nagle powieki, na widok ciemnego, pustawego przedziału omal nie krzyknął. Mrok na zewnątrz był bezmierną pustką, a on bał się, że pociąg wjechał w nią już zbyt głęboko, by bezpiecznie powrócić. Yusuf próbował skupić się na stukocie kół, lecz ich rytm był dziwaczny, rozpraszał go tylko, jeszcze skuteczniej odpędzając sen. Śnił, że jego matka to jednooki pies, którego widział kiedyś, zmiażdżonego kołami pociągu. Później majaczyło mu się, że jego tchórzliwość migoce w świetle księżyca, cała w śluzie własnego popłodu, falująca oddechem. Był tego pewien, bo tak mu powiedział ktoś stojący w cieniu.
Na miejsce zajechali rankiem i wuj Aziz spokojną, pewną ręką poprowadził Yusufa przez krzykliwy tłum handlarzy na stacji i przed nią. Nie odzywał się do niego, gdy szli ulicami, na których walały się pozostałości niedawnego świętowania. Do odrzwi wciąż przywiązane były liście palmowe wygięte w łuk. Na ścieżkach leżały zdeptane wieńce z nagietków i jaśminu, a droga była zaśmiecona ciemniejącymi skórkami po owocach. Przed wujem Azizem i Yusufem szedł tragarz, taszcząc ich kufry, pocąc się i pomrukując w porannym upale. Yusuf musiał oddać swoje zawiniątko.
– Niech on je nosi – powiedział mu wtedy wuj Aziz, wskazując wyszczerzonego mężczyznę, który stał przekrzywiony nad resztą ich rzeczy.
Tragarz co rusz podskakiwał, żeby zanadto nie obciążać chorego biodra. Droga była bardzo nagrzana, więc Yusuf, idąc boso, żałował, że i on nie może sobie podskakiwać, wiedział jednak bez pytania, że wuj by sobie tego nie życzył. Po tym, jak wuja witano na ulicach, Yusuf poznał, że Aziz musi być nie lada personą. Tragarz krzyczał, żeby ludzie się rozstępowali – „Dajcie sajjidowi przejść, waungwana!” – i mimo jego łachmanów oraz niezdrowego wyglądu nikt się z nim nie spierał. Od czasu do czasu mężczyzna zerkał na Yusufa z tym swoim przekrzywionym, wyszczerzonym grymasem, aż w końcu chłopak uznał, że tragarz wie coś strasznego, o czym on, Yusuf, nie ma pojęcia.
Dom wuja Aziza okazał się długim, niskim budynkiem niemal na skraju miasta. Stał kilka metrów od drogi, oddzielony od niej sporym placem, wokół którego rosły drzewa: niewielkie miodle, palmy kokosowe, puchowce, a w rogu ogromny mangowiec. Były też inne, których Yusuf nie rozpoznawał. Mimo wczesnej pory w cieniu mangowca siedziało już kilkoro ludzi. Od ściany domu odchodził długi biały mur z blankami, ponad którym Yusuf dostrzegł korony palm i innych drzew. Gdy wuj Aziz i Yusuf byli już blisko, mężczyźni spod mangowca wstali, unosząc ramiona i wołając na powitanie.
Ze sklepu na froncie parterowego domu wybiegł im naprzeciw młody mężczyzna imieniem Khalil, zasypując ich serdecznymi okrzykami. Ucałował z czcią dłoń wuja Aziza, całowałby ją po wielokroć, gdyby ten nie wyciągnął w końcu ręki z uścisku. Powiedział coś zirytowanym tonem, a Khalil stał przed nim w milczeniu, splótłszy palce, z trudem się powstrzymując, by znów nie wpić się w dłoń wuja Aziza. Yusuf przyglądał się im, gdy wymieniali pozdrowienia i nowiny po arabsku. Khalil mógł mieć siedemnaście czy osiemnaście lat, był chudy i jakiś nerwowy, sypał mu się pierwszy wąs. Yusuf wiedział, że w rozmowie wspomina się i o nim, ponieważ Khalil odwrócił głowę, by na niego spojrzeć, po czym pokiwał ochoczo. Wuj Aziz ruszył ku ścianie domu, od której odchodził długi pobielony mur. Yusuf dostrzegł w nim teraz otwarte drzwi, w których mignął mu ogród. Zdawało mu się, że są tam drzewa owocowe, kwitnące krzewy, a nawet że skrzy się woda. Gdy podążył za wujem, ten, nie odwróciwszy się nawet, wysunął za siebie otwartą dłoń i oddalając się, trzymał ją w tym sztywnym geście. Choć Yusuf nigdy wcześniej takiego znaku nie widział, wyczuł w nim naganę i zrozumiał, że nie wolno mu iść dalej. Spojrzał na Khalila, który, jak się okazało, oglądał go sobie z szerokim uśmiechem na ustach. Skinął teraz na Yusufa i odwrócił się ku drzwiom sklepu. Yusuf podniósł zawiniątko na kiju – porzucone przez tragarza, gdy ten wnosił do środka kufry wuja Aziza – i ruszył za Khalilem. Zdążył już zgubić różaniec, zostawić go w pociągu. Na werandzie przed sklepem stała ławka, na niej zaś siedziało trzech staruszków, których wzrok podążał spokojnie za Yusufem, póki ten nie zanurkował pod klapą kontuaru i nie zniknął w sklepie.
5
– To jest mój braciszek, będzie u nas pracować – oznajmił Khalil klientom. – Wygląda na takiego mikrusa i słabeusza, bo dopiero co przybył z dzikich krain, hen zza wzgórz. Tam do jedzenia mają tylko maniok i jakieś chwasty. Dlatego wygląda jak taki zwiędlak, żywy trup. Hej, kifa urongo! Patrzcie biedaczynę. Patrzcie, jakie ma mizerne ramiona, patrzcie, jak smutno spogląda. Już my go podtuczymy na rybach, słodyczach i miodzie! Zanim się obejrzy, będzie dość pulchny dla którejś z waszych cór. Chłopaczku, przywitaj się z klientami. Duży uśmiech proszę!
Przez pierwszych kilka dni wszyscy się do niego uśmiechali, z wyjątkiem wuja Aziza, którego Yusuf widywał zaledwie raz czy dwa dziennie. Gdy tylko ludzie ujrzeli, że przechodzi wuj Aziz, pędzili do niego, żeby ucałować jego dłoń, o ile na to pozwolił, albo ukłonić się i pozdrowić go, zachowując stosowny dystans metra czy dwóch, jeśli nie wydawał się w nastroju do bliższych kontaktów. Pozostawał beznamiętny wobec tych uniżonych pozdrowień i modlitw, a gdy już posłuchał ich przez chwilę dostatecznie długą, by nie wyjść na gbura, szedł dalej, wsuwając garść monet w dłoń najnędzniejszego z klakierów.
Większość czasu spędzał Yusuf z Khalilem, który wyjaśniał mu, na czym będzie polegało jego nowe życie, i wypytywał go o poprzednie. Khalil opiekował się sklepem, mieszkał w nim i sprawiał wrażenie, jak gdyby nie obchodziło go nic innego. Całą energię i siły zdawał się poświęcać sklepowi, gdy tak spieszył zaaferowany od jednego zadania do drugiego, sadząc długie kroki i pytlując wesoło o katastrofach, jakie niechybnie spadłyby na sklep, gdyby on, Khalil, przystanął na chwilę, by zaczerpnąć tchu. Zemdli cię w końcu od tego gadania, przestrzegali go klienci. Nie pędź tak, młody człowieku, bo przed czasem uschniesz. Lecz Khalil tylko szczerzył do nich zęby i trajkotał dalej. Suahili posługiwał się płynnie, choć z wyraźnym arabskim akcentem. Do składni miał stosunek swobodny, lecz w jego językowych dziwactwach było coś natchnionego. W złości czy rozdrażnieniu wyrzucał z siebie potok arabskich słów, a klienci milkli i odsuwali się, jednak nie bez szacunku. Gdy po raz pierwszy stało się tak przy Yusufie, ten zaczął się śmiać, na co Khalil zrobił ku niemu krok i z zadziwiającą precyzją trzepnął go w mięsisty policzek. Rozbawiło to staruszków na werandzie, którzy chichotali teraz, kiwając się w przód i w tył i wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, jak gdyby od początku wiedzieli, że tak właśnie sprawy się potoczą. Przychodzili codziennie i rozsiadali się na ławce, by rozmawiać między sobą i radować się na widok wygłupów Khalila. Gdy nie było klientów, Khalil poświęcał im całą uwagę, a wówczas stawali się chórem dla jego błazeńskich tyrad: między wymieniane półgłosem wieści i pogłoski o tym, że idzie wojna, wplatał pytania, które trudno było zignorować, oraz uwagi, od których natychmiast kwitła rozmowa.
Nowy nauczyciel nie szczędził czasu, by wyprowadzić Yusufa z tego czy innego błędu. Dzień rozpoczynał się o świcie, a kończył dopiero wówczas, gdy tak zaordynował Khalil. Koszmary i szloch po nocach są dobre dla głupków, więc z tym koniec. Jeszcze kto pomyśli, że na chłopaka rzucono urok, i każe go wysłać do znachora, który będzie mu kładł na plecach rozgrzane do czerwoności sztaby żelaza. Najgorszą zaś zdradą jest przysypiać w sklepie, opierając się o worki z cukrem. A jak się zeszczasz i na ten cukier pójdzie? I pamiętaj: kiedy klient żartuje, uśmiechaj się, uśmiechaj, choćbyś miał się od tego spierdzieć, uśmiechaj się i ani się waż pokazać, że ci się nudzi.
– Co do wuja Aziza... Przede wszystkim żaden to dla ciebie wuj – powiedział Yusufowi. – To najważniejsze. Słuchaj, co ci mówię, e! Kifa urongo! Żaden to dla ciebie wuj.
Tak w tamtym czasie Khalil na niego mówił. Kifa urongo, żywy trup. Sypiali na zadaszonej werandzie przed sklepem, na klepisku – za dnia sprzedawcy, nocą stróże – przykrywając się szorstkimi płachtami kaliko. Leżeli głowami do siebie, odsunąwszy się jak najdalej jeden od drugiego, żeby móc rozmawiać szeptem, zachowując bezpieczny dystans. Jeśli tylko Yusuf za blisko się podturlał, Khalil sprzedawał mu wściekłego kopa. Krążące nad nimi moskity piskliwym, zrzędliwym brzęczeniem domagały się krwi. Jeśli któremuś z chłopaków zsunęło się okrycie, odsłaniając choćby kawałek skóry, natychmiast gromadziły się tam, by grzesznie ucztować. Yusufowi śniły się ich wyszczerbione szable piłujące mu ciało.
Khalil oznajmił mu:
– Jesteś tu, bo twój Ba wisi sajjidowi pieniądze. A ja tu jestem, bo pieniądze wisi mu też mój Ba. Tylko że mój Ba umarł, niech Bóg się zmiłuje nad jego duszą.
– Niech Bóg się zmiłuje nad jego duszą – powtórzył Yusuf.
– Twój Ba musi być bardzo kiepski w interesach...
– Wcale nie! – krzyknął Yusuf.
Co prawda nic a nic o tym nie wiedział, nie miał jednak zamiaru pozwalać na taką obcesowość.
– ... ale na pewno nie aż tak kiepski jak mój marehemu ojciec, niech Bóg ma go w swojej opiece – ciągnął Khalil, nie zważając na protesty Yusufa. – Jemu nikt by nie dorównał.
– Ile wisiał mu twój ojciec? – spytał Yusuf.
– Nie przystoi pytać – odparł pogodnie Khalil, po czym wyciągnął dłoń i mocno spoliczkował chłopaka za jego durnowatość. – I nie mów „mu”, mów „sajjidowi”.
Może i Yusuf nie pojmował wszystkich szczegółów, nie umiał jednak zrozumieć, co jest złego w tym, że pracuje się dla wuja Aziza, by spłacić dług swojego ojca. Gdy już cały spłaci, będzie mógł wrócić do domu. Choć prawdę mówiąc, rodzice mogli go przed wyjazdem uprzedzić. Nie pamiętał, by w domu wspominano cokolwiek na temat długów, a w porównaniu do sąsiadów żyli, jak sądził, całkiem dostatnio. Podzielił się tą myślą z Khalilem, który przez dłuższą chwilę milczał.
– Jedno ci powiem – stwierdził wreszcie, niemal szeptem. – Głupi z ciebie chłopak i guzik rozumiesz. Płaczesz po nocach i krzyczysz przez sen. Gdzieś ty miał oczy i uszy, jak cię tak urządzali? Twój ojciec jest mu winien dużo pieniędzy, inaczej by cię tu nie było. Przecież twój Ba zapłaciłby mu, żebyś mógł zostać w domu i co rano objadać się malai i mofą, ha? I biegać na posyłki dla mamy i tak dalej. Przecież sajjid nawet cię tu nie potrzebuje. Roboty nie starcza...
Po chwili mówił dalej, bardzo cicho, a Yusuf zrozumiał, że to słowa nieprzeznaczone dla jego uszu:
– Siostry pewnie nie masz, bo by zabrał ją.
Yusuf milczał dostatecznie długo, by pokazać, że nie trawi go nieprzyzwoita ciekawość względem ostatniej uwagi Khalila, choć tak naprawdę trawiła. Tyle że od matki często obrywał za wtrącanie się w nie swoje sprawy i za wypytywanie o sąsiadki. Zamyślił się nad tym, co też porabia w tej chwili jego matka.
– Jak długo będziesz musiał pracować dla wuja Aziza?
– Żaden to dla ciebie wuj – uciął Khalil, a Yusuf wzdrygnął się, oczekując kolejnego policzka.
Po chwili Khalil roześmiał się cicho, a potem wysupłał dłoń spod płachty kaliko, żeby zdzielić Yusufa w ucho. – Lepiej szybko to pojmij, zuma. To dla ciebie ważne. On nie lubi, kiedy takie żebraczydła jak ty wołają za nim wuju, wuju, wuju. Lubi, jak się go całuje w rękę i mówi na niego sajjid. A gdybyś nie wiedział, co to znaczy, znaczy: pan. Rozumiesz, co do ciebie mówię, kipumbu we, ty fiutku mały? Sajjid, tak masz do niego mówić. Sajjid!
– Tak jest – przytaknął prędko Yusuf, któremu ucho jeszcze szumiało od ostatniej nagany. – Ale jak długo trzeba u niego pracować, żeby można było sobie iść? Ile ja tu muszę siedzieć?
– Dopóki twój Ba nie wyjdzie z długów albo dopóki nie umrze – wyjaśnił radośnie Khalil. – A co? Nie podoba się? Sajjid jest dobry człowiek. Nie bije ani nic. Okażesz mu szacunek, to będzie się tobą opiekował i dopilnuje, żebyś nie zszedł na złą drogę. I tak całe życie. No, ale jeśli masz zamiar płakać po nocach i mieć jakieś koszmary... Arabskiego się naucz, to cię bardziej polubi.
6