Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Wielopokoleniowa saga o stracie, miłości i niepamięci osadzona w Afryce Wschodniej, na początku XX wieku.
Ilyas jako dziecko uciekł z domu, a następnie został porwany przez żołnierza z Schutztruppe i stracił kontakt z bliskimi. Po latach wraca, ale rodzice już dawno nie żyją – udaje mu się jedynie odnaleźć siostrę. Afiya, wychowywana przez przybranych krewnych, doświadczyła przemocy i nie sądziła, że kiedykolwiek będzie zdolna do miłości. Khalifa tylko pozornie miał wpływ na swój los: zarówno praca, jak i żona zostały dla niego wybrane. Hamza, oddany w zastaw za długi, trafił do oddziału askarysów, ale ocalał z wojny, która naznaczyła go na zawsze. Teraz wraca i próbuje ułożyć sobie życie.
Gurnah splata losy tej czwórki w porywającą opowieść o młodych ludziach, o ich codzienności, pragnieniach, ale także trudnych wyborach moralnych, których dokonują. Chociaż są ofiarami przemocy, bywają też jej sprawcami, gdyż ich życie toczy się w cieniu wielkiej historii i nadciągającej wojny.
Gurnah opowiada o złu wyrządzonym Afryce przez białego człowieka. Oddaje głos ludziom, którzy na dekady zostali wymazani z historii, pozbawieni prawa do opowiedzenia własnego losu. To książka przywracająca pamięć, a dla wielu zapewne pierwsze spotkanie z dziejami Afryki Wschodniej z początków XX wieku i rolą Niemców w zawłaszczaniu tej części świata. To także hołd złożony tym wszystkim, którzy odważyli się walczyć.
Michał Nogaś
Abdulrazak Gurnah pokazuje, jak skomplikowane i dramatyczne były losy ludzi wrzuconych w kocioł historii. Powróceni to książka, która otwiera oczy – porzuca europejską perspektywę, pokazując tragizm Afryki. Pozwala też zrozumieć, że wiele zjawisk dziejących się tam również dzisiaj to konsekwencje wielopokoleniowych traum.
Aleksandra Łojek
W swojej dziesiątej powieści Abdulrazak Gurnah opisuje osobliwy stan, z którym mamy do czynienia, gdy upada pewien świat, a wraz z nim określona forma życia, narzucona lub wybrana. Noblista podąża za śladami przeszłości, szuka jej w pamięci ocalałych i tam, gdzie inni już od dawna nie zaglądają. Wydziera pojedyncze historie z pracującej nieustannie kolonialnej niszczarki dziejów.
Grzegorz Jankowicz
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od tłumacza
W polskim przekładzie Powróconych utrzymano przestrzeganą przez autora zasadę, by słów obcych wobec języka tekstu nie wyróżniać kursywą ani cudzysłowem, lecz traktować je jako elementy złożonej tkanki językowej niemieckich i brytyjskich kolonii na terytorium obecnej Tanzanii. Dalszą konsekwencją tej zasady jest odwzorowany również w polskim przekładzie zapis rzeczowników niemieckich małą literą (np. schutztruppe). Podobnie jak w pierwowzorze, tekstu nie opatrzono ani przypisami na temat fragmentów obcojęzycznych, ani słowniczkiem; kontekst został przez autora tak skonstruowany, by niemal zawsze sens dało się z niego wywnioskować. Z niewieloma wyjątkami słowa, frazy i zdania z języka suahili zapisano zgodnie z jego oficjalną transkrypcją, w dużej mierze naśladującą system anglosaski: „sh” wymawia się zatem jak polskie sz (np. „tutawatisha” – tutałatisza), „w” jak ł (np. „washenzi” – łaszenzi, „bwana” – błana), „j” jak dź (np. „Maji Maji” – madźi madźi), „y” jak j (np. „tayari” – tajari, „haya” – haja), „ch” jak cz (np. Chagga – czagga), „v” jak w (np. „mapovu” – mapowu). Dwie jednakowe samogłoski „oo” zazwyczaj wymawiane są oddzielnie (np. „shikamoo” – szikamoo, „jogoo” – dźogoo.) Wyjątkiem od tej zasady zapisywania wtrętów z suahili są pojedyncze, wielokrotnie używane rzeczowniki, które potraktowane zostały w przekładzie jak zapożyczenia (np. słowo „shekhiya” zostało zapisane jako „szekija”, „shaush” jako „szausz”). Transkrypcją polską zostały objęte wtręty arabskie oraz imiona postaci, z wyjątkiem tych, których wymowa jest oczywista.
JEDEN
1
Gdy Khalifa poznał kupca Amura Biaszarę, miał dwadzieścia sześć lat. Pracował wówczas w małym banku należącym do dwóch braci z Gudźaratu. Tylko prywatne banki zarządzane przez Hindusów prowadziły interesy z miejscowymi kupcami, dostosowując się do ich praktyk. Wielkie banki życzyły sobie dokumentów, gwarancji, rękojmi, a to nie zawsze odpowiadało miejscowej społeczności kupieckiej, wplątanej w niewidoczną gołym okiem sieć kontaktów i powiązań. Khalifę bracia zatrudnili, bo był z nimi spokrewniony od strony ojca. Może „spokrewniony” to za wiele powiedziane, lecz ojciec też był z Gudźaratu, a w niektórych wypadkach takie pokrewieństwo wystarczało. Matka pochodziła z tutejszej wsi. Ojciec Khalify poznał ją, gdy pracował na farmie u bogatego właściciela ziemskiego, Hindusa, o dwa dni drogi od miasta, gdzie przemieszkał większość dorosłego życia. Sam Khalifa na Hindusa nie wyglądał, w każdym razie nie na takiego, jakiego zwykło się widywać w tej części świata. Choć karnację, włosy i nos miał po afrykańskiej matce, uwielbiał się obnosić ze swoim rodowodem, gdy tak mu pasowało. Tak, tak, mój ojciec był Hindusem. Nie widać po mnie, ha? Ożenił się z moją matką i był jej wierny. Nie jak niektórzy Hindusi, co to zabawiają się z Afrykankami, póki nie poczują, że już czas sprowadzić sobie żonę z Indii, i wtedy tamte idą w odstawkę. Mój ojciec nigdy matki nie opuścił.
Ojciec miał na imię Kassim i urodził się w niewielkiej gudźarackiej wiosce, gdzie mieszkali i bogaci, i ubodzy, hindusi i muzułmanie, a nawet chrześcijanie Habszi. Rodzice Kassima byli ubogimi muzułmanami. On wyrósł na pracowitego chłopaka, nawykłego do przeciwności losu. Posłano go do szkółki koranicznej w wiosce, a potem do szkoły państwowej, gdzie mówiło się po gudźaracku, w nieodległym mieście. To jego ojciec, który jeździł od wsi do wsi jako poborca podatkowy, wpadł na pomysł, by posłać Kassima do szkoły, po której syn też mógłby zostać poborcą podatkowym albo piastować urząd cieszący się podobną estymą. Ojciec nie mieszkał z nimi. Odwiedzał ich zaledwie dwa, trzy razy w roku. Matka opiekowała się ociemniałą teściową oraz pięciorgiem dzieci. Kassim, najstarszy, miał brata i trzy siostry. Dwie z nich, młodsze, zmarły, gdy były malutkie. Raz na jakiś czas ojciec przysyłał pieniądze, zazwyczaj jednak musieli radzić sobie sami, wykonując każdą pracę, jaka się w wiosce nadarzyła. Gdy Kassim osiągnął właściwy wiek, gudźaraccy nauczyciele namówili go, by ubiegał się o stypendium w anglojęzycznej szkole podstawowej w Bombaju, i wtedy szczęście zaczęło się do niego uśmiechać. Ojciec wraz z paroma krewnymi wystarał się o pożyczkę, by na czas nauki w Bombaju Kassim miał jako taką kwaterę. Z czasem jego sytuacja się poprawiła, ponieważ zamieszkał jako lokator u rodziny szkolnego kolegi, który dopomógł mu także znaleźć pracę korepetytora młodszych dzieci. Dzięki tym kilku annom, które dostawał, łatwiej mu było się utrzymać.
Wkrótce po tym, jak skończył szkołę, zaproponowano mu, by dołączył do zespołu buchalterów u właściciela ziemskiego na wybrzeżu Afryki. Uznał, że to błogosławieństwo – będzie mógł na siebie zarobić, a przy okazji przeżyć to i owo. Oferta trafiła do niego za pośrednictwem imama z wioski, w której się wychował. To właśnie stamtąd dawno temu przybyli do Afryki przodkowie właściciela ziemskiego i zawsze gdy potrzebny im był buchalter, posyłali po kogoś z rodzinnych stron. Chodziło o to, by mieć pewność, że interesu dogląda człowiek lojalny i od nich zależny. Co roku w czasie ramadanu Kassim słał do imama w wiosce pewną sumę, odliczoną przez właściciela ziemskiego z jego zarobków, dla matki i rodzeństwa. Do Gudźaratu nigdy nie wrócił.
Taką historię własnych zmagań z młodości opowiedział Khalifie ojciec. Opowiedział mu ją, ponieważ w ten sposób postępują ojcowie wobec swoich dzieci oraz dlatego że chciał, by chłopiec pragnął czegoś więcej. Nauczył go czytać i pisać alfabetem łacińskim, a także wprowadził w podstawy arytmetyki. Później, gdy Khalifa był nieco starszy, gdy miał mniej więcej jedenaście lat, ojciec wysłał go do prywatnego nauczyciela w pobliskim mieście, by ten uczył go matematyki, buchalterii i elementarnej angielszczyzny. Owe ambicje i praktyki ojciec przywiózł ze sobą z Indii, lecz w jego własnym życiu nie znalazły spełnienia.
Prócz Khalify korepetytor miał jeszcze czterech uczniów, samych hinduskich chłopców. Mieszkali u nauczyciela, spali w korytarzu pod schodami, tam też jedli. Na piętro wstęp mieli wzbroniony. Ich klasą była izdebka z matami na podłodze, przez zakratowane okno wysoko pod sufitem nie dało się nic zobaczyć, za to aż za dobrze czuło się biegnący tuż za domem ściek. Po zajęciach korepetytor zamykał pokoik, traktował go bowiem niczym święte miejsce, musieli tam sprzątać i zamiatać każdego dnia przed lekcjami. Nauki zaczynały się rano, kolejne mieli późnym popołudniem, póki nie zrobiło się zbyt ciemno. Wczesnym popołudniem, po swym drugim śniadaniu, korepetytor zawsze kładł się spać, a wieczorem nauki nie było, ponieważ oszczędzali świece. W godzinach wolnych od zajęć uczniowie znajdowali robotę na targowisku albo na brzegu oceanu, a czasem włóczyli się po ulicach. Khalifa nawet nie podejrzewał, z jaką nostalgią będzie kiedyś wspominać tamte dni.
Lekcje u korepetytora zaczął tego roku, gdy w mieście zjawili się Niemcy, a przemieszkał u niego pięć lat. W owych latach trwało powstanie Busziriego, kiedy to kupcy nadbrzeżni i kupcy z karawan, Arabowie i Suahili, oparli się niemieckim roszczeniom do władzy nad tymi terytoriami. Niemcy, Brytyjczycy, Francuzi, Belgowie, Portugalczycy, Włosi, i kto tam jeszcze, zdążyli odbyć konferencję, wyrysować mapy i podpisać postanowienia, więc opór ten miał się do tego wszystkiego nijak. Rewoltę zdusił major Wissmann wraz ze świeżo powołaną schutztruppe. Trzy lata po rozgromieniu buntowników Busziriego, gdy czas nauk Khalify u korepetytora dobiegał końca, Niemcy wplątały się w kolejną wojnę, tym razem z ludem Hehe, na dalekim południu. Nie dość, że Hehe niechętni byli niemieckiemu zwierzchnictwu, to w dodatku okazali się jeszcze bardziej uparci niż oddziały Busziriego, zadając wojownikom schutztruppe zadziwiająco ciężkie straty; odpowiedź tych ostatnich była niezwykle surowa i bezwzględna.
Ku radości ojca Khalify chłopak miał talent do czytania, pisania i buchalterii. To właśnie wówczas, za radą korepetytora, Kassim napisał do gudźarackich bankierów, dwóch braci, którzy swój interes prowadzili w tym samym mieście. Nauczyciel przygotował szkic listu i posłał przez Khalifę jego ojcu. Ów skopiował treść, by znać było jego własny charakter pisma, i dał woźnicy, by ten zawiózł list z powrotem do korepetytora, który z kolei przekazał go właścicielom banku. Wszyscy zgadzali się, że taka rekomendacja chłopcu pomoże.
Czcigodni panowie, napisał ojciec, czy w Waszej szacownej firmie znalazłoby się miejsce dla mojego syna? To pilny chłopak, a przy tym utalentowany buchalter, nawet jeśli brak mu jeszcze doświadczenia. Umie pisać alfabetem łacińskim i zna podstawy języka angielskiego. Będzie Wam wdzięczny do końca swoich dni. Wasz uniżony brat z Gudźaratu.
Kilka miesięcy minęło, nim otrzymali odpowiedź, a i to tylko dzięki temu, że nauczyciel udał się osobiście do braci, by ich przebłagać, mając na względzie własną reputację. W liście, gdy w końcu nadszedł, stało: Przyślijcie chłopaka, sprawdzimy, czy się nadaje. Jeśli się spisze, zaoferujemy mu pracę. Gudźaraccy mahometanie muszą zawsze sobie pomagać. Jeśli nie zaopiekujemy się sobą nawzajem, któż się nami zaopiekuje?
Khalifa nie mógł się doczekać wyjazdu z rodzinnego domu, z majątku, gdzie jego ojciec był buchalterem. Gdy jeszcze czekali na odpowiedź braci bankierów, pomagał ojcu w pracy: notował wysokość płac, wypełniał zamówienia, sporządzał listy wydatków i wysłuchiwał skarg, na które nic nie mógł poradzić. Robota w majątku była ciężka, a płacono marnie. Co rusz zmagano się tam z febrą, najróżniejszymi dolegliwościami i ubóstwem. Zapasy jedzenia uzupełniano, uprawiając niewielki, wydzielony z majątku skrawek ziemi. Tak robiła też matka Khalify, Mariamu, na której zagonach rosły pomidory, szpinak, okra i bataty. Ogródek mieścił się tuż obok ich ciasnej chatki i czasem nędza ich egzystencji tak Khalifę przygnębiała i nużyła, że tęsknił za surowym życiem u nauczyciela. Toteż otrzymawszy odpowiedź braci bankierów, od razu zapalił się do wyjazdu, gotów zrobić wszystko, by nie stracić posady. I udawało mu się to przez jedenaście lat. Jeśli braci z początku dziwił jego wygląd, nie dali po sobie poznać, nigdy też nie zająknęli się o tym w rozmowie z Khalifą – inaczej niż niektórzy spośród ich hinduskich klientów. Ależ nie, nie, to nasz brat, Gudźi jak i my, mówili wtedy bracia bankierzy.
Był zwykłym kancelistą, wprowadzał liczby do księgi rachunkowej, dbając o aktualność wpisów. Tylko tyle pozwalali mu robić. Nie miał wrażenia, że mu całkiem ufają, lecz uznał, że tak już po prostu jest, gdy w grę wchodzą pieniądze i interesy. Bracia Haszim i Gulab parali się lichwą, do czego – jak wyjaśnili Khalifie – sprowadzała się w istocie działalność wszystkich bankierów. Jednak inaczej niż w przypadku dużych banków, ich klientom nie przysługiwały prywatne konta. Bracia byli w podobnym wieku i wyglądali niemal identycznie: niscy, krzepcy i skorzy do uśmiechu, mieli szerokie kości policzkowe i starannie przycięte wąsy. Garstka klientów, niemal wyłącznie gudźarackich przedsiębiorców i finansistów, deponowała u nich swoje nadwyżki, oni zaś pożyczali je na procent miejscowym kupcom i handlarzom. Co roku z okazji Święta Narodzin Proroka w ogrodzie ich okazałego domu recytowano maulid, a każdego, kto się zjawił, częstowano jadłem.
Khalifa był już u braci dziesięć lat, gdy otrzymał od Amura Biaszary pewną propozycję. Znał kupca, ponieważ ten utrzymywał stosunki z bankiem. Tym razem Khalifa dopomógł mu pewnymi informacjami, które uzyskał, choć jego pracodawcy nie zdawali sobie z tego sprawy. Chodziło o szczegóły prowizji i oprocentowania, a kupcowi udało się dzięki temu zrobić lepszy interes. Za te informacje Amur Biaszara mu zapłacił. Przekupił go. Łapówka była skromna, podobnie jak korzyść Amura Biaszary, lecz szło tu o jego reputację kupca, który przed niczym się nie cofnie. Ponadto Amur Biaszara miał słabość do wszystkiego, co choćby pachniało podstępem. Khalifie zaś fakt, że łapówka była tak nieznaczna, pozwolił zdusić poczucie winy z powodu nielojalności wobec pracodawców. Tłumaczył sobie, że zdobywa doświadczenie w interesach, co obejmuje przecież także nieuczciwe praktyki.
Kilka miesięcy po tym układziku Khalify z Amurem Biaszarą bracia postanowili przenieść bank do Mombasy. Budowano podówczas linię kolejową z Mombasy do Kisumu, wchodziła również w życie kolonialna strategia zachęcania Europejczyków, by osiedlali się w British East Africa, jak ją wtedy zwano. Podobnie jak wielu hinduskich kupców i rzemieślników, bracia bankierzy spodziewali się zatem lepszych perspektyw. W tym samym czasie, w ramach rozwijania własnego interesu, Amur Biaszara zatrudnił Khalifę jako kancelistę, ponieważ sam nie znał alfabetu łacińskiego, a podejrzewał, że takie umiejętności mogą się przydać.
Niemcom udało się już wówczas stłumić wszystkie rewolty na terenie Deutsch-Ostafrika, a przynajmniej tak sądzili. Rozprawiono się z Buszirim, a także z protestami i oporem karawan kupieckich na wybrzeżu. Po zaciekłych walkach Niemcy zdusili powstanie, w 1889 roku pojmali i powiesili Busziriego. Schutztruppe, czyli armia afrykańskich najemników nazywanych askarysami, pod wodzą majora Wissmanna i jego niemieckich oficerów, składała się w owym czasie z rozformowanych oddziałów żołnierzy nubijskich, które walczyły po stronie Brytyjczyków przeciwko mahdystom w Sudanie, oraz „zuluskich” rekrutów spośród ludu Tsonga z południowych terenów Portugalskiej Afryki Wschodniej. Administracja niemiecka zadbała o to, by ze stracenia Busziriego zrobić wielki spektakl, i podobnie było z wieloma innymi egzekucjami w kolejnych latach. Symbolem swej misji, która miała na celu zaprowadzenie na tych ziemiach porządku i cywilizacji, uczynili fort w Bagamoyo, jeden z bastionów Busziriego, przekształcając go w kwaterę polową niemieckiego dowództwa. Bagamoyo było również ostatnim przystankiem na starym szlaku karawan, a także najruchliwszym portem na tamtym odcinku wybrzeża. Zdobycie i utrzymanie go stanowiło ważny sygnał, że terytorium kolonii znajduje się pod niemiecką kontrolą.
Wciąż jednak sporo pozostało do zrobienia, a zapuszczając się dalej w głąb lądu, napotykali wiele innych ludów, którym niespieszno było zostawać niemieckimi poddanymi: Nyamwezi, Chagga, Meru. Najzacieklej buntowali się Hehe, na południu, w końcu jednak, po ośmiu latach wojny, Niemcy podporządkowali sobie nawet ich, miażdżąc opór głodem i ogniem. Na znak triumfu odcięli głowę Mkwawy, przywódcy ludu Hehe, i wysłali ją do ojczyzny jako trofeum. Askarysi z schutztruppe, wspomagani przez rekrutów spośród podbitej ludności miejscowej, stanowili już wówczas niszczycielską siłę o niemałym doświadczeniu. Szczycili się reputacją bezlitosnych wojowników, co niezwykle wręcz radowało oficerów i zarządców Deutsch-Ostafrika. Nie wiedzieli, że na południu i zachodzie szykuje się powstanie Maji-Maji, które wybuchło właśnie wtedy, gdy Khalifa zaczął pracować u Amura Biaszary, i miało się obrócić w najgorszą ze wszystkich rewolt, zmuszając Niemców i ich armię askarysów do jeszcze zacieklejszej odpowiedzi.
W owym czasie niemiecka administracja wprowadzała nowe przepisy i reguły dotyczące prowadzenia interesów. Amur Biaszara oczekiwał od Khalify, że sprawnie się do nich w imieniu przedsiębiorcy zastosuje. Spodziewał się, że Khalifa będzie czytać zarządzenia i raporty nowej administracji, wypełniać niezbędne formularze cłowe i podatkowe. Inne aspekty swej działalności kupiec trzymał jednak przed Khalifą w tajemnicy. Przy tym niezmordowanym kombinatorze Khalifa pełnił raczej rolę asystenta od wszystkiego, który odpowiada na bieżące potrzeby, a nie zaufanego rachmistrza. O pewnych rzeczach kupiec mu mówił, o innych nie. Khalifa pisał listy, chodził do urzędów po takie czy inne pozwolenie, zbierał plotki i informacje, a także zanosił podarki i smarował tam, gdzie Amur Biaszara życzył sobie, by sprawy szły gładko. Mimo to miał poczucie, że kupiec polega na nim oraz na jego dyskrecji, o ile w ogóle na kimkolwiek potrafił polegać.
Praca u Amura Biaszary nie była uciążliwa. Ów drobny, elegancki mężczyzna, nienagannie uprzejmy i obdarzony łagodnym głosem, udzielał się we wspólnocie wiernych i regularnie chodził do miejscowego meczetu. Dawał pieniądze, gdy zbierano na ofiary jakiejś pomniejszej tragedii, i nigdy nie opuścił pogrzebu sąsiada. Ktoś obcy, spędziwszy zaledwie chwilę w tych stronach, zobaczyłby w nim skromnego, nawet świątobliwego członka lokalnej społeczności, jednak ludzie wiedzieli swoje, a o jego bezlitosnych praktykach i domniemanym bogactwie mówili z podziwem. Taką skrytość i bezwzględność w interesach uważano za cechy u kupca nieodzowne. Ludzie chętnie powtarzali, że biznes prowadzi jak intrygę. Khalifie kojarzył się z piratem, dla którego żaden łup nie jest zbyt drobny: prócz zwykłych spraw, czyli importu tego i owego, kupiec parał się przemytem, lichwą i spekulacją. Jeśli pojawiało się zapotrzebowanie, Amur Biaszara gotów był mu sprostać. Interesów pilnował we własnej głowie, ponieważ nikomu nie ufał, a w dodatku niektóre z nich wymagały dyskrecji. Khalifa sądził nawet, że kupcowi sprawia przyjemność wręczanie łapówek i zawieranie pokątnych transakcji, że czuje się pewniej, jeśli za coś, czego potrzebuje, zapłaci po cichu. Amur Biaszara nieustannie kalkulował, oceniał interesantów. Z pozoru miły, potrafił okazać serdeczność, gdy miał akurat taki kaprys, lecz Khalifa wiedział, że jego pracodawca umie być naprawdę surowy. Po kilku latach pracy u tego człowieka nie wątpił już, że Amur Biaszara ma twarde serce.
Tak więc Khalifa pisał listy, wręczał łapówki i zbierał najlichsze nawet okruszki informacji. I było mu całkiem dobrze. Miał dryg do plotkowania; plotki potrafił zarówno zdobywać, jak i puszczać w obieg, a kupiec nie łajał go za to, że zamiast siedzieć przy biurku, tyle godzin pytluje na ulicach i w kawiarniach. Zawsze lepiej było wiedzieć, o czym się aktualnie mówi, niż pozostawać w niewiedzy. Wprawdzie Khalifa wolałby mieć większy wpływ na interesy kupca i lepiej się w nich orientować, lecz w tej sferze na żadną zmianę się nie zanosiło. Nawet szyfr do sejfu znał tylko Amur Biaszara. Jeśli Khalifa potrzebował jakiegoś dokumentu, musiał o niego prosić pryncypała. Sejf był wyładowany pieniędzmi, więc Amur Biaszara zawsze dbał, by za bardzo nie rozwierać jego drzwiczek w obecności Khalify czy kogokolwiek innego. Gdy musiał coś z sejfu wyjąć, stawał tuż przed nim, a przekręcaną tarczę zasłaniał własnym ciałem. Przez drzwiczki odemknięte raptem na kilkanaście centymetrów sięgał do środka niczym złodziejaszek.
Khalifa pracował u bwany Amura już przeszło trzy lata, gdy dotarła do niego wiadomość o nagłej śmierci matki. Mariamu miała niespełna pięćdziesiąt lat, więc było to niespodziewane. Pospieszył w rodzinne strony, żeby być przy ojcu; zastał go chorego i w głębokiej rozpaczy. Khalifa, jedynak, w ostatnich czasach nie widywał się zbyt często z rodzicami, więc zaskoczyło go, że ojciec jest tak wycieńczony i słaby. Kassimowi dotychczas nie udało się odwiedzić uzdrowiciela, który rozpoznałby jego dolegliwość. W okolicy nie mieli żadnego lekarza, a najbliższy szpital znajdował się w mieście Khalify, na wybrzeżu.
– Szkoda, że nie dałeś mi znać. Przyjechałbym po ciebie – powiedział Khalifa.
Ciałem ojca nieustannie wstrząsały leciutkie dreszcze, sił wyraźnie miał coraz mniej. Nie mógł już pracować, więc tylko siedział na werandzie dwuizbowej chałupy w majątku właściciela ziemskiego, cały dzień patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– Po prostu ogarnęła mnie parę miesięcy temu jakaś słabość – wyjaśnił. – Myślałem, że to ja pierwszy umrę, ale twoja matka mnie ubiegła. Zamknęła oczy, poszła spać i było po niej. I co ja mam teraz zrobić?
Khalifa został z nim cztery dni. Z objawów wynikało niezbicie, że to ciężka malaria. Ojciec miał wysoką gorączkę, wszystko zwracał, oczy mu zżółkły, a jego mocz był czerwony. Khalifa wiedział z doświadczenia, że ludzie pracujący w majątku są narażeni na ukąszenia moskitów. Gdy budził się po nocy spędzonej w izbie ojca, dłonie i uszy miał całe w bąblach.
Rano czwartego dnia, ocknąwszy się, zobaczył, że ojciec jeszcze śpi. Zostawił go samego i wyszedł za chałupę umyć się i zrobić herbatę. Czekając, aż zagotuje się woda, uczuł dreszcz niepokoju, więc wrócił do środka i okazało się, że ojciec wcale nie śpi, tylko leży martwy. Khalifa stał przez chwilę i patrzył na chude, skurczone zwłoki człowieka tak kiedyś pełnego życia, tak nieugiętego. Przykrył je i udał się do kancelarii majątku po pomoc. Zanieśli ciało do niewielkiego meczetu w pobliskiej wsi. Tam Khalifa obmył je, jak nakazywał zwyczaj, z pomocą wprawionych w rytuale. Tego samego popołudnia pochowano go na cmentarzu za meczetem. Garstkę rzeczy osobistych, które zostały po rodzicach, przekazał Khalifa imamowi z meczetu, z prośbą, by rozdać je potrzebującym.
Po powrocie do miasta, a właściwie przez kolejnych kilka miesięcy, Khalifa czuł się sam na świecie. Niewdzięczny syn, nic niewart. Zaskoczyło go to. Większość życia spędził z dala od rodziców, latami mieszkając u nauczyciela, potem u braci bankierów, a wreszcie u kupca, i nigdy nie miał wyrzutów sumienia, że ich zaniedbuje. To, że odeszli tak nagle, jawiło mu się jako katastrofa, kara za jego czyny. Wiódł bezużyteczny żywot w mieście, które nie było jego domem, w kraju jakby nieustannie ogarniętym wojną, pośród doniesień o kolejnym powstaniu, tym razem na południu i na zachodzie.
Wtedy rzekł mu Amur Biaszara:
– Pracujesz u mnie już kilka lat... ile to? Trzy... cztery? Przez ten czas wielokrotnie dowiodłeś swej skuteczności, okazywałeś mi szacunek. Doceniam to.
– Jestem wdzięczny – odparł Khalifa, nie bardzo wiedząc, co go czeka: podwyżka czy odprawa.
– Wiem, że utrata obojga rodziców to dla ciebie cios. Widzę twój smutek i twoją udrękę. Niech Bóg zmiłuje się nad ich duszami. Ponieważ pracujesz dla mnie z takim poświęceniem, tak pokornie i od tak dawna, nie będzie chyba niestosownością, jeśli dam ci pewną radę – ciągnął kupiec.
– Bardzo chętnie przyjmę pańską radę – powiedział Khalifa, skłaniając się z wolna ku myśli, że jednak nie zostanie odprawiony.
– Jesteś dla mnie jak członek rodziny, więc moim obowiązkiem jest ci doradzić. Już czas, byś się ożenił, i chyba znam odpowiednią kandydatkę. Moja krewniaczka została niedawno sierotą. To posłuszna dziewczyna, a w dodatku odziedziczyła pewną nieruchomość. Sugeruję, byś poprosił ją o rękę. Sam wziąłbym ją za żonę – tu kupiec się uśmiechnął – gdyby nie to, że moja obecna sytuacja zupełnie mi odpowiada. Od lat wiernie mi służysz, a taki układ będzie dla ciebie korzystny.
Khalifa rozumiał, że kupiec składa mu tę młodą kobietę w darze i że ona sama nie będzie miała w tej kwestii wiele do powiedzenia. Amur Biaszara twierdził, że jest posłuszna, lecz w ustach kogoś tak chłodno kalkulującego znaczyło to tyle co nic. Khalifa przystał na ten kontrakt, ponieważ wyglądało na to, że odmowa nie wchodzi w grę, a poza tym sam tego pragnął, nawet jeśli w chwilach zwątpienia obawiał się, że panna młoda okaże się osobą szorstką i wymagającą, o nieprzyjemnych nawykach. Nie spotkali się przed ślubem ani nawet w jego trakcie. Nie było zresztą szczególnej ceremonii. Imam spytał Khalifę, czy pragnie prosić Aszę Fuadi, by została jego żoną, a on odparł, że tak. Następnie bwana Amur Biaszara, jako najstarszy krewny płci męskiej, wyraził zgodę w jej imieniu. I tyle. Po obrządku podano kawę, a później Khalifa w zaszczytnym towarzystwie pryncypała udał się do domu świeżo poślubionej i został jej przedstawiony. To właśnie tę nieruchomość odziedziczyła Asza Fuadi. Choć tak naprawdę wcale jej nie odziedziczyła.
Asza miała lat dwadzieścia, Khalifa trzydzieści jeden. Jej matka, która dopiero co zmarła, była siostrą Amura Biaszary. W oczach młodej kobiety wciąż zalegał cień niedawnych smutków. Na jej owalnej, ładnej twarzy nie gościł uśmiech – wyglądała bardzo poważnie. Khalifa z miejsca ją polubił, choć zdawał sobie sprawę, że z początku starała się tylko cierpliwie znosić jego pieszczoty. Dopiero po pewnym czasie zaczęła odwzajemniać jego zapał i opowiedziała mu o sobie, a on też nie od razu tę historię w pełni pojął. Bynajmniej nie z racji jej niezwykłości. Prawdę mówiąc, w świecie kupców o pirackim temperamencie takie praktyki stanowiły normę. Asza zrazu zachowywała się powściągliwie, ponieważ musiała się najpierw upewnić, czy może zaufać małżonkowi i czy nie będzie on przypadkiem lojalny wobec kupca.
– Wuj Amur pożyczał mojemu ojcu pieniądze, i to wielokrotnie – wyznała. – Nie miał wyboru, ponieważ mój ojciec był mężem jego siostry, członkiem rodziny. Wuj musiał się wywiązać. Nie cenił mojego ojca, uważał, że pieniądze się go nie trzymają, i pewnie tak było. Parę razy słyszałam, jak matka mówi to ojcu prosto w twarz. Za którymś razem wuj Amur zażądał, żeby ojciec przepisał na niego swój dom... nasz dom, ten dom... jako zabezpieczenie pożyczki. Ojciec to zrobił, ale matce się o tym nie zająknął. Tacy właśnie są mężczyźni, gdy idzie o ich interesy, skryci, tajemniczy, jak gdyby nie mogli ufać swoim kobietom, bo te mają pstro w głowie. Ona by mu na to nie pozwoliła, gdyby tylko wiedziała. To haniebne, gdy pożycza się pieniądze ludziom, którzy nie są w stanie się wypłacić, a potem zabiera im się domy. To jest kradzież. I to właśnie zrobił wuj Amur mojemu ojcu i nam.
– Ile twój ojciec był mu winien? – spytał Khalifa, gdy Asza zamilkła na dłużej.
– Nieważne ile – odparła zdawkowo. – I tak nie byłybyśmy w stanie oddać. Ojciec nie zostawił nam niczego.
– Najwyraźniej nie spodziewał się, że odejdzie już teraz. Pewnie mu się zdawało, że ma więcej czasu.
Skinęła głową, a potem mówiła dalej:
– Na pewno dobrze tego nie zaplanował. Podczas długiej pory deszczowej miał nawrót malarii. Tak jak co roku, ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek. Nie spodziewałyśmy się, strasznie było widzieć go w takim stanie. Niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą. Matka nie miała tak naprawdę wglądu w jego interesy, ale wkrótce dowiedziałyśmy się, że pożyczka dalej jest niespłacona i nie ma z czego oddać choćby drobnej części, żeby wykazać dobrą wolę. Jego krewniacy przyszli po udział w spadku, którym był przecież tylko dom, ale zaraz ustalili, że nawet dom nie należy do ojca, tylko do wuja Amura. To był straszliwy wstrząs dla wszystkich, zwłaszcza dla matki. Nie miałyśmy nic, dosłownie nic. Gorzej niż nic, nawet nasze życie nie należało do nas, bo wuj Amur, jako najstarszy spokrewniony z nami mężczyzna, był naszym opiekunem. Mógł decydować o tym, co się z nami stanie. Moja matka nigdy się nie pozbierała po śmierci ojca. Wtedy już od wielu lat chorowała, ale potem było z nią krucho cały czas. Kiedyś myślałam, że to ze smutku, że nie jest aż tak chora, jak twierdzi, tylko z tego nieszczęścia pozwala sobie więdnąć. Właściwie nie wiem, czemu była nieszczęśliwa. Może ktoś rzucił na nią urok, a może była rozczarowana swoim życiem. Już wcześniej czasem coś ją nawiedzało i mówiły przez nią jakieś obce głosy, i wtedy, chociaż ojciec protestował, wzywano uzdrowicielkę. Gdy ojciec umarł, to nieszczęście rozlało się w straszliwą rozpacz, a w ostatnich kilku miesiącach życia do tego wszystkiego doszły bóle w krzyżu i coś, co zżerało ją od środka. Mówiła, że tak się czuje, właśnie tak, jakby coś ją od środka zżerało. Wtedy zrozumiałam, że odchodzi, że to więcej niż żałoba. W ostatnich dniach przed śmiercią zamartwiała się, co ze mną będzie, i błagała wuja Amura, by mnie wziął pod opiekę, a on obiecał, że to zrobi. – Asza spojrzała na Khalifę smutno i przeciągle, po czym dodała: – Więc podarował mnie tobie.
– Albo mnie tobie – odparł, uśmiechając się, by choć trochę rozcieńczyć gorycz w jej głosie. – Czy to aż taka klęska?
Asza wzruszyła ramionami. Khalifa rozumiał, a przynajmniej domyślał się, czemu Amur Biaszara postanowił mu ją podarować. Przede wszystkim przerzucał odpowiedzialność za nią na kogoś innego. Zapobiegał też w ten sposób haniebnym znajomościom, na jakie mogłaby się skusić, nawet jeśli podobna myśl w ogóle nie postała jej w głowie. Tak właśnie rozumowałby potężny patriarcha. Utamsitiri, Khalifa miał ją ocalić od wstydu, chroniąc też reputację rodziny. Nie był żadną personą, ale kupiec go znał, więc ślub miał zapobiec niesławie, która zagroziła jej nazwisku, a zarazem nazwisku pryncypała. Bezpieczne małżeństwo z kimś tak od niego zależnym jak Khalifa gwarantowało również, że nikt nie tknie należącej do kupca nieruchomości, a zatem wszystko pozostanie, by tak rzec, w rodzinie.
Nawet gdy Khalifa poznał już historię domu i zrozumiał, jak niesprawiedliwie potraktowano jego małżonkę, wciąż nie umiał zdobyć się na to, by poruszyć tę kwestię w rozmowie z kupcem. To były sprawy rodzinne, a on tak naprawdę do rodziny nie należał. Zamiast tego namawiał Aszę, by sama porozmawiała z wujem i poprosiła go o zwrócenie należnej części spadku.
– Potrafi być sprawiedliwy, kiedy zechce – zapewniał ją Khalifa, gdyż sam chciał w to wierzyć. – Dość dobrze go znam. Wiem, jak działa. Trzeba go zawstydzić, zmusić go, żeby oddał ci to, co ci się należy, bo inaczej będzie udawał, że wszystko jest w porządku, i nawet palcem nie kiwnie.
Wreszcie porozmawiała z wujem. Khalify przy tym nie było, a później, gdy kupiec próbował go wybadać, Khalifa udał, że nie ma o niczym pojęcia. Podczas rozmowy z Aszą wuj oświadczył, że zapisał jej część spadku w testamencie, więc sprawę uważa tymczasem za zamkniętą. Innymi słowy nie życzy sobie, by zawracano mu głowę dyskusjami na temat tego domu.
Khalifa i Asza wzięli ślub w początkach 1907 roku. Dogasało właśnie powstanie Maji-Maji, brutalnie zduszone kosztem bardzo wielu afrykańskich istnień i środków do życia tych, którzy ocaleli. Bunt w mieście Lindi, który rozlał się na wsie i miasta w południowej i zachodniej części kraju, trwał w sumie trzy lata. Im jaśniejsze stawało się, że opór przeciwko niemieckiemu reżimowi ma charakter powszechny, tym bardziej bezwzględna i brutalna była odpowiedź kolonialnych władz. Niemieckie dowództwo zrozumiało, że buntu nie da się zwalczyć jedynie środkami militarnymi, toteż uległość miejscowych zaczęto wymuszać głodzeniem. W regionach, które przyłączyły się do powstania, schutztruppe traktowała wszystkich mieszkańców jako bezpośrednio zaangażowanych w walkę. Żołnierze palili wioski, zadeptywali pola, plądrowali zapasy. Afrykańskie ciała zostawiano na przydrożnych szubienicach pośród spalonego, zamęczonego krajobrazu. Tam, gdzie mieszkali Khalifa i Asza, docierały tylko pogłoski o tych zdarzeniach. Dla nich były to zaledwie wstrząsające historie, ponieważ w ich mieście buntu się nie widziało. Odkąd stracono Busziriego, nikt się tu nie buntował, chociaż w powietrzu cały czas wisiała groźba niemieckiego odwetu.
Wytrwałość, z jaką miejscowe ludy odrzucały poddaństwo wobec cesarskiej Deutsch-Ostafrika, zaskoczyła Niemców, zwłaszcza po przykładnym ukaraniu Hehe na południu oraz Chagga i Meru w górach na północnym wschodzie. Wskutek rozgromienia buntowników Maji-Maji setki tysięcy umarły z głodu, a kolejne setki poległy od ran poniesionych na polu bitwy lub zostały stracone w publicznych egzekucjach. Niektórym zarządcom Deutsch-Ostafrika taki rezultat wydawał się nieunikniony. Prędzej czy później ci ludzie i tak by zginęli. Uznano, że Afrykanie muszą poczuć zaciśniętą pięść potęgi niemieckiego cesarstwa, by nauczyli się z pokorą znosić jarzmo niewoli, z każdym dniem mocniej gniotące karki opornych. Administracja kolonialna zaostrzała kontrolę nad terytorium, poszerzając swą liczebność i zasięg działań. Żyzną ziemię przejmowali coraz liczniejsi niemieccy osadnicy. Coraz więcej ludzi obejmowano przymusem pracy, by budowali drogi, oczyszczali przydrożne kanały, tworzyli aleje i ogrody dla rozrywki kolonizatorów i ku większej chwale Kaiserreichu. Wysiłki imperialne w tej części świata rozpoczęli Niemcy dość późno, lecz mieli zamiar solidnie się tu okopać i ani myśleli rezygnować z wygód. Swe kościoły, urzędy z kolumnadami i fortece z krenelażem budowali tyleż po to, by żyć jak cywilizowani ludzie, ile by w nowych poddanych budzić lęk, a w rywalach podziw.
Najnowsze powstanie sprawiło jednak, że niektórzy Niemcy zaczęli myśleć inaczej. Zrozumieli, że samą przemocą nie będą w stanie poskromić kolonii i uczynić jej produktywną, więc pojawiły się propozycje utworzenia przychodni, zorganizowano też kampanie przeciwko malarii i cholerze. Początkowo inicjatywy te służyły ochronie zdrowia i dobrobytu osadników, urzędników oraz żołnierzy schutztruppe, lecz z czasem rozszerzono je na miejscową ludność. Administracja pootwierała również nowe szkoły. W mieście już od kilku lat istniała szkoła wyższa, w której przygotowywano Afrykanów do roli urzędników służby cywilnej oraz nauczycieli, lecz nabór był niewielki i ograniczony do podporządkowanej już elity. W nowych placówkach wykształcenie podstawowe oferowano większej liczbie poddanych, a jedną z pierwszych osób, które posłały tam swoich synów, był Amur Biaszara. Gdy Khalifa rozpoczął pracę u kupca, syn Amura Biaszary, Nassor, miał dziewięć lat. Do szkoły poszedł w wieku lat czternastu, a więc cokolwiek późno, lecz instytucja miała szkolić wychowanków w rzemiośle, nie w algebrze, chłopak zaś był w odpowiednim wieku, by nauczyć się piłować, układać cegły czy używać młota. Tu właśnie opanował stolarstwo. W ciągu czterech lat szkoły nauczył się czytać i liczyć, a opuścił ją jako wykwalifikowany stolarz.
Przez ten czas Khalifa i Asza również niejednego się nauczyli. On – tego, że ta uparta kobieta nie znosi bezczynności i wie, czego chce. Zrazu zdumiewała go jej żywiołowość i śmiał się z jej zadufanych, kategorycznych opinii na temat sąsiadek. To zawistnicy, złośliwcy, bluźniercy, mawiała. Daj spokój, nie przesadzaj, protestował, a ona marszczyła brwi, zawzięcie obstając przy swoim. Upierała się, że ani trochę nie przesadza. Przecież całe życie mieszka obok tych ludzi. Z początku, gdy wzywała imienia Bożego, a do rozmowy wplatała wersety z Koranu, brał to za manierę, lecz w końcu pojął, że nie są to jedynie popisy wiedzy i obycia, lecz szczera pobożność. Sądził, że Asza jest nieszczęśliwa, i główkował nad tym, jak choć trochę ulżyć jej samotności. Starał się sprawić, by pragnęła go tak jak on jej, lecz była zamknięta w sobie i niechętna, i miał wrażenie, że jedynie go toleruje, a żarowi jego miłosnych uścisków oddaje się w najlepszym razie z poczucia obowiązku.
Ona z kolei nauczyła się, że jest od niego silniejsza, choć upłynęło dużo czasu, nim zdołała powiedzieć to sobie wprost. Wiedziała, co myśleć, jeśli nie zawsze, to często, a kiedy już doszła do jakiegoś wniosku, trwała przy nim. On tymczasem łatwo ulegał słowom, niekiedy własnym. Pamięć o ojcu, którego zgodnie z nakazem wiary starała się szanować, wpływała na opinię o mężu, więc w kontaktach z Khalifą coraz trudniej było jej powściągać zniecierpliwienie. Doprowadzona do ostateczności, przybierała szorstki ton, którego niekiedy później żałowała. Mąż, choć stateczny, za bardzo słuchał się jej wuja, tego złodzieja, załganego, świętoszkowatego bezbożnika. Zbyt łatwo na wszystko przystawał, a inni często tę cechę wykorzystywali, lecz taka była wola Boża, więc Asza ze wszystkich sił starała się być szczęśliwa. Męczyły ją jego niekończące się anegdoty.
We wczesnych latach małżeństwa Asza trzy razy poroniła. Po tych trzech latach sąsiadki przekonały ją, by zasięgnęła porady mgangi, zielarki. Ta kazała jej ułożyć się na podłodze i od stóp do głów przykryła ją kangą. Potem długo przy niej siedziała, nucąc cichą, uporczywą melodię i wypowiadając słowa, których Asza nie była w stanie zrozumieć. Po wszystkim mganga powiedziała jej, że wziął ją we władanie niewidzialny i nie pozwala dziecku w niej rosnąć. Niewidzialnego można nakłonić, żeby sobie poszedł, najpierw jednak trzeba poznać jego żądania i je spełnić. Niewidzialny musi przemówić przez Aszę, lecz by to się stało, należy mu pozwolić opętać ją całkowicie. Nie ma innego wyjścia.
Mganga przyprowadziła pomocniczkę i znów kazała Aszy ułożyć się na podłodze. Przykryły ją grubym prześcieradłem z marekani, a potem obie zaczęły nucić i śpiewać tuż nad jej głową. Czas mijał, mganga i jej pomocniczka śpiewały, Asza drżała coraz mocniej, aż w końcu bryznął z niej potok niepojętych słów i dźwięków. Kulminacją był wrzask, po którym przemówiła klarownie, lecz obcym głosem: opuszczę ciało tej kobiety, jeśli jej mąż przysięgnie zabrać ją na hadż, chodzić do meczetu jak trzeba i wyrzec się tabaki. Mganga, zapiawszy triumfalnie, podsunęła Aszy kojący wywar z ziół i ta zapadła w drzemkę.
Gdy mganga, w obecności Aszy, powiedziała Khalifie o niewidzialnym i jego żądaniach, mąż potulnie skinął głową i zapłacił należność. Natychmiast wyrzeknę się tabaki, odparł, i od razu pójdę dokonać ablucji, a potem udam się prosto do meczetu. W drodze powrotnej zacznę rozpytywać o hadż. A teraz proszę czym prędzej przepędzić tego diabła.
Khalifa rzeczywiście wyrzekł się tabaki, przez dzień czy dwa chodził do meczetu, ale o hadżu nigdy więcej się nie zająknął. Asza wiedziała, że choć udawał uległość, Khalifa wcale nie był przekonany, po prostu z niej drwił. Zwłaszcza że to sąsiadkom dała się namówić na tę bluźnierczą kurację. Całe to nucenie nad uchem bardzo ją w końcu zmęczyło, cóż jednak mogła poradzić, że drażni ją bezbożność Khalify, a ponad wszystko pragnie wyruszyć na hadż. Jego cicha kpina z tych pragnień bardzo ją od Khalify odstręczała. Odechciało jej się starań o dziecko, więc zawsze znajdowała sposób, by stłumić miłosne zapędy męża i uniknąć przykrego zamętu, który wiązał się z jego podnieceniem.
Ukończywszy nauki, Nassor Biaszara opuścił niemiecką szkołę zawodową w wieku lat osiemnastu, urzeczony zapachem drewna. Amur Biaszara syna rozpieszczał. Nie oczekiwał, że ten będzie mu pomagać w interesach, a to z tej samej przyczyny, z której nie uważał za konieczne tłumaczyć się Khalifie ze swych rozlicznych transakcji. Wolał działać w pojedynkę. Gdy Nassor poprosił ojca o sfinansowanie warsztatu stolarskiego, by móc prowadzić własny interes, kupiec chętnie przystał, upatrując w tym niezłą inwestycję, ale i dlatego że w ten sposób mógł na jakiś czas odwrócić uwagę syna od własnych spraw. Przyjdzie czas, by wprowadzić go w tajniki ojcowskich przedsięwzięć.
Praktyką starszych kupców było, że jeden drugiemu pożyczał na słowo. Niektórzy znali się jedynie z korespondencji albo przez pośredników. Pieniądze przechodziły z rąk do rąk. By spłacić jeden dług, sprzedawano inny, towar do wysyłki kupowano w ciemno. Powiązania te sięgały legendarnych miejsc takich jak Mogadiszu, Aden, Maskat, Bombaj czy Kalkuta. W uszach wielu ludzi z miasta te nazwy brzmiały jak muzyka, może dlatego że mało kto z nich którekolwiek odwiedził. Rzecz nie w tym, że nie umieli sobie wyobrazić, by tam również, jak wszędzie indziej, panowały nędza i ubóstwo, po prostu nie byli w stanie oprzeć się osobliwemu pięknu samych nazw.
To, że starsi kupcy pożyczali na słowo, nie znaczyło wcale, że temu słowu ufali. Właśnie dlatego Amur Biaszara wszystkie operacje wykonywał w myślach. Nie dbał już o to, by je notować, i ostatecznie zgubił go jego własny spryt. Pech, fatum, wola Boża, jakkolwiek to nazwać, w każdym razie Amur Biaszara nagle zachorował podczas jednej z tych straszliwych epidemii, które, nim zjawili się tu Europejczycy ze swą medycyną i higieną, były jeszcze częstsze. Kto by pomyślał, że tyle chorób może się czaić w brudzie, do którego wszyscy tak przywykli? Amur Biaszara zachorzał podczas jednej z tych epidemii, i to mimo obecności Europejczyków. Jeśli twój czas nadszedł, to nadszedł, ot co. Przyczyną mogła być brudna woda, zepsute mięso albo ukąszenie natrętnego owada, w każdym razie Amur Biaszara obudził się któregoś dnia wcześnie rano z gorączką i wymiotami i już więcej z łóżka nie wstał. Pięć dni leżał właściwie bez czucia, a potem umarł. Przez cały ten czas nie odzyskał przytomności umysłu, więc wszystkie jego tajemnice odeszły wraz z nim. Zjawili się niezawodni wierzyciele z uporządkowaną dokumentacją, dłużnicy postanowili się nie wychylać, zaś fortuna starego kupca okazała się znacznie mniejsza, niż głosiły plotki. Może Amur Biaszara zamierzał oddać Aszy jej dom, tylko nie znalazł na to czasu, ale w testamencie nie było dla niej nic. Dom należał teraz do Nassora Biaszary, tak jak wszystko, co zostało, gdy jego matka, dwie siostry oraz wierzyciele zabrali, co swoje.
2
Ilyas zjawił się w mieście tuż przed niespodziewaną śmiercią Amura Biaszary. Miał przy sobie list polecający do kierownika dużej niemieckiej plantacji, gdzie uprawiano agawę sizalową. Kierownik, który był także współwłaścicielem plantacji, nie spotkał się z nim osobiście – nie należało oczekiwać, że znajdzie czas na rzecz tak błahą. Ilyas wręczył swój list komuś z biura, kto kazał mu czekać. Asystent podał mu szklankę wody i chwilę z nim rozmawiał, próbując wybadać, co to za jeden i co go tu sprowadza. Wkrótce potem z gabinetu w głębi budynku wyszedł młody Niemiec i zaoferował przybyłemu stanowisko, a asystent, który miał na imię Habib, dostał polecenie, by pomóc mu się zaaklimatyzować. Habib skierował go do nauczyciela szkolnego, Maalima Abdalli, który znalazł mu pokój do wynajęcia u znajomych. Nie minęło pierwsze popołudnie w tym mieście, a Ilyas już miał pracę i kwaterę. Maalim Abdalla zapowiedział: przyjdę po ciebie później, poznasz parę osób. Zjawił się jeszcze tego samego popołudnia i zabrał Ilyasa na przechadzkę po mieście. Zatrzymali się w dwóch kawiarniach, żeby napić się kawy, porozmawiać i przedstawić Ilyasa miejscowym.
– Nasz brat Ilyas przybył tu do pracy na wielkiej plantacji agawy – ogłosił Maalim Abdalla. – To przyjaciel kierownika, jego niemieckiej ekscelencji we własnej osobie. Po niemiecku gada, jakby się z nim urodził. Na razie mieszka u Omara Hamdaniego, aż jego ekscelencja znajdzie mu kwaterę odpowiednią dla tak znakomitego członka swej kadry.
Ilyas uśmiechał się, protestował, na przekomarzanki odpowiadał tym samym. Jego niewymuszony śmiech i dystans do siebie sprawiły, że ludzie czuli się przy nim swobodnie i szybko zyskał nowych przyjaciół. Tak zresztą było zawsze. Później Maalim Abdalla poprowadził go w stronę portu i niemieckiej części miasta. Pokazał mu bomę, a Ilyas spytał, czy to właśnie tu powiesili Busziriego, ale Maalim Abdalla odparł, że nie. Busziriego powiesili w Pangani, tu zresztą nawet nie zmieściłby się taki tłum. Niemcy zrobili z egzekucji spektakl, więc zapewne była orkiestra, defilada, publiczność. A na to potrzeba sporej przestrzeni. Spacer zakończył się na werandzie u Khalify, dokąd nauczyciel regularnie chadzał, by większość wieczorów spędzać na plotkowaniu i pogawędkach.
– Jesteś tu mile widziany – rzekł Ilyasowi Khalifa. – Każdemu potrzeba barazy, na którą może zajrzeć wieczorem, by podtrzymać kontakty towarzyskie i dowiedzieć się, co w trawie piszczy. W tym mieście niewiele więcej można po pracy robić.
Ilyas i Khalifa bardzo szybko zostali dobrymi przyjaciółmi i już po paru dniach rozmawiali w sposób całkiem nieskrępowany. Ilyas opowiedział Khalifie, jak jeszcze będąc dzieckiem, uciekł z domu i włóczył się przez kilka dni, aż na stacji kolejowej porwał go askarys z schutztruppe i uprowadził w góry. Dopiero tam go uwolniono i trafił do niemieckiej szkoły, właściwie szkoły misyjnej.
– Kazali ci się modlić po chrześcijańsku? – zaciekawił się Khalifa.
Tu, na spacerze nad oceanem, nikt nie podsłuchałby odpowiedzi, lecz Ilyas przez chwilę milczał, zacisnąwszy usta, zupełnie jak nie on.
– Nie zdradzisz nikomu, jeśli ci powiem, jak było? – spytał.
– Czyli kazali – orzekł z lubością Khalifa. – Zmusili cię do grzechu.
– Nikomu nie mów – powiedział Ilyas błagalnym tonem. – Gdybym tego nie zrobił, musiałbym się wynieść ze szkoły, więc udawałem. Byli ze mnie bardzo zadowoleni, a ja wierzyłem, że Bóg i tak wie, co mam w sercu.
– Mnafiki – odparł Khalifa, niegotów jeszcze przyjacielowi odpuścić. – Na obłudników czekają szczególne męki. Mam ci opowiedzieć? Ach, zapomniałem, że są nie do opisania, a ty przecież i tak prędzej czy później ich doświadczysz.
– Bóg wie, co miałem w sercu, co w nim zatrzasnąłem. – powiedział Ilyas dotknął piersi, teraz już z uśmiechem, skoro było jasne, że Khalifa stroi sobie żarty. – Mieszkałem na farmie kawy u Niemca i tam też pracowałem. To on posłał mnie do szkoły.
– Walczyli tam jeszcze? – spytał Khalifa.
– Nie. Nie wiem, jak wcześniej, ale kiedy przyjechałem, nic tam się już nie działo – odparł Ilyas. – Było bardzo spokojnie. Powstały nowe farmy, nowe szkoły, nawet nowe miasta. Miejscowi posyłali dzieci do szkoły misyjnej, a sami pracowali na niemieckich farmach. Jeśli był jakiś zamęt, to wywołali go źli ludzie, wichrzyciele. Farmer, który posłał mnie do szkoły... to właśnie on napisał list, dzięki któremu dostałem pracę w waszym mieście. Kierownik plantacji jest jego krewnym.
Później dodał jeszcze:
– Nigdy nie wróciłem do wioski, w której kiedyś mieszkaliśmy. Nie wiem, co się stało z rodziną. Teraz, kiedy mieszkam tutaj, dociera do mnie, że to całkiem niedaleko. Właściwie jeszcze przed przyjazdem wiedziałem, że będę blisko dawnego domu, ale starałem się o tym nie myśleć.
– Powinieneś się do nich wybrać – stwierdził Khalifa. – Ile lat cię tam nie było?
– Dziesięć – odparł Ilyas. – Wybrać się tam... Po co?
– Powinieneś się wybrać – powtórzył Khalifa, pamiętając, jak sam zaniedbywał rodziców i jak źle mu z tym później było. – Zobacz się z rodziną. Podróż nie zajmie ci więcej niż dzień czy dwa, jeśli się z kimś zabierzesz. Nie można być takim odludkiem. Powinieneś do nich pojechać i powiedzieć im, że jesteś cały i zdrowy. Jeśli chcesz, mogę ci towarzyszyć.
– Nie – bronił się Ilyas. – Nie masz pojęcia, jakie to nędzne, żałosne miejsce.
– Zatem będziesz mógł im pokazać, że odniosłeś sukces. To w końcu twój dom, a rodzina to rodzina, cokolwiek byś sobie myślał – powiedział Khalifa tym dobitniej, że przyjaciel wyraźnie miękł.
Ilyas siedział ze zmarszczoną brwią, lecz po paru chwilach oczy mu pojaśniały.
– Wybiorę się tam – oświadczył, zapalając się do pomysłu. Taki właśnie był, o czym Khalifa miał się dopiero przekonać. Kiedy Ilyasowi przypadł do gustu jakiś plan, poświęcał mu się bez reszty. – Tak jest, rozsądnie mówisz. Pojadę sam. Wiele razy o tym myślałem, ale zawsze udawało mi się znaleźć jakąś wymówkę. Potrzeba takiego gaduły jak ty, żeby postawił sprawę na ostrzu noża i zmusił mnie do czynu.
Khalifa dogadał się z woźnicą, który miał jechać w kierunku wioski, by część podróży Ilyas mógł odbyć z nim. Powiedział też Ilyasowi, jak nazywa się znajomy handlarz, który mieszka przy głównym trakcie, niedaleko celu wędrówki. Ilyas będzie mógł tam przenocować, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Kilka dni później, jako pasażer wozu zaprzężonego w osła, Ilyas wyruszył wyboistą nadbrzeżną trasą na południe. Stary woźnica, wywodzący się spośród Beludżów, jechał z zaopatrzeniem dla przydrożnych wiejskich sklepików. Nie miał zresztą zbyt dużo towaru. Zatrzymał się przy dwóch, a potem odbił w głąb lądu, na wygodniejszą drogę, którą tak szybko się podróżowało, że do kupca poleconego przez Khalifę zajechali jeszcze tego samego popołudnia. Był to Hindus imieniem Karim, handlujący świeżą żywnością. Karim skupował od miejscowych i posyłał na targ w mieście banany, manioki, dynie, bataty, okrę – wszystko, co mogło przetrzymać dzień, a nawet dwa dni podróży. Stary Beludża nakarmił i napoił oślicę, zamienił z nią szeptem parę słów. Stwierdził, że jest dość wcześnie, by ruszyć w powrotną drogę, a przenocować może w jednym ze sklepików, do których dostarczył towar, i że oślica się na to wszystko zgadza. Karim nadzorował ładowanie warzyw i owoców na wóz starego. Liczby odnotował w księdze rachunkowej, a potem przepisał na świstek papieru, który woźnica miał wręczyć nabywcy na miejskim targowisku.
Po odjeździe wozu Ilyas wytłumaczył gospodarzowi, dokąd się dalej wybiera, ale Karim miał wątpliwości. Rozejrzał się, żeby ocenić, ile jeszcze zostało dnia, z kieszeni kamizelki dobył zegarek, z eleganckim trzaskiem otworzył wieczko i smutno pokręcił głową.
– Jutro rano – powiedział. – Dziś już nie da rady. Do maghribu zostało zaledwie półtorej godziny, a zanim ugadam ci woźnicę, będzie już niemal zmierzchało. Wierz mi, że nie chciałbyś się znaleźć na szlaku nocą. To szukanie guza. Łatwo pobłądzić albo wpaść w łapy jakichś łotrów. Pojedziesz jutro, zaraz z rana. Dziś wieczorem rozmówię się z woźnicą, teraz jednak odpoczniesz, a my cię podejmiemy. Mamy izbę dla gości. Pozwól.
Zaprowadził Ilyasa do niewielkiej przybudówki z klepiskiem. Podobnie jak do sklepu, prowadziły do niej rozchwierutane drzwi z pordzewiałej blachy, które zamykało się na metalową kłódkę, chyba bardziej na pokaz niż gwoli bezpieczeństwa. W izdebce stało przykryte matą łóżko z plecionki, z pewnością, pomyślał sobie Ilyas, pełne pluskiew. Zauważywszy od razu, że nie ma moskitiery, westchnął z rezygnacją. Kwaterę urządzono dla wędrownych handlarzy, zahartowanych w tego typu niewygodach. Cóż jednak było robić. Nie mógł oczekiwać od Karima, że nieznajomego mężczyznę wpuści do domu.
Ilyas powiesił płócienną torbę na futrynie i wyszedł rozejrzeć się po okolicy. Solidny dom Karima, na tym samym podwórku, miał od frontu dwa zakratowane okna, po jednym z każdej strony drzwi. Trzy stopnie prowadziły na podwyższone patio. Siedział tam na macie Karim, a dostrzegłszy Ilyasa, skinął dłonią, by go zaprosić. Chwilę rozmawiali o tym, co nowego w mieście, o epidemii cholery, która siała spustoszenie na Zanzibarze, o interesach, a potem z domu wyszła siedmioletnia, może ośmioletnia dziewczynka, niosąc na drewnianej tacy dwie filiżaneczki kawy. Ponieważ zaczynało zmierzchać, Karim znów wyciągnął zegarek i spojrzał na tarczę.
– Czas na modlitwę maghrib – oznajmił. Zawołał dziewczynkę, która po chwili znów się zjawiła, tym razem taszcząc wiadro wody, od którego rozbawiony Karim zaraz ją uwolnił. Zszedłszy po schodkach, odstawił wiadro na kamienny podest, przy którym obmywało się stopy. Skinął na gościa, by jako pierwszy dokonał ablucji, ale Ilyas żywo odmówił, więc Karim obmył się pierwszy. Ilyas, gdy przyszła jego kolej, powtórzył gesty podpatrzone u gospodarza. Wrócili po schodkach na patio, gdzie miały zostać odprawione modlitwy, a ponieważ wymagał tego zwyczaj, jak również zwykła gościnność, poprowadzenie ich zaproponował Karim Ilyasowi. Ten raz jeszcze odmówił, równie żywo jak wcześniej, więc Karim wziął obowiązek na siebie.
Ilyas nie umiał się modlić, nie znał słów. Nigdy nie był w meczecie. Tam, gdzie się wychował, nie mieli ani jednego, podobnie jak na farmie kawy, gdzie przemieszkał później tyle lat. Był co prawda meczet w pobliskim miasteczku w górach, ale nikt z farmy ani ze szkoły nie podsunął mu myśli, że wypadałoby się tam wybrać. A potem nie wiedzieć kiedy zrobiło się za późno, by się nauczyć tych rzeczy. Najadłby się zbyt wiele wstydu. Teraz, gdy jako dorosły mężczyzna pracował na plantacji agawy, miał do wyboru mnóstwo miejskich meczetów, lecz i tu nigdy Ilyasowi nie zaproponowano, by któryś odwiedził. Spodziewał się, że kiedyś naje się przez to wstydu. Dotychczas go nigdy nie przyłapano, więc zachęcony przez Karima do modłów, markował je, jak tylko mógł, naśladując każdy gest gospodarza i mamrocząc pod nosem coś, co mogłoby przypominać święte formuły.
Karim dotrzymał słowa i umówił się z innym woźnicą, by ten zabrał Ilyasa do jego rodzinnej wioski, niedaleko. W izbie nie spało się dobrze, więc gdy tylko Ilyas usłyszał poranne hałasy, wyszedł na podwórko. Poczęstowano go bananem i czarną herbatą w cynowym kubku. Czekając na woźnicę, kątem oka dostrzegł dziewczynkę, która zamiatała patio. Matki nigdzie nie było widać. Woźnicą tym razem okazał się nastolatek, szczęśliwy, że może się wypuścić na taką wycieczkę. Całą drogę opowiadał o eskapadach, w których brał ostatnio udział z kolegami. Ilyas grzecznie słuchał i uśmiechał się, gdy wypadało, ale myślał sobie: kmiotek.
Mniej więcej po godzinie dotarli do wioski. Woźnica powiedział, że zaczeka na głównym trakcie, ponieważ wiodącą w dół ścieżką, przy której się zatrzymali, wozem nie da się przejechać. Zresztą stąd idzie się już dosłownie kawałek. Tak, wiem, odparł Ilyas. Ruszył ścieżką tam, gdzie kiedyś był ich dom. Wszystko wyglądało tak bezładnie i znajomo, jakby opuścił to miejsce raptem parę miesięcy wcześniej. Właściwie to skupisko krytych strzechą chat, za którymi kryły się poletka uprawne, trudno było nazwać wioską. Po drodze zobaczył kobietę, której imienia nie mógł sobie przypomnieć, choć z pewnością ją znał. Siedziała na uprzątniętym kawałku ziemi przed wątłą lepianką, wyplatając matę z liści kokosowych. Na trzech kamieniach obok jej stóp coś bulgotało w garnku, a w ziemi za domem grzebały dwa kurczaki. Gdy podszedł, kobieta, wygładziła kangę i przykryła głowę.
– Shikamoo – pozdrowił ją.
Odpowiedziała, a teraz, w oczekiwaniu na ciąg dalszy, mierzyła go wzrokiem, patrząc podejrzliwie na miastowy strój. Nie potrafił odgadnąć jej wieku, lecz jeśli była tą, za którą ją brał, to jej dzieci miały tyle lat co on. Jedno z nich to Hassan, przypomniał sobie znienacka, chłopiec, z którym kiedyś się bawił. Takie samo imię nosił ojciec Ilyasa i dlatego ten z łatwością wydobył je teraz z pamięci. Kobieta siedziała na niskim stołku i chyba nie zamierzała się podnieść czy choćby uśmiechnąć.
– Mam na imię Ilyas. Wychowałem się tu niedaleko – powiedział, po czym wymienił imiona rodziców. – Czy oni wciąż tam mieszkają?
Nie doczekał się odpowiedzi, więc nie był pewien, czy kobieta go zrozumiała lub choćby usłyszała. Już miał ruszyć dalej, żeby samemu sprawdzić, gdy z chaty wyszedł jakiś mężczyzna, starszy od siedzącej na podwórku. Chybotliwym krokiem zbliżył się do Ilyasa i przyjrzał mu się uważnie, jakby niedowidział. Twarz miał pooraną zmarszczkami i nieogoloną, wyglądał mizernie, chorowicie. Ilyas raz jeszcze się przedstawił i powtórzył imiona rodziców. Tamci wymienili spojrzenia, a potem to ona się odezwała:
– Pamiętam to imię. Ilyas. Jesteś tym, co się zgubił? – spytała, na chwilę przykrywając głowę obiema dłońmi na znak współczucia. – Tyle strasznych rzeczy się wtedy działo i wszyscy myśleliśmy, że przytrafiło ci się jakieś nieszczęście. Myśleliśmy, że porwali cię Ruga-Ruga albo Manga. Myśleliśmy, że zabili cię Mdachi. Czego to myśmy sobie nie myśleli! Tak, pamiętam Ilyasa. To ty? Wyglądasz jak jakiś rządowy. Twoja matka zmarła dawno temu. Nikt już tam nie mieszka, dom się rozsypał. Taki ją tam prześladował pech, że potem nikt już nie miał odwagi się tam wprowadzić. Zostawiła pod opieką twojego ojca malutką córeczkę, która miała z piętnaście, szesnaście miesięcy, ale on zostawił ją innym.
Ilyas dumał nad tym chwilę, po czym powtórzył:
– Zostawił ją innym? Co to znaczy?
– Oddał. – Teraz mówił mężczyzna, głosem słabym od wysiłku, chrypliwym. – Był bardzo biedny. Bardzo chory. Jak my wszyscy. Oddał ją.
Uniósł dłoń i wycelował palec w kierunku drogi, jakby na słowa nie starczało mu już sił.
– Afiya, tak miała na imię. Afiya – odezwała się znów kobieta. – A ty, skąd przychodzisz? Matka ci umarła. Ojciec ci umarł. Siostra poszła do obcych. Gdzieś ty był?
Właściwie tego się spodziewał. Że pomarli. Przez całe dzieciństwo Ilyasa ojciec chorował na cukrzycę, a matka często cierpiała na kobiece dolegliwości – takie, o których się nie mówi. Do tego bolały ją plecy, przez wodę w płucach oddychała z trudem i często wymiotowała od niezliczonych ciąż. Tego się spodziewał, a mimo to wstrząsnęło nim, gdy ich śmierć obwieszczono w tak bezceremonialny sposób.
Milczenie przerwał udręczony głos mężczyzny mówiącego mu, gdzie szukać tych, którzy wzięli Afiyę. Mężczyzna towarzyszył Ilyasowi do głównego szlaku i tam poinstruował młodego woźnicę.
Nad niewielką przydrożną wioską, w której się wychowała, wznosiło się stożkowate, porośnięte buszem, mroczne wzgórze. Piętrzyło się tam, gdy tylko przekraczała próg, chyliło się nad domami i podwórkami po przeciwnej stronie drogi. Kiedy była malutka, jeszcze go nie dostrzegała, objawiło się dopiero później, gdy nabrały dla niej znaczenia codzienne widoki. Mówiono jej, by nigdy tam nie chodziła, nie mówiono jednak dlaczego, więc zaludniła wzgórze wszelkimi strachami, jakie tylko umiała sobie wyobrazić. To ciotka zakazała jej tam chodzić, opowiadała też historie o wężu, co potrafi połknąć dziecko w całości, i o wielkoludzie, którego cień przemyka po dachach domów przy pełni księżyca, i o rozczochranej starusze, która włóczy się drogą nad ocean, a czasem pod postacią lamparta grasuje w wiosce, by porwać kozę albo niemowlaka. I chociaż na ten akurat temat ciotka się nawet nie zająknęła, ona była przekonana, że i wąż, i wielkolud, i rozczochrana starucha mieszkają na wzgórzu i to stamtąd schodzą, by siać grozę na świecie.
Za domami i podwórkami ciągnęły się pola, a jeszcze dalej piętrzyło się wzgórze. Im była starsza, tym groźniej zawisało nad wioską, szczególnie o zmierzchu, rozpychając się tam jak jakiś markotny upiór. Nauczyła się odwracać wzrok, gdy trzeba było nocą wyjść. W głębokiej nocnej martwocie słyszała, jak spełzają stamtąd ciche, sykliwe szepty. Czasem okrążały dom, nawet na tyłach było je słychać. Ciotka mówiła jej, że to niewidzialni i że tylko kobiety ich słyszą, lecz bez względu na to, jak smętne i natarczywe będą ich szepty, pod żadnym pozorem ma im nie otwierać. Dużo później dowiedziała się, że chłopcy chodzą na wzgórze i wracają bez szwanku, nigdy nie mówili też o wężu ani o wielkoludzie, ani o rozczochranej starusze, o szeptach również nie wspominali. Twierdzili, że chodzą tam na polowania, a jeśli uda im się coś złapać, pieką nad ogniem i zjadają. Zawsze wracali z pustymi rękami, więc nie miała pewności, czy sobie nie kpią.
Droga wzdłuż wioski biegła aż na wybrzeże, a w przeciwną stronę wcinała się w ląd. Korzystali z niej głównie piesi, niekiedy mocno obładowani. Czasem widywało się też mężczyzn na osłach albo na wozach zaprzężonych w woły, choć droga była nierówna, wyboista. Hen, na horyzoncie rysowały się sylwetki gór. Ich dziwne nazwy przywodziły jej na myśl coś niebezpiecznego.
Mieszkała z ciotką, wujem, bratem i siostrą. Brat miał na imię Issa, a siostra Zawadi. Od małej oczekiwano, że będzie wstawać o tej samej porze co ciotka, która budziła ją szarpaniem za ramię i lekkim klapsem w pupę. Pobudka, łobuziaro. Ciotka miała na imię Malaika, ale wszyscy mówili na nią Mama. Rano pierwszym zadaniem dziewczynki było nanieść wody, a tymczasem ciotka rozpalała w koksownikach, oczyszczonych i wypełnionych węglem drzewnym jeszcze poprzedniego wieczora. Wody nie brakowało, tylko trzeba ją było przynieść. Wiadro i czerpak czekały przed drzwiami umywalni. Kolejne wiadro stało przy kanaliku odprowadzającym wodę do rynsztoku na zewnątrz – tu szorowało się garnki i naczynia, tu wylewało się mydliny po praniu, ale wodę na kąpiel dla wuja i na herbatę musiała przynosić z wielkiego glinianego zbiornika, krytego, na dodatek przysłoniętego płóciennym dachem, by trzymał chłód. Na kąpiel dla wuja i na jego herbatę brało się wodę czystą, a tej w wiadrze można było używać tylko do brudów. Od tej drugiej ludzie potrafili się rozchorować, dlatego na kąpiel dla wuja i na herbatę musiała podgrzać czystą.
Zbiornik był wysoki, a ona niziutka, więc żeby sięgnąć czerpakiem, wdrapywała się na odwróconą skrzynkę. Jeśli w środku niewiele już zostało albo nosiwoda nie uzupełnił zapasu, tak się musiała przechylić, że do połowy połykał ją oślizgły zbiornik. Jej głos, dobiegający stamtąd, miał w sobie coś demonicznego i czuła się wtedy ogromna. Czasem, nawet gdy nie musiała tam zachodzić, wsadzała głowę do zbiornika i wydawała chełpliwe, jękliwe dźwięki, jak coś wielgachnego. Napełniała dwa garnki, ale tylko do połowy, żeby nie były za ciężkie. Taszczyła jeden po drugim do rozpalonych przez ciotkę koksowników, i tak parę razy, aż zebrało się akurat tyle wody, ile trzeba – w jednym garnku na kąpiel dla wuja, w drugim na herbatę.