Powróceni - Abdulrazak Gurnah - ebook + audiobook

Powróceni audiobook

Gurnah Abdulrazak

4,5

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Wielopokoleniowa saga o stracie, miłości i niepamięci osadzona w Afryce Wschodniej, na początku XX wieku.

Ilyas jako dziecko uciekł z domu, a następnie został porwany przez żołnierza z Schutztruppe i stracił kontakt z bliskimi. Po latach wraca, ale rodzice już dawno nie żyją – udaje mu się jedynie odnaleźć siostrę. Afiya, wychowywana przez przybranych krewnych, doświadczyła przemocy i nie sądziła, że kiedykolwiek będzie zdolna do miłości. Khalifa tylko pozornie miał wpływ na swój los: zarówno praca, jak i żona zostały dla niego wybrane. Hamza, oddany w zastaw za długi, trafił do oddziału askarysów, ale ocalał z wojny, która naznaczyła go na zawsze. Teraz wraca i próbuje ułożyć sobie życie.

Gurnah splata losy tej czwórki w porywającą opowieść o młodych ludziach, o ich codzienności, pragnieniach, ale także trudnych wyborach moralnych, których dokonują. Chociaż są ofiarami przemocy, bywają też jej sprawcami, gdyż ich życie toczy się w cieniu wielkiej historii i nadciągającej wojny.

Gurnah opowiada o złu wyrządzonym Afryce przez białego człowieka. Oddaje głos ludziom, którzy na dekady zostali wymazani z historii, pozbawieni prawa do opowiedzenia własnego losu. To książka przywracająca pamięć, a dla wielu zapewne pierwsze spotkanie z dziejami Afryki Wschodniej z początków XX wieku i rolą Niemców w zawłaszczaniu tej części świata. To także hołd złożony tym wszystkim, którzy odważyli się walczyć.

Michał Nogaś

Abdulrazak Gurnah pokazuje, jak skomplikowane i dramatyczne były losy ludzi wrzuconych w kocioł historii. Powróceni to książka, która otwiera oczy – porzuca europejską perspektywę, pokazując tragizm Afryki. Pozwala też zrozumieć, że wiele zjawisk dziejących się tam również dzisiaj to konsekwencje wielopokoleniowych traum.

Aleksandra Łojek

W swojej dziesiątej powieści Abdulrazak Gurnah opisuje osobliwy stan, z którym mamy do czynienia, gdy upada pewien świat, a wraz z nim określona forma życia, narzucona lub wybrana. Noblista podąża za śladami przeszłości, szuka jej w pamięci ocalałych i tam, gdzie inni już od dawna nie zaglądają. Wydziera pojedyncze historie z pracującej nieustannie kolonialnej niszczarki dziejów.

Grzegorz Jankowicz

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 46 min

Lektor: Adam Ferency
Oceny
4,5 (213 oceny)
127
67
17
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alir25

Nie oderwiesz się od lektury

polecam, bardzo ciekawa historia
10
kmartitta

Nie oderwiesz się od lektury

Książka jakiej brakowało na rynku. Świetna, przejmująca
10
BrataSa

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka i genialny lektor Adam Ferency
10
mikno78

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna.
10
annatu

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna i wybitna literatura. Kojarzyła mi się z Marquezem i Camus. Najwyższych lotów opowieść o świecie, którego właściwie nie znamy. Jeśli już to pobieżnie z folderów i tropikalnych plaż z drinkami pod palmą w opcji All inclusive. Bardzo polecam
10



Ty­tuł ory­gi­na­łu: After­li­ves
Co­py­ri­ght © Ab­dul­ra­zak Gur­nah, 2020 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Krzysz­tof Ma­jer, 2022
Re­dak­tor­ka ini­cju­jąca • Pau­li­na Sur­niak
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca • We­ro­ni­ka Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzy­na Ko­ńczal
Re­dak­cja • Ma­ria Wir­cha­now­ska
Ko­rek­ta • Ewe­li­na Si­ko­ra-Cho­da­kow­ska • Anna Zien­tek
Kon­sul­ta­cja afry­ka­ni­stycz­na • dr Bar­tosz Wój­cik
Kon­sul­ta­cja hi­sto­rycz­na • dr Pa­weł Bru­dek
Kon­sul­ta­cja języ­ko­wa • prof. dr hab. Iwo­na Kra­ska-Szlenk • prof. UAM dr hab. Mar­cin Mi­chal­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny wnętrza • Ma­te­usz Cze­ka­ła
Ła­ma­nie • Bar­ba­ra Adam­czyk
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych • Anna Pol
Po­sło­wie • prof. dr hab. Anna Bra­nach-Kal­las
Po­sło­wie po­wsta­ło w ra­mach pro­jek­tu fi­nan­so­wa­ne­go ze środ­ków Na­ro­do­we­go Cen­trum Na­uki przy­zna­nych na pod­sta­wie de­cy­zji nu­mer DEC- 2019/33/B/HS2/00019.
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67461-49-8
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Od tłu­ma­cza

W pol­skim prze­kła­dzie Po­wró­co­nych utrzy­ma­no prze­strze­ga­ną przez au­to­ra za­sa­dę, by słów ob­cych wo­bec języ­ka tek­stu nie wy­ró­żniać kur­sy­wą ani cu­dzy­sło­wem, lecz trak­to­wać je jako ele­men­ty zło­żo­nej tkan­ki języ­ko­wej nie­miec­kich i bry­tyj­skich ko­lo­nii na te­ry­to­rium obec­nej Tan­za­nii. Dal­szą kon­se­kwen­cją tej za­sa­dy jest od­wzo­ro­wa­ny rów­nież w pol­skim prze­kła­dzie za­pis rze­czow­ni­ków nie­miec­kich małą li­te­rą (np. schutz­trup­pe). Po­dob­nie jak w pier­wo­wzo­rze, tek­stu nie opa­trzo­no ani przy­pi­sa­mi na te­mat frag­men­tów ob­co­języcz­nych, ani słow­nicz­kiem; kon­tekst zo­stał przez au­to­ra tak skon­stru­owa­ny, by nie­mal za­wsze sens dało się z nie­go wy­wnio­sko­wać. Z nie­wie­lo­ma wy­jąt­ka­mi sło­wa, fra­zy i zda­nia z języ­ka su­ahi­li za­pi­sa­no zgod­nie z jego ofi­cjal­ną trans­kryp­cją, w du­żej mie­rze na­śla­du­jącą sys­tem an­glo­sa­ski: „sh” wy­ma­wia się za­tem jak pol­skie sz (np. „tu­ta­wa­ti­sha” – tu­ta­ła­ti­sza), „w” jak ł (np. „wa­shen­zi” – ła­szen­zi, „bwa­na” – bła­na), „j” jak dź (np. „Maji Maji” – ma­dźi ma­dźi), „y” jak j (np. „tay­ari” – ta­ja­ri, „haya” – haja), „ch” jak cz (np. Chag­ga – czag­ga), „v” jak w (np. „ma­po­vu” – ma­po­wu). Dwie jed­na­ko­we sa­mo­gło­ski „oo” za­zwy­czaj wy­ma­wia­ne są od­dziel­nie (np. „shi­ka­moo” – szi­ka­moo, „jo­goo” – dźo­goo.) Wy­jąt­kiem od tej za­sa­dy za­pi­sy­wa­nia wtrętów z su­ahi­li są po­je­dyn­cze, wie­lo­krot­nie uży­wa­ne rze­czow­ni­ki, któ­re po­trak­to­wa­ne zo­sta­ły w prze­kła­dzie jak za­po­ży­cze­nia (np. sło­wo „she­khiya” zo­sta­ło za­pi­sa­ne jako „sze­ki­ja”, „shaush” jako „szausz”). Trans­kryp­cją pol­ską zo­sta­ły ob­jęte wtręty arab­skie oraz imio­na po­sta­ci, z wy­jąt­kiem tych, któ­rych wy­mo­wa jest oczy­wi­sta.

JE­DEN

1

Gdy Kha­li­fa po­znał kup­ca Amu­ra Bia­sza­rę, miał dwa­dzie­ścia sze­ść lat. Pra­co­wał wów­czas w ma­łym ban­ku na­le­żącym do dwóch bra­ci z Gu­dźa­ra­tu. Tyl­ko pry­wat­ne ban­ki za­rządza­ne przez Hin­du­sów pro­wa­dzi­ły in­te­re­sy z miej­sco­wy­mi kup­ca­mi, do­sto­so­wu­jąc się do ich prak­tyk. Wiel­kie ban­ki ży­czy­ły so­bie do­ku­men­tów, gwa­ran­cji, rękoj­mi, a to nie za­wsze od­po­wia­da­ło miej­sco­wej spo­łecz­no­ści ku­piec­kiej, wpląta­nej w nie­wi­docz­ną go­łym okiem sieć kon­tak­tów i po­wi­ązań. Kha­li­fę bra­cia za­trud­ni­li, bo był z nimi spo­krew­nio­ny od stro­ny ojca. Może „spo­krew­nio­ny” to za wie­le po­wie­dzia­ne, lecz oj­ciec też był z Gu­dźa­ra­tu, a w nie­któ­rych wy­pad­kach ta­kie po­kre­wie­ństwo wy­star­cza­ło. Mat­ka po­cho­dzi­ła z tu­tej­szej wsi. Oj­ciec Kha­li­fy po­znał ją, gdy pra­co­wał na far­mie u bo­ga­te­go wła­ści­cie­la ziem­skie­go, Hin­du­sa, o dwa dni dro­gi od mia­sta, gdzie prze­miesz­kał wi­ęk­szo­ść do­ro­słe­go ży­cia. Sam Kha­li­fa na Hin­du­sa nie wy­glądał, w ka­żdym ra­zie nie na ta­kie­go, ja­kie­go zwy­kło się wi­dy­wać w tej części świa­ta. Choć kar­na­cję, wło­sy i nos miał po afry­ka­ńskiej mat­ce, uwiel­biał się ob­no­sić ze swo­im ro­do­wo­dem, gdy tak mu pa­so­wa­ło. Tak, tak, mój oj­ciec był Hin­du­sem. Nie wi­dać po mnie, ha? Oże­nił się z moją mat­ką i był jej wier­ny. Nie jak nie­któ­rzy Hin­du­si, co to za­ba­wia­ją się z Afry­kan­ka­mi, póki nie po­czu­ją, że już czas spro­wa­dzić so­bie żonę z In­dii, i wte­dy tam­te idą w od­staw­kę. Mój oj­ciec ni­g­dy mat­ki nie opu­ścił.

Oj­ciec miał na imię Kas­sim i uro­dził się w nie­wiel­kiej gu­dźa­rac­kiej wio­sce, gdzie miesz­ka­li i bo­ga­ci, i ubo­dzy, hin­du­si i mu­zu­łma­nie, a na­wet chrze­ści­ja­nie Hab­szi. Ro­dzi­ce Kas­si­ma byli ubo­gi­mi mu­zu­łma­na­mi. On wy­ró­sł na pra­co­wi­te­go chło­pa­ka, na­wy­kłe­go do prze­ciw­no­ści losu. Po­sła­no go do szkó­łki ko­ra­nicz­nej w wio­sce, a po­tem do szko­ły pa­ństwo­wej, gdzie mó­wi­ło się po gu­dźa­rac­ku, w nie­od­le­głym mie­ście. To jego oj­ciec, któ­ry je­ździł od wsi do wsi jako po­bor­ca po­dat­ko­wy, wpa­dł na po­my­sł, by po­słać Kas­si­ma do szko­ły, po któ­rej syn też mó­głby zo­stać po­bor­cą po­dat­ko­wym albo pia­sto­wać urząd cie­szący się po­dob­ną es­ty­mą. Oj­ciec nie miesz­kał z nimi. Od­wie­dzał ich za­le­d­wie dwa, trzy razy w roku. Mat­ka opie­ko­wa­ła się ociem­nia­łą te­ścio­wą oraz pi­ęcior­giem dzie­ci. Kas­sim, naj­star­szy, miał bra­ta i trzy sio­stry. Dwie z nich, młod­sze, zma­rły, gdy były ma­lut­kie. Raz na ja­kiś czas oj­ciec przy­sy­łał pie­ni­ądze, za­zwy­czaj jed­nak mu­sie­li ra­dzić so­bie sami, wy­ko­nu­jąc ka­żdą pra­cę, jaka się w wio­sce nada­rzy­ła. Gdy Kas­sim osi­ągnął wła­ści­wy wiek, gu­dźa­rac­cy na­uczy­cie­le na­mó­wi­li go, by ubie­gał się o sty­pen­dium w an­glo­języcz­nej szko­le pod­sta­wo­wej w Bom­ba­ju, i wte­dy szczęście za­częło się do nie­go uśmie­chać. Oj­ciec wraz z pa­ro­ma krew­ny­mi wy­sta­rał się o po­życz­kę, by na czas na­uki w Bom­ba­ju Kas­sim miał jako taką kwa­te­rę. Z cza­sem jego sy­tu­acja się po­pra­wi­ła, po­nie­waż za­miesz­kał jako lo­ka­tor u ro­dzi­ny szkol­ne­go ko­le­gi, któ­ry do­po­mó­gł mu ta­kże zna­le­źć pra­cę ko­re­pe­ty­to­ra młod­szych dzie­ci. Dzi­ęki tym kil­ku an­nom, któ­re do­sta­wał, ła­twiej mu było się utrzy­mać.

Wkrót­ce po tym, jak sko­ńczył szko­łę, za­pro­po­no­wa­no mu, by do­łączył do ze­spo­łu bu­chal­te­rów u wła­ści­cie­la ziem­skie­go na wy­brze­żu Afry­ki. Uznał, że to bło­go­sła­wie­ństwo – będzie mógł na sie­bie za­ro­bić, a przy oka­zji prze­żyć to i owo. Ofer­ta tra­fi­ła do nie­go za po­śred­nic­twem ima­ma z wio­ski, w któ­rej się wy­cho­wał. To wła­śnie stam­tąd daw­no temu przy­by­li do Afry­ki przod­ko­wie wła­ści­cie­la ziem­skie­go i za­wsze gdy po­trzeb­ny im był bu­chal­ter, po­sy­ła­li po ko­goś z ro­dzin­nych stron. Cho­dzi­ło o to, by mieć pew­no­ść, że in­te­re­su do­gląda czło­wiek lo­jal­ny i od nich za­le­żny. Co roku w cza­sie ra­ma­da­nu Kas­sim słał do ima­ma w wio­sce pew­ną sumę, od­li­czo­ną przez wła­ści­cie­la ziem­skie­go z jego za­rob­ków, dla mat­ki i ro­dze­ństwa. Do Gu­dźa­ra­tu ni­g­dy nie wró­cił.

Taką hi­sto­rię wła­snych zma­gań z mło­do­ści opo­wie­dział Kha­li­fie oj­ciec. Opo­wie­dział mu ją, po­nie­waż w ten spo­sób po­stępu­ją oj­co­wie wo­bec swo­ich dzie­ci oraz dla­te­go że chciał, by chło­piec pra­gnął cze­goś wi­ęcej. Na­uczył go czy­tać i pi­sać al­fa­be­tem ła­ci­ńskim, a ta­kże wpro­wa­dził w pod­sta­wy aryt­me­ty­ki. Pó­źniej, gdy Kha­li­fa był nie­co star­szy, gdy miał mniej wi­ęcej je­de­na­ście lat, oj­ciec wy­słał go do pry­wat­ne­go na­uczy­cie­la w po­bli­skim mie­ście, by ten uczył go ma­te­ma­ty­ki, bu­chal­te­rii i ele­men­tar­nej an­gielsz­czy­zny. Owe am­bi­cje i prak­ty­ki oj­ciec przy­wió­zł ze sobą z In­dii, lecz w jego wła­snym ży­ciu nie zna­la­zły spe­łnie­nia.

Prócz Kha­li­fy ko­re­pe­ty­tor miał jesz­cze czte­rech uczniów, sa­mych hin­du­skich chłop­ców. Miesz­ka­li u na­uczy­cie­la, spa­li w ko­ry­ta­rzu pod scho­da­mi, tam też je­dli. Na pi­ętro wstęp mie­li wzbro­nio­ny. Ich kla­są była iz­deb­ka z ma­ta­mi na podło­dze, przez za­kra­to­wa­ne okno wy­so­ko pod su­fi­tem nie dało się nic zo­ba­czyć, za to aż za do­brze czu­ło się bie­gnący tuż za do­mem ściek. Po za­jęciach ko­re­pe­ty­tor za­my­kał po­ko­ik, trak­to­wał go bo­wiem ni­czym świ­ęte miej­sce, mu­sie­li tam sprzątać i za­mia­tać ka­żde­go dnia przed lek­cja­mi. Na­uki za­czy­na­ły się rano, ko­lej­ne mie­li pó­źnym po­po­łud­niem, póki nie zro­bi­ło się zbyt ciem­no. Wcze­snym po­po­łud­niem, po swym dru­gim śnia­da­niu, ko­re­pe­ty­tor za­wsze kła­dł się spać, a wie­czo­rem na­uki nie było, po­nie­waż oszczędza­li świe­ce. W go­dzi­nach wol­nych od za­jęć ucznio­wie znaj­do­wa­li ro­bo­tę na tar­go­wi­sku albo na brze­gu oce­anu, a cza­sem włó­czy­li się po uli­cach. Kha­li­fa na­wet nie po­dej­rze­wał, z jaką no­stal­gią będzie kie­dyś wspo­mi­nać tam­te dni.

Lek­cje u ko­re­pe­ty­to­ra za­czął tego roku, gdy w mie­ście zja­wi­li się Niem­cy, a prze­miesz­kał u nie­go pięć lat. W owych la­tach trwa­ło po­wsta­nie Bu­szi­rie­go, kie­dy to kup­cy nad­brze­żni i kup­cy z ka­ra­wan, Ara­bo­wie i Su­ahi­li, opar­li się nie­miec­kim rosz­cze­niom do wła­dzy nad tymi te­ry­to­ria­mi. Niem­cy, Bry­tyj­czy­cy, Fran­cu­zi, Bel­go­wie, Por­tu­gal­czy­cy, Wło­si, i kto tam jesz­cze, zdąży­li od­być kon­fe­ren­cję, wy­ry­so­wać mapy i pod­pi­sać po­sta­no­wie­nia, więc opór ten miał się do tego wszyst­kie­go ni­jak. Re­wol­tę zdu­sił ma­jor Wis­smann wraz ze świe­żo po­wo­ła­ną schutz­trup­pe. Trzy lata po roz­gro­mie­niu bun­tow­ni­ków Bu­szi­rie­go, gdy czas nauk Kha­li­fy u ko­re­pe­ty­to­ra do­bie­gał ko­ńca, Niem­cy wpląta­ły się w ko­lej­ną woj­nę, tym ra­zem z lu­dem Hehe, na da­le­kim po­łud­niu. Nie dość, że Hehe nie­chęt­ni byli nie­miec­kie­mu zwierzch­nic­twu, to w do­dat­ku oka­za­li się jesz­cze bar­dziej upar­ci niż od­dzia­ły Bu­szi­rie­go, za­da­jąc wo­jow­ni­kom schutz­trup­pe za­dzi­wia­jąco ci­ężkie stra­ty; od­po­wie­dź tych ostat­nich była nie­zwy­kle su­ro­wa i bez­względ­na.

Ku ra­do­ści ojca Kha­li­fy chło­pak miał ta­lent do czy­ta­nia, pi­sa­nia i bu­chal­te­rii. To wła­śnie wów­czas, za radą ko­re­pe­ty­to­ra, Kas­sim na­pi­sał do gu­dźa­rac­kich ban­kie­rów, dwóch bra­ci, któ­rzy swój in­te­res pro­wa­dzi­li w tym sa­mym mie­ście. Na­uczy­ciel przy­go­to­wał szkic li­stu i po­słał przez Kha­li­fę jego ojcu. Ów sko­pio­wał tre­ść, by znać było jego wła­sny cha­rak­ter pi­sma, i dał wo­źni­cy, by ten za­wió­zł list z po­wro­tem do ko­re­pe­ty­to­ra, któ­ry z ko­lei prze­ka­zał go wła­ści­cie­lom ban­ku. Wszy­scy zga­dza­li się, że taka re­ko­men­da­cja chłop­cu po­mo­że.

Czci­god­ni pa­no­wie, na­pi­sał oj­ciec, czy w Wa­szej sza­cow­nej fir­mie zna­la­zło­by się miej­sce dla mo­je­go syna? To pil­ny chło­pak, a przy tym uta­len­to­wa­ny bu­chal­ter, na­wet je­śli brak mu jesz­cze do­świad­cze­nia. Umie pi­sać al­fa­be­tem ła­ci­ńskim i zna pod­sta­wy języ­ka an­giel­skie­go. Będzie Wam wdzi­ęcz­ny do ko­ńca swo­ich dni. Wasz uni­żo­ny brat z Gu­dźa­ra­tu.

Kil­ka mie­si­ęcy mi­nęło, nim otrzy­ma­li od­po­wie­dź, a i to tyl­ko dzi­ęki temu, że na­uczy­ciel udał się oso­bi­ście do bra­ci, by ich prze­bła­gać, ma­jąc na względzie wła­sną re­pu­ta­cję. W li­ście, gdy w ko­ńcu nad­sze­dł, sta­ło: Przy­ślij­cie chło­pa­ka, spraw­dzi­my, czy się na­da­je. Je­śli się spi­sze, za­ofe­ru­je­my mu pra­cę. Gu­dźa­rac­cy ma­ho­me­ta­nie mu­szą za­wsze so­bie po­ma­gać. Je­śli nie za­opie­ku­je­my się sobą na­wza­jem, któż się nami za­opie­ku­je?

Kha­li­fa nie mógł się do­cze­kać wy­jaz­du z ro­dzin­ne­go domu, z ma­jąt­ku, gdzie jego oj­ciec był bu­chal­te­rem. Gdy jesz­cze cze­ka­li na od­po­wie­dź bra­ci ban­kie­rów, po­ma­gał ojcu w pra­cy: no­to­wał wy­so­ko­ść płac, wy­pe­łniał za­mó­wie­nia, spo­rządzał li­sty wy­dat­ków i wy­słu­chi­wał skarg, na któ­re nic nie mógł po­ra­dzić. Ro­bo­ta w ma­jąt­ku była ci­ężka, a pła­co­no mar­nie. Co rusz zma­ga­no się tam z fe­brą, naj­ró­żniej­szy­mi do­le­gli­wo­ścia­mi i ubó­stwem. Za­pa­sy je­dze­nia uzu­pe­łnia­no, upra­wia­jąc nie­wiel­ki, wy­dzie­lo­ny z ma­jąt­ku skra­wek zie­mi. Tak ro­bi­ła też mat­ka Kha­li­fy, Ma­ria­mu, na któ­rej za­go­nach ro­sły po­mi­do­ry, szpi­nak, okra i ba­ta­ty. Ogró­dek mie­ścił się tuż obok ich cia­snej chat­ki i cza­sem nędza ich eg­zy­sten­cji tak Kha­li­fę przy­gnębia­ła i nu­ży­ła, że tęsk­nił za su­ro­wym ży­ciem u na­uczy­cie­la. To­też otrzy­maw­szy od­po­wie­dź bra­ci ban­kie­rów, od razu za­pa­lił się do wy­jaz­du, go­tów zro­bić wszyst­ko, by nie stra­cić po­sa­dy. I uda­wa­ło mu się to przez je­de­na­ście lat. Je­śli bra­ci z po­cząt­ku dzi­wił jego wy­gląd, nie dali po so­bie po­znać, ni­g­dy też nie za­jąk­nęli się o tym w roz­mo­wie z Kha­li­fą – ina­czej niż nie­któ­rzy spo­śród ich hin­du­skich klien­tów. Ależ nie, nie, to nasz brat, Gu­dźi jak i my, mó­wi­li wte­dy bra­cia ban­kie­rzy.

Był zwy­kłym kan­ce­li­stą, wpro­wa­dzał licz­by do ksi­ęgi ra­chun­ko­wej, dba­jąc o ak­tu­al­no­ść wpi­sów. Tyl­ko tyle po­zwa­la­li mu ro­bić. Nie miał wra­że­nia, że mu ca­łkiem ufa­ją, lecz uznał, że tak już po pro­stu jest, gdy w grę wcho­dzą pie­ni­ądze i in­te­re­sy. Bra­cia Ha­szim i Gu­lab pa­ra­li się li­chwą, do cze­go – jak wy­ja­śni­li Kha­li­fie – spro­wa­dza­ła się w isto­cie dzia­łal­no­ść wszyst­kich ban­kie­rów. Jed­nak ina­czej niż w przy­pad­ku du­żych ban­ków, ich klien­tom nie przy­słu­gi­wa­ły pry­wat­ne kon­ta. Bra­cia byli w po­dob­nym wie­ku i wy­gląda­li nie­mal iden­tycz­nie: ni­scy, krzep­cy i sko­rzy do uśmie­chu, mie­li sze­ro­kie ko­ści po­licz­ko­we i sta­ran­nie przy­ci­ęte wąsy. Garst­ka klien­tów, nie­mal wy­łącz­nie gu­dźa­rac­kich przed­si­ębior­ców i fi­nan­si­stów, de­po­no­wa­ła u nich swo­je nad­wy­żki, oni zaś po­ży­cza­li je na pro­cent miej­sco­wym kup­com i han­dla­rzom. Co roku z oka­zji Świ­ęta Na­ro­dzin Pro­ro­ka w ogro­dzie ich oka­za­łe­go domu re­cy­to­wa­no mau­lid, a ka­żde­go, kto się zja­wił, często­wa­no ja­dłem.

Kha­li­fa był już u bra­ci dzie­si­ęć lat, gdy otrzy­mał od Amu­ra Bia­sza­ry pew­ną pro­po­zy­cję. Znał kup­ca, po­nie­waż ten utrzy­my­wał sto­sun­ki z ban­kiem. Tym ra­zem Kha­li­fa do­po­mó­gł mu pew­ny­mi in­for­ma­cja­mi, któ­re uzy­skał, choć jego pra­co­daw­cy nie zda­wa­li so­bie z tego spra­wy. Cho­dzi­ło o szcze­gó­ły pro­wi­zji i opro­cen­to­wa­nia, a kup­co­wi uda­ło się dzi­ęki temu zro­bić lep­szy in­te­res. Za te in­for­ma­cje Amur Bia­sza­ra mu za­pła­cił. Prze­ku­pił go. Ła­pów­ka była skrom­na, po­dob­nie jak ko­rzy­ść Amu­ra Bia­sza­ry, lecz szło tu o jego re­pu­ta­cję kup­ca, któ­ry przed ni­czym się nie cof­nie. Po­nad­to Amur Bia­sza­ra miał sła­bo­ść do wszyst­kie­go, co cho­ćby pach­nia­ło pod­stępem. Kha­li­fie zaś fakt, że ła­pów­ka była tak nie­znacz­na, po­zwo­lił zdu­sić po­czu­cie winy z po­wo­du nie­lo­jal­no­ści wo­bec pra­co­daw­ców. Tłu­ma­czył so­bie, że zdo­by­wa do­świad­cze­nie w in­te­re­sach, co obej­mu­je prze­cież ta­kże nie­uczci­we prak­ty­ki.

Kil­ka mie­si­ęcy po tym ukła­dzi­ku Kha­li­fy z Amu­rem Bia­sza­rą bra­cia po­sta­no­wi­li prze­nie­ść bank do Mom­ba­sy. Bu­do­wa­no pod­ów­czas li­nię ko­le­jo­wą z Mom­ba­sy do Ki­su­mu, wcho­dzi­ła rów­nież w ży­cie ko­lo­nial­na stra­te­gia za­chęca­nia Eu­ro­pej­czy­ków, by osie­dla­li się w Bri­tish East Afri­ca, jak ją wte­dy zwa­no. Po­dob­nie jak wie­lu hin­du­skich kup­ców i rze­mie­śl­ni­ków, bra­cia ban­kie­rzy spo­dzie­wa­li się za­tem lep­szych per­spek­tyw. W tym sa­mym cza­sie, w ra­mach roz­wi­ja­nia wła­sne­go in­te­re­su, Amur Bia­sza­ra za­trud­nił Kha­li­fę jako kan­ce­li­stę, po­nie­waż sam nie znał al­fa­be­tu ła­ci­ńskie­go, a po­dej­rze­wał, że ta­kie umie­jęt­no­ści mogą się przy­dać.

Niem­com uda­ło się już wów­czas stłu­mić wszyst­kie re­wol­ty na te­re­nie Deutsch-Osta­fri­ka, a przy­naj­mniej tak sądzi­li. Roz­pra­wio­no się z Bu­szi­rim, a ta­kże z pro­te­sta­mi i opo­rem ka­ra­wan ku­piec­kich na wy­brze­żu. Po za­cie­kłych wal­kach Niem­cy zdu­si­li po­wsta­nie, w 1889 roku poj­ma­li i po­wie­si­li Bu­szi­rie­go. Schutz­trup­pe, czy­li ar­mia afry­ka­ńskich na­jem­ni­ków na­zy­wa­nych aska­ry­sa­mi, pod wo­dzą ma­jo­ra Wis­sman­na i jego nie­miec­kich ofi­ce­rów, skła­da­ła się w owym cza­sie z roz­for­mo­wa­nych od­dzia­łów żo­łnie­rzy nu­bij­skich, któ­re wal­czy­ły po stro­nie Bry­tyj­czy­ków prze­ciw­ko mah­dy­stom w Su­da­nie, oraz „zu­lu­skich” re­kru­tów spo­śród ludu Tson­ga z po­łu­dnio­wych te­re­nów Por­tu­gal­skiej Afry­ki Wschod­niej. Ad­mi­ni­stra­cja nie­miec­ka za­dba­ła o to, by ze stra­ce­nia Bu­szi­rie­go zro­bić wiel­ki spek­takl, i po­dob­nie było z wie­lo­ma in­ny­mi eg­ze­ku­cja­mi w ko­lej­nych la­tach. Sym­bo­lem swej mi­sji, któ­ra mia­ła na celu za­pro­wa­dze­nie na tych zie­miach po­rząd­ku i cy­wi­li­za­cji, uczy­ni­li fort w Ba­ga­moyo, je­den z ba­stio­nów Bu­szi­rie­go, prze­kszta­łca­jąc go w kwa­te­rę po­lo­wą nie­miec­kie­go do­wódz­twa. Ba­ga­moyo było rów­nież ostat­nim przy­stan­kiem na sta­rym szla­ku ka­ra­wan, a ta­kże naj­ru­chliw­szym por­tem na tam­tym od­cin­ku wy­brze­ża. Zdo­by­cie i utrzy­ma­nie go sta­no­wi­ło wa­żny sy­gnał, że te­ry­to­rium ko­lo­nii znaj­du­je się pod nie­miec­ką kon­tro­lą.

Wci­ąż jed­nak spo­ro po­zo­sta­ło do zro­bie­nia, a za­pusz­cza­jąc się da­lej w głąb lądu, na­po­ty­ka­li wie­le in­nych lu­dów, któ­rym nie­spiesz­no było zo­sta­wać nie­miec­ki­mi pod­da­ny­mi: Ny­am­we­zi, Chag­ga, Meru. Naj­za­cie­klej bun­to­wa­li się Hehe, na po­łud­niu, w ko­ńcu jed­nak, po ośmiu la­tach woj­ny, Niem­cy pod­po­rząd­ko­wa­li so­bie na­wet ich, mia­żdżąc opór gło­dem i ogniem. Na znak trium­fu od­ci­ęli gło­wę Mkwa­wy, przy­wód­cy ludu Hehe, i wy­sła­li ją do oj­czy­zny jako tro­feum. Aska­ry­si z schutz­trup­pe, wspo­ma­ga­ni przez re­kru­tów spo­śród pod­bi­tej lud­no­ści miej­sco­wej, sta­no­wi­li już wów­czas nisz­czy­ciel­ską siłę o nie­ma­łym do­świad­cze­niu. Szczy­ci­li się re­pu­ta­cją bez­li­to­snych wo­jow­ni­ków, co nie­zwy­kle wręcz ra­do­wa­ło ofi­ce­rów i za­rząd­ców Deutsch-Osta­fri­ka. Nie wie­dzie­li, że na po­łud­niu i za­cho­dzie szy­ku­je się po­wsta­nie Maji-Maji, któ­re wy­bu­chło wła­śnie wte­dy, gdy Kha­li­fa za­czął pra­co­wać u Amu­ra Bia­sza­ry, i mia­ło się ob­ró­cić w naj­gor­szą ze wszyst­kich re­wolt, zmu­sza­jąc Niem­ców i ich ar­mię aska­ry­sów do jesz­cze za­cie­klej­szej od­po­wie­dzi.

W owym cza­sie nie­miec­ka ad­mi­ni­stra­cja wpro­wa­dza­ła nowe prze­pi­sy i re­gu­ły do­ty­czące pro­wa­dze­nia in­te­re­sów. Amur Bia­sza­ra ocze­ki­wał od Kha­li­fy, że spraw­nie się do nich w imie­niu przed­si­ębior­cy za­sto­su­je. Spo­dzie­wał się, że Kha­li­fa będzie czy­tać za­rządze­nia i ra­por­ty no­wej ad­mi­ni­stra­cji, wy­pe­łniać nie­zbęd­ne for­mu­la­rze cło­we i po­dat­ko­we. Inne aspek­ty swej dzia­łal­no­ści ku­piec trzy­mał jed­nak przed Kha­li­fą w ta­jem­ni­cy. Przy tym nie­zmor­do­wa­nym kom­bi­na­to­rze Kha­li­fa pe­łnił ra­czej rolę asy­sten­ta od wszyst­kie­go, któ­ry od­po­wia­da na bie­żące po­trze­by, a nie za­ufa­ne­go rach­mi­strza. O pew­nych rze­czach ku­piec mu mó­wił, o in­nych nie. Kha­li­fa pi­sał li­sty, cho­dził do urzędów po ta­kie czy inne po­zwo­le­nie, zbie­rał plot­ki i in­for­ma­cje, a ta­kże za­no­sił po­dar­ki i sma­ro­wał tam, gdzie Amur Bia­sza­ra ży­czył so­bie, by spra­wy szły gład­ko. Mimo to miał po­czu­cie, że ku­piec po­le­ga na nim oraz na jego dys­kre­cji, o ile w ogó­le na kim­kol­wiek po­tra­fił po­le­gać.

Pra­ca u Amu­ra Bia­sza­ry nie była uci­ążli­wa. Ów drob­ny, ele­ganc­ki mężczy­zna, nie­na­gan­nie uprzej­my i ob­da­rzo­ny ła­god­nym gło­sem, udzie­lał się we wspól­no­cie wier­nych i re­gu­lar­nie cho­dził do miej­sco­we­go me­cze­tu. Da­wał pie­ni­ądze, gdy zbie­ra­no na ofia­ry ja­kie­jś po­mniej­szej tra­ge­dii, i ni­g­dy nie opu­ścił po­grze­bu sąsia­da. Ktoś obcy, spędziw­szy za­le­d­wie chwi­lę w tych stro­nach, zo­ba­czy­łby w nim skrom­ne­go, na­wet świ­ąto­bli­we­go człon­ka lo­kal­nej spo­łecz­no­ści, jed­nak lu­dzie wie­dzie­li swo­je, a o jego bez­li­to­snych prak­ty­kach i do­mnie­ma­nym bo­gac­twie mó­wi­li z po­dzi­wem. Taką skry­to­ść i bez­względ­no­ść w in­te­re­sach uwa­ża­no za ce­chy u kup­ca nie­odzow­ne. Lu­dzie chęt­nie po­wta­rza­li, że biz­nes pro­wa­dzi jak in­try­gę. Kha­li­fie ko­ja­rzył się z pi­ra­tem, dla któ­re­go ża­den łup nie jest zbyt drob­ny: prócz zwy­kłych spraw, czy­li im­por­tu tego i owe­go, ku­piec pa­rał się prze­my­tem, li­chwą i spe­ku­la­cją. Je­śli po­ja­wia­ło się za­po­trze­bo­wa­nie, Amur Bia­sza­ra go­tów był mu spro­stać. In­te­re­sów pil­no­wał we wła­snej gło­wie, po­nie­waż ni­ko­mu nie ufał, a w do­dat­ku nie­któ­re z nich wy­ma­ga­ły dys­kre­cji. Kha­li­fa sądził na­wet, że kup­co­wi spra­wia przy­jem­no­ść wręcza­nie ła­pó­wek i za­wie­ra­nie po­kąt­nych trans­ak­cji, że czu­je się pew­niej, je­śli za coś, cze­go po­trze­bu­je, za­pła­ci po ci­chu. Amur Bia­sza­ra nie­ustan­nie kal­ku­lo­wał, oce­niał in­te­re­san­tów. Z po­zo­ru miły, po­tra­fił oka­zać ser­decz­no­ść, gdy miał aku­rat taki ka­prys, lecz Kha­li­fa wie­dział, że jego pra­co­daw­ca umie być na­praw­dę su­ro­wy. Po kil­ku la­tach pra­cy u tego czło­wie­ka nie wąt­pił już, że Amur Bia­sza­ra ma twar­de ser­ce.

Tak więc Kha­li­fa pi­sał li­sty, wręczał ła­pów­ki i zbie­rał naj­lich­sze na­wet okrusz­ki in­for­ma­cji. I było mu ca­łkiem do­brze. Miał dryg do plot­ko­wa­nia; plot­ki po­tra­fił za­rów­no zdo­by­wać, jak i pusz­czać w obieg, a ku­piec nie ła­jał go za to, że za­miast sie­dzieć przy biur­ku, tyle go­dzin py­tlu­je na uli­cach i w ka­wiar­niach. Za­wsze le­piej było wie­dzieć, o czym się ak­tu­al­nie mówi, niż po­zo­sta­wać w nie­wie­dzy. Wpraw­dzie Kha­li­fa wo­la­łby mieć wi­ęk­szy wpływ na in­te­re­sy kup­ca i le­piej się w nich orien­to­wać, lecz w tej sfe­rze na żad­ną zmia­nę się nie za­no­si­ło. Na­wet szyfr do sej­fu znał tyl­ko Amur Bia­sza­ra. Je­śli Kha­li­fa po­trze­bo­wał ja­kie­goś do­ku­men­tu, mu­siał o nie­go pro­sić pryn­cy­pa­ła. Sejf był wy­ła­do­wa­ny pie­ni­ędz­mi, więc Amur Bia­sza­ra za­wsze dbał, by za bar­dzo nie roz­wie­rać jego drzwi­czek w obec­no­ści Kha­li­fy czy ko­go­kol­wiek in­ne­go. Gdy mu­siał coś z sej­fu wy­jąć, sta­wał tuż przed nim, a prze­kręca­ną tar­czę za­sła­niał wła­snym cia­łem. Przez drzwicz­ki ode­mkni­ęte rap­tem na kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów si­ęgał do środ­ka ni­czym zło­dzie­ja­szek.

Kha­li­fa pra­co­wał u bwa­ny Amu­ra już prze­szło trzy lata, gdy do­ta­rła do nie­go wia­do­mo­ść o na­głej śmier­ci mat­ki. Ma­ria­mu mia­ła nie­spe­łna pi­ęćdzie­si­ąt lat, więc było to nie­spo­dzie­wa­ne. Po­spie­szył w ro­dzin­ne stro­ny, żeby być przy ojcu; za­stał go cho­re­go i w głębo­kiej roz­pa­czy. Kha­li­fa, je­dy­nak, w ostat­nich cza­sach nie wi­dy­wał się zbyt często z ro­dzi­ca­mi, więc za­sko­czy­ło go, że oj­ciec jest tak wy­cie­ńczo­ny i sła­by. Kas­si­mo­wi do­tych­czas nie uda­ło się od­wie­dzić uzdro­wi­cie­la, któ­ry roz­po­zna­łby jego do­le­gli­wo­ść. W oko­li­cy nie mie­li żad­ne­go le­ka­rza, a naj­bli­ższy szpi­tal znaj­do­wał się w mie­ście Kha­li­fy, na wy­brze­żu.

– Szko­da, że nie da­łeś mi znać. Przy­je­cha­łbym po cie­bie – po­wie­dział Kha­li­fa.

Cia­łem ojca nie­ustan­nie wstrząsa­ły le­ciut­kie dresz­cze, sił wy­ra­źnie miał co­raz mniej. Nie mógł już pra­co­wać, więc tyl­ko sie­dział na we­ran­dzie dwu­izbo­wej cha­łu­py w ma­jąt­ku wła­ści­cie­la ziem­skie­go, cały dzień pa­trząc przed sie­bie nie­wi­dzącym wzro­kiem.

– Po pro­stu ogar­nęła mnie parę mie­si­ęcy temu ja­kaś sła­bo­ść – wy­ja­śnił. – My­śla­łem, że to ja pierw­szy umrę, ale two­ja mat­ka mnie ubie­gła. Za­mknęła oczy, po­szła spać i było po niej. I co ja mam te­raz zro­bić?

Kha­li­fa zo­stał z nim czte­ry dni. Z ob­ja­wów wy­ni­ka­ło nie­zbi­cie, że to ci­ężka ma­la­ria. Oj­ciec miał wy­so­ką go­rącz­kę, wszyst­ko zwra­cał, oczy mu zżó­łkły, a jego mocz był czer­wo­ny. Kha­li­fa wie­dział z do­świad­cze­nia, że lu­dzie pra­cu­jący w ma­jąt­ku są na­ra­że­ni na ukąsze­nia mo­ski­tów. Gdy bu­dził się po nocy spędzo­nej w izbie ojca, dło­nie i uszy miał całe w bąblach.

Rano czwar­te­go dnia, ock­nąw­szy się, zo­ba­czył, że oj­ciec jesz­cze śpi. Zo­sta­wił go sa­me­go i wy­sze­dł za cha­łu­pę umyć się i zro­bić her­ba­tę. Cze­ka­jąc, aż za­go­tu­je się woda, uczuł dreszcz nie­po­ko­ju, więc wró­cił do środ­ka i oka­za­ło się, że oj­ciec wca­le nie śpi, tyl­ko leży mar­twy. Kha­li­fa stał przez chwi­lę i pa­trzył na chu­de, skur­czo­ne zwło­ki czło­wie­ka tak kie­dyś pe­łne­go ży­cia, tak nie­ugi­ęte­go. Przy­krył je i udał się do kan­ce­la­rii ma­jąt­ku po po­moc. Za­nie­śli cia­ło do nie­wiel­kie­go me­cze­tu w po­bli­skiej wsi. Tam Kha­li­fa ob­mył je, jak na­ka­zy­wał zwy­czaj, z po­mo­cą wpra­wio­nych w ry­tu­ale. Tego sa­me­go po­po­łud­nia po­cho­wa­no go na cmen­ta­rzu za me­cze­tem. Garst­kę rze­czy oso­bi­stych, któ­re zo­sta­ły po ro­dzi­cach, prze­ka­zał Kha­li­fa ima­mo­wi z me­cze­tu, z pro­śbą, by roz­dać je po­trze­bu­jącym.

Po po­wro­cie do mia­sta, a wła­ści­wie przez ko­lej­nych kil­ka mie­si­ęcy, Kha­li­fa czuł się sam na świe­cie. Nie­wdzi­ęcz­ny syn, nic nie­wart. Za­sko­czy­ło go to. Wi­ęk­szo­ść ży­cia spędził z dala od ro­dzi­ców, la­ta­mi miesz­ka­jąc u na­uczy­cie­la, po­tem u bra­ci ban­kie­rów, a wresz­cie u kup­ca, i ni­g­dy nie miał wy­rzu­tów su­mie­nia, że ich za­nie­dbu­je. To, że ode­szli tak na­gle, ja­wi­ło mu się jako ka­ta­stro­fa, kara za jego czy­ny. Wió­dł bez­u­ży­tecz­ny ży­wot w mie­ście, któ­re nie było jego do­mem, w kra­ju jak­by nie­ustan­nie ogar­ni­ętym woj­ną, po­śród do­nie­sień o ko­lej­nym po­wsta­niu, tym ra­zem na po­łud­niu i na za­cho­dzie.

Wte­dy rze­kł mu Amur Bia­sza­ra:

– Pra­cu­jesz u mnie już kil­ka lat... ile to? Trzy... czte­ry? Przez ten czas wie­lo­krot­nie do­wio­dłeś swej sku­tecz­no­ści, oka­zy­wa­łeś mi sza­cu­nek. Do­ce­niam to.

– Je­stem wdzi­ęcz­ny – od­pa­rł Kha­li­fa, nie bar­dzo wie­dząc, co go cze­ka: pod­wy­żka czy od­pra­wa.

– Wiem, że utra­ta oboj­ga ro­dzi­ców to dla cie­bie cios. Wi­dzę twój smu­tek i two­ją udrękę. Niech Bóg zmi­łu­je się nad ich du­sza­mi. Po­nie­waż pra­cu­jesz dla mnie z ta­kim po­świ­ęce­niem, tak po­kor­nie i od tak daw­na, nie będzie chy­ba nie­sto­sow­no­ścią, je­śli dam ci pew­ną radę – ci­ągnął ku­piec.

– Bar­dzo chęt­nie przyj­mę pa­ńską radę – po­wie­dział Kha­li­fa, skła­nia­jąc się z wol­na ku my­śli, że jed­nak nie zo­sta­nie od­pra­wio­ny.

– Je­steś dla mnie jak czło­nek ro­dzi­ny, więc moim obo­wi­ąz­kiem jest ci do­ra­dzić. Już czas, byś się oże­nił, i chy­ba znam od­po­wied­nią kan­dy­dat­kę. Moja krew­niacz­ka zo­sta­ła nie­daw­no sie­ro­tą. To po­słusz­na dziew­czy­na, a w do­dat­ku odzie­dzi­czy­ła pew­ną nie­ru­cho­mo­ść. Su­ge­ru­ję, byś po­pro­sił ją o rękę. Sam wzi­ąłbym ją za żonę – tu ku­piec się uśmiech­nął – gdy­by nie to, że moja obec­na sy­tu­acja zu­pe­łnie mi od­po­wia­da. Od lat wier­nie mi słu­żysz, a taki układ będzie dla cie­bie ko­rzyst­ny.

Kha­li­fa ro­zu­miał, że ku­piec skła­da mu tę mło­dą ko­bie­tę w da­rze i że ona sama nie będzie mia­ła w tej kwe­stii wie­le do po­wie­dze­nia. Amur Bia­sza­ra twier­dził, że jest po­słusz­na, lecz w ustach ko­goś tak chłod­no kal­ku­lu­jące­go zna­czy­ło to tyle co nic. Kha­li­fa przy­stał na ten kon­trakt, po­nie­waż wy­gląda­ło na to, że od­mo­wa nie wcho­dzi w grę, a poza tym sam tego pra­gnął, na­wet je­śli w chwi­lach zwąt­pie­nia oba­wiał się, że pan­na mło­da oka­że się oso­bą szorst­ką i wy­ma­ga­jącą, o nie­przy­jem­nych na­wy­kach. Nie spo­tka­li się przed ślu­bem ani na­wet w jego trak­cie. Nie było zresz­tą szcze­gól­nej ce­re­mo­nii. Imam spy­tał Kha­li­fę, czy pra­gnie pro­sić Aszę Fu­adi, by zo­sta­ła jego żoną, a on od­pa­rł, że tak. Na­stęp­nie bwa­na Amur Bia­sza­ra, jako naj­star­szy krew­ny płci męskiej, wy­ra­ził zgo­dę w jej imie­niu. I tyle. Po obrząd­ku po­da­no kawę, a pó­źniej Kha­li­fa w za­szczyt­nym to­wa­rzy­stwie pryn­cy­pa­ła udał się do domu świe­żo po­ślu­bio­nej i zo­stał jej przed­sta­wio­ny. To wła­śnie tę nie­ru­cho­mo­ść odzie­dzi­czy­ła Asza Fu­adi. Choć tak na­praw­dę wca­le jej nie odzie­dzi­czy­ła.

Asza mia­ła lat dwa­dzie­ścia, Kha­li­fa trzy­dzie­ści je­den. Jej mat­ka, któ­ra do­pie­ro co zma­rła, była sio­strą Amu­ra Bia­sza­ry. W oczach mło­dej ko­bie­ty wci­ąż za­le­gał cień nie­daw­nych smut­ków. Na jej owal­nej, ład­nej twa­rzy nie go­ścił uśmiech – wy­gląda­ła bar­dzo po­wa­żnie. Kha­li­fa z miej­sca ją po­lu­bił, choć zda­wał so­bie spra­wę, że z po­cząt­ku sta­ra­ła się tyl­ko cier­pli­wie zno­sić jego piesz­czo­ty. Do­pie­ro po pew­nym cza­sie za­częła od­wza­jem­niać jego za­pał i opo­wie­dzia­ła mu o so­bie, a on też nie od razu tę hi­sto­rię w pe­łni po­jął. By­naj­mniej nie z ra­cji jej nie­zwy­kło­ści. Praw­dę mó­wi­ąc, w świe­cie kup­ców o pi­rac­kim tem­pe­ra­men­cie ta­kie prak­ty­ki sta­no­wi­ły nor­mę. Asza zra­zu za­cho­wy­wa­ła się po­wści­ągli­wie, po­nie­waż mu­sia­ła się naj­pierw upew­nić, czy może za­ufać ma­łżon­ko­wi i czy nie będzie on przy­pad­kiem lo­jal­ny wo­bec kup­ca.

– Wuj Amur po­ży­czał mo­je­mu ojcu pie­ni­ądze, i to wie­lo­krot­nie – wy­zna­ła. – Nie miał wy­bo­ru, po­nie­waż mój oj­ciec był mężem jego sio­stry, człon­kiem ro­dzi­ny. Wuj mu­siał się wy­wi­ązać. Nie ce­nił mo­je­go ojca, uwa­żał, że pie­ni­ądze się go nie trzy­ma­ją, i pew­nie tak było. Parę razy sły­sza­łam, jak mat­ka mówi to ojcu pro­sto w twarz. Za któ­ry­mś ra­zem wuj Amur za­żądał, żeby oj­ciec prze­pi­sał na nie­go swój dom... nasz dom, ten dom... jako za­bez­pie­cze­nie po­życz­ki. Oj­ciec to zro­bił, ale mat­ce się o tym nie za­jąk­nął. Tacy wła­śnie są mężczy­źni, gdy idzie o ich in­te­re­sy, skry­ci, ta­jem­ni­czy, jak gdy­by nie mo­gli ufać swo­im ko­bie­tom, bo te mają pstro w gło­wie. Ona by mu na to nie po­zwo­li­ła, gdy­by tyl­ko wie­dzia­ła. To ha­nieb­ne, gdy po­ży­cza się pie­ni­ądze lu­dziom, któ­rzy nie są w sta­nie się wy­pła­cić, a po­tem za­bie­ra im się domy. To jest kra­dzież. I to wła­śnie zro­bił wuj Amur mo­je­mu ojcu i nam.

– Ile twój oj­ciec był mu wi­nien? – spy­tał Kha­li­fa, gdy Asza za­mil­kła na dłu­żej.

– Nie­wa­żne ile – od­pa­rła zdaw­ko­wo. – I tak nie by­ły­by­śmy w sta­nie od­dać. Oj­ciec nie zo­sta­wił nam ni­cze­go.

– Naj­wy­ra­źniej nie spo­dzie­wał się, że odej­dzie już te­raz. Pew­nie mu się zda­wa­ło, że ma wi­ęcej cza­su.

Ski­nęła gło­wą, a po­tem mó­wi­ła da­lej:

– Na pew­no do­brze tego nie za­pla­no­wał. Pod­czas dłu­giej pory desz­czo­wej miał na­wrót ma­la­rii. Tak jak co roku, ale tym ra­zem było go­rzej niż kie­dy­kol­wiek. Nie spo­dzie­wa­ły­śmy się, strasz­nie było wi­dzieć go w ta­kim sta­nie. Niech Bóg zmi­łu­je się nad jego du­szą. Mat­ka nie mia­ła tak na­praw­dę wglądu w jego in­te­re­sy, ale wkrót­ce do­wie­dzia­ły­śmy się, że po­życz­ka da­lej jest nie­spła­co­na i nie ma z cze­go od­dać cho­ćby drob­nej części, żeby wy­ka­zać do­brą wolę. Jego krew­nia­cy przy­szli po udział w spad­ku, któ­rym był prze­cież tyl­ko dom, ale za­raz usta­li­li, że na­wet dom nie na­le­ży do ojca, tyl­ko do wuja Amu­ra. To był strasz­li­wy wstrząs dla wszyst­kich, zwłasz­cza dla mat­ki. Nie mia­ły­śmy nic, do­słow­nie nic. Go­rzej niż nic, na­wet na­sze ży­cie nie na­le­ża­ło do nas, bo wuj Amur, jako naj­star­szy spo­krew­nio­ny z nami mężczy­zna, był na­szym opie­ku­nem. Mógł de­cy­do­wać o tym, co się z nami sta­nie. Moja mat­ka ni­g­dy się nie po­zbie­ra­ła po śmier­ci ojca. Wte­dy już od wie­lu lat cho­ro­wa­ła, ale po­tem było z nią kru­cho cały czas. Kie­dyś my­śla­łam, że to ze smut­ku, że nie jest aż tak cho­ra, jak twier­dzi, tyl­ko z tego nie­szczęścia po­zwa­la so­bie wi­ęd­nąć. Wła­ści­wie nie wiem, cze­mu była nie­szczęśli­wa. Może ktoś rzu­cił na nią urok, a może była roz­cza­ro­wa­na swo­im ży­ciem. Już wcze­śniej cza­sem coś ją na­wie­dza­ło i mó­wi­ły przez nią ja­kieś obce gło­sy, i wte­dy, cho­ciaż oj­ciec pro­te­sto­wał, wzy­wa­no uzdro­wi­ciel­kę. Gdy oj­ciec uma­rł, to nie­szczęście roz­la­ło się w strasz­li­wą roz­pacz, a w ostat­nich kil­ku mie­si­ącach ży­cia do tego wszyst­kie­go do­szły bóle w krzy­żu i coś, co zże­ra­ło ją od środ­ka. Mó­wi­ła, że tak się czu­je, wła­śnie tak, jak­by coś ją od środ­ka zże­ra­ło. Wte­dy zro­zu­mia­łam, że od­cho­dzi, że to wi­ęcej niż ża­ło­ba. W ostat­nich dniach przed śmier­cią za­mar­twia­ła się, co ze mną będzie, i bła­ga­ła wuja Amu­ra, by mnie wzi­ął pod opie­kę, a on obie­cał, że to zro­bi. – Asza spoj­rza­ła na Kha­li­fę smut­no i prze­ci­ągle, po czym do­da­ła: – Więc po­da­ro­wał mnie to­bie.

– Albo mnie to­bie – od­pa­rł, uśmie­cha­jąc się, by choć tro­chę roz­cie­ńczyć go­rycz w jej gło­sie. – Czy to aż taka klęska?

Asza wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Kha­li­fa ro­zu­miał, a przy­naj­mniej do­my­ślał się, cze­mu Amur Bia­sza­ra po­sta­no­wił mu ją po­da­ro­wać. Przede wszyst­kim prze­rzu­cał od­po­wie­dzial­no­ść za nią na ko­goś in­ne­go. Za­po­bie­gał też w ten spo­sób ha­nieb­nym zna­jo­mo­ściom, na ja­kie mo­gła­by się sku­sić, na­wet je­śli po­dob­na myśl w ogó­le nie po­sta­ła jej w gło­wie. Tak wła­śnie ro­zu­mo­wa­łby po­tężny pa­triar­cha. Utam­si­ti­ri, Kha­li­fa miał ją oca­lić od wsty­du, chro­ni­ąc też re­pu­ta­cję ro­dzi­ny. Nie był żad­ną per­so­ną, ale ku­piec go znał, więc ślub miał za­po­biec nie­sła­wie, któ­ra za­gro­zi­ła jej na­zwi­sku, a za­ra­zem na­zwi­sku pryn­cy­pa­ła. Bez­piecz­ne ma­łże­ństwo z kimś tak od nie­go za­le­żnym jak Kha­li­fa gwa­ran­to­wa­ło rów­nież, że nikt nie tknie na­le­żącej do kup­ca nie­ru­cho­mo­ści, a za­tem wszyst­ko po­zo­sta­nie, by tak rzec, w ro­dzi­nie.

Na­wet gdy Kha­li­fa po­znał już hi­sto­rię domu i zro­zu­miał, jak nie­spra­wie­dli­wie po­trak­to­wa­no jego ma­łżon­kę, wci­ąż nie umiał zdo­być się na to, by po­ru­szyć tę kwe­stię w roz­mo­wie z kup­cem. To były spra­wy ro­dzin­ne, a on tak na­praw­dę do ro­dzi­ny nie na­le­żał. Za­miast tego na­ma­wiał Aszę, by sama po­roz­ma­wia­ła z wu­jem i po­pro­si­ła go o zwró­ce­nie na­le­żnej części spad­ku.

– Po­tra­fi być spra­wie­dli­wy, kie­dy ze­chce – za­pew­niał ją Kha­li­fa, gdyż sam chciał w to wie­rzyć. – Dość do­brze go znam. Wiem, jak dzia­ła. Trze­ba go za­wsty­dzić, zmu­sić go, żeby od­dał ci to, co ci się na­le­ży, bo ina­czej będzie uda­wał, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, i na­wet pal­cem nie kiw­nie.

Wresz­cie po­roz­ma­wia­ła z wu­jem. Kha­li­fy przy tym nie było, a pó­źniej, gdy ku­piec pró­bo­wał go wy­ba­dać, Kha­li­fa udał, że nie ma o ni­czym po­jęcia. Pod­czas roz­mo­wy z Aszą wuj oświad­czył, że za­pi­sał jej część spad­ku w te­sta­men­cie, więc spra­wę uwa­ża tym­cza­sem za za­mkni­ętą. In­ny­mi sło­wy nie ży­czy so­bie, by za­wra­ca­no mu gło­wę dys­ku­sja­mi na te­mat tego domu.

Kha­li­fa i Asza wzi­ęli ślub w po­cząt­kach 1907 roku. Do­ga­sa­ło wła­śnie po­wsta­nie Maji-Maji, bru­tal­nie zdu­szo­ne kosz­tem bar­dzo wie­lu afry­ka­ńskich ist­nień i środ­ków do ży­cia tych, któ­rzy oca­le­li. Bunt w mie­ście Lin­di, któ­ry roz­lał się na wsie i mia­sta w po­łu­dnio­wej i za­chod­niej części kra­ju, trwał w su­mie trzy lata. Im ja­śniej­sze sta­wa­ło się, że opór prze­ciw­ko nie­miec­kie­mu re­żi­mo­wi ma cha­rak­ter po­wszech­ny, tym bar­dziej bez­względ­na i bru­tal­na była od­po­wie­dź ko­lo­nial­nych władz. Nie­miec­kie do­wódz­two zro­zu­mia­ło, że bun­tu nie da się zwal­czyć je­dy­nie środ­ka­mi mi­li­tar­ny­mi, to­też ule­gło­ść miej­sco­wych za­częto wy­mu­szać gło­dze­niem. W re­gio­nach, któ­re przy­łączy­ły się do po­wsta­nia, schutz­trup­pe trak­to­wa­ła wszyst­kich miesz­ka­ńców jako bez­po­śred­nio za­an­ga­żo­wa­nych w wal­kę. Żo­łnie­rze pa­li­li wio­ski, za­dep­ty­wa­li pola, plądro­wa­li za­pa­sy. Afry­ka­ńskie cia­ła zo­sta­wia­no na przy­dro­żnych szu­bie­ni­cach po­śród spa­lo­ne­go, za­męczo­ne­go kra­jo­bra­zu. Tam, gdzie miesz­ka­li Kha­li­fa i Asza, do­cie­ra­ły tyl­ko po­gło­ski o tych zda­rze­niach. Dla nich były to za­le­d­wie wstrząsa­jące hi­sto­rie, po­nie­waż w ich mie­ście bun­tu się nie wi­dzia­ło. Od­kąd stra­co­no Bu­szi­rie­go, nikt się tu nie bun­to­wał, cho­ciaż w po­wie­trzu cały czas wi­sia­ła gro­źba nie­miec­kie­go od­we­tu.

Wy­trwa­ło­ść, z jaką miej­sco­we ludy od­rzu­ca­ły pod­da­ństwo wo­bec ce­sar­skiej Deutsch-Osta­fri­ka, za­sko­czy­ła Niem­ców, zwłasz­cza po przy­kład­nym uka­ra­niu Hehe na po­łud­niu oraz Chag­ga i Meru w gó­rach na pó­łnoc­nym wscho­dzie. Wsku­tek roz­gro­mie­nia bun­tow­ni­ków Maji-Maji set­ki ty­si­ęcy uma­rły z gło­du, a ko­lej­ne set­ki po­le­gły od ran po­nie­sio­nych na polu bi­twy lub zo­sta­ły stra­co­ne w pu­blicz­nych eg­ze­ku­cjach. Nie­któ­rym za­rząd­com Deutsch-Osta­fri­ka taki re­zul­tat wy­da­wał się nie­unik­nio­ny. Prędzej czy pó­źniej ci lu­dzie i tak by zgi­nęli. Uzna­no, że Afry­ka­nie mu­szą po­czuć za­ci­śni­ętą pi­ęść po­tęgi nie­miec­kie­go ce­sar­stwa, by na­uczy­li się z po­ko­rą zno­sić jarz­mo nie­wo­li, z ka­żdym dniem moc­niej gnio­tące kar­ki opor­nych. Ad­mi­ni­stra­cja ko­lo­nial­na za­ostrza­ła kon­tro­lę nad te­ry­to­rium, po­sze­rza­jąc swą li­czeb­no­ść i za­si­ęg dzia­łań. Ży­zną zie­mię przej­mo­wa­li co­raz licz­niej­si nie­miec­cy osad­ni­cy. Co­raz wi­ęcej lu­dzi obej­mo­wa­no przy­mu­sem pra­cy, by bu­do­wa­li dro­gi, oczysz­cza­li przy­dro­żne ka­na­ły, two­rzy­li ale­je i ogro­dy dla roz­ryw­ki ko­lo­ni­za­to­rów i ku wi­ęk­szej chwa­le Ka­iser­re­ichu. Wy­si­łki im­pe­rial­ne w tej części świa­ta roz­po­częli Niem­cy dość pó­źno, lecz mie­li za­miar so­lid­nie się tu oko­pać i ani my­śle­li re­zy­gno­wać z wy­gód. Swe ko­ścio­ły, urzędy z ko­lum­na­da­mi i for­te­ce z kre­ne­la­żem bu­do­wa­li ty­leż po to, by żyć jak cy­wi­li­zo­wa­ni lu­dzie, ile by w no­wych pod­da­nych bu­dzić lęk, a w ry­wa­lach po­dziw.

Naj­now­sze po­wsta­nie spra­wi­ło jed­nak, że nie­któ­rzy Niem­cy za­częli my­śleć ina­czej. Zro­zu­mie­li, że samą prze­mo­cą nie będą w sta­nie po­skro­mić ko­lo­nii i uczy­nić jej pro­duk­tyw­ną, więc po­ja­wi­ły się pro­po­zy­cje utwo­rze­nia przy­chod­ni, zor­ga­ni­zo­wa­no też kam­pa­nie prze­ciw­ko ma­la­rii i cho­le­rze. Po­cząt­ko­wo ini­cja­ty­wy te słu­ży­ły ochro­nie zdro­wia i do­bro­by­tu osad­ni­ków, urzęd­ni­ków oraz żo­łnie­rzy schutz­trup­pe, lecz z cza­sem roz­sze­rzo­no je na miej­sco­wą lud­no­ść. Ad­mi­ni­stra­cja po­otwie­ra­ła rów­nież nowe szko­ły. W mie­ście już od kil­ku lat ist­nia­ła szko­ła wy­ższa, w któ­rej przy­go­to­wy­wa­no Afry­ka­nów do roli urzęd­ni­ków słu­żby cy­wil­nej oraz na­uczy­cie­li, lecz na­bór był nie­wiel­ki i ogra­ni­czo­ny do pod­po­rząd­ko­wa­nej już eli­ty. W no­wych pla­ców­kach wy­kszta­łce­nie pod­sta­wo­we ofe­ro­wa­no wi­ęk­szej licz­bie pod­da­nych, a jed­ną z pierw­szych osób, któ­re po­sła­ły tam swo­ich sy­nów, był Amur Bia­sza­ra. Gdy Kha­li­fa roz­po­czął pra­cę u kup­ca, syn Amu­ra Bia­sza­ry, Na­ssor, miał dzie­wi­ęć lat. Do szko­ły po­sze­dł w wie­ku lat czter­na­stu, a więc co­kol­wiek pó­źno, lecz in­sty­tu­cja mia­ła szko­lić wy­cho­wan­ków w rze­mio­śle, nie w al­ge­brze, chło­pak zaś był w od­po­wied­nim wie­ku, by na­uczyć się pi­ło­wać, ukła­dać ce­gły czy uży­wać mło­ta. Tu wła­śnie opa­no­wał sto­lar­stwo. W ci­ągu czte­rech lat szko­ły na­uczył się czy­tać i li­czyć, a opu­ścił ją jako wy­kwa­li­fi­ko­wa­ny sto­larz.

Przez ten czas Kha­li­fa i Asza rów­nież nie­jed­ne­go się na­uczy­li. On – tego, że ta upar­ta ko­bie­ta nie zno­si bez­czyn­no­ści i wie, cze­go chce. Zra­zu zdu­mie­wa­ła go jej ży­wio­ło­wo­ść i śmiał się z jej za­du­fa­nych, ka­te­go­rycz­nych opi­nii na te­mat sąsia­dek. To za­wist­ni­cy, zło­śliw­cy, blu­źnier­cy, ma­wia­ła. Daj spo­kój, nie prze­sa­dzaj, pro­te­sto­wał, a ona marsz­czy­ła brwi, za­wzi­ęcie ob­sta­jąc przy swo­im. Upie­ra­ła się, że ani tro­chę nie prze­sa­dza. Prze­cież całe ży­cie miesz­ka obok tych lu­dzi. Z po­cząt­ku, gdy wzy­wa­ła imie­nia Bo­że­go, a do roz­mo­wy wpla­ta­ła wer­se­ty z Ko­ra­nu, brał to za ma­nie­rę, lecz w ko­ńcu po­jął, że nie są to je­dy­nie po­pi­sy wie­dzy i oby­cia, lecz szcze­ra po­bo­żno­ść. Sądził, że Asza jest nie­szczęśli­wa, i głów­ko­wał nad tym, jak choć tro­chę ulżyć jej sa­mot­no­ści. Sta­rał się spra­wić, by pra­gnęła go tak jak on jej, lecz była za­mkni­ęta w so­bie i nie­chęt­na, i miał wra­że­nie, że je­dy­nie go to­le­ru­je, a ża­ro­wi jego mi­ło­snych uści­sków od­da­je się w naj­lep­szym ra­zie z po­czu­cia obo­wi­ąz­ku.

Ona z ko­lei na­uczy­ła się, że jest od nie­go sil­niej­sza, choć upły­nęło dużo cza­su, nim zdo­ła­ła po­wie­dzieć to so­bie wprost. Wie­dzia­ła, co my­śleć, je­śli nie za­wsze, to często, a kie­dy już do­szła do ja­kie­goś wnio­sku, trwa­ła przy nim. On tym­cza­sem ła­two ule­gał sło­wom, nie­kie­dy wła­snym. Pa­mi­ęć o ojcu, któ­re­go zgod­nie z na­ka­zem wia­ry sta­ra­ła się sza­no­wać, wpły­wa­ła na opi­nię o mężu, więc w kon­tak­tach z Kha­li­fą co­raz trud­niej było jej po­wści­ągać znie­cier­pli­wie­nie. Do­pro­wa­dzo­na do osta­tecz­no­ści, przy­bie­ra­ła szorst­ki ton, któ­re­go nie­kie­dy pó­źniej ża­ło­wa­ła. Mąż, choć sta­tecz­ny, za bar­dzo słu­chał się jej wuja, tego zło­dzie­ja, za­łga­ne­go, świ­ętosz­ko­wa­te­go bez­bo­żni­ka. Zbyt ła­two na wszyst­ko przy­sta­wał, a inni często tę ce­chę wy­ko­rzy­sty­wa­li, lecz taka była wola Boża, więc Asza ze wszyst­kich sił sta­ra­ła się być szczęśli­wa. Męczy­ły ją jego nie­ko­ńczące się aneg­do­ty.

We wcze­snych la­tach ma­łże­ństwa Asza trzy razy po­ro­ni­ła. Po tych trzech la­tach sąsiad­ki prze­ko­na­ły ją, by za­si­ęgnęła po­ra­dy mgan­gi, zie­lar­ki. Ta ka­za­ła jej uło­żyć się na podło­dze i od stóp do głów przy­kry­ła ją kan­gą. Po­tem dłu­go przy niej sie­dzia­ła, nu­cąc ci­chą, upo­rczy­wą me­lo­dię i wy­po­wia­da­jąc sło­wa, któ­rych Asza nie była w sta­nie zro­zu­mieć. Po wszyst­kim mgan­ga po­wie­dzia­ła jej, że wzi­ął ją we wła­da­nie nie­wi­dzial­ny i nie po­zwa­la dziec­ku w niej ro­snąć. Nie­wi­dzial­ne­go mo­żna na­kło­nić, żeby so­bie po­sze­dł, naj­pierw jed­nak trze­ba po­znać jego żąda­nia i je spe­łnić. Nie­wi­dzial­ny musi prze­mó­wić przez Aszę, lecz by to się sta­ło, na­le­ży mu po­zwo­lić opętać ją ca­łko­wi­cie. Nie ma in­ne­go wy­jścia.

Mgan­ga przy­pro­wa­dzi­ła po­moc­nicz­kę i znów ka­za­ła Aszy uło­żyć się na podło­dze. Przy­kry­ły ją gru­bym prze­ście­ra­dłem z ma­re­ka­ni, a po­tem obie za­częły nu­cić i śpie­wać tuż nad jej gło­wą. Czas mi­jał, mgan­ga i jej po­moc­nicz­ka śpie­wa­ły, Asza drża­ła co­raz moc­niej, aż w ko­ńcu bry­znął z niej po­tok nie­po­jętych słów i dźwi­ęków. Kul­mi­na­cją był wrzask, po któ­rym prze­mó­wi­ła kla­row­nie, lecz ob­cym gło­sem: opusz­czę cia­ło tej ko­bie­ty, je­śli jej mąż przy­si­ęgnie za­brać ją na hadż, cho­dzić do me­cze­tu jak trze­ba i wy­rzec się ta­ba­ki. Mgan­ga, za­piaw­szy trium­fal­nie, pod­su­nęła Aszy ko­jący wy­war z ziół i ta za­pa­dła w drzem­kę.

Gdy mgan­ga, w obec­no­ści Aszy, po­wie­dzia­ła Kha­li­fie o nie­wi­dzial­nym i jego żąda­niach, mąż po­tul­nie ski­nął gło­wą i za­pła­cił na­le­żno­ść. Na­tych­miast wy­rzek­nę się ta­ba­ki, od­pa­rł, i od razu pój­dę do­ko­nać ablu­cji, a po­tem udam się pro­sto do me­cze­tu. W dro­dze po­wrot­nej za­cznę roz­py­ty­wać o hadż. A te­raz pro­szę czym prędzej prze­pędzić tego dia­bła.

Kha­li­fa rze­czy­wi­ście wy­rze­kł się ta­ba­ki, przez dzień czy dwa cho­dził do me­cze­tu, ale o ha­dżu ni­g­dy wi­ęcej się nie za­jąk­nął. Asza wie­dzia­ła, że choć uda­wał ule­gło­ść, Kha­li­fa wca­le nie był prze­ko­na­ny, po pro­stu z niej drwił. Zwłasz­cza że to sąsiad­kom dała się na­mó­wić na tę blu­źnier­czą ku­ra­cję. Całe to nu­ce­nie nad uchem bar­dzo ją w ko­ńcu zmęczy­ło, cóż jed­nak mo­gła po­ra­dzić, że dra­żni ją bez­bo­żno­ść Kha­li­fy, a po­nad wszyst­ko pra­gnie wy­ru­szyć na hadż. Jego ci­cha kpi­na z tych pra­gnień bar­dzo ją od Kha­li­fy od­stręcza­ła. Ode­chcia­ło jej się sta­rań o dziec­ko, więc za­wsze znaj­do­wa­ła spo­sób, by stłu­mić mi­ło­sne za­pędy męża i unik­nąć przy­kre­go za­mętu, któ­ry wi­ązał się z jego pod­nie­ce­niem.

Uko­ńczyw­szy na­uki, Na­ssor Bia­sza­ra opu­ścił nie­miec­ką szko­łę za­wo­do­wą w wie­ku lat osiem­na­stu, urze­czo­ny za­pa­chem drew­na. Amur Bia­sza­ra syna roz­piesz­czał. Nie ocze­ki­wał, że ten będzie mu po­ma­gać w in­te­re­sach, a to z tej sa­mej przy­czy­ny, z któ­rej nie uwa­żał za ko­niecz­ne tłu­ma­czyć się Kha­li­fie ze swych roz­licz­nych trans­ak­cji. Wo­lał dzia­łać w po­je­dyn­kę. Gdy Na­ssor po­pro­sił ojca o sfi­nan­so­wa­nie warsz­ta­tu sto­lar­skie­go, by móc pro­wa­dzić wła­sny in­te­res, ku­piec chęt­nie przy­stał, upa­tru­jąc w tym nie­złą in­we­sty­cję, ale i dla­te­go że w ten spo­sób mógł na ja­kiś czas od­wró­cić uwa­gę syna od wła­snych spraw. Przyj­dzie czas, by wpro­wa­dzić go w taj­ni­ki oj­cow­skich przed­si­ęw­zi­ęć.

Prak­ty­ką star­szych kup­ców było, że je­den dru­gie­mu po­ży­czał na sło­wo. Nie­któ­rzy zna­li się je­dy­nie z ko­re­spon­den­cji albo przez po­śred­ni­ków. Pie­ni­ądze prze­cho­dzi­ły z rąk do rąk. By spła­cić je­den dług, sprze­da­wa­no inny, to­war do wy­sy­łki ku­po­wa­no w ciem­no. Po­wi­ąza­nia te si­ęga­ły le­gen­dar­nych miejsc ta­kich jak Mo­ga­di­szu, Aden, Ma­skat, Bom­baj czy Kal­ku­ta. W uszach wie­lu lu­dzi z mia­sta te na­zwy brzmia­ły jak mu­zy­ka, może dla­te­go że mało kto z nich któ­re­kol­wiek od­wie­dził. Rzecz nie w tym, że nie umie­li so­bie wy­obra­zić, by tam rów­nież, jak wszędzie in­dziej, pa­no­wa­ły nędza i ubó­stwo, po pro­stu nie byli w sta­nie oprzeć się oso­bli­we­mu pi­ęk­nu sa­mych nazw.

To, że star­si kup­cy po­ży­cza­li na sło­wo, nie zna­czy­ło wca­le, że temu sło­wu ufa­li. Wła­śnie dla­te­go Amur Bia­sza­ra wszyst­kie ope­ra­cje wy­ko­ny­wał w my­ślach. Nie dbał już o to, by je no­to­wać, i osta­tecz­nie zgu­bił go jego wła­sny spryt. Pech, fa­tum, wola Boża, jak­kol­wiek to na­zwać, w ka­żdym ra­zie Amur Bia­sza­ra na­gle za­cho­ro­wał pod­czas jed­nej z tych strasz­li­wych epi­de­mii, któ­re, nim zja­wi­li się tu Eu­ro­pej­czy­cy ze swą me­dy­cy­ną i hi­gie­ną, były jesz­cze częst­sze. Kto by po­my­ślał, że tyle cho­rób może się cza­ić w bru­dzie, do któ­re­go wszy­scy tak przy­wy­kli? Amur Bia­sza­ra za­cho­rzał pod­czas jed­nej z tych epi­de­mii, i to mimo obec­no­ści Eu­ro­pej­czy­ków. Je­śli twój czas nad­sze­dł, to nad­sze­dł, ot co. Przy­czy­ną mo­gła być brud­na woda, ze­psu­te mi­ęso albo ukąsze­nie na­tręt­ne­go owa­da, w ka­żdym ra­zie Amur Bia­sza­ra obu­dził się któ­re­goś dnia wcze­śnie rano z go­rącz­ką i wy­mio­ta­mi i już wi­ęcej z łó­żka nie wstał. Pięć dni le­żał wła­ści­wie bez czu­cia, a po­tem uma­rł. Przez cały ten czas nie od­zy­skał przy­tom­no­ści umy­słu, więc wszyst­kie jego ta­jem­ni­ce ode­szły wraz z nim. Zja­wi­li się nie­za­wod­ni wie­rzy­cie­le z upo­rząd­ko­wa­ną do­ku­men­ta­cją, dłu­żni­cy po­sta­no­wi­li się nie wy­chy­lać, zaś for­tu­na sta­re­go kup­ca oka­za­ła się znacz­nie mniej­sza, niż gło­si­ły plot­ki. Może Amur Bia­sza­ra za­mie­rzał od­dać Aszy jej dom, tyl­ko nie zna­la­zł na to cza­su, ale w te­sta­men­cie nie było dla niej nic. Dom na­le­żał te­raz do Na­sso­ra Bia­sza­ry, tak jak wszyst­ko, co zo­sta­ło, gdy jego mat­ka, dwie sio­stry oraz wie­rzy­cie­le za­bra­li, co swo­je.

2

Ily­as zja­wił się w mie­ście tuż przed nie­spo­dzie­wa­ną śmier­cią Amu­ra Bia­sza­ry. Miał przy so­bie list po­le­ca­jący do kie­row­ni­ka du­żej nie­miec­kiej plan­ta­cji, gdzie upra­wia­no aga­wę si­za­lo­wą. Kie­row­nik, któ­ry był ta­kże wspó­łwła­ści­cie­lem plan­ta­cji, nie spo­tkał się z nim oso­bi­ście – nie na­le­ża­ło ocze­ki­wać, że znaj­dzie czas na rzecz tak bła­hą. Ily­as wręczył swój list ko­muś z biu­ra, kto ka­zał mu cze­kać. Asy­stent po­dał mu szklan­kę wody i chwi­lę z nim roz­ma­wiał, pró­bu­jąc wy­ba­dać, co to za je­den i co go tu spro­wa­dza. Wkrót­ce po­tem z ga­bi­ne­tu w głębi bu­dyn­ku wy­sze­dł mło­dy Nie­miec i za­ofe­ro­wał przy­by­łe­mu sta­no­wi­sko, a asy­stent, któ­ry miał na imię Ha­bib, do­stał po­le­ce­nie, by po­móc mu się za­akli­ma­ty­zo­wać. Ha­bib skie­ro­wał go do na­uczy­cie­la szkol­ne­go, Ma­ali­ma Ab­dal­li, któ­ry zna­la­zł mu po­kój do wy­na­jęcia u zna­jo­mych. Nie mi­nęło pierw­sze po­po­łud­nie w tym mie­ście, a Ily­as już miał pra­cę i kwa­te­rę. Ma­alim Ab­dal­la za­po­wie­dział: przyj­dę po cie­bie pó­źniej, po­znasz parę osób. Zja­wił się jesz­cze tego sa­me­go po­po­łud­nia i za­brał Ily­asa na prze­chadz­kę po mie­ście. Za­trzy­ma­li się w dwóch ka­wiar­niach, żeby na­pić się kawy, po­roz­ma­wiać i przed­sta­wić Ily­asa miej­sco­wym.

– Nasz brat Ily­as przy­był tu do pra­cy na wiel­kiej plan­ta­cji aga­wy – ogło­sił Ma­alim Ab­dal­la. – To przy­ja­ciel kie­row­ni­ka, jego nie­miec­kiej eks­ce­len­cji we wła­snej oso­bie. Po nie­miec­ku gada, jak­by się z nim uro­dził. Na ra­zie miesz­ka u Oma­ra Ham­da­nie­go, aż jego eks­ce­len­cja znaj­dzie mu kwa­te­rę od­po­wied­nią dla tak zna­ko­mi­te­go człon­ka swej ka­dry.

Ily­as uśmie­chał się, pro­te­sto­wał, na prze­ko­ma­rzan­ki od­po­wia­dał tym sa­mym. Jego nie­wy­mu­szo­ny śmiech i dy­stans do sie­bie spra­wi­ły, że lu­dzie czu­li się przy nim swo­bod­nie i szyb­ko zy­skał no­wych przy­ja­ciół. Tak zresz­tą było za­wsze. Pó­źniej Ma­alim Ab­dal­la po­pro­wa­dził go w stro­nę por­tu i nie­miec­kiej części mia­sta. Po­ka­zał mu bomę, a Ily­as spy­tał, czy to wła­śnie tu po­wie­si­li Bu­szi­rie­go, ale Ma­alim Ab­dal­la od­pa­rł, że nie. Bu­szi­rie­go po­wie­si­li w Pan­ga­ni, tu zresz­tą na­wet nie zmie­ści­łby się taki tłum. Niem­cy zro­bi­li z eg­ze­ku­cji spek­takl, więc za­pew­ne była or­kie­stra, de­fi­la­da, pu­blicz­no­ść. A na to po­trze­ba spo­rej prze­strze­ni. Spa­cer za­ko­ńczył się na we­ran­dzie u Kha­li­fy, do­kąd na­uczy­ciel re­gu­lar­nie cha­dzał, by wi­ęk­szo­ść wie­czo­rów spędzać na plot­ko­wa­niu i po­ga­węd­kach.

– Je­steś tu mile wi­dzia­ny – rze­kł Ily­aso­wi Kha­li­fa. – Ka­żde­mu po­trze­ba ba­ra­zy, na któ­rą może zaj­rzeć wie­czo­rem, by pod­trzy­mać kon­tak­ty to­wa­rzy­skie i do­wie­dzieć się, co w tra­wie pisz­czy. W tym mie­ście nie­wie­le wi­ęcej mo­żna po pra­cy ro­bić.

Ily­as i Kha­li­fa bar­dzo szyb­ko zo­sta­li do­bry­mi przy­ja­ció­łmi i już po paru dniach roz­ma­wia­li w spo­sób ca­łkiem nie­skrępo­wa­ny. Ily­as opo­wie­dział Kha­li­fie, jak jesz­cze będąc dziec­kiem, ucie­kł z domu i włó­czył się przez kil­ka dni, aż na sta­cji ko­le­jo­wej po­rwał go aska­rys z schutz­trup­pe i upro­wa­dził w góry. Do­pie­ro tam go uwol­nio­no i tra­fił do nie­miec­kiej szko­ły, wła­ści­wie szko­ły mi­syj­nej.

– Ka­za­li ci się mo­dlić po chrze­ści­ja­ńsku? – za­cie­ka­wił się Kha­li­fa.

Tu, na spa­ce­rze nad oce­anem, nikt nie pod­słu­cha­łby od­po­wie­dzi, lecz Ily­as przez chwi­lę mil­czał, za­ci­snąw­szy usta, zu­pe­łnie jak nie on.

– Nie zdra­dzisz ni­ko­mu, je­śli ci po­wiem, jak było? – spy­tał.

– Czy­li ka­za­li – orze­kł z lu­bo­ścią Kha­li­fa. – Zmu­si­li cię do grze­chu.

– Ni­ko­mu nie mów – po­wie­dział Ily­as bła­gal­nym to­nem. – Gdy­bym tego nie zro­bił, mu­sia­łbym się wy­nie­ść ze szko­ły, więc uda­wa­łem. Byli ze mnie bar­dzo za­do­wo­le­ni, a ja wie­rzy­łem, że Bóg i tak wie, co mam w ser­cu.

– Mna­fi­ki – od­pa­rł Kha­li­fa, nie­go­tów jesz­cze przy­ja­cie­lo­wi od­pu­ścić. – Na obłud­ni­ków cze­ka­ją szcze­gól­ne męki. Mam ci opo­wie­dzieć? Ach, za­po­mnia­łem, że są nie do opi­sa­nia, a ty prze­cież i tak prędzej czy pó­źniej ich do­świad­czysz.

– Bóg wie, co mia­łem w ser­cu, co w nim za­trza­snąłem. – po­wie­dział Ily­as do­tknął pier­si, te­raz już z uśmie­chem, sko­ro było ja­sne, że Kha­li­fa stroi so­bie żar­ty. – Miesz­ka­łem na far­mie kawy u Niem­ca i tam też pra­co­wa­łem. To on po­słał mnie do szko­ły.

– Wal­czy­li tam jesz­cze? – spy­tał Kha­li­fa.

– Nie. Nie wiem, jak wcze­śniej, ale kie­dy przy­je­cha­łem, nic tam się już nie dzia­ło – od­pa­rł Ily­as. – Było bar­dzo spo­koj­nie. Po­wsta­ły nowe far­my, nowe szko­ły, na­wet nowe mia­sta. Miej­sco­wi po­sy­ła­li dzie­ci do szko­ły mi­syj­nej, a sami pra­co­wa­li na nie­miec­kich far­mach. Je­śli był ja­kiś za­męt, to wy­wo­ła­li go źli lu­dzie, wi­chrzy­cie­le. Far­mer, któ­ry po­słał mnie do szko­ły... to wła­śnie on na­pi­sał list, dzi­ęki któ­re­mu do­sta­łem pra­cę w wa­szym mie­ście. Kie­row­nik plan­ta­cji jest jego krew­nym.

Pó­źniej do­dał jesz­cze:

– Ni­g­dy nie wró­ci­łem do wio­ski, w któ­rej kie­dyś miesz­ka­li­śmy. Nie wiem, co się sta­ło z ro­dzi­ną. Te­raz, kie­dy miesz­kam tu­taj, do­cie­ra do mnie, że to ca­łkiem nie­da­le­ko. Wła­ści­wie jesz­cze przed przy­jaz­dem wie­dzia­łem, że będę bli­sko daw­ne­go domu, ale sta­ra­łem się o tym nie my­śleć.

– Po­wi­nie­neś się do nich wy­brać – stwier­dził Kha­li­fa. – Ile lat cię tam nie było?

– Dzie­si­ęć – od­pa­rł Ily­as. – Wy­brać się tam... Po co?

– Po­wi­nie­neś się wy­brać – po­wtó­rzył Kha­li­fa, pa­mi­ęta­jąc, jak sam za­nie­dby­wał ro­dzi­ców i jak źle mu z tym pó­źniej było. – Zo­bacz się z ro­dzi­ną. Pod­róż nie zaj­mie ci wi­ęcej niż dzień czy dwa, je­śli się z kimś za­bie­rzesz. Nie mo­żna być ta­kim od­lud­kiem. Po­wi­nie­neś do nich po­je­chać i po­wie­dzieć im, że je­steś cały i zdro­wy. Je­śli chcesz, mogę ci to­wa­rzy­szyć.

– Nie – bro­nił się Ily­as. – Nie masz po­jęcia, ja­kie to nędz­ne, ża­ło­sne miej­sce.

– Za­tem będziesz mógł im po­ka­zać, że od­nio­słeś suk­ces. To w ko­ńcu twój dom, a ro­dzi­na to ro­dzi­na, co­kol­wiek byś so­bie my­ślał – po­wie­dział Kha­li­fa tym do­bit­niej, że przy­ja­ciel wy­ra­źnie mi­ękł.

Ily­as sie­dział ze zmarsz­czo­ną brwią, lecz po paru chwi­lach oczy mu po­ja­śnia­ły.

– Wy­bio­rę się tam – oświad­czył, za­pa­la­jąc się do po­my­słu. Taki wła­śnie był, o czym Kha­li­fa miał się do­pie­ro prze­ko­nać. Kie­dy Ily­aso­wi przy­pa­dł do gu­stu ja­kiś plan, po­świ­ęcał mu się bez resz­ty. – Tak jest, roz­sąd­nie mó­wisz. Po­ja­dę sam. Wie­le razy o tym my­śla­łem, ale za­wsze uda­wa­ło mi się zna­le­źć ja­kąś wy­mów­kę. Po­trze­ba ta­kie­go ga­du­ły jak ty, żeby po­sta­wił spra­wę na ostrzu noża i zmu­sił mnie do czy­nu.

Kha­li­fa do­ga­dał się z wo­źni­cą, któ­ry miał je­chać w kie­run­ku wio­ski, by część pod­ró­ży Ily­as mógł od­być z nim. Po­wie­dział też Ily­aso­wi, jak na­zy­wa się zna­jo­my han­dlarz, któ­ry miesz­ka przy głów­nym trak­cie, nie­da­le­ko celu wędrów­ki. Ily­as będzie mógł tam prze­no­co­wać, je­śli zaj­dzie taka po­trze­ba.

Kil­ka dni pó­źniej, jako pa­sa­żer wozu za­przężo­ne­go w osła, Ily­as wy­ru­szył wy­bo­istą nad­brze­żną tra­są na po­łud­nie. Sta­ry wo­źni­ca, wy­wo­dzący się spo­śród Be­lu­dżów, je­chał z za­opa­trze­niem dla przy­dro­żnych wiej­skich skle­pi­ków. Nie miał zresz­tą zbyt dużo to­wa­ru. Za­trzy­mał się przy dwóch, a po­tem od­bił w głąb lądu, na wy­god­niej­szą dro­gę, któ­rą tak szyb­ko się pod­ró­żo­wa­ło, że do kup­ca po­le­co­ne­go przez Kha­li­fę za­je­cha­li jesz­cze tego sa­me­go po­po­łud­nia. Był to Hin­dus imie­niem Ka­rim, han­dlu­jący świe­żą żyw­no­ścią. Ka­rim sku­po­wał od miej­sco­wych i po­sy­łał na targ w mie­ście ba­na­ny, ma­nio­ki, dy­nie, ba­ta­ty, okrę – wszyst­ko, co mo­gło prze­trzy­mać dzień, a na­wet dwa dni pod­ró­ży. Sta­ry Be­lu­dża na­kar­mił i na­po­ił ośli­cę, za­mie­nił z nią szep­tem parę słów. Stwier­dził, że jest dość wcze­śnie, by ru­szyć w po­wrot­ną dro­gę, a prze­no­co­wać może w jed­nym ze skle­pi­ków, do któ­rych do­star­czył to­war, i że ośli­ca się na to wszyst­ko zga­dza. Ka­rim nad­zo­ro­wał ła­do­wa­nie wa­rzyw i owo­ców na wóz sta­re­go. Licz­by od­no­to­wał w ksi­ędze ra­chun­ko­wej, a po­tem prze­pi­sał na świ­stek pa­pie­ru, któ­ry wo­źni­ca miał wręczyć na­byw­cy na miej­skim tar­go­wi­sku.

Po od­je­ździe wozu Ily­as wy­tłu­ma­czył go­spo­da­rzo­wi, do­kąd się da­lej wy­bie­ra, ale Ka­rim miał wąt­pli­wo­ści. Ro­zej­rzał się, żeby oce­nić, ile jesz­cze zo­sta­ło dnia, z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki do­był ze­ga­rek, z ele­ganc­kim trza­skiem otwo­rzył wiecz­ko i smut­no po­kręcił gło­wą.

– Ju­tro rano – po­wie­dział. – Dziś już nie da rady. Do ma­gh­ri­bu zo­sta­ło za­le­d­wie pó­łto­rej go­dzi­ny, a za­nim uga­dam ci wo­źni­cę, będzie już nie­mal zmierz­cha­ło. Wierz mi, że nie chcia­łbyś się zna­le­źć na szla­ku nocą. To szu­ka­nie guza. Ła­two po­błądzić albo wpa­ść w łapy ja­ki­chś ło­trów. Po­je­dziesz ju­tro, za­raz z rana. Dziś wie­czo­rem roz­mó­wię się z wo­źni­cą, te­raz jed­nak od­pocz­niesz, a my cię po­dej­mie­my. Mamy izbę dla go­ści. Po­zwól.

Za­pro­wa­dził Ily­asa do nie­wiel­kiej przy­bu­dów­ki z kle­pi­skiem. Po­dob­nie jak do skle­pu, pro­wa­dzi­ły do niej roz­chwie­ru­ta­ne drzwi z po­rdze­wia­łej bla­chy, któ­re za­my­ka­ło się na me­ta­lo­wą kłód­kę, chy­ba bar­dziej na po­kaz niż gwo­li bez­pie­cze­ństwa. W iz­deb­ce sta­ło przy­kry­te matą łó­żko z ple­cion­ki, z pew­no­ścią, po­my­ślał so­bie Ily­as, pe­łne plu­skiew. Za­uwa­żyw­szy od razu, że nie ma mo­ski­tie­ry, wes­tchnął z re­zy­gna­cją. Kwa­te­rę urządzo­no dla wędrow­nych han­dla­rzy, za­har­to­wa­nych w tego typu nie­wy­go­dach. Cóż jed­nak było ro­bić. Nie mógł ocze­ki­wać od Ka­ri­ma, że nie­zna­jo­me­go mężczy­znę wpu­ści do domu.

Ily­as po­wie­sił płó­cien­ną tor­bę na fu­try­nie i wy­sze­dł ro­zej­rzeć się po oko­li­cy. So­lid­ny dom Ka­ri­ma, na tym sa­mym po­dwór­ku, miał od fron­tu dwa za­kra­to­wa­ne okna, po jed­nym z ka­żdej stro­ny drzwi. Trzy stop­nie pro­wa­dzi­ły na pod­wy­ższo­ne pa­tio. Sie­dział tam na ma­cie Ka­rim, a do­strze­głszy Ily­asa, ski­nął dło­nią, by go za­pro­sić. Chwi­lę roz­ma­wia­li o tym, co no­we­go w mie­ście, o epi­de­mii cho­le­ry, któ­ra sia­ła spu­sto­sze­nie na Zan­zi­ba­rze, o in­te­re­sach, a po­tem z domu wy­szła sied­mio­let­nia, może ośmio­let­nia dziew­czyn­ka, nio­sąc na drew­nia­nej tacy dwie fi­li­ża­necz­ki kawy. Po­nie­waż za­czy­na­ło zmierz­chać, Ka­rim znów wy­ci­ągnął ze­ga­rek i spoj­rzał na tar­czę.

– Czas na mo­dli­twę ma­gh­rib – oznaj­mił. Za­wo­łał dziew­czyn­kę, któ­ra po chwi­li znów się zja­wi­ła, tym ra­zem tasz­cząc wia­dro wody, od któ­re­go roz­ba­wio­ny Ka­rim za­raz ją uwol­nił. Zsze­dłszy po schod­kach, od­sta­wił wia­dro na ka­mien­ny po­dest, przy któ­rym ob­my­wa­ło się sto­py. Ski­nął na go­ścia, by jako pierw­szy do­ko­nał ablu­cji, ale Ily­as żywo od­mó­wił, więc Ka­rim ob­mył się pierw­szy. Ily­as, gdy przy­szła jego ko­lej, po­wtó­rzył ge­sty pod­pa­trzo­ne u go­spo­da­rza. Wró­ci­li po schod­kach na pa­tio, gdzie mia­ły zo­stać od­pra­wio­ne mo­dli­twy, a po­nie­waż wy­ma­gał tego zwy­czaj, jak rów­nież zwy­kła go­ścin­no­ść, po­pro­wa­dze­nie ich za­pro­po­no­wał Ka­rim Ily­aso­wi. Ten raz jesz­cze od­mó­wił, rów­nie żywo jak wcze­śniej, więc Ka­rim wzi­ął obo­wi­ązek na sie­bie.

Ily­as nie umiał się mo­dlić, nie znał słów. Ni­g­dy nie był w me­cze­cie. Tam, gdzie się wy­cho­wał, nie mie­li ani jed­ne­go, po­dob­nie jak na far­mie kawy, gdzie prze­miesz­kał pó­źniej tyle lat. Był co praw­da me­czet w po­bli­skim mia­stecz­ku w gó­rach, ale nikt z far­my ani ze szko­ły nie pod­su­nął mu my­śli, że wy­pa­da­ło­by się tam wy­brać. A po­tem nie wie­dzieć kie­dy zro­bi­ło się za pó­źno, by się na­uczyć tych rze­czy. Naja­dłby się zbyt wie­le wsty­du. Te­raz, gdy jako do­ro­sły mężczy­zna pra­co­wał na plan­ta­cji aga­wy, miał do wy­bo­ru mnó­stwo miej­skich me­cze­tów, lecz i tu ni­g­dy Ily­aso­wi nie za­pro­po­no­wa­no, by któ­ryś od­wie­dził. Spo­dzie­wał się, że kie­dyś naje się przez to wsty­du. Do­tych­czas go ni­g­dy nie przy­ła­pa­no, więc za­chęco­ny przez Ka­ri­ma do mo­dłów, mar­ko­wał je, jak tyl­ko mógł, na­śla­du­jąc ka­żdy gest go­spo­da­rza i mam­ro­cząc pod no­sem coś, co mo­gło­by przy­po­mi­nać świ­ęte for­mu­ły.

Ka­rim do­trzy­mał sło­wa i umó­wił się z in­nym wo­źni­cą, by ten za­brał Ily­asa do jego ro­dzin­nej wio­ski, nie­da­le­ko. W izbie nie spa­ło się do­brze, więc gdy tyl­ko Ily­as usły­szał po­ran­ne ha­ła­sy, wy­sze­dł na po­dwór­ko. Po­często­wa­no go ba­na­nem i czar­ną her­ba­tą w cy­no­wym kub­ku. Cze­ka­jąc na wo­źni­cę, kątem oka do­strze­gł dziew­czyn­kę, któ­ra za­mia­ta­ła pa­tio. Mat­ki ni­g­dzie nie było wi­dać. Wo­źni­cą tym ra­zem oka­zał się na­sto­la­tek, szczęśli­wy, że może się wy­pu­ścić na taką wy­ciecz­kę. Całą dro­gę opo­wia­dał o eska­pa­dach, w któ­rych brał ostat­nio udział z ko­le­ga­mi. Ily­as grzecz­nie słu­chał i uśmie­chał się, gdy wy­pa­da­ło, ale my­ślał so­bie: kmio­tek.

Mniej wi­ęcej po go­dzi­nie do­tar­li do wio­ski. Wo­źni­ca po­wie­dział, że za­cze­ka na głów­nym trak­cie, po­nie­waż wio­dącą w dół ście­żką, przy któ­rej się za­trzy­ma­li, wo­zem nie da się prze­je­chać. Zresz­tą stąd idzie się już do­słow­nie ka­wa­łek. Tak, wiem, od­pa­rł Ily­as. Ru­szył ście­żką tam, gdzie kie­dyś był ich dom. Wszyst­ko wy­gląda­ło tak bez­ład­nie i zna­jo­mo, jak­by opu­ścił to miej­sce rap­tem parę mie­si­ęcy wcze­śniej. Wła­ści­wie to sku­pi­sko kry­tych strze­chą chat, za któ­ry­mi kry­ły się po­let­ka upraw­ne, trud­no było na­zwać wio­ską. Po dro­dze zo­ba­czył ko­bie­tę, któ­rej imie­nia nie mógł so­bie przy­po­mnieć, choć z pew­no­ścią ją znał. Sie­dzia­ła na uprząt­ni­ętym ka­wa­łku zie­mi przed wątłą le­pian­ką, wy­pla­ta­jąc matę z li­ści ko­ko­so­wych. Na trzech ka­mie­niach obok jej stóp coś bul­go­ta­ło w garn­ku, a w zie­mi za do­mem grze­ba­ły dwa kur­cza­ki. Gdy pod­sze­dł, ko­bie­ta, wy­gła­dzi­ła kan­gę i przy­kry­ła gło­wę.

– Shi­ka­moo – po­zdro­wił ją.

Od­po­wie­dzia­ła, a te­raz, w ocze­ki­wa­niu na ciąg dal­szy, mie­rzy­ła go wzro­kiem, pa­trząc po­dejrz­li­wie na mia­sto­wy strój. Nie po­tra­fił od­gad­nąć jej wie­ku, lecz je­śli była tą, za któ­rą ją brał, to jej dzie­ci mia­ły tyle lat co on. Jed­no z nich to Has­san, przy­po­mniał so­bie znie­nac­ka, chło­piec, z któ­rym kie­dyś się ba­wił. Ta­kie samo imię no­sił oj­ciec Ily­asa i dla­te­go ten z ła­two­ścią wy­do­był je te­raz z pa­mi­ęci. Ko­bie­ta sie­dzia­ła na ni­skim sto­łku i chy­ba nie za­mie­rza­ła się pod­nie­ść czy cho­ćby uśmiech­nąć.

– Mam na imię Ily­as. Wy­cho­wa­łem się tu nie­da­le­ko – po­wie­dział, po czym wy­mie­nił imio­na ro­dzi­ców. – Czy oni wci­ąż tam miesz­ka­ją?

Nie do­cze­kał się od­po­wie­dzi, więc nie był pe­wien, czy ko­bie­ta go zro­zu­mia­ła lub cho­ćby usły­sza­ła. Już miał ru­szyć da­lej, żeby sa­me­mu spraw­dzić, gdy z cha­ty wy­sze­dł ja­kiś mężczy­zna, star­szy od sie­dzącej na po­dwór­ku. Chy­bo­tli­wym kro­kiem zbli­żył się do Ily­asa i przyj­rzał mu się uwa­żnie, jak­by nie­do­wi­dział. Twarz miał po­ora­ną zmarszcz­ka­mi i nie­ogo­lo­ną, wy­glądał mi­zer­nie, cho­ro­wi­cie. Ily­as raz jesz­cze się przed­sta­wił i po­wtó­rzył imio­na ro­dzi­ców. Tam­ci wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, a po­tem to ona się ode­zwa­ła:

– Pa­mi­ętam to imię. Ily­as. Je­steś tym, co się zgu­bił? – spy­ta­ła, na chwi­lę przy­kry­wa­jąc gło­wę obie­ma dło­ńmi na znak wspó­łczu­cia. – Tyle strasz­nych rze­czy się wte­dy dzia­ło i wszy­scy my­śle­li­śmy, że przy­tra­fi­ło ci się ja­kieś nie­szczęście. My­śle­li­śmy, że po­rwa­li cię Ruga-Ruga albo Man­ga. My­śle­li­śmy, że za­bi­li cię Mda­chi. Cze­go to my­śmy so­bie nie my­śle­li! Tak, pa­mi­ętam Ily­asa. To ty? Wy­glądasz jak ja­kiś rządo­wy. Two­ja mat­ka zma­rła daw­no temu. Nikt już tam nie miesz­ka, dom się roz­sy­pał. Taki ją tam prze­śla­do­wał pech, że po­tem nikt już nie miał od­wa­gi się tam wpro­wa­dzić. Zo­sta­wi­ła pod opie­ką two­je­go ojca ma­lut­ką có­recz­kę, któ­ra mia­ła z pi­ęt­na­ście, szes­na­ście mie­si­ęcy, ale on zo­sta­wił ją in­nym.

Ily­as du­mał nad tym chwi­lę, po czym po­wtó­rzył:

– Zo­sta­wił ją in­nym? Co to zna­czy?

– Od­dał. – Te­raz mó­wił mężczy­zna, gło­sem sła­bym od wy­si­łku, chry­pli­wym. – Był bar­dzo bied­ny. Bar­dzo cho­ry. Jak my wszy­scy. Od­dał ją.

Unió­sł dłoń i wy­ce­lo­wał pa­lec w kie­run­ku dro­gi, jak­by na sło­wa nie star­cza­ło mu już sił.

– Afiya, tak mia­ła na imię. Afiya – ode­zwa­ła się znów ko­bie­ta. – A ty, skąd przy­cho­dzisz? Mat­ka ci uma­rła. Oj­ciec ci uma­rł. Sio­stra po­szła do ob­cych. Gdzieś ty był?

Wła­ści­wie tego się spo­dzie­wał. Że po­mar­li. Przez całe dzie­ci­ństwo Ily­asa oj­ciec cho­ro­wał na cu­krzy­cę, a mat­ka często cier­pia­ła na ko­bie­ce do­le­gli­wo­ści – ta­kie, o któ­rych się nie mówi. Do tego bo­la­ły ją ple­cy, przez wodę w płu­cach od­dy­cha­ła z tru­dem i często wy­mio­to­wa­ła od nie­zli­czo­nych ciąż. Tego się spo­dzie­wał, a mimo to wstrząsnęło nim, gdy ich śmie­rć ob­wiesz­czo­no w tak bez­ce­re­mo­nial­ny spo­sób.

Mil­cze­nie prze­rwał udręczo­ny głos mężczy­zny mó­wi­ące­go mu, gdzie szu­kać tych, któ­rzy wzi­ęli Afiyę. Mężczy­zna to­wa­rzy­szył Ily­aso­wi do głów­ne­go szla­ku i tam po­in­stru­ował mło­de­go wo­źni­cę.

Nad nie­wiel­ką przy­dro­żną wio­ską, w któ­rej się wy­cho­wa­ła, wzno­si­ło się sto­żko­wa­te, po­ro­śni­ęte bu­szem, mrocz­ne wzgó­rze. Pi­ętrzy­ło się tam, gdy tyl­ko prze­kra­cza­ła próg, chy­li­ło się nad do­ma­mi i po­dwór­ka­mi po prze­ciw­nej stro­nie dro­gi. Kie­dy była ma­lut­ka, jesz­cze go nie do­strze­ga­ła, ob­ja­wi­ło się do­pie­ro pó­źniej, gdy na­bra­ły dla niej zna­cze­nia co­dzien­ne wi­do­ki. Mó­wio­no jej, by ni­g­dy tam nie cho­dzi­ła, nie mó­wio­no jed­nak dla­cze­go, więc za­lud­ni­ła wzgó­rze wszel­ki­mi stra­cha­mi, ja­kie tyl­ko umia­ła so­bie wy­obra­zić. To ciot­ka za­ka­za­ła jej tam cho­dzić, opo­wia­da­ła też hi­sto­rie o wężu, co po­tra­fi po­łk­nąć dziec­ko w ca­ło­ści, i o wiel­ko­lu­dzie, któ­re­go cień prze­my­ka po da­chach do­mów przy pe­łni ksi­ęży­ca, i o roz­czo­chra­nej sta­ru­sze, któ­ra włó­czy się dro­gą nad oce­an, a cza­sem pod po­sta­cią lam­par­ta gra­su­je w wio­sce, by po­rwać kozę albo nie­mow­la­ka. I cho­ciaż na ten aku­rat te­mat ciot­ka się na­wet nie za­jąk­nęła, ona była prze­ko­na­na, że i wąż, i wiel­ko­lud, i roz­czo­chra­na sta­ru­cha miesz­ka­ją na wzgó­rzu i to stam­tąd scho­dzą, by siać gro­zę na świe­cie.

Za do­ma­mi i po­dwór­ka­mi ci­ągnęły się pola, a jesz­cze da­lej pi­ętrzy­ło się wzgó­rze. Im była star­sza, tym gro­źniej za­wi­sa­ło nad wio­ską, szcze­gól­nie o zmierz­chu, roz­py­cha­jąc się tam jak ja­kiś mar­kot­ny upiór. Na­uczy­ła się od­wra­cać wzrok, gdy trze­ba było nocą wy­jść. W głębo­kiej noc­nej mar­two­cie sły­sza­ła, jak spe­łza­ją stam­tąd ci­che, sy­kli­we szep­ty. Cza­sem okrąża­ły dom, na­wet na ty­łach było je sły­chać. Ciot­ka mó­wi­ła jej, że to nie­wi­dzial­ni i że tyl­ko ko­bie­ty ich sły­szą, lecz bez względu na to, jak smęt­ne i na­tar­czy­we będą ich szep­ty, pod żad­nym po­zo­rem ma im nie otwie­rać. Dużo pó­źniej do­wie­dzia­ła się, że chłop­cy cho­dzą na wzgó­rze i wra­ca­ją bez szwan­ku, ni­g­dy nie mó­wi­li też o wężu ani o wiel­ko­lu­dzie, ani o roz­czo­chra­nej sta­ru­sze, o szep­tach rów­nież nie wspo­mi­na­li. Twier­dzi­li, że cho­dzą tam na po­lo­wa­nia, a je­śli uda im się coś zła­pać, pie­ką nad ogniem i zja­da­ją. Za­wsze wra­ca­li z pu­sty­mi ręka­mi, więc nie mia­ła pew­no­ści, czy so­bie nie kpią.

Dro­ga wzdłuż wio­ski bie­gła aż na wy­brze­że, a w prze­ciw­ną stro­nę wci­na­ła się w ląd. Ko­rzy­sta­li z niej głów­nie pie­si, nie­kie­dy moc­no obła­do­wa­ni. Cza­sem wi­dy­wa­ło się też mężczyzn na osłach albo na wo­zach za­przężo­nych w woły, choć dro­ga była nie­rów­na, wy­bo­ista. Hen, na ho­ry­zon­cie ry­so­wa­ły się syl­wet­ki gór. Ich dziw­ne na­zwy przy­wo­dzi­ły jej na myśl coś nie­bez­piecz­ne­go.

Miesz­ka­ła z ciot­ką, wu­jem, bra­tem i sio­strą. Brat miał na imię Issa, a sio­stra Za­wa­di. Od ma­łej ocze­ki­wa­no, że będzie wsta­wać o tej sa­mej po­rze co ciot­ka, któ­ra bu­dzi­ła ją szar­pa­niem za ra­mię i lek­kim klap­sem w pupę. Po­bud­ka, ło­bu­zia­ro. Ciot­ka mia­ła na imię Ma­la­ika, ale wszy­scy mó­wi­li na nią Mama. Rano pierw­szym za­da­niem dziew­czyn­ki było na­nie­ść wody, a tym­cza­sem ciot­ka roz­pa­la­ła w kok­sow­ni­kach, oczysz­czo­nych i wy­pe­łnio­nych węglem drzew­nym jesz­cze po­przed­nie­go wie­czo­ra. Wody nie bra­ko­wa­ło, tyl­ko trze­ba ją było przy­nie­ść. Wia­dro i czer­pak cze­ka­ły przed drzwia­mi umy­wal­ni. Ko­lej­ne wia­dro sta­ło przy ka­na­li­ku od­pro­wa­dza­jącym wodę do rynsz­to­ku na ze­wnątrz – tu szo­ro­wa­ło się garn­ki i na­czy­nia, tu wy­le­wa­ło się my­dli­ny po pra­niu, ale wodę na kąpiel dla wuja i na her­ba­tę mu­sia­ła przy­no­sić z wiel­kie­go gli­nia­ne­go zbior­ni­ka, kry­te­go, na do­da­tek przy­sło­ni­ęte­go płó­cien­nym da­chem, by trzy­mał chłód. Na kąpiel dla wuja i na jego her­ba­tę bra­ło się wodę czy­stą, a tej w wia­drze mo­żna było uży­wać tyl­ko do bru­dów. Od tej dru­giej lu­dzie po­tra­fi­li się roz­cho­ro­wać, dla­te­go na kąpiel dla wuja i na her­ba­tę mu­sia­ła pod­grzać czy­stą.

Zbior­nik był wy­so­ki, a ona ni­ziut­ka, więc żeby si­ęgnąć czer­pa­kiem, wdra­py­wa­ła się na od­wró­co­ną skrzyn­kę. Je­śli w środ­ku nie­wie­le już zo­sta­ło albo no­si­wo­da nie uzu­pe­łnił za­pa­su, tak się mu­sia­ła prze­chy­lić, że do po­ło­wy po­ły­kał ją ośli­zgły zbior­nik. Jej głos, do­bie­ga­jący stam­tąd, miał w so­bie coś de­mo­nicz­ne­go i czu­ła się wte­dy ogrom­na. Cza­sem, na­wet gdy nie mu­sia­ła tam za­cho­dzić, wsa­dza­ła gło­wę do zbior­ni­ka i wy­da­wa­ła che­łpli­we, jękli­we dźwi­ęki, jak coś wiel­gach­ne­go. Na­pe­łnia­ła dwa garn­ki, ale tyl­ko do po­ło­wy, żeby nie były za ci­ężkie. Tasz­czy­ła je­den po dru­gim do roz­pa­lo­nych przez ciot­kę kok­sow­ni­ków, i tak parę razy, aż ze­bra­ło się aku­rat tyle wody, ile trze­ba – w jed­nym garn­ku na kąpiel dla wuja, w dru­gim na her­ba­tę.