Najbardziej niebieskie oko - Toni Morrison - ebook + książka

Najbardziej niebieskie oko ebook

Toni Morrison

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Debiutancka powieść Toni Morrison – pierwszej czarnej kobiety uhonorowanej Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury – w nowym tłumaczeniu Kai Gucio.

Największym marzeniem jedenastoletniej Pecoli Breedlove jest posiadanie niebieskich oczu jak pozostałe amerykańskie jasnowłose dzieci. Dziewczynka wierzy, że jeśli jej oczy zmienią kolor, zyska akceptację rówieśników i nikt nie będzie zwracał uwagi na jej kolor skóry.

Jesienią 1941 roku nagietki w przydomowym ogródku rodziny Breedlove nie kiełkują. Pecola jeszcze nie wie, że ten niepozorny fenomen jest początkiem bolesnych wydarzeń, które zniszczą jej dotychczasowe życie.

Opowiedziana z perspektywy kilku narratorów, częściowo oparta na prawdziwych wydarzeniach historia Pecoli jest pierwszą powieścią Morrison, refleksją na temat społecznych ideałów piękna (i brzydoty) oraz skutków rasizmu, które będą przenikać całą późniejszą twórczość Noblistki.

To opowieść nie tylko o rasizmie, ale przede wszystkim o perfidnym i uniwersalnym mechanizmie bezkrwawej przemocy, kiedy to ofiara zamienia się we własnego prześladowcę. O upokorzeniu i bezsilności, które rodzą większy gniew niż mord. Bez książek Toni Morrison nie sposob zrozumieć napięć dzisiejszej Ameryki.

Katarzyna Surmiak-Domańska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 9

Oceny
4,0 (95 ocen)
38
30
21
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Nie oderwiesz się od lektury

Jaka śliczna. Wielowymiarową niedługą powieść dobrze się czyta. Ciekawa jest narracja prowadzona wstecz -- niejako anty-chronologicznie. Dowiadujemy się o bohaterach, później o ich dzieciństwie, ich ojcach, dziadkach. Powieść nie jest żadnym manifestem, w obronie czy oskarżeniu kogokolwiek. Czarna populacja Stanów Zjednoczonych też ma swoje kasty, "lepszych" i "gorszych". Narracja prowadzona często z punktu widzenia dzieci; jest, jak dziecięcy świat, prosta, nieco bajkowa, bardzo okrutna. Autorka domyka narrację, jak sonet: zachwycająco. Powieść można czytać też, jako głos o nas samych. Czysta przyjemność z czytania.
20
Chassefierre

Całkiem niezła

Trzy gwiazdki, bo książka bardzo dobra, ale formatowanie tak fatalne, że nie dało się tego wygodnie czytać...
00
miszis

Dobrze spędzony czas

Piękne napisana, choć dla mnie zbyt krótka
00
Jaryba

Dobrze spędzony czas

Na kartkach tej powieści rozpisuje się potwornie smutna beznadzieja. Nie jest to łatwa książka choć bardzo celna i taka po prostu.
00
buraki_cukrowe

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00



Tytuł oryginału: The Bluest Eye

Copyright © 1970, Toni Morrison

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2022

Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak

Redaktorka prowadząca: Weronika Jacak

Marketing i promocja: Katarzyna Kończal

Redakcja: Marta Höffner

Korekta: Agata Tondera, Magdalena Owczarzak

Projekt typograficzny wnętrza: Mateusz Czekała

Pro­jekt okład­ki: Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

ISBN 978-83-67176-48-4

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Tej dwójce, której zawdzięczam życie, i temu, który dał mi wolność.

Przedmowa

Nie wierzę, by znalazła się choć jedna osoba, która nigdy — przez chwilę lub przez dłuższy czas — nie doświadczyła cudzej niechęci czy wręcz odrzucenia. Różne uczucia nam wówczas towarzyszą — niekiedy jest to obojętność, kiedy indziej poirytowanie, ale zdarza się, że takie przeżycia sprawiają nam ból. Możliwe nawet, że niektórzy z nas zaznali prawdziwej nienawiści — z powodu rzeczy, na które nie mamy wpływu i których nie możemy zmienić. Kiedy tak się dzieje, pewnej otuchy dodaje nam świadomość, że owa niechęć czy nienawiść nie mają żadnego uzasadnienia — że niczym sobie na takie traktowanie nie zasłużyliśmy. A jeśli nie brak nam wewnętrznej siły lub możemy liczyć na wsparcie bliskich i przyjaciół, łatwiej nam złagodzić następstwa takiej przykrości, a nawet całkiem ich uniknąć. Uznajemy wtedy, że to przeciwność losu (trywialna bądź dotkliwa), nieodłącznie wpisana w koleje ludzkiego życia.

Kiedy przystąpiłam do pisania tej powieści, interesowało mnie jednak co innego — nie tyle opór czy uniki w obliczu pogardy, ile konsekwencje — daleko bardziej tragiczne i przykre — jakie nas dotykają, gdy odrzucenie przyjmujemy jako rzecz zasadną i bezspornie słuszną. Wiedziałam, że wśród tych, co sami siebie z całej mocy nienawidzą, zdarzają się osoby niebezpieczne i agresywne, postępujące na wzór prześladowcy, który je po wielokroć upokorzył. Inne ofiary wyrzekają się własnej, odrębnej tożsamości i wtapiają w szerszą strukturę, bo dopiero w jej ramach znajdują siłę charakteru, której im brakuje. Większość z czasem wyrasta ponad takie doświadczenia. Są jednak i tacy, co się załamują, milczący i bezimienni, pozbawieni głosu, którym mogliby dać wyraz czy świadectwo swojemu cierpieniu. Stają się niewidzialni. Poczucie własnej wartości zamiera szczególnie szybko i łatwo u dzieci, zanim jeszcze ich ego ma szansę — że tak to ujmę — „stanąć na własnych nogach”. A jeśli do bezbronności młodego wieku dodać obojętność rodziców, lekceważenie dorosłych i świat, który poprzez język, prawa i obrazy jeszcze tę rozpacz wzmaga, zguba jest właściwie przypieczętowana.

Zamysł tej powieści, a zarazem mojego książkowego debiutu, polegał na tym, by spojrzeć na życie oczami osoby, która z racji młodości, płci i rasy ma w konfrontacji z takimi destrukcyjnymi siłami najmniejsze szanse. Miała to być opowieść o psychologicznym zabójstwie, ale bierność głównej bohaterki oznaczała narracyjną próżnię, trzeba było zatem zapełnić fabułę innymi postaciami. Wymyśliłam więc dla niej znajome, szkolne koleżanki, które rozumiały jej trudne położenie, a nawet jej współczuły, tyle że w przeciwieństwie do niej mogły liczyć na wsparcie rodziców i własny hart ducha. Jednak i one okazały się bezsilne. Nie udało im się uratować przyjaciółki przed światem. A ten całkiem ją złamał.

Inspiracją dla książki było wspomnienie rozmowy sprzed lat, z czasów, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej. Koleżanka z klasy wyznała, że marzy o niebieskich oczach. Kiedy wyobraziłam ją sobie w takiej wersji, obraz wzbudził we mnie głęboki wstręt. Z jej smutnego tonu wywnioskowałam, że powinnam okazać współczucie, zmusiłam się więc do tego, chociaż w duchu byłam na nią wściekła za tak niebywałe świętokradztwo.

Widywałam wcześniej to, co można określić mianem ładnego, uroczego, miłego czy brzydkiego, a choć na pewno zdarzało mi się już nazwać to czy owo „pięknym”, nigdy dotąd nie doznałam wstrząsu, jaki przeżywa się w obliczu prawdziwego piękna — zwłaszcza gdy nikt inny go nie dostrzega, nawet (czy raczej szczególnie) osoba, która je ucieleśnia.

Nie sądzę, by chodziło wyłącznie o twarz, której się wówczas przyglądałam; nie bez znaczenia była także cisza, jaka wczesnym popołudniem zaległa na ulicy, światło czy intymna atmosfera rozmowy. W każdym razie to wtedy po raz pierwszy przyszło mi poznać piękno. Wyobraziłam je sobie na własny użytek. Piękno służy nie tylko do oglądania — to także coś, co można zrobić.

O tym właśnie chciałam opowiedzieć w książce Najbardziej niebieskie oko — o tym, dlaczego moja koleżanka nigdy wcześniej (a najpewniej także nigdy później) nie doświadczyła tego, co w sobie nosiła, o tym, co stało za jej marzeniami o tak radykalnej transformacji. W jej pragnieniu kryła się nienawiść do samej siebie, wyrosła na niwie rasowych uprzedzeń. Minęło dwadzieścia lat, a ja wciąż próbowałam dociec, skąd biorą się takie przekonania. Kto jej to powiedział? Przez kogo poczuła, że lepiej już być dziwolągiem niż samą sobą? Kto spojrzał na nią i zawyrokował, że jest wybrakowana? Jaki probierz piękna wykazał jej marność? Potępiło ją czyjeś spojrzenie i to właśnie je chciałam obnażyć tą powieścią.

Wróciłam do tych rozważań w latach sześćdziesiątych, kiedy coraz głośniej dopominano się o rozszerzenie obowiązujących kanonów piękna tak, by uwzględniły inne rasy niż biała. Nurtowało mnie, czy takie żądania są w istocie konieczne. Dlaczego nie można tego piękna celebrować w obrębie społeczności tylko dlatego, że inni nim gardzą? Czy naprawdę do istnienia potrzebne mu powszechne uznanie? Nie są to szczególnie rozumne pytania. Niemniej w 1962 roku, kiedy wykluwała się ta historia, i w 1965 roku, kiedy zaczęła z niej kiełkować książka, odpowiedzi nie były dla mnie jeszcze tak oczywiste jak dziś. Postulaty uwzględnienia różnorodnych wzorców piękna wysuwano nie w reakcji na autoironiczną, żartobliwą krytykę kulturowych czy rasowych przywar, z jaką mamy do czynienia w każdej wspólnocie, ale po to, żeby zapobiec szkodliwej internalizacji przekonania o własnej nieuchronnej niższości, którego źródłem jest zewnętrzne spojrzenie. Uwagę skupiłam zatem na tym, co sprawia, że demonizacja całej rasy — zjawisko ze wszech miar niedorzeczne — zakorzenia się w dziecku, a więc istocie najbardziej bezbronniej w całej społeczności, a do tego dziewczynce, z racji płci najbardziej narażonej na krzywdę. Tworząc zarys fabuły, która miała zilustrować spustoszenie, jakiego może dokonać nawet trywialny przejaw rasistowskiej pogardy, wybrałam sytuację nietypową. Skrajne położenie Pecoli wynikało w dużej mierze z tego, że dorastała w rodzinie okaleczonej i kaleczącej — w przeciwieństwie do przeciętnej czarnej rodziny i w przeciwieństwie do rodziny narratorki. Życie Pecoli było wprawdzie wyjątkowe, uznałam jednak, że pod pewnymi względami każda dziewczynka bywa równie podatna na zranienie. Badając mechanizm społecznej i domowej przemocy, która potrafi niemal dosłownie zmiażdżyć dziecko, przedstawiłam rozmaite formy odrzucenia — czasem banalne, czasem wyjątkowe, a czasem potworne — jednocześnie wystrzegając się współuczestnictwa w procesie demonizacji, któremu poddana została Pecola. Chcę przez to powiedzieć, że dążyłam do tego, by nie odczłowieczać postaci, które prześladowały Pecolę i ostatecznie doprowadziły ją do smutnego końca.

Obawiałam się nieco, że oparcie fabularnego punktu ciężkości na tak kruchej i bezbronnej postaci całkiem rozbije bohaterkę, a ponadto pozwoli czytelnikom wygodnie się nad nią litować, tymczasem ja zamierzałam skłonić ich do refleksji nad własnym udziałem w jej udręce. Uznałam wówczas, że najlepiej będzie rozbić powieść na części i pozostawić odbiorcom misję poskładania ich w spójną całość, choć z dzisiejszej perspektywy uważam, że nie było to dobre rozwiązanie. Zresztą i tak się nie sprawdziło — lektura wywołuje wprawdzie wzruszenie, ale nie porusza do głębi.

Kolejny ważny aspekt stanowiła, rzecz jasna, warstwa językowa. Niełatwo było utrzymać optykę pogardy i jednocześnie obnażać wszystkie jej słabości. Chciałam tą powieścią uderzyć w czuły punkt — nienawiść do siebie wynikającą z przekonania o niższości własnej rasy — odsłonić go, a następnie uśmierzyć ból, choć nie poprzez znieczulenie, lecz poprzez język, który pozwoliłby odtworzyć owo poczucie sprawczości, które ogarnęło mnie, kiedy po raz pierwszy stanęłam w obliczu piękna. Tamto doświadczenie było tak dalece przesycone tematyką rasy (wstręt, który poczułam, gdy koleżanka o skórze w odcieniu głębokiej czerni zwierzyła mi się z marzeń o niebieskich oczach; krzywda, którą w ten sposób wyrządzała mojej koncepcji piękna), że z całych sił dążyłam do tego, by moje pisarstwo było bezsprzecznie czarne. Co prawda nie do końca jeszcze wiem, na czym dokładnie ono polega, niemniej ani ta niewiedza, ani próby dezawuowania starań, by zgłębić to zagadnienie, nie odwiodły mnie od uprawiania takiej właśnie literatury.

Poprzez język (mówiony, potoczny, o naturalnym brzmieniu), poprzez założenie, że odbiorca odczyta wszystkie zakorzenione w czarnej kulturze kody, poprzez budowanie od pierwszych słów atmosfery intymnej wspólnoty (bez uciekania się do dystansu czy objaśnień) i odtworzenie klimatu milczenia, by za chwilę go przełamać, staram się oddać złożoność i bogactwo czarnej kultury w języku, który byłby jej godzien.

Kiedy rozmyślam teraz o problemach, których onegdaj nastręczał mi język ekspresji, zdumiewa mnie, jak bardzo są nadal aktualne i uporczywe. Słysząc, jak „cywilizowana” mowa służy upodleniu człowieka, obserwując, jak kulturowe egzorcyzmy służą upodleniu literatury, widząc samą siebie uwięzioną w bursztynie dyskwalifikujących mnie metafor — stwierdzam, że mój zamysł pisarski nie jest dziś ani trochę łatwiejszy do zrealizowania, aniżeli wówczas, gdy się tego zadania podjęłam.

To dom. Dom jest zielonobiały. Ma czerwone drzwi. Jest taki ładny. To rodzina. Mama, tata, Dick i Jane mieszkają w zielonobiałym domu. Są tacy szczęśliwi. Popatrz, to Jane. Ma czerwoną sukienkę. Jane chce się bawić. Kto się pobawi z Jane? Popatrz, to kotek. Kotek robi miau-miau. Chodź się pobawić. Chodź się pobawić z Jane. Kotek nie chce się bawić. Popatrz, to mama. Mama jest taka miła. Mamo, pobawisz się z Jane? Mama się śmieje. Śmiej się, mamo, śmiej. Popatrz, to tata. Tata jest duży i silny. Tato, pobawisz się z Jane? Tata się uśmiecha. Uśmiechaj się, tato, uśmiechaj. Popatrz, to piesek. Piesek robi hau-hau. Chcesz się pobawić z Jane? Popatrz, piesek biegnie. Biegnij, piesku, biegnij. Popatrz. Idzie koleżanka. Koleżanka pobawi się z Jane. Ładnie się pobawią. Baw się, Jane, baw.

To dom dom jest zielonobiały ma czerwone drzwi jest taki ładny to rodzina mama tata dick i jane mieszkają w zielonobiałym domu są tacy szczęśliwi popatrz to jane ma czerwoną sukienkę jane chce się bawić kto się pobawi z jane popatrz to kotek kotek robi miau-miau chodź się pobawić chodź się pobawić z jane kotek nie chce się bawić popatrz to mama mama jest taka miła mamo pobawisz się z jane mama się śmieje śmiej się mamo śmiej popatrz to tata tata jest duży i silny tato pobawisz się z jane tata się uśmiecha uśmiechaj się tato uśmiechaj popatrz to piesek piesek robi hau-hau chcesz się pobawić z jane popatrz piesek biegnie biegnij piesku biegnij popatrz idzie koleżanka koleżanka pobawi się z jane ładnie się pobawią baw się jane baw

Todomdomjestzielonobiałymaczerwonedrzwijesttakiładnytorodzinamamatatadickijanemieszkająwzielonobiałymdomusątacyszczęśliwipopatrztojanemaczerwonąsukienkęjanechcesiębawićktosiępobawizjanepopatrztokotekkotekrobimiaumiauchodźsiępobawićchodźsiępobawićzjanekotekniechcesiębawićpopatrztomamamamajesttakamiłamamopobawiszsięzjanemamasięśmiejeśmiejsięmamośmiejpopatrztotatatatajestdużyisilnytatopobawiszsięzjanetatasięuśmiechauśmiechajsiętatouśmiechajpopatrztopiesekpiesekrobihauhauchceszsiępobawićzjanepopatrzpiesekbiegniebiegnijpieskubiegnijpopatrzidziekoleżankakoleżankapobawisięzjaneładniesiępobawiąbawsięjanebaw

Nikt o tym głośno nie mówił, ale jesienią 1941 roku nie wzeszły nagietki. Wtedy byłyśmy przekonane, że nie wyrosły, bo ojciec Pecoli zrobił jej dziecko. Gdybyśmy w porę otrząsnęły się z melancholii i przyjrzały bliżej sprawie, tobyśmy zauważyły, że nie tylko z naszych nasion nic nie wykiełkowało — nikomu nie udał się wysiew. Nagietków nie doczekali się nawet właściciele ogrodów od strony jeziora. Ale tak nas zaprzątało to, czy dziec­ko Pecoli urodzi się zdrowe, że myślałyśmy wyłącznie o naszych zaklęciach: jeśli tylko zasiejemy kwiaty i wypowiemy nad nimi odpowiednie słowa, to zakwitną i wszystko będzie dobrze.

Obie z siostrą długo nie mogłyśmy pogodzić się z myślą, że z naszych nasion nic nie wyrośnie. Kiedy nie miałyśmy już wątpliwości, ogarnęło nas poczucie winy, od którego wytchnienie przynosiły nam tylko kłótnie i wzajemne oskarżenia. Przez wiele lat wierzyłam, że siostra ma rację: to była moja wina. Posiałam nagietki za głęboko. Żadnej z nas nie przyszło do głowy, że to nieprzyjazna ziemia ich nie przyjęła. Złożyłyśmy nasiona w naszej czarnej glebie, tak jak ojciec Pecoli złożył swoje nasienie we własnej czarnej glebie. Nasza niewinność i wiara okazały się równie jałowe, co jego żądza czy rozpacz. Jedno jest teraz jasne, mianowicie to, że z całej tej nadziei, strachu, żądzy, miłości i żalu nie pozostało nic prócz Pecoli i nieprzyjaznej ziemi. Cholly Breedlove nie żyje, umarła też nasza niewinność. Nasiona uschły i zmarniały, tak samo jak tamto dziecko.

Cóż więcej można o tym powiedzieć — może tylko ­dlaczego. Dlaczegojednak trudno udźwignąć, pozostaje zatem szukać otuchy w tym jak.

JESIEŃ

Zakonnice przemykają cicho niczym pożądanie, a w lobby greckiego hoteliku śpiewają pijani mężczyźni i trzeźwe oczy. Rosemary Villanucci, koleżanka, która mieszka obok nas, nad kawiarnią swojego ojca, siedzi w buicku rocznik 1939 i je chleb z masłem. Zauważa moją siostrę Friedę i mnie, opuszcza szybę i oznajmia nam, że nie możemy wejść do środka. Wpatrujemy się w nią, zerkamy pożądliwie na kromkę, ale nade wszystko pragniemy wytłuc jej z oczu arogancję i zmiażdżyć dumę z posiadania, która wykrzywia jej przeżuwające usta. Kiedy wysiądzie z samochodu, pobijemy ją, naznaczymy jej białą skórę czerwonymi pręgami, a ona się rozpłacze i zapyta, czy chcemy, żeby zdjęła majtki. Powiemy, że nie. Nie mamy pojęcia, co czuć ani jak się zachować, gdyby to zrobiła, ale zawsze, gdy nas o to pyta, wiemy, że oferuje nam coś cennego i że odmowa karmi naszą dumę.

Zaczęła się szkoła, więc obie z Friedą dostajemy nowe brązowe pończochy i porcję tranu. Dorośli rozmawiają o spółce węglowej Zicka zmęczonymi, pełnymi napięcia głosami, a wieczorem zabierają nas na tory, gdzie napełniamy jutowe worki zalegającymi na ziemi okruchami węgla. Później, kiedy wracamy do domu, przyglądamy się, jak ogromne wywrotki zrzucają rozżarzony do czerwoności, dymiący żużel do wąwozu nieopodal huty. Na niebie zalega bladopomarańczowa łuna, bijąca od gasnących płomieni. Frieda i ja zostajemy w tyle i wpatrujemy się w smugę koloru okoloną czernią. Za każdym razem, kiedy schodzimy ze żwirowej ścieżki na porośnięte suchą trawą pole, przeszywa nas dreszcz.

Nasz dom jest stary, zimny i zielony. Wieczorem lampa naftowa oświetla jedną dużą izbę. Pozostałe, opanowane przez karaluchy i myszy, toną w ciemnościach. Dorośli z nami nie rozmawiają, a jedynie przekazują, co mamy robić. Skąpią nam wyjaśnień, po prostu wydają polecenia. Kiedy któraś z nas potknie się i przewróci, mierzą nas tylko wzrokiem; na skaleczenie czy siniak reagują pytaniem, czyśmy już do reszty zwariowały. Kiedy jedna z nas się przeziębi, potrząsają głową i krzywią się na naszą niefrasobliwość. Jak mamy cokolwiek zrobić w tym domu — pytają — skoro wy ciągle chorujecie? Nie umiemy im na to odpowiedzieć. Leczą nas pogardą, ohydnym czarnym syropem i olejem rycynowym, po którym ciężko się myśli.

Nazajutrz po wyprawie po węgiel kaszlę raz, głośno, od oskrzeli już mocno obłożonych flegmą, a matka marszczy czoło.

— Na litość boską! Kładź się do łóżka. Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie chodziła z gołą głową? Głupszego dziecka ze świecą szukać. Frieda, znajdź jakieś szmaty i pozatykaj te dziury pod oknem.

Frieda uszczelnia ramę okna. Człapię do łóżka z poczuciem winy, choć jednocześnie użalam się nad sobą. Kładę się w samej bieliźnie, metalowe sprzączki od czarnych podwiązek wrzynają mi się w uda, ale ich nie odpinam, bo bez pończoch będzie mi za zimno. Długo marznę, zanim w końcu rozgrzewam się pod przykryciem. Otula mnie kokon ciepła, a ja nie śmiem nawet drgnąć, bo wystarczy, że ruszę się choćby o centymetr, a już dotykam czegoś chłodnego. Nikt się do mnie nie odzywa, nie pyta, jak się czuję. Matka podchodzi po jakiejś godzinie czy dwu. Dłonie ma duże i szorstkie, a kiedy naciera mi klatkę piersiową maścią Vicks, sztywnieję z bólu. Dwoma palcami nabiera porcję mazidła i rozprowadza mi je po skórze, aż robi mi się słabo. Już myślę, że jeszcze chwila, a zacznę krzyczeć, gdy palcem wskazującym wkłada mi odrobinę maści do ust i nakazuje ją połknąć. Przykłada mi gorący kompres do szyi i piersi. Jestem okryta ciężkimi kołdrami i mam się wypocić, co też bezzwłocznie robię.

Później wymiotuję.

— Musiałaś zarzygać pościel? Brakło ci rozumu, żeby wystawić głowę za łóżko? Patrz, co narobiłaś. Czy ty myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty, tylko sprzątać twoje rzygi?

Wymiociny — zielonoszare, upstrzone pomarańczowymi drobinami — spływają po powłoczce poduszki na prześcieradło. Przypominają trochę surowe jajko. Uparcie zwarte, nie dają się rozdzielić i wytrzeć. Nurtuje mnie, jakim cudem mogą być tak schludne i tak obrzydliwe jednocześnie.

Dobiega mnie monotonny głos matki. Nie mówi do mnie. Mówi do rzygowin, ale zwraca się do nich moim imieniem: Claudia. Wyciera je najlepiej, jak się da, i nakrywa mokrą plamę szorstkim ręcznikiem. Znowu się kładę. Szmaty wypadły ze szczeliny pod oknem i ponownie robi się zimno. Nie śmiem zawołać matki, nie bardzo mam też ochotę opuszczać ciepły kokon. Gniew matki mnie upokarza, od jej słów pieką mnie policzki i zaczynam płakać. Nie wiem, że gniewa się nie na mnie, tylko na moją chorobę. Jestem przekonana, że gardzi mną za tę słabość, za to, że się tak „zaprawiłam”. Z czasem przestanę łapać choroby; sama tego dopilnuję. Tymczasem płaczę. Wiem, że przez to będę jeszcze bardziej zasmarkana, ale nie potrafię się powstrzymać.

Do izby wchodzi moja siostra. Spogląda na mnie smutno. Nuci mi piosenkę: „Kiedy wieczór maluje purpurą mury sennego ogrodu, ktoś o mnie myśli…”. Przysypiam, rozmyślając o śliwkach, murach i tym „kimś”.

Ale czy naprawdę tak to wyglądało? Czy rzeczywiście było to tak bolesne, jak zapamiętałam? Nawet jeśli, to był to ból łagodny. W zasadzie twórczy i owocny. Miłość, gęsta i ciemna jak melasa, sączyła się przez tę szczelinę w ramie okiennej. Cały dom przenikał jej zapach — jej smak — słodki, zatęchły, z nutą kamfory w podstawie. Miłość przywierała do oszronionych szyb jak przytknięty język. Pokrywała moją pierś razem z maścią, a kiedy przez sen zrzucałam kompres z szyi, wraz z powiewem czystego, rześkiego powietrza spowijała moją odsłoniętą skórę. A w nocy, gdy męczył mnie suchy, ciężki kaszel, do pokoju wkraczały stopy, a dłonie poprawiały kompres, otulały mnie kołdrą i spoczywały na chwilę na moim czole. Jesień zatem zawsze przywodzi mi na myśl kogoś, kto swymi dłońmi dba, bym nie umarła.

Trwała właśnie jesień, kiedy zjawił się pan Henry. Sublokator. Nasz sublokator. Słowa te wypływały nam z ust niczym dymek i unosiły się ponad naszymi głowami — ciche, odrębne, spowite nimbem tajemnicy. Kiedy matka o nim opowiadała, biły od niej spokój i satysfakcja.

— Znacie go — mówiła koleżankom. — To Henry Washington. Wynajmował kwaterę u Delli Jones na Trzynastej Ulicy. Ale ona kompletnie stetryczała i nie daje rady pilnować interesu. No to zaczął się rozglądać za czymś innym.

Koleżanki nie kryły ciekawości.

— A, no tak… Zastanawiałam się, jak długo tam wytrzyma. Z nią ponoć już bardzo słabo. Nie wie, jak się nazywa, nie poznaje ludzi.

— Ten jej świrnięty mąż, stary czarnuch, też się do tego przyłożył.

— Pamiętacie, co gadał po tym, jak ją zostawił?

— Nie, co mówił?

— Dał dyla z Peggy, wiecie którą, tą lafiryndą z Elyrii.

— Córką tej zdziry, Starej Bessie?

— Właśnie. Ktoś go zapytał, jak mógł zostawić taką porządną, miłą, bogobojną kobietę jak Della dla tej krowy. Della przecież zawsze tak dbała o dom. A on powiedział, że tak z ręką na sercu, to miał dość tych fiołkowych perfum, co ich Della zawsze używała. Bo kobieta ma pachnieć jak kobieta. Gadał, że jak dla niego, to Della była za czysta.

— Stary cap… Co za świnia!

— No nie? Jaki to niby ma być powód?

— Nijaki. Czasem chłop to świnia i tyle.

— Ale że od tego dostała wylewu?

— Pewnie się dołożyło. Ale wiecie, w tej rodzinie żadna dziewucha rozumem nie grzeszyła. Pamiętacie tę Hattie, co ciągle suszyła zęby? Ta to dopiero miała nierówno pod sufitem. A ich ciotka Julia chodzi w tę i we w tę po Szesnastej Ulicy i gada do siebie.

— A to jej nie zamknęli w zakładzie?

— Nie. Ci z urzędu powiedzieli, że jej nie zabiorą. Bo podobno nikomu nie wadzi.

— Mnie wadzi. Weź wstań kiedyś jak ja o wpół do szóstej rano, wyjrzyj przez okno, a tam po ulicy zasuwa ta stara rura w tym swoim czepku. Myślałam, że się zesram ze strachu!

Zanoszą się śmiechem.

Frieda i ja myjemy słoiki. Słyszymy głosy, nie poszczególne słowa, ale nadstawiamy uszu, kiedy dorośli rozmawiają.

— Mam nadzieję, że jak ja tak skapcanieję, to mi nie pozwolą szlajać się po ulicach. Co za wstyd.

— No ale co będzie z Dellą? Ma jakąś rodzinę?

— Siostra się nią zajmie. Przyjeżdża z Karoliny Północnej, pewnie ma chrapkę na dom po niej.

— Och, daj spokój, nie uchodzi tak mówić.

— A chcesz się założyć? Henry Washington mówi, że ta siostra z piętnaście lat Delli nie odwiedzała.

— Ja to w ogóle myślałam, że Henry się z nią ożeni.

— Z taką starą babą?

— A on co, młodzik?

— Ale jeszcze nie ramol.

— A w ogóle to miał kiedyś jakąś żonę?

— Nie.

— Jak to? Kuśka mu odpadła czy jak?

— Po prostu jest wybredny.

— E tam, akurat wybredny. Znasz tu jakąś, co by się nadawała?

— No nie.

— Znaczy się, głupi nie jest. Chłop spokojny, ma dobrą robotę. Mam nadzieję, że się dogadacie.

— Na pewno. Ile od niego bierzesz?

— Pięć dolarów za dwa tygodnie.

— O, to ci się pewnie przyda.

— No ba.

Ich rozmowa przypomina nieco frywolny taniec: dźwięk spotyka dźwięk, dyga przed nim, wije się i cofa. Wkracza kolejny, a po chwili przysłania go jeszcze jeden: na przemian to się okrążają, to zastygają w bezruchu. Czasami słowa zataczają podniebne kręgi, innym razem ostro pikują, a wszystko to przerywane ciepłym śmiechem, pulsującym jak galaretkowe serce. Frieda i ja zawsze bez problemu odczytujemy ich emocje, ich siłę, kształt i barwę. Nie wiemy, nie możemy wiedzieć, co znaczą wszystkie słowa, bo ja mam dziewięć lat, a Frieda dziesięć. Przyglądamy się zatem twarzom, dłoniom i stopom, nasłuchujemy prawdy w tembrze głosów.

A więc gdy w sobotę pod wieczór przyszedł pan Henry, wywęszyłyśmy jego obecność. Pachniał cudownie. Jak drzewa i krem cytrynowy, pomada do włosów Nu Nile i lukrecjowe pastylki Sen-Sen.

Dużo się uśmiechał, odsłaniając przy tym drobne, równe zęby z uroczą szparą pośrodku. Frieda i ja nie zostałyśmy mu przedstawione — pokazano nas między jednym sprzętem a drugim. Tu jest łazienka, tam szafa na ubrania, a to są moje dzieciaki, Frieda i Claudia. Z tym oknem trzeba ostrożnie, nie otwiera się do końca.

Zerkałyśmy na niego z ukosa w milczeniu, nie oczekując, że cokolwiek do nas powie. Spodziewałyśmy się, że skinie po prostu głową na znak, że przyjął nasze istnienie do wiadomości, tak jak wcześniej skwitował szafę. Dlatego byłyśmy zaskoczone, gdy się do nas odezwał.

— Dzień dobry. Ty pewnie jesteś Greta Garbo, a ty Ginger Rogers.

Zachichotałyśmy. Nawet ojciec wygiął usta w uśmiechu.

— Chcecie centa? — zapytał i pokazał nam błyszczącą monetę.

Frieda opuściła głowę, zbyt poruszona, by odpowiedzieć. Ja wyciągnęłam rękę. Pan Henry pstryknął palcami, a moneta zniknęła. Zdumiało nas to i zachwyciło jednocześnie. Rzuciłyśmy się go obszukiwać, wsadzałyśmy mu palce do skarpetek, zaglądałyśmy pod poły płaszcza. Jeśli przyjąć, że szczęście to ufne oczekiwanie, to byłyśmy wtedy szczęśliwe. Czekałyśmy, aż moneta znowu się pojawi, pewne, że rozbawiłyśmy tym mamę i tatę. Tata się uśmiechał, a mama obserwowała czule, jak nasze dłonie błądzą po ciele pana Henry’ego.

Ubóstwiałyśmy go. Nawet po tym, co zdarzyło się później, nie wspominałyśmy go z goryczą.

Spała razem z nami. Frieda od zewnątrz, bo jest dzielna — nie boi się, że jeśli przez sen wysunie rękę za krawędź łóżka, „coś” spod niego wypełznie i odgryzie jej palce. Ja od ściany, bo się tego boję. Pecoli przypadło więc miejsce na środku.

Dwa dni wcześniej mama zapowiedziała nam, że przyjdzie do nas „podopieczna” — dziewczynka, która nie ma się gdzie podziać. Władze hrabstwa przysłały ją do nas na kilka dni, dopóki nie zdecydują, co z nią dalej robić, a dokładniej dopóki nie wróci do rodziny. Miałyśmy być dla niej miłe i się nie kłócić. Mama nie wiedziała, „co w niego wstąpiło”, ale ten stary cap Breedlove podpalił dom, stłukł żonę, a teraz wszyscy wylądowali na ulicy.

Wiedziałyśmy, że na ulicy czyha prawdziwa groza życia. Groźba wyrzucenia na ulicę była wówczas powszechna. Tak hamowano wszelkie przejawy nieumiarkowania. Jak ktoś za dużo jadł, to mógł wylądować na ulicy. Jak zużywał za dużo węgla, mógł wylądować na ulicy. Na ulicy lądowało się też przez zamiłowanie do hazardu albo pociąg do kieliszka. Nieraz jakaś matka wyrzucała syna na ulicę, a wtedy wszyscy bardzo mu współczuli, nieważne, czego się dopuścił. Wylądował na ulicy, i to przez rodzoną matkę, krew z krwi i kość z kości. Kiedy na ulicę wyrzucał cię właściciel domu, to co innego — przykra sprawa, ale na to nie ma się wpływu, bo nie od nas zależy, ile zarabiamy. Ale wylądować na ulicy przez własne zaniedbanie albo bezdusznie wyrzucić na ulicę krewnego — to prawdziwa zbrodnia.

Zostać wyrzuconym to coś innego niż zostać wyrzuconym na ulicę. Jeśli cię wyrzucają, to idziesz gdzie indziej; jeśli wyrzucają cię na ulicę, to nie masz już dokąd pójść. Rozróżnienie było subtelne, ale zasadnicze. Wylądowanie na ulicy oznaczało koniec, nieodwołalny, namacalny fakt, który definiuje i dopełnia naszą metafizyczną kondycję. Przynależność klasowa i kastowa i tak już zepchnęły nas na rąbek szaty życia, staraliśmy się więc trzymać razem, żeby pokonać słabości i jakoś wytrwać, albo w pojedynkę zakraść się wyżej, pomiędzy jej fałdy. Ale nauczyliśmy się, jak radzić sobie z tą peryferyjną egzystencją — najpewniej dlatego, że zdawała nam się abstrakcyjna. Jednak konkretność wylądowania na ulicy to zupełnie inna sprawa — jak różnica między koncepcją śmierci a byciem naprawdę martwym. Martwy pozostaje martwy, a jeśli wylądujesz na ulicy, to już na niej zostaniesz.

Z przeświadczenia, że można wylądować na ulicy, zrodził się nasz głód własności, posiadania. Pożądaliśmy podwórka, ganku, altanki porośniętej winoroślą, które należałyby tylko do nas. Czarni właściciele nieruchomości przelewali całą energię, całą miłość na swoje gniazdka. Obwieszali je zbytkiem ornamentów niczym oszalałe, zdesperowane ptaki; chuchali i dmuchali na swoje z trudem zdobyte siedziby; całe lato spędzali na robieniu kiszonek, dżemów i marynat, którymi zapełniali potem spiżarnie i półki; skrzętnie malowali, szlifowali i czyścili każdy zakątek. Ich domy wznosiły się jak cieplarniane słoneczniki pośród chwastów, bo tak właśnie na ich tle wyglądały wynajmowane domostwa. Czarni najemcy zerkali ukradkiem na te posiadane na własność podwórka i ganki i w duchu robili postanowienie, tym razem stanowcze, że kiedyś też kupią sobie „jakieś ładne mieszkanko”. Tymczasem oszczędzali, ciułali i odkładali, co się dało, w swoich wynajmowanych ruderach, niecierpliwie wyglądając dnia własności.

Kiedy więc Cholly Breedlove, czarny najemca, doprowadził do tego, że jego rodzina wylądowała na ulicy, sam się wyrzucił poza nawias społecznego szacunku. Stanął w jednym szeregu ze zwierzętami — był starym capem, wężem, czarnuchem gorszym od szczura. Panią Breedlove przygarnęła pracodawczyni; chłopiec, Sammy, trafił do jakiejś innej rodziny; a Pecola miała zamieszkać z nami. Cholly wylądował za kratkami.

Kiedy do nas przyszła, nie miała nic. Ani papierowej torby z sukienką na zmianę, ani koszuli nocnej, ani zapasowej pary bawełnianych majtek. Po prostu zjawiła się w naszym domu z białą kobietą i usiadła.

Te kilka dni, które Pecola spędziła z nami, minęły bardzo przyjemnie. Przestałyśmy drzeć koty z Friedą i skupiłyśmy się na nowej znajomej, dokładając wszelkich starań, żeby nie czuła się jak ktoś, kto wylądował na ulicy.

Kiedy przekonałyśmy się, że nie ma zamiaru nami rządzić, od razu ją polubiłyśmy. Chichotała, gdy przed nią pajacowałam, uśmiechała się i grzecznie przyjmowała smakołyki, które podsuwała jej moja siostra.

— Chcesz razowego krakersa?

— Wszystko mi jedno.

Frieda przyniosła jej cztery razowe krakersy na spodeczku i mleko w biało-niebieskim kubku z portrecikiem Shirley Temple. Pecola piła niespiesznie, wpatrując się z zachwytem w dołeczki na rysunkowej buzi. Razem z Friedą rozwodziły się nad tym, że Shirley jest taaaka słooodka. Nie mogłam przyłączyć się do ich zachwytów, bo nienawidziłam Shirley. Nie z powodu jej słodyczy, ale dlatego, że tańczyła z Bojanglesem, a to był mój przyjaciel, mój wujek, mój tatuś, i to ze mną powinien stepować i żartować. Tymczasem dowcipkował, rozmawiał i pląsał wesoło z jedną z tych białych dziewczynek, którym nigdy nie zsuwały się skarpetki. Dlatego powiedziałam:

— Ja tam wolę Jane Withers.

Spojrzały na mnie zdumione, zawyrokowały, że się nie znam, i dalej zachwycały się zezowatą Shirley.

Byłam młodsza od Friedy i Pecoli, nie osiągnęłam jeszcze tego punktu zwrotnego w rozwoju psychiki, który pozwoliłby mi ją pokochać. Wtedy żywiłam do niej czystą nienawiść. A wcześniej czułam coś jeszcze dziwniejszego, jeszcze bardziej przerażającego niż nienawiść do wszystkich Shirley Temple świata.

Zaczęło się od Bożego Narodzenia i lalek, które dostawałam w prezencie. Prezentem największym, szczególnym, najdobitniej dowodzącym miłości rodziców była zawsze duża, niebieskooka lala bobas. Dorośli cmokali nad nią z zachwytem, ja zaś domyślałam się, że w ich mniemaniu spełniło się właśnie moje najskrytsze życzenie. A mnie ta zabawka i jej wygląd wprawiały w konsternację. Co niby miałam z nią robić? Udawać, że jestem jej mamą? Nie interesowały mnie dzieci ani pojęcie macierzyństwa. Nie interesował mnie nikt, kto nie był w moim wieku i mojego wzrostu, nie potrafiłam wykrzesać z siebie ani trochę entuzjazmu na myśl o tym, że miałabym zostać matką. Macierzyństwo kojarzyło mi się ze starością i innymi odległymi perspektywami. Szybko jednak zorientowałam się, czego ode mnie oczekiwano: miałam kołysać lalkę, wymyślać skomplikowane scenariusze z nią w roli głównej, a nawet z nią sypiać. W książkach dla dzieci pełno było obrazków dziewczynek śpiących ze swoimi lalkami. Zwykle były to Szmaciane Anie, ale dla mnie ten model w ogóle nie wchodził w grę. Brzydziłam się, a skrycie także trochę bałam ich okrągłych, tępych oczu, buzi płaskich jak naleśnik i włosów, które wyglądały jak pomarańczowe robaki.

Pozostałe lalki też miały mi sprawić wielką przyjemność, ale każda wywoływała we mnie wręcz przeciwne odczucia. W łóżku jej twarde kończyny odpychały mnie i wbijały mi się w ciało, a ostre zakończenia pulchnych paluszków boleśnie mnie drapały. Kiedy przez sen obracałam się na drugi bok, uderzałam czołem w jej lodowatą głowę. Spanie z tak agresywną towarzyszką było bardzo uciążliwe. Tulenie jej w ramionach też nie przynosiło szczególnej satysfakcji. Sztywna od krochmalu koronka bawełnianej sukienki drażniła mnie przy każdym dotyku. Miałam tylko jedno pragnienie: rozebrać ją na części. Sprawdzić, z czego jest zrobiona, odkryć źródło jej drogocenności, odnaleźć piękno, atrakcyjność, której najwidoczniej tylko ja nie dostrzegałam. Dorośli, starsze dziewczynki, sklepy, czasopisma, gazety, sklepowe witryny — cały świat zgodnie twierdził, że niebieskooka, złotowłosa lalka o różowej skórze stanowi przedmiot marzeń każdej dziewczynki. „Popatrz — mówili — jaka ona piękna, dostaniesz ją, jeśli tylko na nią »zasłużysz«”. Wodziłam palcami po jej twarzy, dziwiąc się pojedynczym kreskom brwi, skubałam perłowe ząbki wetknięte jak dwa klawisze fortepianu między wydęte, czerwonawe wargi. Gładziłam zadarty nos, dźgałam szkliste, niebieskie oczy, szarpałam za pasma złotych włosów. Nie potrafiłam jej pokochać. Ale mogłam ją zbadać, sprawdzić, co ma w sobie takiego, że cały świat uważa ją za godną miłości. Jeśli wyłamało się jej paluszki, zgięło płaskie stópki, wyrwało włoski, odkręciło główkę, ta rzecz wydawała z siebie pojedynczy dźwięk — ponoć wołała słodko i rzewnie: „Mama”, ale w moich uszach brzmiało to jak beczenie zarzynanego jagnięcia albo raczej skrzypienie zardzewiałych zawiasów, gdy w lipcu otwierały się drzwi naszej lodówki. Jeśli wydłubało się jej zimne, kretyńskie oko, ona dalej beczała: „Aaaa”, jeśli urwało się jej głowę, wytrząsnęło trociny, rozbiło korpus o mosiężną ramę łóżka, ona dalej beczała. Tkanina na plecach pękała, odsłaniając krążek z sześcioma otworami, cały sekret dźwięku. Ot, zwykłe metalowe kółko.

Dorośli marszczyli brwi i gderali: „O-nic-nie-potrafisz-zadbać.Ja-w-twoim-wieku-nie-miałam-żadnych-lalek-chociaż-oczy-sobie-wypłakiwałam. A-ty-dostałaś-taką-piękną-lalę-i-od-razu-ją-popsułaś-co-w-ciebie-wstąpiło?”.