Samoszacunek - Toni Morrison - ebook + książka

Samoszacunek ebook

Toni Morrison

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Umieramy. Być może to właśnie stanowi sens życia. Ale tworzymy język. Być może to jest miarą naszego życia.

Pierwszy w Polsce wybór esejów, przemówień i medytacji Toni Morrison. To zbiór błyskotliwych, osobistych, ale i zaskakująco aktualnych tekstów – doskonałe połączenie jej literackiego geniuszu z refleksją nad kondycją współczesnego świata.

Noblistka podejmuje sporne kwestie społeczne: praw człowieka, rasy, płci, podziałów i wykluczeń. Skupia uwagę na osobach czarnych, kobietach, cudzoziemcach, nie pomijając tematów dotykających nas na co dzień: globalizacji, poczucia obcości i osamotnienia czy wojny. Przygląda się sprawom kultury: roli artysty_ki w społeczeństwie, wyobraźni literackiej, a w wykładzie noblowskim – sile języka. Zostawia także przenikliwe komentarze do swoich powieści.

Morrison przypomina o budowaniu wspólnoty, o wyborze „my” zamiast „ja”. A przesłanie, które wybrzmiewa z jej tekstów, może stać się dla nas cennym drogowskazem: Nie pozwalajcie, by ktokolwiek was przekonywał, że tak właśnie wygląda świat i tak właśnie musi być.

„Nasza przeszłość jest mroczna” – pisze Toni Morison – sumienie literackiej Ameryki. Eseje noblistki pokazują, że tylko wnikając w ten mrok, można uczynić przyszłość jaśniejszą.

Ryszard Koziołek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 542

Oceny
3,5 (4 oceny)
1
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CybirbV

Z braku laku…

Zarzut mam do wydania. Zaprzepaszczono całkowicie szansę na przygotowani wartościowej pozycji, która łączy zbiór prac/esejów noblistki z jej biografią. Fajnie to zrobiono np. w publikacji „Einstein o Einsteinie”, gdzie autorzy wyselekcjonowali wybrane teksty fizyka, ale też opatrzyli je komentarzem osadzającym wszystko we właściwym kontekście. W „Samoszacunku” brakuje tak fundamentalnych informacji jak źródło danego tekstu i data jego ukazania się, a to jest ważne, bo nie wiemy np. czy Toni Morrison komentuje WTC rok czy 10 lat po zdarzeniu – perspektywa przecież jest też w tym kontekście istotna. Często również dobór tekstów i ich uporządkowanie sprawia, że trafiamy na fragmenty, które się powtarzają nieraz słowo w słowo i zdanie w zdanie. Rozumiem, że Morrison, gdy pisała te eseje mogła je publikować w dłuższych odstępach czasu, w różnych miejscach i po prostu recyklingowała swoje myśli, ale osoba opracowująca „Samoszacunek” miała wpływ na dobór tekstów. Toni Morrison uwielbiam, z...
10



Ty­tuł ory­gi­nału: The So­urce of Self-Re­gard
Co­py­ri­ght © 2019 by Toni Mor­ri­son Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kaja Gu­cio, 2023
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­torka pro­wa­dząca • We­ro­nika Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak
Ko­rekta • Agata Ton­dera, Anna No­wak
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki • Łu­kasz Zbie­ra­now­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67616-42-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Za­gro­że­nie

Au­to­ry­tarne re­żimy, dyk­ta­to­rów i de­spo­tów czę­sto (choć nie za­wsze) ce­chuje głu­pota. Nie są jed­nak na tyle głupi, by dać prze­ni­kli­wym dy­sy­denc­kim au­to­rom i au­tor­kom wolną rękę w gło­sze­niu po­glą­dów czy po­dą­ża­niu za twór­czym in­stynk­tem. Wie­dzą, ja­kie wiąże się z tym dla nich za­gro­że­nie. Nie są na tyle głupi, by zre­zy­gno­wać z kon­troli nad me­diami (spra­wo­wa­nej jaw­nie lub z ukry­cia). Re­per­tuar sto­so­wa­nych przez nich me­tod obej­muje in­wi­gi­la­cję, cen­zurę, aresz­to­wa­nia, a na­wet mor­do­wa­nie osób, które in­for­mują spo­łe­czeń­stwo i wy­wo­łują w nim nie­po­kój. Osób, które wzbu­dzają za­męt, sieją ziarno wąt­pli­wo­ści, ob­ser­wują wszystko bacz­nie i wni­kli­wie. Osoby ta­kie – dzien­ni­ka­rze, ese­istki, blo­ge­rzy, po­etki czy dra­ma­tur­dzy – są zdolne wy­rwać spo­łe­czeń­stwo z opre­sji no­szą­cej wszel­kie zna­miona śpiączki, którą de­spo­tyczne re­żimy na­zy­wają po­ko­jem, i od­ciąć krwio­bieg za­si­la­jący wojnę, któ­rym ży­wią się mal­wer­sa­cja i spe­ku­lanc­two.

Na tym po­lega za­gro­że­nie dla nich.

Na­sze jest in­nego ro­dzaju.

Jakże po­nura, nie­zno­śna i nie­moż­liwa staje się eg­zy­sten­cja, kiedy po­zba­wia się nas dzieł sztuki. Ży­cie i twór­czość za­gro­żo­nych pi­sa­rzy i pi­sa­rek na­leży jak naj­ry­chlej oto­czyć ochroną, nie­mniej warto przy tej oka­zji przy­po­mnieć so­bie, że ich nie­obec­ność, zdła­wie­nie twór­czo­ści pi­sar­skiej, jej okrutna am­pu­ta­cja, są dla nas rów­nie nie­bez­pieczne. Ra­tu­jąc za­gro­żo­nych, wy­ka­zu­jemy się szczo­dro­bli­wo­ścią wo­bec nas sa­mych.

Jak nam wszyst­kim wia­domo, ist­nieją kraje sły­nące z tego, że ucie­kają z nich pi­sa­rze i pi­sarki. W przy­padku ta­kich re­żi­mów strach przed wol­nym od kon­troli pi­sar­stwem jest uza­sad­niony, po­nie­waż prawda ozna­cza pro­blem. Pro­blem dla pod­że­ga­czy wo­jen­nych, opraw­czyń, kor­po­ra­cyj­nych zło­dzie­jek, po­li­tycz­nych hochsz­ta­ple­rów, sko­rum­po­wa­nego wy­miaru spra­wie­dli­wo­ści i dla po­grą­żo­nego w śpiączce spo­łe­czeń­stwa. Nie­prze­śla­do­wani, nie­uwię­zieni, nie­nę­kani pi­sa­rze i pi­sarki to pro­blem dla ogra­ni­czo­nego ty­rana, prze­bie­głej ra­sistki i dra­pież­ni­ków że­ru­ją­cych na za­so­bach świata. Pod­no­szone przez nich pro­te­sty mają war­tość po­znaw­czą ze względu na swój otwarty i bez­bronny cha­rak­ter, a wy­jęci spod nad­zoru sta­no­wią za­gro­że­nie. Dla­tego też prze­śla­do­wa­nie osób pa­ra­ją­cych się pi­sar­stwem to pierw­szy zwia­stun stop­nio­wego od­bie­ra­nia ko­lej­nych praw i swo­bód, które na­stę­puje póź­niej. Hi­sto­ria prze­śla­do­wań pi­sa­rzy i pi­sa­rek jest rów­nie długa, co hi­sto­ria sa­mej li­te­ra­tury. A wy­siłki, by nas cen­zu­ro­wać, gło­dzić, re­gu­lo­wać i uni­ce­stwiać, sta­no­wią wy­raźne oznaki, że wy­da­rzyło się coś waż­nego. Siły kul­tu­rowe i po­li­tyczne mogą zmieść z po­wierzchni ziemi wszystko poza tym, co „bez­pieczne”, wszystko poza sztuką ofi­cjal­nie usank­cjo­no­waną przez pań­stwo.

W ob­li­czu tego, co ucho­dzi za chaos, lu­dzie po­noć re­agują dwo­jako: nada­wa­niem nazw i prze­mocą. W przy­padku gdy chaos to po pro­stu nie­znane, na­zy­wa­nie od­bywa się bez wy­siłku – oto nowy ga­tu­nek, gwiazda, wzór, rów­na­nie, pro­gnoza. Jest jesz­cze kre­śle­nie map, wy­ty­cza­nie gra­nic czy wy­my­śla­nie okre­śleń dla nie­na­zwa­nych czy odar­tych z pier­wot­nego miana krain geo­gra­ficz­nych, kra­jo­bra­zów i po­pu­la­cji. Kiedy chaos sta­wia opór, czy to po­przez prze­mianę, czy też bunt prze­ciwko na­rzu­co­nemu po­rząd­kowi, przyj­muje się, że prze­moc to naj­częst­sza, a za­ra­zem naj­bar­dziej ra­cjo­nalna re­ak­cja w ob­li­czu tego, co nie­znane, ka­ta­stro­falne, dzi­kie, nie­po­skro­mione i nie­re­for­mo­walne. Ra­cjo­nalną re­ak­cją może być na­pięt­no­wa­nie, osa­dza­nie w obo­zach i wię­zie­niach albo śmierć, jed­nost­kowa lub wy­ni­ka­jąca z dzia­łań wo­jen­nych. Ist­nieje jed­nak jesz­cze trzeci ro­dzaj od­po­wie­dzi na chaos, o któ­rym do­tąd nie sły­sza­łam, a mia­no­wi­cie bez­ruch. Ów bez­ruch ozna­cza cza­sem bier­ność i otę­pie­nie, a cza­sem pa­ra­li­żu­jącą trwogę. Jed­nak może być rów­nież sztuką. Pi­sa­rzy i pi­sarki upra­wia­ją­cych swoje rze­mio­sło za­równo bli­sko, jak i da­leko od tronu czy­stej siły, po­tęgi mi­li­tar­nej, im­pe­ria­li­zmu i bu­chal­te­rii, pi­sa­rzy i pi­sarki two­rzą­cych sens w ob­li­czu cha­osu na­leży oto­czyć opieką i chro­nić. I jest rze­czą słuszną, by taką ochronę ini­cjo­wali inni pi­sa­rze i pi­sarki. Mu­simy oca­lić nie tylko ta­kie za­gro­żone osoby, lecz także nas sa­mych. Myśl, która spra­wia, że z trwogą kon­tem­pluję wy­ma­zy­wa­nie in­nych gło­sów, nie­na­pi­sa­nych po­wie­ści, wier­szy szep­ta­nych lub po­ły­ka­nych z obawy przed tym, że pod­słu­chają je nie­po­wo­łane osoby, roz­kwit za­ka­za­nych ję­zy­ków w pod­zie­miu, nie­za­dane w ese­jach py­ta­nia rzu­ca­jące wy­zwa­nie wła­dzom, nie­wy­sta­wione sztuki, za­blo­ko­wane filmy – ta myśl to praw­dziwy kosz­mar. To jakby cały wszech­świat zo­stał opi­sany nie­wi­dzial­nym atra­men­tem.

Zda­rzają się ro­dzaje traumy zgo­to­wa­nej na­ro­dom tak głę­bo­kie i okrutne, że w prze­ci­wień­stwie do pie­nię­dzy, w prze­ci­wień­stwie do ze­msty, na­wet w prze­ci­wień­stwie do spra­wie­dli­wo­ści, praw czy do­brej woli in­nych, tylko pi­sa­rze i pi­sarki mogą taką traumę prze­tłu­ma­czyć i prze­kuć ból w sens, wy­ostrza­jąc wy­obraź­nię mo­ralną.

Ży­cie i twór­czość pi­sa­rzy i pi­sa­rek nie są da­rem dla ludz­ko­ści; sta­no­wią ele­ment nie­zbędny do jej ist­nie­nia.

CZĘŚĆ I

DOM OB­CYCH

Umarli 11 wrze­śnia

Nie­któ­rzy mają słowa Boga, inni niosą po­grą­żo­nym w ża­ło­bie pie­śni po­cie­sze­nia. Ja, je­śli tylko star­czy mi od­wagi, chcę zwró­cić się bez­po­śred­nio do umar­łych – do umar­łych z wrze­śnia. Do dzieci tych, któ­rzy przy­cho­dzili na świat na wszyst­kich kon­ty­nen­tach na­szego globu: w Azji, Eu­ro­pie, Afryce i obu Ame­ry­kach; któ­rych przod­ko­wie no­sili kilty, obi, sari, tur­bany gele, sze­ro­kie sło­miane ka­pe­lu­sze, jar­mułki, ko­zie skóry, drew­niane buty, pióra i chu­sty na wło­sach. Jed­nak za­nim ode­zwę się choćby sło­wem, mu­szę odło­żyć na bok wszystko, co wiem i w co wie­rzę na te­mat na­ro­dów, wo­jen, przy­wód­ców, rzą­dzo­nych i nie­da­ją­cych sobą rzą­dzić; wy­zbyć się do­my­słów na te­mat pan­ce­rzy i wnętrz­no­ści. Naj­pierw mu­szę od­świe­żyć wła­sny ję­zyk, wy­ru­go­wać z niego frazy skom­po­no­wane do opisu zła – te nie­po­skro­mione i te wy­stu­dio­wane, po­ryw­cze i zło­wrogo spo­kojne; zro­dzone z za­spo­ko­jo­nego ape­tytu lub głodu; z pra­gnie­nia ze­msty albo ze zwy­kłego przy­musu, by po­wstać przed upad­kiem. Mu­szę oczy­ścić swój ję­zyk z hi­per­boli, z za­pału do ana­li­zo­wa­nia po­zio­mów nie­go­dzi­wo­ści, do sze­re­go­wa­nia ich i przy­pi­sy­wa­nia im wyż­szego lub niż­szego sta­tusu po­śród reszty im po­dob­nych.

Prze­ma­wia­nie do za­ła­ma­nych i umar­łych jest zbyt trudne, gdy ma się usta pełne krwi. Zbyt święty to akt dla nie­czy­stych my­śli. Umarli są bo­wiem wolni, ab­so­lutni; nie spo­sób ich uwieść ofen­sywną szarżą.

Do tego, by do was prze­mó­wić, umarli z wrze­śnia, nie wolno mi stroić się w fał­szywą za­ży­łość ani epa­to­wać roz­go­rącz­ko­wa­nym ser­cem, które jed­nak krzep­nie w samą porę pod okiem ka­mery. Mu­szę za­cho­wać spo­kój i wy­ra­żać się ja­sno, świa­doma, że nie mam nic do po­wie­dze­nia – nie mam słów moc­niej­szych od stali, w którą was wtło­czono; nie mam pi­sma star­szego czy bar­dziej ele­ganc­kiego niż sta­ro­żytne atomy, w które zo­sta­li­ście ob­ró­ceni.

Nie mam też ni­czego, co mo­gła­bym wam dać – z wy­jąt­kiem tego ge­stu, tej nici za­rzu­co­nej po­mię­dzy wa­szym i moim czło­wie­czeń­stwem: chcę trzy­mać was w ra­mio­nach, a kiedy wa­sza du­sza wy­do­sta­nie się z cie­le­snego za­mknię­cia, chcę tak jak wy po­jąć prze­myśl­ność wiecz­no­ści: dar nie­skrę­po­wa­nego wy­zwo­le­nia, prze­dzie­ra­jący się przez mrok po­dzwon­nego.

Dom ob­cych

Wy­łą­czyw­szy szczy­towy okres han­dlu nie­wol­ni­kami w XIX wieku, ma­sowy ruch lu­dów z prze­łomu XX i XXI stu­le­cia od­bywa się na skalę więk­szą niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Jest to ruch siły ro­bo­czej, in­te­li­gen­cji, osób uchodź­czych i wojsk prze­mie­rza­ją­cych kon­ty­nenty i oce­any, imi­gran­tów po­dą­ża­ją­cych przez ko­lejne urzędy i tajne szlaki, prze­ma­wia­ją­cych wie­loma ję­zy­kami han­dlu, in­ter­wen­cji po­li­tycz­nych, prze­śla­do­wań, wy­gna­nia, prze­mocy i ubó­stwa. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że re­dy­stry­bu­cja (tak do­bro­wolna, jak i przy­mu­sowa) lu­dzi na ca­łym świe­cie to klu­czowa kwe­stia oma­wiana na fo­rum państw, za­rzą­dów, dziel­nic i ulic. Po­li­tyczne ma­newry ma­jące na celu kon­tro­lo­wa­nie tego ru­chu nie ogra­ni­czają się do mo­ni­to­ro­wa­nia wy­własz­czo­nych. W du­żej mie­rze ten exo­dus można wpraw­dzie opi­sać jako po­dróż sko­lo­ni­zo­wa­nych do sie­dziby ko­lo­ni­za­to­rów (po­nie­kąd jak nie­wol­ni­ków po­rzu­ca­ją­cych plan­ta­cję na rzecz domu plan­ta­tora), a w jesz­cze więk­szej jako uchodźc­two przed wojną, jed­nak to re­lo­ka­cja i prze­szcze­pie­nie klasy za­rzą­dza­ją­cej i dy­plo­ma­tycz­nej do pla­có­wek glo­ba­li­za­cji, jak rów­nież roz­miesz­cze­nie no­wych jed­no­stek woj­sko­wych i baz zaj­mują po­cze­sne miej­sce w le­gi­sla­cyj­nych pró­bach kon­tro­lo­wa­nia cią­głego prze­pływu lu­dzi.

Spek­takl ru­chu na ma­sową skalę nie­uchron­nie zwraca uwagę na gra­nice, na miej­sca po­ro­wate i wraż­liwe punkty, w któ­rych czy­jaś kon­cep­cja domu jawi się jako za­gro­żona przez ob­cych. Od­no­szę wra­że­nie, że ten nie­po­kój na gra­ni­cach i w bra­mach w du­żym stop­niu pod­sy­cają (1) za­równo za­gro­że­nie, jak i obiet­nica glo­ba­li­zmu oraz (2) na­sza nie­ła­twa re­la­cja z wła­sną ob­co­ścią, z wła­snym, bły­ska­wicz­nie roz­pa­da­ją­cym się po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści.

Po­zwolę so­bie za­cząć od glo­ba­li­za­cji. W obec­nym ro­zu­mie­niu nie jest to od­miana dzie­więt­na­sto­wiecz­nej for­muły Bri­tan­nia ru­les – choć post­ko­lo­nialne wstrząsy od­zwier­cie­dlają i przy­po­mi­nają nie­gdy­siej­szą do­mi­na­cję jed­nego na­rodu nad więk­szo­ścią in­nych. W okre­śle­niu tym nie za­wiera się też dawne in­ter­na­cjo­na­li­styczne ha­sło „ro­bot­nicy ca­łego świata łącz­cie się”, cho­ciaż wła­śnie tego słowa – „in­ter­na­cjo­na­lizm” – użył prze­wod­ni­czący AFL-CIO na po­sie­dze­niu rady prze­wod­ni­czą­cych związ­ków za­wo­do­wych. Glo­ba­lizm nie ma też nic wspól­nego z po­wo­jen­nym ape­ty­tem na „je­den świat”, re­to­ryką, która po­ru­szała nas i nę­kała w la­tach pięć­dzie­sią­tych i dała po­czą­tek Or­ga­ni­za­cji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych. Nie jest to rów­nież „uni­wer­sa­lizm” lat sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych – ani ro­zu­miany jako apel o po­kój na świe­cie, ani jako na­cisk na he­ge­mo­nię kul­tu­rową. „Im­pe­rium”, „in­ter­na­cjo­na­lizm”, „je­den świat”, „uni­wer­sal­ność” – wszyst­kie te po­ję­cia sta­no­wią nie tyle ka­te­go­rie tren­dów hi­sto­rycz­nych, ile wy­raz tę­sk­noty. Tę­sk­noty za tym, by spro­wa­dzić Zie­mię do ja­kie­goś po­zoru jed­no­ści i ja­kiejś miary kon­troli, by do­strzec w lo­sie czło­wieka na tej pla­ne­cie wy­nik ide­olo­gii jed­nej kon­ste­la­cji na­ro­dów. Glo­ba­lizm ma te same pra­gnie­nia i tę­sk­noty co jego po­przed­nicy. On także wi­dzi w so­bie zja­wi­sko hi­sto­rycz­nie po­stę­powe, uszla­chet­nia­jące, na­zna­czone prze­zna­cze­niem, jed­no­czące, uto­pijne. W wą­skim sen­sie ozna­cza bły­ska­wiczny prze­pływ ka­pi­tału oraz szybką dys­try­bu­cję da­nych i pro­duk­tów w neu­tral­nym po­li­tycz­nie śro­do­wi­sku, kształ­to­wa­nym przez wy­ma­ga­nia mię­dzy­na­ro­do­wych kor­po­ra­cji. Jego szer­sze ko­no­ta­cje nie są już jed­nak tak nie­winne, do­ty­czą bo­wiem nie tylko de­mo­ni­za­cji państw ob­ję­tych em­bar­giem czy try­wia­li­zo­wa­nia lo­kal­nych wa­taż­ków, co jed­nak nie prze­szka­dza z nimi ne­go­cjo­wać, lecz także upadku państw na­ro­do­wych pod cię­ża­rem trans­na­ro­do­wych go­spo­da­rek, ka­pi­tału i pracy, pry­matu za­chod­niej kul­tury i go­spo­darki, ame­ry­ka­ni­za­cji roz­wi­nię­tego i roz­wi­ja­ją­cego się świata po­przez prze­ni­ka­nie ame­ry­kań­skiej kul­tury do in­nych, jak rów­nież uryn­ko­wie­nia kul­tur Trze­ciego Świata na Za­cho­dzie w po­staci mody, sce­no­gra­fii i ku­li­na­riów.

Glo­ba­li­za­cja, przyj­mo­wana z rów­nym en­tu­zja­zmem co nie­gdyś Ob­ja­wione Prze­zna­cze­nie, in­ter­na­cjo­na­lizm i tym po­dobne, osią­gnęła w na­szej wy­obraźni wy­miar ma­je­statu. Sprzyja po­noć wol­no­ści, nie­mniej roz­po­rzą­dza do­brami w iście kró­lew­skim stylu, może bo­wiem dać na­prawdę wiele. Pod wzglę­dem za­sięgu (po­nad gra­ni­cami), pod wzglę­dem masy (po­pu­la­cji, na które od­dzia­łuje i które an­ga­żuje) i pod wzglę­dem bo­gac­twa (nie­ogra­ni­czone pola do wy­do­by­cia za­so­bów i usługi do za­ofe­ro­wa­nia). Jed­nak glo­ba­lizm jest w rów­nym stop­niu uwiel­biany jako zja­wi­sko nie­mal me­sja­ni­styczne, co po­tę­piany jako zło pro­wa­dzące do nie­bez­piecz­nej dys­to­pii. Mowa tu o lek­ce­wa­że­niu gra­nic, in­fra­struk­tury na­ro­do­wej, lo­kal­nej biu­ro­kra­cji, cen­zury in­ter­ne­to­wej, ta­ryf, praw i ję­zy­ków, o lek­ce­wa­że­niu mar­gi­ne­sów i ży­ją­cych na tych mar­gi­ne­sach lu­dzi – lek­ce­wa­że­niu o sil­nym, przy­tła­cza­ją­cym cha­rak­te­rze, który przy­spie­sza wy­ma­zy­wa­nie; o spłasz­cza­niu róż­nic i spe­cy­ficz­no­ści w ce­lach mar­ke­tin­go­wych. O od­ra­zie wo­bec róż­no­rod­no­ści. Z grozą snu­jemy do­my­sły na te­mat nie­od­wra­ca­nych, szko­dli­wych zmian w naj­waż­niej­szych ję­zy­kach i kul­tu­rach; zmian do któ­rych może dojść w wy­niku glo­ba­li­za­cji. Na­wet je­śli te obawy nie speł­nią się do końca, to i tak prze­kre­ślają glo­ba­li­za­cyjne obiet­nice lep­szego ży­cia ostrze­że­niami o przed­wcze­snej śmierci kul­tu­ro­wej.

Inne za­gro­że­nia, które nie­sie ze sobą glo­ba­lizm, obej­mują znie­kształ­ce­nie tego, co pu­bliczne, i znisz­cze­nie tego, co pry­watne. To, co pu­bliczne, czer­piemy przede wszyst­kim, choć nie wy­łącz­nie, z me­diów. Wy­maga się od nas, by­śmy zre­zy­gno­wali z wielu rze­czy, które kie­dyś były pry­watne, ze względu na ko­niecz­ność gro­ma­dze­nia da­nych na po­trzeby rzą­dów, po­li­tyki, rynku, a te­raz także bez­pie­czeń­stwa. Nie­po­kój zwią­zany z nie­szczel­nym po­dzia­łem na sferę pu­bliczną i pry­watną czę­ściowo wy­nika z nie­roz­waż­nego sto­so­wa­nia tych po­jęć. Przy­kła­dem jest pry­wa­ty­za­cja wię­zień, która po­lega na prze­ję­ciu przez pry­watne kor­po­ra­cje kon­troli nad pla­ców­kami pu­blicz­nymi. Do tego do­cho­dzi pry­wa­ty­za­cja szkół pu­blicz­nych. Jest jesz­cze pry­wat­ność, któ­rej zrze­kają się do­bro­wol­nie uczest­nicy pro­gra­mów typu talk show, a którą ce­le­bryci, osoby „pu­bliczne” i obrońcy prawa do tejże pry­wat­no­ści ne­go­cjują w są­dach. Ist­nieje prze­strzeń pry­watna (atria, ogrody itd.) otwarta dla ogółu spo­łe­czeń­stwa. A także prze­strzeń pu­bliczna (parki, place za­baw, plaże w nie­któ­rych dziel­ni­cach) ogra­ni­czona do użytku pry­wat­nego. Ist­nieje zja­wi­sko „gry” prze­strzeni pu­blicz­nej w na­szym pry­wat­nym, we­wnętrz­nym ży­ciu. Wnę­trza na­szych do­mów wy­glą­dają jak wy­stawy skle­powe (wraz z pół­kami peł­nymi „ko­lek­cji”), a wy­stawy są aran­żo­wane jak do­mowe wnę­trza; mówi się, że za­cho­wa­nie mło­dych lu­dzi sta­nowi echo tego, co wi­dzą na ekra­nie; mówi się, że ekran jest echem, re­pre­zen­ta­cją mło­dzień­czych za­in­te­re­so­wań i za­cho­wań – a nie ich kre­acją. Po­nie­waż w prze­strzeni, w któ­rej to­czy się za­równo ży­cie pu­bliczne, jak i pry­watne, nie spo­sób roz­gra­ni­czyć tego, co we­wnętrzne, od tego, co ze­wnętrzne, środka od oto­cze­nia, te dwie sfery zo­stały skon­den­so­wane do wszech­obec­nego roz­my­cia, a tym sa­mym za­chwiana zo­stała na­sza kon­cep­cja domu.

To wła­śnie owo roz­chwia­nie wpływa na punkt drugi: nasz dys­kom­fort zwią­zany z wła­snym po­czu­ciem ob­co­ści, z wła­snym, gwał­tow­nie za­ni­ka­ją­cym, po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści. Czemu je­ste­śmy naj­bar­dziej od­dani? Ro­dzi­nie, gru­pie ję­zy­ko­wej, kul­tu­rze, kra­jowi, płci? Re­li­gii, ra­sie? A je­żeli żadne z po­wyż­szych nie ma zna­cze­nia, to czy na­le­żymy do grona osób świa­to­wych, ko­smo­po­li­tów, czy też je­ste­śmy po pro­stu sa­motni? In­nymi słowy, jak de­cy­du­jemy, do­kąd przy­na­le­żymy? Co nas prze­ko­nuje, że tak wła­śnie jest? Albo, ina­czej mó­wiąc, o co cho­dzi z ob­co­ścią?

Chcia­ła­bym omó­wić ten dy­le­mat – owo roz­my­cie mię­dzy tym, co we­wnętrzne i ze­wnętrzne, które po­trafi utrwa­lić po­działy i gra­nice, te rze­czy­wi­ste, me­ta­fo­ryczne i psy­cho­lo­giczne, pod­czas gdy w po­szu­ki­wa­niu przy­na­leż­no­ści zma­gamy się z de­fi­ni­cjami na­cjo­na­li­zmu, oby­wa­tel­stwa, rasy, ide­olo­gii i tak zwa­nego zde­rze­nia kul­tur – od­no­sząc się do po­wie­ści na­pi­sa­nej w la­tach pięć­dzie­sią­tych przez pi­sa­rza z Ghany.

Pi­sarki i pi­sa­rze afry­kań­scy i afro­ame­ry­kań­scy nie są w zma­ga­niach z tymi pro­ble­mami od­osob­nieni, nie­mniej mają za sobą długą i szcze­gólną hi­sto­rię tej kon­fron­ta­cji. Po­czu­cia, że we wła­snej oj­czyź­nie nie jest się u sie­bie, że zo­stało się wy­gna­nym z miej­sca, do któ­rego się przy­na­leży.

Za­nim omó­wię tę po­wieść, chciał­bym opi­sać, co po­prze­dziło moją lek­turę li­te­ra­tury afry­kań­skiej i skło­niło do za­ję­cia się pro­ble­ma­tyką współ­cze­snych de­fi­ni­cji ob­co­ści.

Jej po­zy­cja i roz­miar sy­gna­li­zo­wały su­mienne, acz­kol­wiek skromne ocze­ki­wa­nia, które cha­rak­te­ry­zo­wały więk­szość rze­czy w la­tach trzy­dzie­stych. Tra­fia­jące tam mo­nety, bo ni­gdy nie były to bank­noty, po­cho­dziły głów­nie od dzieci za­chę­ca­nych do od­da­wa­nia cen­tów i pię­cio­cen­tó­wek na cele cha­ry­ta­tywne, tak po­trzebne do od­ku­pie­nia Afryki. Na­zwa „Afryka” brzmiała wpraw­dzie pięk­nie, jed­nakże wią­zały się z nią skom­pli­ko­wane emo­cje. W prze­ci­wień­stwie do gło­du­ją­cych Chin Afryka była za­równo na­sza, jak i ich; in­tym­nie zwią­zana z nami i głę­boko obca. Ogromna, po­trze­bu­jąca oj­czy­zna, do któ­rej po­dobno na­le­że­li­śmy, ale któ­rej nikt z nas nie wi­dział ani nie miał ochoty oglą­dać, za­miesz­kana przez lu­dzi, z któ­rymi utrzy­my­wa­li­śmy sub­telną re­la­cję wza­jem­nej nie­wie­dzy i po­gardy i z któ­rymi dzie­li­li­śmy mi­to­lo­gię bier­nej, strau­ma­ty­zo­wa­nej in­no­ści, kul­ty­wo­waną w pod­ręcz­ni­kach, fil­mach, kre­sków­kach i prze­zwi­skach, w któ­rych dzieci uczą się lu­bo­wać.

Póź­niej, kiedy za­czę­łam czy­tać be­le­try­stykę osa­dzoną w Afryce, od­kry­łam, że bez żad­nych zna­nych mi wy­jąt­ków każda fa­buła roz­wija i wzmac­nia mi­to­lo­gię, która to­wa­rzy­szyła tym ak­sa­mit­nym ta­com kur­su­ją­cym mię­dzy ław­kami. Dla Joyce’a Cary’ego, El­speth Hux­ley czy H. Ri­dera Hag­garda Afryka była do­kład­nie tym, co su­ge­ro­wała zbiórka na dzia­łal­ność mi­sjo­na­rzy: ciem­nym kon­ty­nen­tem, który roz­pacz­li­wie po­trze­buje świa­tła. Świa­tła chrze­ści­jań­stwa, cy­wi­li­za­cji, roz­woju. Świa­tła do­bro­czyn­no­ści za­pa­la­nego zwy­czajną do­bro­cią serca. Była to idea Afryki obar­czona za­ło­że­niami zło­żo­nej in­tym­no­ści po­łą­czo­nej z uzna­niem nie­za­po­śred­ni­czo­nego wy­ob­co­wa­nia. Ten pro­blem ob­cej wła­sno­ści alie­na­cji lud­no­ści lo­kal­nej, wy­własz­cze­nia ro­dzi­mych użyt­kow­ni­ków ję­zyka z ich domu, wy­gna­nia rdzen­nych miesz­kań­ców we­wnątrz ich domu przy­czy­nił się do sur­re­ali­stycz­nego bla­sku tych nar­ra­cji, ku­sząc pi­sa­rzy do pro­jektu me­ta­fi­zycz­nie pu­stej Afryki doj­rza­łej do in­wen­cji. Je­śli nie li­czyć jed­nego czy dwóch wy­jąt­ków, li­te­racka Afryka sta­no­wiła nie­wy­czer­pane pole do po­pisu dla tu­ry­stów i ob­co­kra­jow­ców. W dzie­łach ta­kich au­to­rów jak Jo­seph Con­rad, Isak Di­ne­sen, Saul Bel­low i Er­nest He­min­gway, bez względu na to, czy były prze­siąk­nięte kon­wen­cjo­nal­nymi za­chod­nimi wy­obra­że­niami ubo­giej Afryki, czy też z nimi wal­czyły, w oczach bo­ha­te­rów kon­ty­nent oka­zy­wał się pu­sty jak tamta taca – na­czy­nie cze­ka­jące na to, co wy­obraź­nia ze­chce w nim umie­ścić. Jako ziarno dla za­chod­nich mły­nów, Afryka, przy­jem­nie mil­cząca, wy­god­nie pu­sta, mo­gła speł­niać naj­roz­ma­it­sze li­te­rac­kie i/lub ide­olo­giczne wy­ma­ga­nia. Mo­gła usta­wić się z tyłu jako sce­no­gra­fia dla do­wol­nego wy­czynu albo wy­su­nąć się do przodu i ob­se­syj­nie zaj­mo­wać nie­dolą każ­dego ob­co­kra­jowca; mo­gła wy­krzy­wić się w prze­ra­ża­jące, zło­wro­gie kształty, na pod­sta­wie któ­rych lu­dzie Za­chodu mo­gli kon­tem­plo­wać zło, albo mo­gła uklęk­nąć i przy­jąć ele­men­tarną lek­cję od lep­szych od sie­bie. Tym, któ­rzy od­byli tę po­dróż do­słow­nie albo w wy­obraźni, ob­co­wa­nie z Afryką stwa­rzało eks­cy­tu­jące moż­li­wo­ści do­świad­cza­nia ży­cia w jego pier­wot­nej, for­ma­tyw­nej, nie­u­kształ­to­wa­nej po­staci, czego kon­se­kwen­cją było sa­mo­oświe­ce­nie – mą­drość, która po­twier­dzała ko­rzy­ści pły­nące z eu­ro­pej­skiej wła­sno­ści, wol­nej od obo­wiązku gro­ma­dze­nia na­zbyt wielu praw­dzi­wych in­for­ma­cji o afry­kań­skiej kul­tu­rze, która za­in­spi­ro­wała owo oświe­ce­nie. Tak wiel­kie serce miała ta li­te­racka Afryka, że wy­star­czyło tro­chę geo­gra­fii, dużo kli­matu, garść oby­cza­jów i aneg­dot, a już można było ma­lo­wać por­tret mą­drzej­szego, smut­niej­szego lub w pełni po­go­dzo­nego sie­bie. W za­chod­nich po­wie­ściach, które uka­zy­wały się do lat pięć­dzie­sią­tych, Afryka była sama w so­bie Ca­mu­sow­skim l’étran­ger, ofe­ru­jąc moż­li­wość po­zna­nia, ale jed­no­cze­śnie za­cho­wu­jąc wła­sną nie­po­zna­wal­ność. To kra­ina, którą Mar­low na­zywa „białą plamą, bu­dzącą w chłopcu wspa­niałe ma­rze­nia”[1], a którą od czasu jego dzie­ciń­stwa „za­peł­niły rzeki i je­ziora, i na­zwy”, „[p]rze­stał[a] być próżną prze­strze­nią pełną roz­kosz­nej ta­jem­nicy” i „[p]rze­obra­ził[a] się w miej­sce, gdzie pa­nuje mrok”. To, co da­wało się po­znać, było enig­ma­tyczne, od­ra­ża­jące lub bez­na­dziej­nie sprzeczne. Wy­ima­gi­no­wana Afryka sta­no­wiła ob­fi­tość im­pon­de­ra­bi­liów, które ni­czym po­twór Gren­del z po­ematu Be­owulf opie­rały się wy­ja­śnie­niom. Dla­tego też w li­te­ra­tu­rze można zna­leźć mno­gość nie­przy­sta­ją­cych do sie­bie me­ta­for. Afryka jako ko­lebka rasy ludz­kiej jest pra­dawna, ale po­zo­sta­jąc pod ko­lo­nialną kon­trolą, ma rów­nież cha­rak­ter in­fan­tylny. Jest to swego ro­dzaju stary płód, który wiecz­nie ocze­kuje na­ro­dzin, wpra­wia­jąc wszyst­kie po­łożne w kon­ster­na­cję. W nie­zli­czo­nych po­wie­ściach i opo­wia­da­niach Afryka jest jed­no­cze­śnie nie­winna i ze­psuta, dzika i czy­sta, ir­ra­cjo­nalna i mą­dra.

Na­gle ste­reo­ty­powa wy­prawa w ba­śniową afry­kań­ską ciem­ność, ma­jąca na celu za­nie­sie­nie tam świa­tła lub od­na­le­zie­nie go, zy­skuje nowy wy­miar. Po­wieść ta nie tylko przy­wo­łuje wy­ra­fi­no­wane, czy­sto afry­kań­skie słow­nic­two ob­ra­zowe, które sta­nowi punkt wyj­ścia do dys­kur­syw­nych ne­go­cja­cji z Za­cho­dem, lecz także wy­ko­rzy­stuje ob­razy bez­dom­no­ści na­rzu­cone rdzen­nym miesz­kań­com przez zdo­bywcę: nie­po­rzą­dek w po­wie­ści Mi­ster John­son Joyce’a Cary’ego, ob­se­sję na punk­cie za­pa­chów w The Flame Trees of Thika El­speth Hux­ley i eu­ro­pej­ską fik­sa­cję na zna­cze­niu na­go­ści, jak u H. Ri­dera Hag­garda, Jo­se­pha Con­rada czy w za­sa­dzie w ca­łym pi­sar­stwie po­dróż­ni­czym.

Fa­buła po­wie­ści Ca­mary Laye jest, w skró­cie, na­stę­pu­jąca: Cla­rence, Eu­ro­pej­czyk, przy­był do Afryki z po­wo­dów, któ­rych nie po­trafi spre­cy­zo­wać. Na miej­scu gra, prze­grywa i po­pada w długi wo­bec bia­łych ro­da­ków, na­stęp­nie ukrywa się wśród au­to­chto­nów w brud­nym ka­ra­wan­se­raju. Wy­eks­mi­to­wany wcze­śniej z ho­telu ko­lo­ni­za­to­rów, sto­jąc przed per­spek­tywą by­cia wy­rzu­co­nym przez afry­kań­skiego obe­rży­stę, Cla­rence de­cy­duje, że naj­lep­szym roz­wią­za­niem pro­blemu braku pie­nię­dzy bę­dzie od­da­nie się na służbę kró­lowi. Przed zbli­że­niem się do władcy po­wstrzy­muje go po­tężny tłum wie­śnia­ków, a jego mi­sja spo­tyka się z po­gar­dli­wym przy­ję­ciem. Bo­ha­ter po­znaje jed­nak sko­rych do psot na­sto­lat­ków i prze­bie­głego że­braka, któ­rzy zga­dzają się mu po­móc. Za ich na­mową wy­ru­sza na po­łu­dnie, gdzie król ma się po­ja­wić w na­stęp­nej ko­lej­no­ści. Dzięki tej po­dróży, która w ni­czym nie przy­po­mina piel­grzy­miej wę­drówki, au­tor śle­dzi i pa­ro­diuje rów­no­le­głe wraż­li­wo­ści Eu­ropy i Afryki.

Li­te­rac­kie tropy Afryki sta­no­wią do­kładne od­wzo­ro­wa­nie wy­obra­żeń o ob­co­ści: (1) groźna, (2) zde­pra­wo­wana, (3) nie­zro­zu­miała. Fa­scy­nu­jąca jest ob­ser­wa­cja, jak Ca­mara Laye zręcz­nie po­słu­guje się tymi wy­obra­że­niami.

1. Groźna. Cla­rence, bo­ha­ter po­wie­ści, jest otę­piały ze stra­chu. Za­uważa wpraw­dzie „ob­fi­tość palm, prze­zna­czo­nych [...] do pro­duk­cji wina”[2], że kra­jo­braz ob­fi­tuje we „wspa­niale utrzy­mane pola”, że lu­dzie tam ży­jący „wspa­niale przy­jęli” po­dróż­nych, ale do­strzega tylko nie­do­stęp­ność i „po­wszechną wro­gość”. Po­rzą­dek i ja­sność kra­jo­brazu kłócą się z groźną dżun­glą w jego gło­wie.

2. Zde­pra­wo­wana. To Cla­rence po­grąża się w zde­pra­wo­wa­niu, re­ali­zu­jąc w pełni grozę tego, co lu­dzie Za­chodu wy­obra­żają so­bie jako „zdzi­cze­nie” – „nie­czy­stą i cuch­nącą sła­bość”, która za­graża mę­sko­ści. Jawna przy­jem­ność Cla­rence’a i jego ko­bieca ule­głość wo­bec cią­głego wspól­nego za­miesz­ki­wa­nia od­zwier­cie­dlają jego wła­sne ape­tyty i jego wła­sną roz­myślną igno­ran­cję. Gdy w wio­sce przy­bywa mu­lac­kich dzieci, Cla­rence, je­dyny biały w re­gio­nie, wciąż za­cho­dzi w głowę, skąd też mo­gły się wziąć. Nie chce uwie­rzyć w to, co oczy­wi­ste – że zo­stał sprze­dany do ha­remu jako re­pro­duk­tor.

3. Nie­zro­zu­miała. Afryka Ca­mary Laye nie jest ciemna, ale wręcz prze­sy­cona świa­tłem: wod­ni­stą zie­le­nią lasu, ru­bi­no­wo­czer­wo­nymi od­cie­niami do­mów i ziemi, „nie­zno­śnym... la­zu­ro­wym bla­skiem” nieba; na­wet łu­ski ko­biet „lśniły jak szaty umie­ra­ją­cego księ­życa”. Zro­zu­mie­nie mo­ty­wów, wraż­li­wo­ści Afry­ka­nek i Afry­ka­nów – za­równo nie­go­dzi­wych, jak i szla­chet­nych – wy­maga tylko za­wie­sze­nia wiary w nie­moż­liwe do po­ko­na­nia róż­nice mię­dzy ludźmi.

Roz­plą­tu­jąc okle­pane idiomy o cu­dzo­ziemcu uzur­pu­ją­cym so­bie prawo do domu, o de­le­gi­ty­mi­za­cji rdzen­nych miesz­kań­ców, o od­wró­ce­niu po­czu­cia przy­na­leż­no­ści, po­wieść od­sła­nia przed nami do­świad­cze­nie bia­łego czło­wieka, który emi­gruje do Afryki sa­mot­nie, bez pracy, bez au­to­ry­tetu, bez za­so­bów, a na­wet bez ro­do­wego na­zwi­ska. Ma on mimo to je­den atut, który za­wsze działa – który może dzia­łać tylko w kra­jach Trze­ciego Świata. Jest biały, jak twier­dzi, i dla­tego w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób na­daje się na do­radcę króla, któ­rego ni­gdy nie wi­dział, w kraju, któ­rego nie zna, wśród lu­dzi, któ­rych ani nie ro­zu­mie, ani nie chce zro­zu­mieć. To, co za­czyna się jako dą­że­nie do po­zy­cji wła­dzy, do ucieczki przed po­gardą wła­snych ro­da­ków, staje się bo­le­snym pro­ce­sem re­edu­ka­cji. Wśród tych Afry­ka­nów in­te­li­gen­cja nie po­lega na uprze­dze­niach, lecz na niu­an­sach, zdol­no­ści i chęci wi­dze­nia, wnio­sko­wa­nia. Nie­chęć Eu­ro­pej­czyka do prze­my­śle­nia ja­kie­go­kol­wiek wy­da­rze­nia z wy­jąt­kiem tych, które do­ty­czą jego wy­gody lub prze­trwa­nia, ska­zuje go na za­gładę. Kiedy w końcu otwiera oczy, czuje się przez to uni­ce­stwiony. To fik­cyjne śledz­two po­zwala nam zo­ba­czyć drwinę z czło­wieka Za­chodu, który do­świad­cza Afryki bez eu­ro­pej­skiego wspar­cia, ochrony czy roz­kazu. Po­zwala nam na nowo od­kryć lub wy­obra­zić so­bie, ja­kie to uczu­cie, gdy zo­sta­jemy ze­pchnięci na mar­gi­nes, igno­ro­wani, uznani za zbęd­nych; gdy nikt nie wy­po­wiada na­szego imie­nia; gdy po­zba­wia się nas hi­sto­rii i re­pre­zen­ta­cji; gdy zo­sta­jemy sprze­dani albo je­ste­śmy wy­zy­ski­wani jako siła ro­bo­cza na rzecz ro­dziny pa­nu­ją­cej, spryt­nego przed­się­biorcy, lo­kal­nego re­żimu.

To nie­po­ko­jące prze­ży­cie może nam po­móc sta­wić czoła de­sta­bi­li­zu­ją­cej pre­sji trans­glo­bal­nej wę­drówki lu­dów. Pre­sji, która może spra­wić, że ucze­pimy się in­nych kul­tur i ję­zy­ków lub je zdys­kre­dy­tu­jemy; że bę­dziemy kla­sy­fi­ko­wać zło zgod­nie z ak­tu­alną modą; że bę­dziemy usta­na­wiać prawa dla du­chów i fan­ta­zji, wy­pę­dzać je, pod­po­rząd­ko­wy­wać się im, oczysz­czać z nich i przy­rze­kać im wier­ność. Przede wszyst­kim jed­nak pre­sja ta może spra­wić, że wy­przemy się tego, co obce w nas sa­mych, i aż do śmierci bę­dziemy się opie­rać wspól­no­cie czło­wie­czeń­stwa.

Po wielu pró­bach opi­sy­wany przez Ca­marę Laye czło­wiek Za­chodu stop­niowo do­znaje oświe­ce­nia: re­ali­zuje swoje ży­cze­nie spo­tka­nia z kró­lem. Jed­nak do tego czasu zmie­nił się za­równo on sam, jak i jego cele. Wbrew ra­dom miej­sco­wych Cla­rence czołga się nago do tronu. Kiedy w końcu wi­dzi króla, który jest zwy­czaj­nym, ob­wie­szo­nym zło­tem chłop­cem, „prze­ra­ża­jąca pustka, która jest [w nim]”, pustka, któ­rej ujaw­nia­nia do tej pory uni­kał, otwiera się na kró­lew­skie spoj­rze­nie. To wła­śnie ta otwar­tość, to utrzy­my­wany ze stra­chu kul­tu­rowy pan­cerz, ten akt bez­pre­ce­den­so­wej od­wagi staje się dla Cla­rence’a po­cząt­kiem zba­wie­nia, źró­dłem bło­go­ści i wol­no­ści. W ob­ję­ciach chło­pię­cego króla, czu­jąc bi­cie jego mło­dego serca, Cla­rence sły­szy wy­po­wie­dziane szep­tem cu­downe słowa au­ten­tycz­nej przy­na­leż­no­ści, słowa wi­ta­jące go na ło­nie rasy ludz­kiej: „Nie wie­dzia­łeś, że cze­kam na cie­bie?”.

Ra­sizm i fa­szyzm

Pa­mię­tajmy, że osta­teczne roz­wią­za­nie po­prze­dzają roz­wią­za­nie pierw­sze, dru­gie, a na­wet trze­cie. Do osta­tecz­nego roz­wią­za­nia nie do­ciera się sko­kiem. Trzeba zro­bić je­den krok, po­tem drugi, a po­tem ko­lejny. Może to prze­bie­gać we­dług na­stę­pu­ją­cego sche­matu:

1. Stwórz so­bie we­wnętrz­nego wroga, który po­służy za­równo do sku­pie­nia uwagi, jak i jej od­wró­ce­nia.

2. Od­izo­luj i de­mo­ni­zuj tego wroga, za­chę­ca­jąc do kie­ro­wa­nia prze­ciw niemu wy­zwisk, za­równo otwar­tych, jak i za­szy­fro­wa­nych, oraz do słow­nej prze­mocy wo­bec niego. Ata­kuj tego wroga ar­gu­men­tami ad ho­mi­nem i trak­tuj te za­rzuty jako za­sadne.

3. Po­zy­skuj i twórz źró­dła in­for­ma­cji oraz jed­nostki do ich roz­po­wszech­nia­nia, go­towe umac­niać pro­ces de­mo­ni­za­cji, po­nie­waż jest to opła­calne, po­nie­waż daje wła­dzę i po­nie­waż działa.

4. Otocz pa­li­sadą wszyst­kie formy sztuki; nad­zo­ruj, dys­kre­dy­tuj albo usu­waj tych, któ­rzy kwe­stio­nują lub de­sta­bi­li­zują pro­cesy de­mo­ni­za­cji i de­ifi­ka­cji.

5. Za­da­waj kłam i pięt­nuj wszyst­kie osoby re­pre­zen­tu­jące tego skon­stru­owa­nego wroga lub z nim sym­pa­ty­zu­jące.

6. Po­zy­skuj w oto­cze­niu wroga osoby do współ­pracy, które po­pie­rają pro­ces wy­własz­cza­nia i mogą go uła­twić.

7. Nada­waj wro­gowi ce­chy pa­to­lo­gii w na­uko­wych i po­pu­lar­nych środ­kach prze­kazu; po­wo­łuj się na przy­kład na ra­sizm na­ukowy i mity o wyż­szo­ści ra­so­wej, żeby nadać pa­to­lo­gii po­zory na­tu­ral­no­ści.

8. Ogłoś wroga prze­stępcą. Na­stęp­nie przy­go­tuj i za­pla­nuj bu­dżet oraz uza­sad­nij two­rze­nie miejsc prze­trzy­my­wa­nia wro­gów – przede wszyst­kim męż­czyzn i ko­niecz­nie dzieci.

9. Wy­na­gra­dzaj bez­myśl­ność i apa­tię zmo­nu­men­ta­li­zo­wa­nymi for­mami roz­rywki i ma­łymi przy­jem­no­ściami, drob­nymi po­ku­sami: kilka mi­nut w te­le­wi­zji, kilka słów w pra­sie; tro­chę pseu­do­suk­cesu; ilu­zja wła­dzy i wpływu; odro­bina za­bawy, odro­bina stylu, odro­bina kon­se­kwen­cji.

10. Za­cho­wuj mil­cze­nie – za wszelką cenę.

W 1995 roku ra­sizm mógł przy­wdziać nowe szaty i ku­pić so­bie nowe buty, jed­nak po­dob­nie jak jego bliź­nia­czy su­kub, fa­szyzm, nie jest by­naj­mniej nowy ani nie może stwo­rzyć ni­czego no­wego. Może je­dy­nie po­wie­lać śro­do­wi­sko sprzy­ja­jące jego roz­wo­jowi: strach, za­prze­cze­nie i at­mos­ferę, w któ­rej jego ofiary tracą wolę walki.

Siły za­in­te­re­so­wane fa­szy­stow­skimi roz­wią­za­niami pro­ble­mów na­ro­do­wych nie na­leżą do tej czy in­nej par­tii po­li­tycz­nej ani do tego czy in­nego skrzy­dła ja­kiej­kol­wiek par­tii. De­mo­kraci nie mogą się po­szczy­cić nie­ska­laną hi­sto­rią ega­li­ta­ry­zmu. Li­be­ra­ło­wie rów­nież nie są wolni od pla­nów do­mi­na­cji. Re­pu­bli­ka­nie mają w swo­ich sze­re­gach abo­li­cjo­ni­stów i gło­si­cieli wyż­szo­ści rasy bia­łej. Kon­ser­wa­ty­ści, umiar­ko­wani, li­be­ra­ło­wie; pra­wica, le­wica, twarda le­wica, skrajna pra­wica; re­li­gijni, świeccy, so­cja­li­ści – nie mo­żemy dać się za­śle­pić tym ety­kiet­kom typu Pepsi-Cola/Coca-Cola, po­nie­waż ge­niusz fa­szy­zmu po­lega na tym, że każda struk­tura po­li­tyczna może oka­zać się no­si­cie­lem wi­rusa i prak­tycz­nie każdy roz­wi­nięty kraj może stać się dla niego sprzy­ja­ją­cym sie­dli­skiem. Fa­szyzm po­słu­guje się ję­zy­kiem ide­olo­gii, ale tak na­prawdę to tylko mar­ke­ting – mar­ke­ting wła­dzy.

Można go roz­po­znać po po­trze­bie oczysz­cze­nia, po stra­te­giach, które do tego oczysz­cze­nia wy­ko­rzy­stuje, i po tym, jaką trwogą na­pa­wają go praw­dzi­wie de­mo­kra­tyczne pro­gramy. Można go roz­po­znać po de­ter­mi­na­cji, z jaką dąży do prze­kształ­ce­nia wszyst­kich usług pu­blicz­nych w pry­watną przed­się­bior­czość, wszyst­kich or­ga­ni­za­cji non-pro­fit w or­ga­ni­za­cje na­sta­wione na zysk – tak aby znik­nęła wą­ska, acz­kol­wiek da­jąca ochronę prze­paść po­mię­dzy wła­dzą a biz­ne­sem. Zmie­nia oby­wa­teli w po­dat­ni­ków – tak że lu­dzie za­czy­nają się obu­rzać na samą kon­cep­cję do­bra pu­blicz­nego. Zmie­nia bliź­nich w kon­su­men­tów – miarą na­szej war­to­ści jako lu­dzi nie jest na­sze czło­wie­czeń­stwo, na­sze współ­czu­cie czy na­sza hoj­ność, lecz to, co po­sia­damy. Zmie­nia ro­dzi­ciel­stwo w pa­nikę – że­by­śmy gło­so­wali prze­ciwko in­te­re­som wła­snych dzieci, prze­ciwko ich opiece zdro­wot­nej, ich edu­ka­cji, ich ochro­nie przed ata­kiem z wy­ko­rzy­sta­niem broni. W wy­niku tych zmian po­wstaje ka­pi­ta­li­sta do­sko­nały, go­tów za­bić czło­wieka za pro­dukt (parę spor­to­wych bu­tów, kurtkę, sa­mo­chód) albo wy­mor­do­wać całe po­ko­le­nia w za­mian za kon­trolę nad pro­duk­tami (ropą, nar­ko­ty­kami, owo­cami, zło­tem).

Kiedy wszyst­kie na­sze lęki zo­staną już ska­ta­lo­go­wane, kre­atyw­ność ocen­zu­ro­wana, idee uryn­ko­wione, prawa sprze­dane, in­te­li­gen­cja spro­wa­dzona do slo­ga­nów, siła zre­du­ko­wana do mi­ni­mum, a pry­wat­ność zli­cy­to­wana; kiedy do­pełni się te­atral­ność, war­tość roz­ryw­kowa, ko­mer­cja­li­za­cja ży­cia, od­kry­jemy, że ży­jemy nie w na­ro­dzie, ale w kon­sor­cjum prze­my­sło­wym – i zu­peł­nie nie ro­zu­miemy sa­mych sie­bie, poza tym, co wi­dzimy jakby na ekra­nie, nie­ja­sno.

Dom

W ubie­głym roku ko­le­żanka za­py­tała mnie, gdzie cho­dzi­łam do szkoły jako dziecko. Od­po­wie­dzia­łam jej, że w Lo­rain w sta­nie Ohio. Wtedy za­py­tała: czy wa­sze szkoły były już wtedy zde­se­gre­go­wane? Od­po­wie­dzia­łam: Że co? W la­tach trzy­dzie­stych i czter­dzie­stych nie było se­gre­ga­cji, więc dla­czego mia­łyby być zde­se­gre­go­wane? Poza tym mie­li­śmy jedną szkołę śred­nią i cztery gim­na­zja. Wtedy przy­po­mnia­łam so­bie, że kiedy ona miała około czter­dziestki, ter­min „de­se­gre­ga­cja” był po­wszech­nie uży­wany. Na­tu­ral­nie zna­la­złam się w za­krzy­wio­nej cza­so­prze­strzeni i na­tu­ral­nie wcze­śnie zróż­ni­co­wana lud­ność mia­steczka, w któ­rym się wy­cho­wa­łam, nie od­po­wia­dała sy­tu­acji w in­nych czę­ściach kraju. Za­nim wy­je­cha­łam z Lo­rain do Wa­szyng­tonu, po­tem do Tek­sasu, po­tem do Ithaki, a na­stęp­nie do No­wego Jorku, wy­da­wało mi się, że wszę­dzie jest mniej wię­cej tak samo, a po­szcze­gólne miej­sco­wo­ści róż­nią się co naj­wy­żej roz­mia­rami. Nic nie mo­gło być dal­sze od prawdy. Tak czy ina­czej jej py­ta­nie skło­niło mnie do prze­my­śle­nia na nowo tego re­gionu Ohio i wła­snych wspo­mnień o domu. Re­gion (Lo­rain, Ely­ria, Obe­rlin) zmie­nił się, od­kąd tam miesz­ka­łam, ale w pew­nym sen­sie to nie ma zna­cze­nia, po­nie­waż dom to pa­mięć i osoby, z któ­rymi ją dzie­limy, zna­jome nam i/lub z nami za­przy­jaź­nione. Jed­nak rów­nie ważna jak pa­mięć, miej­sce i lu­dzie jest sama idea domu. Co mamy na my­śli, kiedy mó­wimy „dom”?

Py­ta­nie ma cha­rak­ter po­ten­cjalny, po­nie­waż losy XXI wieku po­to­czą się w za­leż­no­ści od tego, czy świat, któ­rym można się dzie­lić, prze­trwa czy też upad­nie. Kwe­stia kul­tu­ro­wego apar­the­idu i/lub kul­tu­ro­wej in­te­gra­cji sta­nowi cen­tralny pro­blem wszyst­kich rzą­dów i wpływa na na­sze po­strze­ga­nie spo­sobu, w jaki za­rzą­dza­nie i kul­tura po­wo­dują exo­dusy na­ro­dów (do­bro­wolne lub wy­mu­szone), oraz sta­wia zło­żone py­ta­nia o wy­własz­cze­nie i od­zy­ska­nie, a także wzmoc­nie­nie syn­dromu ob­lę­żo­nej twier­dzy. W jaki spo­sób jed­nostki opie­rają się lub stają współ­winne pro­ce­sowi de­mo­ni­za­cji ob­cych – pro­ce­sowi, który może za­in­fe­ko­wać geo­gra­ficzny azyl cu­dzo­ziem­ców kse­no­fo­bią da­nego kraju? Po­przez przyj­mo­wa­nie imi­gran­tów albo spro­wa­dza­nie ich jako nie­wol­ni­ków z po­bu­dek eko­no­micz­nych i spro­wa­dza­nie roli ich dzieci do współ­cze­snych wer­sji „nie­umar­łych”. Albo przez zre­du­ko­wa­nie ca­łej rdzen­nej lud­no­ści, nie­kiedy o hi­sto­rii li­czą­cej setki, a na­wet ty­siące lat, do po­gar­dza­nych cu­dzo­ziem­ców we wła­snym kraju. Albo przez uprzy­wi­le­jo­waną obo­jęt­ność rządu, który pa­trzył, jak nie­malże bi­blijna po­wódź nisz­czy mia­sto, po­nie­waż jego miesz­kańcy sta­no­wili zbędną masę czar­nych lub bie­doty, po­zba­wioną do­stępu do trans­portu, wody, je­dze­nia, po­mocy i po­zo­sta­wioną samą so­bie, żeby pły­wać, mę­czyć się lub umie­rać w cuch­ną­cej wo­dzie, na stry­chach, w szpi­ta­lach, wię­zie­niach, bul­wa­rach i aresz­tach. Ta­kie są skutki upo­rczy­wej de­mo­ni­za­cji, ta­kie są żniwa wstydu.

Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że przy­mu­sowa mi­gra­cja na, poza i przez gra­nice nie jest ni­czym no­wym. Wy­mu­szony lub do­bro­wolny exo­dus na obce te­ry­to­rium (w sen­sie psy­cho­lo­gicz­nym lub geo­gra­ficz­nym) sta­nowi nie­za­tarty ślad w hi­sto­rii każ­dego za­kątka zna­nego świata, od wę­drówki lu­dów afry­kań­skich do Chin i Au­stra­lii, po­przez in­ter­wen­cje woj­skowe Rzy­mian, Osma­nów, Eu­ro­pej­czy­ków, aż po wy­prawy ku­piec­kie speł­nia­jące pra­gnie­nia wielu re­żi­mów, mo­nar­chii i re­pu­blik. Od We­ne­cji po Wir­gi­nię, od Li­ver­po­olu po Hong­kong. W re­zul­ta­cie tych wy­praw, a także wielu in­nych, od­kryte bo­gac­twa i dzieła sztuki prze­no­szono z jed­nej kra­iny do dru­giej. I wszy­scy przy­by­sze po­zo­sta­wiali tę obcą zie­mię spla­mioną wła­sną krwią i/lub prze­szcze­piali ją w żyły pod­bi­tych. W ślad za nimi ję­zyki pod­bi­tych i zdo­byw­ców na­brzmie­wają po­tę­pie­niem tych dru­gich.

Re­kon­fi­gu­ra­cja po­li­tycz­nych i go­spo­dar­czych so­ju­szy i nie­mal na­tych­miast po niej na­stę­pu­jące prze­ta­so­wa­nie państw na­ro­do­wych sty­mu­lują i za­ra­zem po­wstrzy­mują prze­miesz­cza­nie się wiel­kich grup lud­no­ści. Wy­łą­czyw­szy szczy­towy okres han­dlu nie­wol­ni­kami, ten ma­sowy ruch lu­dów od­bywa się obec­nie na skalę więk­szą niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wiąże się to z dys­try­bu­cją siły ro­bo­czej, in­te­li­gen­cji, uchodź­ców, przed­się­bior­ców, imi­gran­tów i wojsk, prze­mie­rza­ją­cych oce­any i kon­ty­nenty, po­dą­ża­ją­cych przez ko­lejne urzędy i tajne szlaki, nio­są­cych wie­lo­ra­kie opo­wie­ści i mó­wią­cych wie­loma ję­zy­kami han­dlu, in­ter­wen­cji po­li­tycz­nych, prze­śla­do­wań po­li­tycz­nych, wy­gna­nia, prze­mocy, ubó­stwa, śmierci i wstydu. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że do­bro­wolne lub przy­mu­sowe wy­sie­dle­nia lu­dzi na ca­łym świe­cie to klu­czowa kwe­stia oma­wiana na fo­rum państw, za­rzą­dów, dziel­nic i ulic. Po­li­tyczne ma­newry ma­jące na celu kon­tro­lo­wa­nie tego ru­chu nie ogra­ni­czają się do mo­ni­to­ro­wa­nia wy­własz­czo­nych. Prze­szcze­pia­nie klasy za­rzą­dza­ją­cej i dy­plo­ma­tycz­nej do pla­có­wek glo­ba­li­za­cji, jak rów­nież roz­miesz­cze­nie no­wych jed­no­stek woj­sko­wych i baz zaj­mują po­cze­sne miej­sce w le­gi­sla­cyj­nych pró­bach kon­tro­lo­wa­nia cią­głego prze­pływu lu­dzi. Te wę­drówki za­wa­żyły na kon­cep­cji oby­wa­tel­stwa i zmie­niły na­sze po­strze­ga­nie prze­strzeni – pu­blicz­nej i pry­wat­nej. Na­pię­cie to ob­ja­wia się mno­go­ścią zło­żo­nych wy­ra­żeń na okre­śle­nie toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej. W opi­sach pra­so­wych miej­sce po­cho­dze­nia zy­skało zna­cze­nie więk­sze niż oby­wa­tel­stwo, a po­szcze­gólne osoby iden­ty­fi­kuje się jako „oby­wa­tela Nie­miec o ta­kim a ta­kim po­cho­dze­niu” czy „oby­wa­telkę Wiel­kiej Bry­ta­nii ta­kiego a ta­kiego po­cho­dze­nia”. Jed­no­cze­śnie za­chwala się nowy ko­smo­po­li­tyzm, swego ro­dzaju wie­lo­war­stwowe oby­wa­tel­stwo kul­tu­rowe. Prze­miesz­cza­nie się na­ro­dów roz­pa­liło i za­bu­rzyło ideę domu, a po­nadto spra­wiło, że cen­tralny aspekt toż­sa­mo­ści wy­kra­cza poza de­fi­ni­cje oby­wa­tel­stwa i obej­muje ob­ja­śnie­nia do­ty­czące ob­co­ści. Kto jest cu­dzo­ziem­cem? To py­ta­nie wska­zuje nam na do­mnie­mane i wzmo­żone za­gro­że­nie, które tkwi w „od­mien­no­ści”. Prze­ja­wia się ono w obro­nie lo­kal­no­ści przed ob­cymi, w oso­bi­stym dys­kom­for­cie zwią­za­nym z wła­snym po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści (Czy je­stem cu­dzo­ziem­cem we wła­snym domu?), z nie­chcianą za­ży­ło­ścią za­miast bez­piecz­nego dy­stansu. Być może naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczną ce­chą na­szych cza­sów jest to, że mury i broń znów zaj­mują rów­nie ważne miej­sce jak w śre­dnio­wie­czu. W nie­któ­rych krę­gach po­ro­wate gra­nice uważa się za ob­szary za­gro­że­nia i pew­nego cha­osu, a jako roz­wią­za­nie po­stu­luje się przy­mu­sową se­pa­ra­cję, rze­czy­wi­stą lub wy­obra­żoną. Mury, amu­ni­cja – ta­kie me­tody na­prawdę dzia­łają. Przez ja­kiś czas. Jed­nak z cza­sem za­wo­dzą, a cała hi­sto­ria cy­wi­li­za­cji jest na­zna­czona nie­ozna­czo­nymi ma­so­wymi gro­bami.

Roz­ważmy inną kon­se­kwen­cję jaw­nych, bru­tal­nych za­sto­so­wań ob­co­ści – czystki et­niczne. By­łoby to nie tylko za­nie­dba­nie, lecz także do­wód na brak orien­ta­cji, gdy­by­śmy nie od­nie­śli się do za­głady, przed którą stoją obec­nie mi­liony lu­dzi zre­du­ko­wa­nych do sta­tusu zwie­rząt, owa­dów lub ska­że­nia przez na­rody, które bez skru­pu­łów i skru­chy de­cy­dują o tym, kto jest obcy i czy ma żyć lub umrzeć w domu, czy też z dala od niego. Wspo­mnia­łam wcze­śniej, że wy­pę­dza­nie i rzeź „wro­gów” są tak stare jak hi­sto­ria. Jed­nak w ubie­głym i bie­żą­cym stu­le­ciu po­ja­wiły się nowe, nisz­czy­ciel­skie dla du­szy zja­wi­ska. Ni­gdy do­tąd nie by­li­śmy świad­kami tak zma­so­wa­nej agre­sji prze­ciwko lu­dziom okre­śla­nym jako „nie my”. Jak można było za­uwa­żyć na prze­strzeni ostat­nich dwóch lat, klu­czowe py­ta­nie na sce­nie po­li­tycz­nej brzmiało: kim lub czym jest Ame­ry­ka­ni­n_ka?

Z tego, co wiem od osób, które ba­dały hi­sto­rię lu­do­bój­stwa – jego de­fi­ni­cję i sto­so­wa­nie – wy­ła­nia się tu pe­wien sche­mat. Pań­stwa na­ro­dowe i rządy, dla któ­rych kwe­stie le­gi­ty­mi­za­cji i toż­sa­mo­ści mają klu­czowe zna­cze­nie, naj­wy­raź­niej po­tra­fią i pra­gną kształ­to­wać się po­przez nisz­cze­nie zbio­ro­wego „in­nego”. Kiedy na­rody eu­ro­pej­skie po­zo­sta­wały w nie­woli kró­lew­skiej kon­so­li­da­cji, mo­gły do­ko­ny­wać tej rzezi w in­nych kra­jach – afry­kań­skich, po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich, azja­tyc­kich. Do tego, by Au­stra­lia i Stany Zjed­no­czone jako sa­mo­zwań­cze re­pu­bliki mo­gły stwo­rzyć nowe, de­mo­kra­tyczne pań­stwa, po­trzebne było uni­ce­stwie­nie ca­łej rdzen­nej lud­no­ści, je­śli nie dało się za­własz­czyć jej ziemi. Po upadku ko­mu­ni­zmu po­wstał cały bu­kiet no­wych lub na nowo wy­my­ślo­nych na­ro­dów, które miarą swo­jej pań­stwo­wo­ści uczy­niły „oczysz­cze­nie” spo­łe­czeństw. Bez względu na to, czy na ce­low­niku zna­la­zły się osoby od­mien­nego wy­zna­nia, rasy, kul­tury – cze­go­kol­wiek – znaj­do­wano po­wody, by je naj­pierw de­mo­ni­zo­wać, a na­stęp­nie wy­pę­dzić lub wy­mor­do­wać. W imię rze­ko­mego bez­pie­czeń­stwa, he­ge­mo­nii czy też zwy­czaj­nej gra­bieży ziemi obcy zo­stali po­my­ślani jako suma wszyst­kich bo­lą­czek do­mnie­ma­nego na­rodu. Je­żeli wnio­ski z ba­dań okażą się trafne, to przyj­dzie nam oglą­dać ko­lejne fale nie­lo­gicz­nych wo­jen – wy­wo­ły­wa­nych po to, by przy­wódcy ta­kich państw mo­gli spra­wo­wać wła­dzę. Nie po­wstrzyma ich żadne prawo ani ża­den bóg. In­ter­wen­cje tylko ich pro­wo­kują.

Wo­jenna mowa

Nie da się za­ak­cep­to­wać glo­ba­li­zmu z wszyst­kimi jego do­bro­dziej­stwami i wy­zwa­niami bez przy­zna­nia, że po­ję­cie to bo­ryka się z wła­sną hi­sto­rią. Nie jest to ani im­pe­ria­lizm, ani in­ter­na­cjo­na­lizm, ani na­wet uni­wer­sa­lizm. Z pew­no­ścią za­sad­ni­czą róż­nicę po­mię­dzy glo­ba­li­zmem a jego po­przed­ni­kami sta­nowi tempo: szybka re­kon­fi­gu­ra­cja so­ju­szy po­li­tycz­nych i go­spo­dar­czych oraz nie­mal na­tych­mia­stowe trans­for­ma­cje państw na­ro­do­wych. Oby­dwa te pro­cesy sty­mu­lują i za­ra­zem po­wstrzy­mują prze­miesz­cza­nie się wiel­kich grup lud­no­ści. Wy­łą­czyw­szy szczy­towy okres han­dlu nie­wol­ni­kami, ta ma­sowa wę­drówka lu­dów od­bywa się obec­nie na skalę więk­szą niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wiąże się to z dys­try­bu­cją pra­cow­ni­ków, in­te­lek­tu­ali­stów, uchodź­ców, przed­się­bior­ców, imi­gran­tów i wojsk, prze­mie­rza­ją­cych oce­any i kon­ty­nenty, po­dą­ża­ją­cych przez ko­lejne urzędy i tajne szlaki, mó­wią­cych wie­loma ję­zy­kami han­dlu, in­ter­wen­cji po­li­tycz­nych, prze­śla­do­wań, wy­gna­nia, prze­mocy i po­ni­ża­ją­cego ubó­stwa. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że do­bro­wolne lub przy­mu­sowe wy­sie­dle­nia lu­dzi na ca­łym świe­cie to klu­czowa kwe­stia oma­wiana na fo­rum państw, za­rzą­dów, dziel­nic i ulic. Po­li­tyczne ma­newry ma­jące na celu kon­tro­lo­wa­nie tego ru­chu nie ogra­ni­czają się do mo­ni­to­ro­wa­nia wy­własz­czo­nych. Prze­szcze­pia­nie klasy za­rzą­dza­ją­cej i dy­plo­ma­tycz­nej do pla­có­wek glo­ba­li­za­cji, jak rów­nież roz­miesz­cze­nie no­wych jed­no­stek woj­sko­wych i baz zaj­mują po­cze­sne miej­sce w le­gi­sla­cyj­nych pró­bach kon­tro­lo­wa­nia cią­głego prze­pływu lu­dzi.

Te wę­drówki za­wa­żyły na kon­cep­cji oby­wa­tel­stwa i wpły­nęły na jego zmianę. Na­pię­cie to ob­ja­wia się mno­go­ścią zło­żo­nych wy­ra­żeń na okre­śle­nie toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, w opi­sach pra­so­wych, w któ­rych po­cho­dze­nie zy­skało więk­sze zna­cze­nie niż oby­wa­tel­stwo. Lu­dzie są opi­sy­wani jako „oby­wa­tel nie­miecki o ta­kim a ta­kim po­cho­dze­niu” czy „oby­wa­telka Wiel­kiej Bry­ta­nii ta­kiego a ta­kiego po­cho­dze­nia”, do tego za­chwala się nowy ko­smo­po­li­tyzm, ro­dzaj wie­lo­war­stwo­wego oby­wa­tel­stwa kul­tu­ro­wego. Prze­miesz­cza­nie się na­ro­dów, które za­po­cząt­ko­wał glo­ba­lizm, za­chwiało ideą domu i ją ska­lało, a po­nadto spra­wiło, że cen­tralny aspekt toż­sa­mo­ści wy­kra­cza poza de­fi­ni­cje oby­wa­tel­stwa i obej­muje ob­ja­śnie­nia do­ty­czące ob­co­ści. Kto jest cu­dzo­ziem­cem? To py­ta­nie wska­zuje nam na do­mnie­mane za­gro­że­nie, które tkwi w „od­mien­no­ści”. In­te­resy glo­bal­nych ryn­ków mogą jed­nak wchło­nąć wszyst­kie te py­ta­nia, a na­wet pro­spe­ro­wać dzięki licz­nym od­mien­no­ściom, im sub­tel­niej­szym, im bar­dziej wy­jąt­ko­wym, tym le­piej, po­nie­waż każda „od­mien­ność” sta­nowi bar­dziej spe­cy­ficzną, da­jącą się zi­den­ty­fi­ko­wać grupę kon­su­men­tów. Ten ry­nek może bez końca do­sto­so­wy­wać się do każ­dej po­sze­rzo­nej de­fi­ni­cji oby­wa­tel­stwa, do co­raz węż­szych, mno­żą­cych się toż­sa­mo­ści, jak rów­nież do per­tur­ba­cji zwią­za­nych z wojną glo­balną. Jed­nakże do dys­ku­sji o tej do­bro­czyn­nej zdol­no­ści do trans­for­ma­cji wkrada się nie­po­kój, gdy mowa o dru­giej stro­nie oby­wa­tel­stwa. Ta ka­me­le­onowa wła­ści­wość glo­bal­nej go­spo­darki pro­wo­kuje do obrony tego, co lo­kalne, i sta­wia nowe py­ta­nia o ob­cość – ob­cość, która su­ge­ruje ra­czej za­ży­łość niż dy­stans (Czy on jest moim bliź­nim?) i głę­boki oso­bi­sty dys­kom­fort zwią­zany z na­szym wła­snym po­czu­ciem przy­na­leż­no­ści (Czy on to my? Czy ja je­stem ob­co­kra­jow­cem?). Te py­ta­nia kom­pli­kują po­ję­cie przy­na­leż­no­ści i domu, są także zna­mienne, je­śli weź­miemy pod uwagę wy­raźne w wielu krę­gach obawy do­ty­czące ję­zy­ków ofi­cjal­nych, za­ka­za­nych, nie­ob­ję­tych kon­trolą, chro­nio­nych i wy­wro­to­wych.

Sły­chać sar­ka­nia na te­mat tego, co miesz­kańcy Afryki Pół­noc­nej zro­bili czy też mogą zro­bić z ję­zy­kiem fran­cu­skim; tego, co Turcy zro­bili z ję­zy­kiem nie­miec­kim; na te­mat tego, że nie­któ­rzy Ka­ta­loń­czycy nie chcą czy­tać ani na­wet mó­wić po hisz­pań­sku. Na uży­wa­nie ję­zy­ków cel­tyc­kich w szko­łach, na­ukowe ba­da­nia nad ję­zy­kiem od­żi­bwe, po­etycką ewo­lu­cję ne­wy­ori­can. Na­wet na pewne nie­mrawe (i moim zda­niem nie­tra­fione) wy­siłki na rzecz upo­rząd­ko­wa­nia cze­goś, co na­zywa się ebo­nics.

Im bar­dziej glo­ba­lizm ni­we­luje róż­nice ję­zy­kowe – po­przez igno­ro­wa­nie ich, wy­ko­rzy­sty­wa­nie lub po­chła­nia­nie – tym bar­dziej żar­liwe stają się te za­biegi obronne i uzur­pa­tor­skie. Wła­sny ję­zyk – ten, w któ­rym śnimy – to bo­wiem dom.

Uwa­żam, że to wła­śnie w na­ukach hu­ma­ni­stycz­nych, a szcze­gól­nie w li­te­ra­tu­rze, ta­kie an­ta­go­ni­zmy stają się ży­znym pod­ło­żem dla twór­czo­ści i tym sa­mym ła­go­dzą at­mos­ferę mię­dzy kul­tu­rami i lu­dami wę­drow­nymi. Pi­sa­rze i pi­sarki mają klu­czowe zna­cze­nie dla tego pro­cesu z wielu po­wo­dów, z któ­rych naj­waż­niej­szym jest pi­sar­ski dar draż­nie­nia ję­zyka, wy­do­by­wa­nia z jego po­tocz­nej po­staci, po­ro­wa­tego lek­sy­konu i z hie­ro­gli­fów elek­tro­nicz­nego ekranu więk­szego zna­cze­nia, więk­szej za­ży­ło­ści oraz, by­naj­mniej nie przez przy­pa­dek, więk­szego piękna. Samo za­da­nie nie jest dla pi­szą­cych nowe, nowe jed­nak wiążą się z nim wy­zwa­nia, po­nie­waż wszyst­kie ję­zyki, główne i do­mi­nu­jące, mniej­sze i chro­nione, od­czu­wają skutki glo­ba­li­zmu.

Jed­nak glo­ba­lizm nie za­wsze wy­wiera szko­dliwy wpływ na ję­zyk. Może rów­nież two­rzyć dziwne i nie­za­mie­rzone wa­runki, w któ­rych z ko­niecz­no­ści kre­atyw­ność roz­kwita. Jako przy­kład po­zwolę so­bie wska­zać przy­pa­dek, w któ­rym do­szło już do po­waż­nych zmian w dys­kur­sie pu­blicz­nym, po­nie­waż ko­mu­ni­ka­cja wy­peł­nia prak­tycz­nie wszyst­kie ob­szary. Ję­zyk wojny był tra­dy­cyj­nie szla­chetny, przy­wo­ły­wał wznio­słą ja­kość dys­kursu walki: elo­kwen­cję żalu za po­le­głymi, od­wagę i ho­nor ze­msty. Ów he­ro­iczny ję­zyk, uży­wany przez Ho­mera, Szek­spira, au­to­rów sag i mę­żów stanu, do­rów­nuje pod wzglę­dem piękna i siły od­dzia­ły­wa­nia je­dy­nie ję­zy­kowi re­li­gij­nemu, z któ­rym czę­sto się prze­nika. W tym ko­ro­wo­dzie na­tchnio­nych mów wo­jen­nych, wy­gła­sza­nych po­cząw­szy od sta­ro­żyt­no­ści aż po wiek dwu­dzie­sty, zda­rzały się nie­kiedy od­stęp­stwa od re­guły. Je­den z okre­sów nie­uf­no­ści i po­gardy wo­bec ta­kiego ję­zyka na­stą­pił bez­po­śred­nio po I woj­nie świa­to­wej, kiedy to pewni au­to­rzy, mię­dzy in­nymi Er­nest He­min­gway i Wil­fred Owen, za­uwa­żyli, że po­ję­cia ta­kie jak „ho­nor”, „chwała”, „mę­stwo” czy „od­waga” nie wy­star­czają do opi­sa­nia wo­jen­nej rze­czy­wi­sto­ści, a ich ob­sce­nicz­ność przy­wo­dzi na myśl rzeź, która do­ko­nała się w la­tach 1914–1918.

Jak pi­sał He­min­gway:

Słowa: „święty”, „chlubny”, „ofiara” i „nada­rem­nie” za­wsze wpra­wiały mnie w za­kło­po­ta­nie. Od dawna już sły­sze­li­śmy je, cza­sem sto­jąc na desz­czu nie­mal poza za­się­giem głosu mówcy [...]. Nie zo­ba­czy­łem nic świę­tego, rze­czy chlubne nie miały w so­bie żad­nej chluby, a ofiary przy­po­mi­nały rzeź­nie w Chi­cago, z tą róż­nicą, że nie było co ro­bić z mię­sem i tylko je grze­bano. Ist­niało wiele słów, któ­rych nie spo­sób było słu­chać, i w końcu je­dy­nie na­zwy miej­sco­wo­ści miały ja­kąś god­ność[3].

Jed­nak wy­da­rze­nia 1938 roku uci­szyły te głosy sprze­ciwu i ję­zyk wojny roz­brzmiał po­now­nie w cza­sie II wojny świa­to­wej. Spo­wite nim­bem świet­no­ści wi­ze­runki Ro­ose­velta, Chur­chilla i in­nych mę­żów stanu są po czę­ści za­sługą ich po­ry­wa­ją­cych prze­mó­wień i świad­czą o sile bo­jo­wego ora­tor­stwa. Po II woj­nie świa­to­wej do­szło jed­nak do in­te­re­su­ją­cego wy­da­rze­nia. Na prze­ło­mie lat pięć­dzie­sią­tych i sześć­dzie­sią­tych wojny, rzecz ja­sna, na­dal się to­czyły – go­rące i zimne, pół­nocne i po­łu­dniowe, duże i małe – co­raz bar­dziej ka­ta­stro­falne, co­raz bar­dziej tra­giczne, bo prze­cież tak nie­po­trzebne, tak bru­tal­nie ude­rza­jące w nie­winną lud­ność cy­wilną, że po­zo­stało tylko paść na ko­lana z żalu. A jed­nak ję­zyk, który to­wa­rzy­szył tym ostat­nim woj­nom, dziw­nie stra­cił na wy­ra­zi­sto­ści. Spa­dek siły prze­ko­ny­wa­nia dys­kursu bo­jo­wego mógł być spo­wo­do­wany ni­skimi wy­mo­gami me­diów ko­mer­cyj­nych: ich obrzy­dze­niem do zdań zło­żo­nych i mniej zna­nych me­ta­for, do­mi­na­cją prze­kazu wi­zu­al­nego nad ję­zy­ko­wym. A może wy­ni­kało to z tego, że wszyst­kie te wojny były wście­kłymi, nie­mymi dziećmi po­przed­nich. Nie­za­leż­nie od przy­czyny, dys­kurs wo­jenny stał się dzie­cinny. Kar­ło­waty. Nieco nie­doj­rzały. W prze­mó­wie­niach, biu­le­ty­nach, pu­bli­cy­styce i ese­jach po­brzmiewa wy­raźne za­wo­dze­nie ro­dem z placu za­baw: „To on mnie ude­rzył. Wcale nie. A wła­śnie że tak”. „To moje. Wcale nie. A wła­śnie że tak”. „Nie­na­wi­dzę cię. Nie­na­wi­dzę cię”.

Wy­daje mi się, że ten re­gres, to echo żar­li­wej mło­dzień­czo­ści, do­tyka współ­cze­sny dys­kurs bo­jowy na­wet na naj­wyż­szym po­zio­mie i przy­wo­dzi na myśl re­to­rykę ko­miksu czy filmu ak­cji. „Wal­czę w imię wol­no­ści!”, „Mu­simy ura­to­wać świat!”, „Ho­uston, mamy pro­blem”. W od­po­wie­dzi na skom­pli­ko­wane pro­blemy po­li­tyczne i go­spo­dar­cze roz­lega się bez­sen­sowna, nie­udolna ty­rada. Fa­scy­nu­jące jest to, że ten ję­zyk po­grą­żał się w naj­głęb­szym ma­ra­zmie do­kład­nie w tym sa­mym cza­sie, kiedy roz­wi­jał się inny: ję­zyk nie­agre­sji, po­ko­jo­wego oporu, ne­go­cja­cji. Ję­zyk Gan­dhiego, Mar­tina Lu­thera Kinga, Nel­sona Man­deli i Vác­lava Ha­vla. Ję­zyk przy­ku­wa­jący uwagę, mocny, po­ry­wa­jący, sub­telny, pod­no­szący na du­chu, in­te­li­gentny, zło­żony. W miarę jak kon­se­kwen­cje wojny sta­wały się co­raz tra­gicz­niej­sze, mowa wo­jenna tra­ciła na wia­ry­god­no­ści, w swoim pa­ni­kar­stwie ro­biła się co­raz bar­dziej in­fan­tylna. Zmiana ta uwi­docz­niła się wła­śnie w mo­men­cie, gdy ję­zyk roz­wią­zań, dy­plo­ma­cji roz­wi­jał wła­sną idio­ma­tykę – mo­ralną idio­ma­tykę godną ludz­kiej in­te­li­gen­cji – strą­ca­jąc chmurę sła­bo­ści i ustępstw, która do­tych­czas się nad nim uno­siła.

Nie wie­rzę, by ta trans­for­ma­cja była dzie­łem przy­padku. Uwa­żam, że re­pre­zen­tuje ona fun­da­men­talną zmianę w kon­cep­cji wojny – nie­zbyt sta­ran­nie skry­wane prze­świad­cze­nie, które pa­nuje wśród róż­nych na­ro­dów, za­równo uci­ska­nych, jak i uprzy­wi­le­jo­wa­nych, że wojna na­resz­cie jest czymś prze­sta­rza­łym; że to na­prawdę naj­mniej efek­tywna me­toda osią­ga­nia (dłu­go­ter­mi­no­wych) ce­lów. Nie­za­leż­nie od opła­ca­nych de­fi­lad, wy­mu­szo­nego aplauzu, wznie­ca­nych za­mie­szek, or­ga­ni­zo­wa­nych pro­te­stów (po­par­cia lub sprze­ciwu), cen­zury we­wnętrz­nej lub pań­stwo­wej, pro­pa­gandy; nie­za­leż­nie od ogrom­nych moż­li­wo­ści zy­sku i ko­rzy­ści; nie­za­leż­nie od hi­sto­rii nie­spra­wie­dli­wo­ści – osta­tecz­nie nie można unik­nąć po­dej­rze­nia, że im do­sko­nal­sza staje się tech­nika wo­jenna, tym bar­dziej prze­sta­rzała jest sama idea wojny. Im jaw­niej­sze prze­ję­cie wła­dzy, im święt­sze uza­sad­nie­nie, im wię­cej aro­gan­cji w rosz­cze­niach, tym bar­dziej bar­ba­rzyń­ski i skom­pro­mi­to­wany staje się ję­zyk wojny. Przy­wódcy, któ­rzy uwa­żają ją za je­dyne i nie­uchronne roz­wią­za­nie spo­rów, wy­sie­dleń, agre­sji, nie­spra­wie­dli­wo­ści i biedy, wy­dają się nie tylko bez­na­dziej­nie za­co­fani, lecz także nie­wy­dolni in­te­lek­tu­al­nie, do­kład­nie tak samo jak kwie­ci­sty i na­pu­szony ję­zyk ko­miksu, któ­rym się po­słu­gują.

Ro­zu­miem, że moje uwagi mogą wy­da­wać się nie na miej­scu w tym dniu 2002 roku, kiedy usta­wo­dawcy, re­wo­lu­cjo­ni­ści i obu­rzeni nie „wy­po­wia­dają” wojny, lecz po pro­stu ją pro­wa­dzą. Je­stem jed­nak prze­ko­nana, że ję­zyk o naj­więk­szej sile wy­maga naj­więk­szej prze­ni­kli­wo­ści, ta­lentu, wdzięku, ge­niu­szu i, ow­szem, piękna; ni­gdy już nie za­brzmi w pe­anach na cześć wo­jen­nej chwały ani w ero­tycz­nych okrzy­kach mo­bi­li­zu­ją­cych do walki. Siła tego al­ter­na­tyw­nego ję­zyka nie wy­nika z nu­żą­cej, wy­nisz­cza­ją­cej sztuki wo­jen­nej, ale ra­czej z wy­ma­ga­ją­cej i bły­sko­tli­wej sztuki po­koju.

Wojna z błę­dami

Pro­po­zy­cję prze­mó­wie­nia na fo­rum Amne­sty In­ter­na­tio­nal przy­ję­łam z nie­kła­maną ra­do­ścią. Nie mu­sia­łam się długo za­sta­na­wiać nad moż­li­wo­ścią wy­stą­pie­nia przed nie­zwy­kłą wspól­notą osób czyn­nie za­an­ga­żo­wa­nych w dzia­łal­ność hu­ma­ni­tarną, któ­rych pracę tak bar­dzo sza­nuję. Wy­róż­nie­nie ucie­szyło mnie, ale też po­sta­wiło przede mną wy­zwa­nie; są­dzi­łam, że sto­sun­kowo ła­two znajdę coś istot­nego do po­wie­dze­nia. Jed­nakże po kilku mie­sią­cach mój wcze­sny i nie­prze­my­ślany en­tu­zjazm prze­ro­dził się w po­ważne obawy. Pod wpły­wem wia­do­mo­ści o roz­pę­ta­nym cha­osie, o śmier­tel­nych ofia­rach, o wy­wo­ła­nym przez czło­wieka gło­dzie, o woj­nach prze­ciwko roz­bro­jo­nym pań­stwom nie­mal cał­kiem za­nie­mó­wi­łam; po­pa­dłam w nieme nie­do­wie­rza­nie, owład­nięta nie­mocą przez to, co uwa­ża­łam za spo­kój kon­gre­sów i obo­jęt­nych par­la­men­tów, które jak gdyby ni­gdy nic zaj­mo­wały się swo­imi spra­wami. Ode­rwa­nie i sen­sa­cjo­na­lizm me­diów głów­nego nurtu, ich nie­po­jęte mil­cze­nie w istot­nych kwe­stiach, po­goń za roz­gło­sem uda­jąca dzien­ni­kar­stwo zro­biły swoje i zmą­ciły moje wła­sne nie­szczę­sne, nie­po­radne, nie­wy­po­wie­dziane my­śli.

I cho­ciaż przy­szedł mi do głowy oczy­wi­sty te­mat na tę oka­zję: po­wtó­rze­nie wy­ra­zów uzna­nia i kom­ple­men­tów wo­bec Amne­sty In­ter­na­tio­nal, osta­tecz­nie jed­nak zda­łam so­bie sprawę, że czas na kom­ple­menty mi­nął – na­wet je­śli je­stem pod wra­że­niem skali i głębi od­por­no­ści tej or­ga­ni­za­cji. Do­szłam do wnio­sku, że nie czas na gra­tu­la­cje pod wła­snym ad­re­sem – choć zna­la­złoby się na nie miej­sce; miej­sce na przy­wo­ła­nie i do­ce­nia­nie osią­gnięć AI, wpływu, jaki or­ga­ni­za­cja wy­wiera na ży­cie za­po­mnia­nych, i suk­ce­sów w przy­ćmie­wa­niu blich­tru moż­nych.

Amne­sty In­ter­na­tio­nal, or­ga­ni­za­cja bez­stronna, szla­chet­nie in­ter­wen­cjo­ni­styczna, nie­skrę­po­wana przez na­rody i par­tie po­li­tyczne, pry­watne in­te­resy czy wy­czer­pa­nie spo­łe­czeń­stwa, głosi, że pań­stwa, mury i gra­nice są nie­istotne dla jej hu­ma­ni­tar­nych ce­lów, szko­dliwe dla re­ali­za­cji jej za­dań, a przy tym wzywa do pod­ję­cia od­po­wie­dzial­no­ści i od­rzuca krót­ko­wzroczną nar­ra­cję rzą­dów na te­mat ich wła­snych po­czy­nań.

Mogę po­dzie­lać gniew mi­lio­nów, ale to nie wy­star­czy. Wście­kłość ma ogra­ni­czone za­sto­so­wa­nie i po­ważne wady. Za­głu­sza ro­zum i wy­piera kon­struk­tywne dzia­ła­nie bez­myśl­nym spek­ta­klem. Poza tym ab­sorp­cja kłamstw i nie­prawd, za­równo oczy­wi­stych, jak i zniu­an­so­wa­nych, które rządy gło­szą z ob­łudą tak wy­piesz­czoną, że nie zwa­żają na­wet na to, czy wyj­dzie to na jaw, może wy­wo­łać znu­że­nie i siać spu­sto­sze­nie w umy­słach.

Ży­jemy w świe­cie, w któ­rym spra­wie­dli­wość jest rów­no­znaczna z ze­mstą. Gdzie pry­watny zysk na­pę­dza po­li­tykę pu­bliczną. Gdzie ciało swo­bód oby­wa­tel­skich, wy­wal­czone ko­mórka po ko­mórce, kość po ko­ści, przez jed­nostki dzielne i po­le­głe, więd­nie w ża­rze „cią­głej, wszech­obec­nej wojny”, a w ob­li­czu wiecz­nej wojny sza­cu­nek dla roz­wią­zań hu­ma­ni­tar­nych, a na­wet za­in­te­re­so­wa­nie nimi, może osłab­nąć. Wpraw­dzie prze­ko­na­nie, że „bez­pie­czeń­stwo wszyst­kich po­zo­sta­łych na­ro­dów świata na­leży pod­po­rząd­ko­wać wy­go­dzie Sta­nów Zjed­no­czo­nych” zo­stało wresz­cie pod­wa­żone, nie­mniej prawa oby­wa­tel­skie i roz­wią­za­nia hu­ma­ni­tarne są suk­ce­syw­nie tłam­szone przez im­pe­ra­tywy tego prze­świad­cze­nia.

Po­zwolę so­bie opi­sać nieco tego, co dzieje się w moim kraju.

Zwo­len­nicy kary śmierci co­raz moc­niej oko­pują się na swo­ich po­zy­cjach, na­wet w sy­tu­acji, gdy w Tek­sa­sie ty­siące pla­no­wa­nych eg­ze­ku­cji wstrzy­mano z po­wodu ra­żą­cych błę­dów po­peł­nio­nych w la­bo­ra­to­riach pod­czas ba­dań DNA.

Tak zwana ustawa o czy­stym nie­bie, która ma za­stą­pić ustawę o czy­stym po­wie­trzu, przy­nosi sku­tek do­kład­nie od­wrotny do za­mie­rzo­nego. Kon­cerny, firmy wy­do­byw­cze i fa­bryki mogą te­raz igno­ro­wać wszel­kie środki ochrony śro­do­wi­ska wpro­wa­dzone przez po­przed­nią ad­mi­ni­stra­cję – lub opóź­niać pod­ję­cie ich – i za­mie­nić „śmierć przez od­dy­cha­nie” w złoto.

Gwa­ran­to­wane kon­sty­tu­cją prawa mogą zo­stać okro­jone i cał­ko­wi­cie zli­kwi­do­wane w związku z naj­więk­szym i naj­mniej zna­nym zja­wi­skiem w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, mia­no­wi­cie ze spo­dzie­wa­nym po­zba­wie­niem czę­ści elek­to­ratu upraw­nień wy­bor­czych. We­dług uchwa­lo­nej w 2002 roku ustawy Help Ame­rica Vote nowe elek­tro­niczne ma­szyny do gło­so­wa­nia rze­komo nie po­tra­fią do­ko­nać tego, co bez pro­blemu ro­bią ban­ko­maty i per­so­nel skle­pów spo­żyw­czych: wy­dać pa­pie­ro­wego po­kwi­to­wa­nia do­ku­men­tu­ją­cego de­cy­zję wy­bor­czą, choć do­stęp do tych in­for­ma­cji mógłby uzy­skać zręczny ha­ker, a naj­więk­szy pro­du­cent tych no­wych ma­szyn może ob­li­czyć (a nie­wy­klu­czone, że na­wet kon­tro­lo­wać) wy­niki w swo­jej sie­dzi­bie.

Wy­co­fy­wa­nie się z trak­ta­tów, ataki wy­prze­dza­jące, de­mon­taż struk­tur, ma­sowe aresz­to­wa­nia bez po­sta­wie­nia za­rzu­tów i wspar­cia praw­nego, sądy in­stru­owane przez De­par­ta­ment Spra­wie­dli­wo­ści, żeby orze­kać kary w mak­sy­mal­nym wy­mia­rze, zwal­nia­nie sy­gna­li­stó­w_ek, dra­koń­ska cen­zura – te dzia­ła­nia pro­wa­dzone są w at­mos­fe­rze agre­sji, pa­niki, chci­wo­ści i zło­śli­wo­ści przy­po­mi­na­ją­cej opre­syjną ar­chi­tek­turę po­li­tyczną, którą, jak są­dzi­li­śmy, udało nam się oba­lić. Ale to wszystko już wie­cie. Hi­sto­ria wa­szej dzia­łal­no­ści to do­ku­men­to­wa­nie ta­kich zja­wisk i po­dej­mo­wa­nie w związku z nimi in­ter­wen­cji.

Mam wra­że­nie, że wśród licz­nych wo­jen, które to­czą się na na­szej pla­ne­cie, jedna jest nad­rzędna i prze­wyż­sza wszyst­kie po­zo­stałe pod wzglę­dem wagi. Jest nią Wojna prze­ciwko Błę­dom.

Okre­śle­nie „Wojna prze­ciwko Błę­dom” po­wstało, by opi­sać pięt­na­sto- i szes­na­sto­wieczne wy­siłki re­li­gii in­sty­tu­cjo­nal­nych zmie­rza­jące do utem­pe­ro­wa­nia osób o od­mien­nych prze­ko­na­niach. Tam gdzie i w cza­sach, kiedy re­li­gia pań­stwowa sta­nowi normę, apo­sta­zja to do­słow­nie zdrada. Współ­cze­sny świat „odzie­dzi­czył w pełni roz­wi­nięty apa­rat prze­śla­do­wań i tra­dy­cję in­te­lek­tu­alną, która uspra­wie­dli­wiała za­bi­ja­nie w imię Boga”. Sam Święty To­masz z Akwinu pi­sał, że od­stępcy „po­winni [...] być usu­nięci przez karę śmierci ze spo­łecz­no­ści ludz­kiej”[4]. W tej śre­dnio­wiecz­nej woj­nie nie cho­dziło o wro­dzone zło osób nie­do­wie­rza­ją­cych czy nie­wie­rzą­cych, ale o ich od­mowę przy­zna­nia się do błędu. Lek­cja, którą trzeba było przy­swoić, brzmiała: ak­cep­ta­cja albo śmierć. Su­rowa na­uka w trud­nej szkole, do któ­rej drzwi wciąż po­zo­stają uchy­lone. Swo­bod­nie i z sza­cun­kiem otwie­rają je za­równo nie­wie­rzący, jak i wierni, za­równo po­li­tycy, jak i En­ron, Hal­li­bur­ton czy World­Com.

Te­raz, gdy ta śre­dnio­wieczna szkoła po­now­nie otwiera po­dwoje, stare pro­gramy na­ucza­nia prze­cho­dzą we­ry­fi­ka­cję. W po­śpie­chu re­ali­zu­jąc lek­cje, rządy wy­my­kają się spod kon­troli, la­wi­rują mię­dzy na­uko­wym oszu­stwem i cho­dze­niem na skróty a tępą prze­mocą, mię­dzy kur­sami im­pe­rial­nego fun­da­men­ta­li­zmu a se­mi­na­riami o teo­kra­tycz­nej do­mi­na­cji. A na­rody i pseu­do­pań­stwa się­gają po kom­pe­ten­cje, które wy­wo­ła­łyby uśmiech Ka­li­guli, i kształcą adep­tów w za­kre­sie czy­stek, eks­ter­mi­na­cji i rzezi. Od­by­wają się bale ab­sol­wen­tów, na któ­rych wy­zysk, przy­bie­ra­jąc uwo­dzi­ciel­ski ko­stium glo­ba­li­zmu, tań­czy z każ­dym chęt­nym part­ne­rem. W po­goni za nim kor­po­ra­cje roz­sia­dają się w każ­dym za­kątku globu, sprze­da­jąc „de­mo­kra­cję”, jakby to była marka pa­sty do zę­bów, na którą pa­tent tylko one po­sia­dają.

My­ślę, że nad­szedł czas na no­wo­cze­sną Wojnę prze­ciw Błę­dom. Ce­lowo wzmo­żoną walkę z pie­lę­gno­waną igno­ran­cją, wy­mu­szo­nym mil­cze­niem i roz­prze­strze­nia­ją­cymi się kłam­stwami. Sze­roko za­kro­joną wojnę, którą co­dzien­nie to­czą or­ga­ni­za­cje praw czło­wieka w cza­so­pi­smach, ra­por­tach, in­dek­sach, pod­czas nie­bez­piecz­nych wi­zyt i spo­tkań ze zło­wro­gimi si­łami opre­sji. Szczo­drze do­fi­nan­so­waną i wzmo­żoną ba­ta­lię o oca­le­nie przed prze­mocą, która po­chła­nia wy­własz­czo­nych.

Je­śli pod wzglę­dem psy­cho­lo­gicz­nym, na­uko­wym, in­te­lek­tu­al­nym, emo­cjo­nal­nym nie­wielka jest róż­nica mię­dzy ro­kiem 1492, kiedy Hisz­pa­nia po­zbyła się Ży­dów, a 2004, kiedy Su­dan blo­kuje do­stawy żyw­no­ści i z za­do­wo­le­niem przy­gląda się, jak jego miesz­kańcy po­woli ko­nają z głodu; mię­dzy ro­kiem 1572, kiedy we Fran­cji w noc Świę­tego Bar­tło­mieja wy­mor­do­wano dzie­sięć ty­sięcy lu­dzi, a 2001, kiedy w No­wym Jorku uni­ce­stwia się ty­siące ist­nień; mię­dzy ro­kiem 1692, kiedy spo­łecz­ność Sa­lem spa­liła wła­sne córki, żony i matki, a 2004, kiedy całe mia­sta są dła­wione przez tu­ry­stów sek­su­al­nych że­ru­ją­cych na cia­łach mło­dych dziew­cząt i chłop­ców – to mimo na­szych no­wych, błysz­czą­cych za­ba­wek do ko­mu­ni­ka­cji, wspa­nia­łych zdjęć Sa­turna i za­awan­so­wa­nych prze­szcze­pów na­rzą­dów wciąż czer­piemy z tych sa­mych sta­rych pro­gra­mów na­ucza­nia, które nisz­czą ży­cie, je­śli nie po­tra­fią go ode­brać. Zwra­camy się ku cza­rom: spo­rzą­dzamy de­kokt z ko­smi­tów, wro­gów, de­mo­nów, „spraw” od­ga­nia­ją­cych i ła­go­dzą­cych lęki przed bra­mami, przez które spo­koj­nym kro­kiem prze­cho­dzą bar­ba­rzyńcy; lęki przed mową, która wpada w usta in­nych, przed wła­dzą, która prze­cho­dzi w ręce ob­cych.

Pra­gnie­nie, man­tra, motto tego pra­daw­nego sys­temu edu­ka­cji brzmi: cy­wi­li­za­cja na ja­ło­wym biegu, a po­tem gwał­towne ha­mo­wa­nie. I kto­kol­wiek my­śli ina­czej, wy­ka­zuje się na­iw­no­ścią, po­nie­waż na świe­cie ist­nieje praw­dziwe nie­bez­pie­czeń­stwo. Oczy­wi­ście, że tak. Wła­śnie dla­tego ko­nieczna jest re­wi­zja – nowe pro­gramy na­ucza­nia, uwzględ­nia­jące mą­drą, wi­zjo­ner­ską myśl o tym, jak mo­ralny umysł oraz wolny i roz­kwi­ta­jący duch mogą funk­cjo­no­wać w kon­tek­ście co­raz bar­dziej nie­bez­piecz­nym dla ich zdro­wia.

Ko­niec z prze­pra­sza­niem za czułe i mięk­kie serce, gdy prze­ciw­nej stro­nie w ogóle brak serca. Na ry­zyko utraty czło­wie­czeń­stwa trzeba od­po­wie­dzieć więk­szym czło­wie­czeń­stwem. W prze­ciw­nym ra­zie sto­imy po­tul­nie za Eris, trzy­mamy płaszcz Ne­me­zis i bi­jemy po­kłony u stóp Ta­na­tosa.

Wspie­ra­nie dzia­łal­no­ści Amne­sty In­ter­na­tio­nal ma dziś zna­cze­nie więk­sze niż kie­dy­kol­wiek do­tąd, po­nie­waż świat znaj­duje się w jesz­cze tra­gicz­niej­szym po­ło­że­niu; po­nie­waż or­gany za­rzą­dza­jące są bar­dziej ogra­ni­czone, bar­dziej obo­jętne, bar­dziej roz­pro­szone, bar­dziej nie­udolne, po­zba­wione kre­atyw­nych stra­te­gii i za­so­bów; po­nie­waż me­dia stają się co­raz ra­do­śniej­szymi pion­kami na rynku wy­miany, dwo­rza­nami kor­po­ra­cji bez na­ro­do­wych związ­ków czy zo­bo­wią­zań, nie­za­an­ga­żo­wa­nymi w żadną służbę pu­bliczną. Tym, co we­dług mnie spaja te spo­łeczne per­wer­sje, są głę­bo­kie błędy – nie tylko błędy w wąt­pli­wych, ale nie­poda­wa­nych w wąt­pli­wość da­nych, w znie­kształ­co­nych „ofi­cjal­nych” pu­bli­ka­cjach, w cen­zu­rze i ma­ni­pu­la­cji prasy, lecz także i przede wszyst­kim błędy głę­boko za­ko­rze­nione w wy­obraźni. Do­sko­na­łym przy­kła­dem jest nie­zdol­ność lub nie­chęć do wy­obra­że­nia so­bie przy­szło­ści. Nie­zdol­ność lub nie­chęć do re­flek­sji nad przy­szło­ścią, która nie jest ani ży­ciem po­za­gro­bo­wym, ani ka­den­cją wnu­ków.

Sam czas naj­wy­raź­niej nie ma przy­szło­ści, która do­rów­ny­wa­łaby dłu­go­ścią, sze­ro­ko­ścią, roz­ma­chem czy na­wet fa­scy­na­cją jego prze­szło­ści. Wy­daje się, że nie­skoń­czo­ność sta­nowi obec­nie do­menę prze­szło­ści. Przy­szłość zaś staje się od­kry­walną prze­strze­nią, prze­strze­nią ko­smiczną, która w rze­czy­wi­sto­ści po­lega na od­kry­ciu mi­nio­nego czasu. Mi­liar­dów lat. Przy­pad­kowe wy­bu­chy ar­ma­ge­do­ni­zmu i upo­rczywe apo­ka­lip­tyczne tę­sk­noty su­ge­rują, że przy­szłość już się skoń­czyła.

O dziwo to wła­śnie na Za­cho­dzie – miej­scu, któ­rego zna­kami roz­po­znaw­czymi są roz­wój, po­stęp i zmiana – naj­sła­biej wie­rzy się w trwa­łość przy­szło­ści. Od 1945 roku „świat bez końca” sta­nowi przed­miot po­waż­nej de­baty. Na­wet na­sze de­fi­ni­cje te­raź­niej­szo­ści mają przed­rostki wska­zu­jące wstecz: post­mo­der­ni­styczny, post­struk­tu­ra­li­styczny, post­ko­lo­nialny, po­st­zim­no­wo­jenny. Współ­cze­śni pro­rocy oglą­dają się za sie­bie i pa­trzą na to, co wy­da­rzyło się wcze­śniej. Ist­nieje wiele przy­czyn, dla któ­rych szu­kamy w prze­szło­ści od­po­wie­dzi na współ­cze­sne pro­blemy. Pierw­szym z nich jest ra­dość, jaką daje jej ba­da­nie, re­wi­zja, de­kon­struk­cja. Je­den po­wód ma zwią­zek z se­ku­la­ry­za­cją kul­tury, drugi z jej teo­kra­ty­za­cją. Ta pierw­sza nie uwzględ­nia me­sja­sza, a ży­cie po­za­gro­bowe uważa za me­dyczny ab­surd. W tej dru­giej li­czy się tylko ta eg­zy­sten­cja, która na­stę­puje po śmierci. W obu przy­pad­kach pod­trzy­ma­nie ludz­kiego ist­nie­nia na tej pla­ne­cie przez ko­lejne pół mi­liarda lat prze­kra­cza moż­li­wo­ści na­szej wy­obraźni. Prze­strzega się nas przed luk­su­sem ta­kiego my­śle­nia, po czę­ści dla­tego, że do­ty­czy nie­zna­nego, ale przede wszyst­kim dla­tego, że może od­su­wać i wy­pie­rać współ­cze­sne sprawy – jak w przy­padku mi­sjo­na­rzy, któ­rym za­rzu­cano, że opo­wie­ściami o na­gro­dzie po śmierci od­wra­cają uwagę swo­ich kon­wer­ty­tów od ubó­stwa za ży­cia.

Nie chcia­ła­bym stwa­rzać wra­że­nia, ja­koby cały bie­żący dys­kurs był bez reszty zo­rien­to­wany na prze­szłość i obo­jętny na przy­szłość. Na­uki spo­łeczne i przy­rod­ni­cze są pełne obiet­nic i ostrze­żeń, które będą wpły­wały na nas przez bar­dzo długi czas. Zdo­by­cze na­uki są go­towe, by po­móc nam wy­eli­mi­no­wać głód, uni­ce­stwić ból, wy­dłu­żyć ży­cie jed­no­stek po­przez pro­duk­cję lu­dzi od­por­nych na scho­rze­nia i ro­ślin nie­podat­nych na cho­roby. Tech­no­lo­gia ko­mu­ni­ka­cyjna gwa­ran­tuje, że prak­tycz­nie wszy­scy na Ziemi będą mo­gli „wcho­dzić w in­te­rak­cje” mię­dzy sobą i jed­no­cze­śnie otrzy­my­wać roz­rywkę, a może na­wet edu­ka­cję. Ostrzega się nas przed glo­bal­nymi zmia­nami kra­jo­brazu i po­gody, które ra­dy­kal­nie mo­dy­fi­kują ludz­kie śro­do­wi­sko; przed kon­se­kwen­cjami nie­wła­ści­wej dys­try­bu­cji za­so­bów dla prze­trwa­nia ludz­ko­ści i przed wpły­wem nad­mier­nej dys­try­bu­cji lu­dzi na za­soby na­tu­ralne. Wie­rzymy w te obiet­nice i cza­sami mą­drze re­agu­jemy na ostrze­że­nia. Jed­nak obiet­nice nę­kają nas etycz­nymi dy­le­ma­tami i grozą śle­pej za­bawy w Boga, a ostrze­że­nia spra­wiają, że co­raz mniej wiemy jak, co i dla­czego. Na­szą uwagę przy­ku­wają te pro­roc­twa, za któ­rymi stoją wy­star­cza­jąco za­sobne konta ban­kowe lub re­la­cje me­dialne dość sen­sa­cyjne, by wy­mu­sić de­batę i na­kre­ślić dzia­ła­nia na­praw­cze, tak by­śmy mo­gli zde­cy­do­wać, która wojna, po­li­tyczna ka­ta­strofa czy kry­zys eko­lo­giczny są nie do przy­ję­cia; która cho­roba, która ka­ta­strofa na­tu­ralna, która in­sty­tu­cja, która ro­ślina, które zwie­rzę, ptak czy ryba naj­bar­dziej po­trze­bują na­szej uwagi. Są to oczy­wi­ście po­ważne sprawy. Wśród wszyst­kich tych obiet­nic i ostrze­żeń godne od­no­to­wa­nia jest to, że poza pro­duk­tami i ży­ciem odro­binę wy­dłu­żo­nym dzięki po­pra­wie zdro­wia, a także poza więk­szymi za­so­bami w po­staci czasu wol­nego i pie­nię­dzy na kon­sump­cję tych pro­duk­tów i usług, przy­szłość nie ma ni­czego do za­ofe­ro­wa­nia. Uwo­dzi się nas, by­śmy za­ak­cep­to­wali okro­jone, krót­ko­ter­mi­nowe, dy­rek­tor­skie wer­sje rasy ludz­kiej na ca­łym świe­cie. Naj­do­no­śniej sły­chać głosy na­kła­nia­jące tych, któ­rzy już żyją w co­dzien­nym stra­chu, by my­śleli o przy­szło­ści w ka­te­go­riach mi­li­tar­nych – jako o przy­czy­nie i prze­ja­wie wojny. Zmu­sza się nas do poj­mo­wa­nia pro­jektu „lu­dzie” jako kon­kursu mę­sko­ści, w któ­rym ko­biety i dzieci sta­no­wią zbędny mar­gi­nes.

Je­śli ję­zyk na­uki mówi o dłuż­szym ży­ciu jed­nostki w za­mian za ży­cie etyczne, je­śli po­li­tyczny pro­gram za­kłada kse­no­fo­biczną ochronę kilku ro­dzin przed ka­ta­strofą in­nych, je­śli ję­zyk re­li­gijny zo­staje skom­pro­mi­to­wany jako wy­raz po­gardy dla tego, co nie­re­li­gijne, je­śli ję­zyk świecki na­pawa lę­kiem przed tym, co święte, je­śli ję­zyk rynku sta­nowi je­dy­nie wy­mówkę dla pod­że­ga­nia do chci­wo­ści, je­śli przy­szłość wie­dzy nie jest mą­dro­ścią, lecz „ulep­sze­niem” – to gdzie mamy szu­kać wła­snej wi­zji przy­szło­ści czło­wieka? Czy nie by­łoby roz­sądne za­ło­żyć, że pro­jek­cja ziem­skiego ży­cia ludz­kiego w da­leką przy­szłość nie­ko­niecz­nie musi oka­zać się fil­mem ka­ta­stro­ficz­nym, do któ­rym cie­sze­nia się tak usil­nie nas się na­ma­wia, ale re­kon­fi­gu­ra­cją tego, po co tu wła­ści­wie je­ste­śmy? By ulżyć cier­pie­niu, by gło­sić prawdę, by pod­no­sić po­przeczkę? Po to, by – ni­czym ar­ty­sta za­chę­ca­jący do re­flek­sji, roz­pa­la­jący wy­obraź­nię, pa­mię­ta­jący o dłu­giej per­spek­ty­wie i sta­wia­jący na szali wła­sne ży­cie – sta­nąć o krok od ak­tu­al­no­ści, by wy­obra­zić so­bie pracę w świe­cie god­nym ży­cia?

Z per­spek­tywy przy­szło­ści, którą być może tylko mło­dzi zdo­łają so­bie w pełni, czy­sto wy­obra­zić, ta nowa Wojna prze­ciw Błę­dom nie gwa­ran­tuje zwy­cię­stwa. Ży­cie istot czu­ją­cych jest ory­gi­nalne i bar­dzo trudne. Stu­dent (chyba dwu­dzie­sto­letni) po­da­ro­wał mi nie­dawno dzieło sztuki. Wy­dru­ko­wane, wy­cięte i wkle­jone w nim były na­stę­pu­jące wersy:

Nikt mi nie po­wie­dział, że tak jest.

To tylko ma­te­ria prze­siąk­nięta czy­stą wy­obraź­nią.

[Za­tem] po­wstań­cie, małe du­sze – do­łącz­cie do stra­co­nej ar­mii zmie­rza­ją­cej ku sen­sowi zmiany.

Walcz­cie... Walcz­cie... Tocz­cie to, co nie do wy­gra­nia.

On zdaje się go­towy. I my też je­ste­śmy. Prawda?

Dzię­kuję.

Roz­wa­ża­nia o kwe­stiach ra­so­wych

Prasa w dzia­ła­niu

Bez­miar i wszech­obec­ność prasy mogą ła­two prze­sło­nić na­szą wza­jemną za­leż­ność: tę, która ist­nieje mię­dzy oso­bami za­wo­dowo zaj­mu­ją­cymi się prasą a po­stron­nymi. O ile mi wia­domo, nie ma dru­giego ta­kiego bytu jak „wolna” prasa, i choć słowo „wolna” uję­łam tu w cu­dzy­słów, obec­ność czy brak tej oznaki am­bi­wa­len­cji jest także przed­mio­tem wie­lo­let­nich roz­wa­żań w sa­mej pra­sie. Taki te­mat nie miałby na­wet ra­cji bytu w sys­te­mie, w któ­rym po­dobne roz­wa­ża­nia by­łyby za­mknięte. Nie przy­by­łam tu jed­nak po to, by mar­no­wać wasz czas na po­chleb­stwa ani w jesz­cze ja­śniej­szych bar­wach ma­lo­wać wasz por­tret i przed­sta­wiać was za­równo jako świet­ność, jak i wa­ru­nek de­mo­kra­tycz­nej wol­no­ści, ale by sko­men­to­wać to, co – jak mi wia­domo – uwa­ża­cie za po­ważne pro­blemy w spo­so­bie funk­cjo­no­wa­nia prasy jako po­śred­nika mię­dzy do­świad­cze­niem ży­cia w świe­cie a jego nar­ra­cyjną i wi­zu­alną re­pre­zen­ta­cją. Naj­su­rowsi kry­tycy na­zy­wają me­dia pra­sowe „za­mknię­tym świa­tem spek­ta­klu, który nie sta­wia so­bie żad­nego celu poza wła­snym wi­do­wi­sko­wym »ja«”. Po­dob­nie jak po­li­tycy, kie­ru­jący się w kry­tyce i obro­nie swo­ich dzia­łań je­dy­nie par­ty­ku­lar­nymi in­te­re­sami, me­dium to za­chęca dzien­ni­ka­rzy i dzien­ni­karki do wy­ja­śnia­nia prze­wi­nień i ubo­le­wa­nia nad nimi. Obu­rze­nie wspo­mnia­nej kry­tyki bu­dzi wi­dok dzien­ni­ka­rzy­_rek i re­por­te­ró­w_ek za­cho­wu­ją­cych się ni­czym nie­za­leżni eks­perci w ra­mach wi­do­wi­ska, które sami stwo­rzyli i w któ­rego pod­trzy­my­wa­niu mają swój in­te­res, uda­ją­cych, że prze­ma­wiają w imie­niu grup spo­łecz­nych tak da­lece od­le­głych od ich rze­czy­wi­sto­ści, że tylko z son­daży po­tra­fią wy­snuć przy­pusz­cze­nia co do ich cha­rak­teru. Dzien­ni­ka­rzy­_rek bro­nią­cych się przed kry­tyką za po­mocą nie­spój­nych, acz sku­tecz­nych stra­te­gii obron­nych, ta­kich jak: „Je­ste­śmy lepsi niż kie­dyś”, „Ta sprawa po pro­stu nie chce ucich­nąć”, „Przed­sta­wiamy obie strony pro­blemu”.

Nie po­tra­fię za­ak­cep­to­wać tak da­leko idą­cego po­tę­pie­nia dzia­łań przed­sta­wi­cieli tych za­wo­dów, ale klau­stro­fo­bia, którą od­czuwa się w opie­kuń­czych ra­mio­nach prasy, czę­sto spra­wia wra­że­nie per­ma­nent­nej i sprzy­ja­ją­cej zmo­wie. Po­mimo obiet­nicy więk­szego wy­boru i więk­szej liczby ka­na­łów – cza­so­pism skie­ro­wa­nych do okre­ślo­nych grup do­ce­lo­wych i za­pro­jek­to­wa­nych z my­ślą o kon­kret­nych od­bior­cach, nie­mal nie­ogra­ni­czo­nej liczby sta­cji te­le­wi­zyj­nych – strach przed za­du­sze­niem przez wieczne i wiecz­nie od­na­wia­jące się efe­me­rydy jest re­alny, po­dob­nie jak strach przed cał­ko­witą nie­zdol­no­ścią spo­łe­czeń­stwa do pod­ję­cia pu­blicz­nej dys­ku­sji. Ten ostatni ro­dzaj lęku – za­mknię­cie de­baty pu­blicz­nej – jest wręcz na­ma­calny, po­nie­waż nie ist­nieje ża­den spo­sób, by w porę i sku­tecz­nie od­po­wie­dzieć na sys­te­mowe wy­pa­cze­nia prasy, a także dla­tego, że de­fi­ni­cja tego, co „pu­bliczne”, ule­gła już tak ra­dy­kal­nej zmia­nie. Bez­dom­ność i prze­stęp­czość zo­stały na nowo okre­ślone i prze­for­mu­ło­wane tak, że „prze­strzeń pu­bliczna” co­raz czę­ściej jawi się jako chro­niona strefa otwarta tylko dla pra­wo­rząd­nych i za­trud­nio­nych lub ra­czej dla tych, któ­rzy spra­wiają ta­kie wra­że­nie. Bez­dom­ność zo­stała prze­kwa­li­fi­ko­wana na bez­u­licz­ność. Nie cho­dzi o ubo­gich po­zba­wio­nych domu, ale o tych, któ­rzy mają dom, jed­nak są po­zba­wieni swo­jej ulicy. Prze­stęp­czość zaś in­ter­pre­tuje się jako przede wszyst­kim czarną. Ża­den z tych kon­struk­tów nie jest nowy. Jed­nakże po­nie­waż każdy z tych ele­men­tów wpływa na prze­strzeń pu­bliczną, wszyst­kie wpły­wają też na dys­kurs pu­bliczny.

Wszy­scy za­in­te­re­so­wani wie­dzą, że kiedy okre­śle­nie „pu­bliczne” zo­staje za­własz­czone jako prze­strzeń re­gu­lo­wana wy­łącz­nie na po­trzeby jed­nej czę­ści spo­łe­czeń­stwa, kiedy „biedni” nie mają par­tii po­li­tycz­nej, która re­pre­zen­to­wa­łaby ich in­te­resy, wtedy po­ję­cie służby pu­blicz­nej – która jest wa­szą sprawą, sprawą „wol­nej” prasy – rów­nież ulega zmia­nie. I tak się stało. In­te­resy pu­bliczne mniej­szo­ści, rol­ni­ków, siły ro­bo­czej, ko­biet i tak da­lej stały się w czę­sto ru­ty­no­wym ję­zyku po­li­tycz­nym „par­ty­ku­la­ry­zmem”. „My, na­ród” za­mie­niło się w „oni, na­ród”.

Wpro­wa­dzam po­ję­cia „pu­bliczne”, „prze­stęp­czość”, „bez­dom­ność”, „bez­ro­bo­cie” (czyli ubó­stwo) już na po­czątku ni­niej­szych roz­wa­żań, po­nie­waż sta­no­wią one wstęp do mo­ich ob­ser­wa­cji na te­mat rasy. Jak­kol­wiek ist­nieją inne sprawy rów­nie ważne dla róż­nych re­dak­cji, po­dej­ście do kwe­stii rasy wy­daje mi się symp­to­ma­tyczne dla ogól­nej nie­uf­no­ści, gniewu i in­te­lek­tu­al­nego zmę­cze­nia, ja­kie prasa wciąż wy­wo­łuje w tak sze­ro­kich krę­gach w kraju.

Chcia­ła­bym za­cząć od po­sta­wie­nia dwóch py­tań. Po pierw­sze, dla­czego toż­sa­mość ra­sowa w ogóle ma zna­cze­nie w wia­do­mo­ściach pu­bli­ko­wa­nych w pra­sie i po­da­wa­nych na an­te­nie? I po dru­gie, skoro jest nie­zbędna, to dla­czego tak czę­sto ulega za­tar­ciu i znie­kształ­ce­niu w mo­men­cie, w któ­rym zo­staje tak pod­kre­ślona?

Pier­wot­nie na iden­ty­fi­ka­cję ra­sową na­le­gali, wręcz na­ci­skali, Afro­ame­ry­ka­nie, bo miała za­pew­nić, że na­sza obec­ność i nasz punkt wi­dze­nia zy­skają od­po­wied­nią re­pre­zen­ta­cję. Ten na­cisk za­kła­dał, że nasz punkt wi­dze­nia jest od­mienny od do­mi­nu­ją­cego, a już na pewno, że na­sze do­świad­cze­nie ży­cia w Sta­nach Zjed­no­czo­nych od­biega od tego le­gen­dar­nego, przed­sta­wia­nego w pra­sie. Że nie­za­leż­nie od swo­jej od­mien­no­ści czy zbież­no­ści, afro­ame­ry­kań­ski punkt wi­dze­nia nie po­wi­nien zo­stać po­grze­bany pod po­glą­dami głów­nego nurtu i trak­to­wany jako oczy­wi­sty. W teo­rii ta­kie za­biegi wy­da­wały się słuszne, jed­nak w prak­tyce na­stą­piło coś zu­peł­nie in­nego, a mia­no­wi­cie „wy­ob­co­wa­nie” (othe­ring), które przy­brało dwie formy: (1) ko­do­wa­nia rasy w celu utrwa­le­nia pew­nych bar­dzo sta­rych ste­reo­ty­pów, na­wet gdy te ostat­nie ule­gały de­mon­ta­żowi w po­wszech­nej świa­do­mo­ści, oraz (2) na­ci­sku na pod­kre­śla­nie róż­nic ra­so­wych do­kład­nie w tych mo­men­tach, w któ­rych na­prawdę nie miały one zna­cze­nia. Na przy­kład w czerwcu ubie­głego roku re­por­ter „New York Ti­mesa” pod­jął he­ro­iczną walkę z po­dwój­nym za­po­trze­bo­wa­niem – na pre­cy­zyj­ność i te­atra­li­za­cję rasy – w ar­ty­kule po­świę­co­nym imi­gra­cji na Flo­ry­dzie. Tekst no­sił ty­tuł As Hi­spa­nic Pre­sence Grows, So Does Black An­ger