Odruch serca - Toni Morrison - ebook

Odruch serca ebook

Toni Morrison

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Najnowsza, poruszająca i nastrojowa powieść laureatki Nagrody Nobla i Nagrody Pulitzera, autorki Umiłowanej i Pieśni Salomonowej. Amerykańskie kolonie, schyłek XVII wieku. Szesnastoletnia Florence, czarnoskóra niewolnica, opowiada o swojej przeszłości. Odrzucona przez matkę, oddana jako ośmioletnie dziecko nowojorskiemu farmerowi, Jacobowi Vaarkowi, próbuje dojść przyczyny, dla której została potraktowana jak przedmiot przez najbliższą jej osobę. Historia dziewczyny splata się z opowieścią Rebeki, żony Vaarka, która po opuszczeniu Anglii, poślubieniu obcego mężczyzny i stracie kolejnych dzieci nie radzi sobie z życiem w nieprzychylnym jej środowisku. Mąż Rebeki wierzy, że obecność małej Florence pozwoli Rebece przezwyciężyć samotność. 

[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Biblioteka Publiczna w Kłodawie 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie (2) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2) 
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2) 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2) 
Publiczna Biblioteka w Zatorze im. Pawła z Zatora

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariankiller

Nie oderwiesz się od lektury

poetycka ,ciekawa, poruszająca bardzo bolesne wydarzenie jakim było niewolnictwo
00

Popularność




Odruch serca

 

Tej autorki

 

 

ODRUCH SERCA

 

UMIŁOWANA

 

PIEŚŃ SALOMONOWA

 

SULA

 

RAJ

 

JAZZ

 

MIŁOŚĆ

TONI MORRISON

Odruch serca

 

Z angielskiego przełożyła

MARIA OLEJNICZAK-SKARSGÄRD

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO ALBATROS

 

Tytuł oryginału:

A MERCY

 

Copyright © Toni Morrison 2008

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2009

Polish translation copyright © Maria Olejniczak-Skarsgdrd 2009

 

Redakcja: Anna Walenko

Ilustracja na okładce: Getty Images/Flash Press Media

Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz

Skład: Laguna

 

ISBN 978-83-7359-910-9

(oprawa twarda)

ISBN 978-83-7359-909-3

(oprawa miękka)

 

 

 

 

Dystrybucja

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl

 

Sprzedaż wysyłkowa – księgarnie internetowe www.merlin.pl www.empik.com www.ksiazki.wp.pl

 

WYDAWNICTWO ALBATROS

ANDRZEJ KURYŁOWICZ

Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa

 

2009. Wydanie I/oprawa miękka

Druk: OpolGraf S.A., Opole 

 

Dla R.G.

Za błyskotliwość, wnikliwość i intelektprzez dziesięciolecia.

Dziękuję

 

Nie bój się. Moje opowiadanie nie może cię zranić mimo tego, co zrobiłam, i obiecuję, że będę siedzieć cicho w ciemności – może płacząc albo czasem widząc znów tę krew – ale nigdy więcej nie rozprostuję się, żeby powstać i obnażyć zęby. Wyjaśnię ci. Jeżeli chcesz, możesz uznać te słowa za wyznanie, pełne jednak dziwności spotykanych tylko w snach albo w chwilach, gdy w parze nad czajnikiem majaczy zarys psa. Albo gdy siedząca na półce lalka z łusek kukurydzy po chwili rozwala się w kącie izby i dobrze wiadomo, jakie podłe ją tam ściągnęło. Dziwniejsze rzeczy dzieją się cały czas wokoło. Sam wiesz. Wiem, że wiesz. Jedno pytanie jest takie, kto za to odpowiada? A drugie czy umiesz czytać? Kiedy pawica nie chce wysiadywać jajek, odczytuję to raz-dwa i, oczywiście, tej samej nocy widzę minha mae, która stoi, trzymając za rękę swego malca, a moje buty wypychają kieszeń jej fartucha. Są znaki, których zrozumienie wymaga czasu. Często jest ich za wiele albo jasny omen powleka się mgłą za szybko. Porządkuję je i próbuję sobie przypomnieć, ale wiem, jak wiele mi umyka, na przykład nie odczytuję węża ogrodowca, który podpełza pod próg i tam zdycha. Rozpocznę od tego, co wiem na pewno.

Początek zaczyna się od butów. W dzieciństwie nie znoszę chodzić boso i ciągle dopraszam się butów, czyich bądź, nawet w upał. Moja mama, minha mae, marszczy brwi rozeźlona, że się tak upiększam, jak mówi. Tylko złe kobiety chodzą w butach na obcasach. Jestem zuchwała i niepohamowana jej zdaniem, ale ulega mi i pozwala nosić trzewiki wyrzucone z domu senhory, ze spiczastymi czubkami, z jednym obcasem złamanym i drugim zdartym, ze sprzączką na wierzchu. To dlatego, twierdzi Lina, moje stopy są do niczego, zbyt delikatne, żeby wystarczyły do końca moich dni, bez mocnych i twardszych od zwierzęcej skóry podeszew koniecznych w życiu. Trzeba przyznać jej rację. Florens, powiada, jest rok tysiąc sześćset dziewięćdziesiąty. Kto prócz ciebie ma w dzisiejszych czasach ręce niewolnicy i stopy portugalskiej damy? A więc gdy wyruszam, żeby cię odszukać, Lina i pani dają mi pana buty z cholewkami, odpowiednie dla mężczyzny, a nie dla dziewczyny. Napychają je sianem i natłuszczonymi łuskami kukurydzy i każą mi schować list do pończochy – nieważne, że drapie mnie lak. Znam litery, ale nie czytam, co pisze pani, a Lina i Żałość nie umieją czytać. Wiem jednak, co jest w liście, i mam to powiedzieć, gdy ktoś mnie zatrzyma.

Mąci mi się w głowie z dwóch powodów – tak ciebie pragnę i tak się boję, że zabłądzę. Nic nie przeraża mnie bardziej niż to polecenie i nic nie jest większą pokusą. Od twojego zniknięcia marzę i knuję. Żeby dowiedzieć się, gdzie jesteś i jak tam dojść. Chcę przejść na drugą stronę szlaku i pobiec między bukami i wejmutkami, ale zadaję sobie pytanie którędy? Kto mi powie? Kto żyje w dziczy znajdującej się między tą farmą a tobą, czy mi pomoże, czy zrobi krzywdę? A te pozbawione kości niedźwiedzie w dolinie? Pamiętasz? Jak przy każdym ruchu futro kołysze się na nich i można sądzić, że pod spodem nie ma nic. Ich zapach przeczy ich pięknu, ich oczy znają nas od czasów, gdy i my jesteśmy zwierzętami. Mówisz mi, że dlatego zabójcze jest spojrzenie im w oczy. Zbliżają się, biegną do nas pełne miłości i chęci do zabawy, a my błędnie to odczytujemy i odpowiadamy strachem i złością. Gnieżdżą się tam również ogromne ptaki większe od krów, twierdzi Lina, poza tym nie wszyscy

Indianie są tacy jak ona, mówi do mnie, więc muszę uważać. Rozmodlona dzikuska, tak ją nazywają sąsiedzi, ponieważ swego czasu chodzi do kościoła, a przy tym codziennie się kąpie, czego chrześcijanie w ogóle nie robią. Pod ubraniem nosi jaskrawe niebieskie koraliki i tańczy ukradkiem przy wąskim sierpie księżyca. Bardziej niż czułych niedźwiedzi i ptaków większych od krów boję się nocy bez ścieżek. Jak cię znajdę w ciemności? Nareszcie jest sposób. Mam polecenie. Już ustalone. Zobaczę twoje usta i będę wodzić palcami w dół. Opierasz brodę na moich włosach, a ja przykładam twarz do twojego ramienia i oddycham, wdech i wydech, wdech i wydech. Jestem szczęśliwa, świat rozwiera się przed nami, ale jego nowość przyprawia mnie o drżenie. Żeby dostać się do ciebie, muszę opuścić jedyny dom, jedynych ludzi, jakich znam. Lina patrzy na moje zęby i uważa, że mam siedem, może osiem lat, gdy mnie tu przywożą. Od tego czasu gotujemy dzikie śliwki na dżem i ciasto osiem razy, więc mam szesnaście lat. Przed przyjazdem tu całymi dniami zbieram okrę i zamiatam suszarnię tytoniu, noce spędzam z minha mae na podłodze w budynku kuchni. Jesteśmy ochrzczone i możemy zaznać szczęścia, gdy skończy się to życie. Tak mówi nam wielebny ojciec. Raz na siedem dni uczymy się pisać i czytać. Ponieważ nie możemy się stąd oddalać, wszyscy czworo ukrywamy się niedaleko bagna. Mama, ja, malec mamy i wielebny ojciec. Nie wolno mu tego robić, ale i tak nas uczy, mając się na baczności przed niegodziwymi Wirgińczykami i protestantami, którzy chcą go dopaść. Jeżeli im się uda, będzie musiał pójść do więzienia albo zapłacić pieniądze, albo i jedno, i drugie. Ma dwie książki i tabliczkę. My mamy patyki do rysowania na piasku i kamyki, żeby układać słowa na gładkim, płaskim głazie. Gdy litery są w głowach, składamy całe wyrazy. Jestem szybsza od mamy, natomiast jej mały jest do niczego. Niedługo umiem napisać z pamięci Credo Nicejskie ze wszystkimi przecinkami. Wyznanie mówimy, a nie piszemy, jak to właśnie robię. Do teraz już zapominam prawie całe. Lubię mówienie. Mówienie Liny, mówienie kamienia, nawet mówienie Żałości. Najlepsze jest twoje mówienie. Z początku, gdy mnie tu przywożą, nie odzywam się słowem. Wszystko, co słyszę, różni się od tego, co słowa znaczą dla minha mae i dla mnie. Słowa Liny nie mówią nic, co znam. Ani słowa pani. Z wolna trochę mowy przychodzi na usta, a nie na kamień. Lina powiada, że miejsce mojej mowy na kamieniu znajduje się w Ziemi Mary, gdzie pan robi interesy. A więc to tam moja mama i jej mały są pogrzebani. Albo będą, gdy postanowią spocząć. Spanie z nimi na podłodze w budynku kuchni nie jest takie przyjemne jak spanie z Liną w połamanych saniach. Zimną porą stawiamy deski dokoła naszej części obory i obejmujemy się przykryte skórami zwierząt. Nie cuchniemy krowimi plackami, bo są zamarznięte, a my leżymy pod stosem futer. W lecie, gdy komary atakują nasze hamaki, Lina buduje chłodne posłanie z gałęzi. Ty w ogóle nie lubisz hamaka i wolisz spać na ziemi nawet w deszcz, chociaż pan proponuje ci, żebyś położył się w składziku. Żałość już nie śpi przy kominku. Twoi pomocnicy, Will i Scully, nigdy nie przebywają tu nocą, bo ich pan na to nie pozwala. Pamiętasz, jak nie chcą cię słuchać, dopóki pan im nie przykazuje? Mógł tak postąpić, bo oni są tu w zamian za dzierżawę ziemi od pana. Lina uważa, że pan w sprytny sposób dostaje, nie dając. Wiem, że to prawda, bo ciągle i ciągle to widzę. Ja patrzę, mama słucha, trzymając małego na biodrze. Senhor nie płaci wszystkiego, co jest winny panu. Pan mówi, że w zamian weźmie kobietę i dziewczynę, bez chłopca, i długu nie będzie. Minha mae błaga, nie. Nadal karmi malca piersią. Weź dziewczynę, mówi, moją córkę. Mnie. Mnie. Pan zgadza się i zmienia saldo zobowiązań. Gdy liście tytoniu są powieszone i schną, wielebny ojciec zabiera mnie promem, potem keczem, potem łodzią i upycha między swoimi skrzynkami pełnymi książek i jedzenia. Drugiego dnia robi się przejmująco zimno, cieszę się, że mam opończę, choć jest cienka. Wielebny ojciec tłumaczy się, że będzie gdzieś indziej na łodzi, i każę mi nie ruszać się z miejsca. Jakaś kobieta podchodzi do mnie i mówi wstań. Wstaję, a wtedy zdejmuje mi z ramion opończę. Potem zabiera moje drewniane chodaki. Odchodzi. Wielebny ojciec różowieje na twarzy, gdy po powrocie dowiaduje się o tym. Biega dokoła, pytając kto i gdzie, ale nic nie może się dowiedzieć. W końcu bierze szmaty, walające się kawałki płótna żaglowego, i owija mi stopy. Teraz już wiem, że tu, inaczej niż u senhora, księży się nie kocha. Marynarz spluwa w morze, gdy wielebny ojciec prosi go o pomoc. Wielebny ojciec jest jedynym życzliwym człowiekiem, jakiego znam. Po przyjeździe tu sądzę, że przed takim właśnie miejscem mnie przestrzega. Przed zamarznięciem w piekle, po którym przychodzi wieczny ogień, gdzie grzesznicy gotują się i przypiekają po wsze czasy. Ale najpierw jest ziąb, mówi. Gdy widzę noże lodu zwisające z domów i drzew i czuję, jak białe powietrze parzy mnie w twarz, jestem przekonana, że zbliża się ogień. Wtedy Lina uśmiecha się na mój widok i owija mnie, żebym miała ciepło. Pani odwraca wzrok. Żałość też nie jest zadowolona, widząc mnie. Macha ręką przed nosem, jakby odganiała pszczoły. Jest bardzo dziwna, a Lina mówi, że dziewczyna znowu spodziewa się dziecka. Ojciec wciąż nieznany, Żałość nie wyjawia. Will i Scully zaprzeczają ze śmiechem. Lina uważa, że to pana. Mówi, że ma powody tak sądzić. Gdy pytam jakie powody, mówi bo on jest mężczyzną. Pani się nie odzywa. Ja też. Ale się martwię. Nie dlatego, że mamy więcej pracy, ale dlatego, że boję się matek, które karmią żarłoczne niemowlęta. Wiem, jak wyglądają oczy matek, gdy dokonują wyboru. Jak podnoszą je i patrzą na mnie surowo, mówiąc coś, czego nie słyszę. Mówiąc coś ważnego dla mnie, ale trzymając za rękę malca.

 

Mężczyzna przebrnął przez spienioną wodę na płyciźnie i ostrożnie stąpając po kamykach i po piasku, wyszedł na brzeg. Z powodu mgły, Atlantyku i smrodu roślinności, spowijających zatokę, posuwał się wolno. Widział bryzgi spod butów z cholewkami, ale nie sakwę na ramieniu ani własne ręce. Gdy zostawił za sobą rozbijające się o brzeg fale i podeszwy butów zaczęły zapadać się w błocie, odwrócił się, żeby pomachać załodze słupa, ale maszt zniknął we mgle i nie wiadomo było, czy marynarze nadal stoją na kotwicy, czy zaryzykowali dalszą podróż, trzymając się blisko wybrzeża i kierując w stronę przystani i portów. W odróżnieniu od angielskich mgieł, które znał od dnia, gdy nauczył się chodzić, czy tych dalej na północ, gdzie teraz mieszkał, tutejsza była rozpalona słońcem, przemieniała świat w gęste, gorące złoto. Przedzieranie się przez nią sprawiało trudność, jakby działo się we śnie. Gdy w miejsce błota pojawiła się bagienna trawa, mężczyzna skręcił w lewo, stąpając ostrożnie, aż potknął się o chodnik z desek prowadzący od plaży do wioski. Prócz jego oddechu i odgłosu kroków żaden dźwięk nie niósł się po świecie. Dopiero gdy mężczyzna doszedł do wiecznie zielonych dębów, mgła przerzedziła się i rozwiała. Wtedy przyspieszył, bardziej panując nad otoczeniem, ale odczuwając zarazem brak oślepiającej złocistości, którą pozostawił za sobą.

Poruszając się coraz śmielej, dotarł do walącej się wioski uśpionej między dwiema ogromnymi nadrzecznymi plantacjami. Tam udało mu się przekonać stajennego, żeby zamiast zadatku przyjął od niego kwit z nazwiskiem: Jacob Vaark. Siodło wykonano mamie, ale klacz Regina była dorodna. Na koniu poczuł się lepiej i pojechał niefrasobliwie, może trochę za szybko, wzdłuż wybrzeża, aż znalazł się na starym szlaku Indian Lenape. Tu należało zachować ostrożność, więc powściągnął konia. Na tym terenie nie mógł być pewny ani przyjaciela, ani wroga. Przed sześcioma laty armia Murzynów, Indian, białych i Mulatów – wyzwoleńców, niewolników i parobków spłacających pracą długi – wydała wojnę miejscowej szlachcie, poprowadzona przez członków właśnie tej klasy. Gdy nadzieje na powodzenie „ludowej wojny” przeciął kat, w jej wyniku – prócz masakry stawiających opór Indian i wygnania plemienia Carolina z ich ziemi – namnożyło się nowych zarządzeń sankcjonujących chaos w obronie porządku. Poprzez odebranie wyłącznie czarnoskórym możliwości wyzwolenia, gromadzenia się, podróżowania i noszenia broni, poprzez zezwolenie każdemu białemu na zabicie czarnego z dowolnego powodu, poprzez przyznawanie właścicielom odszkodowań za kalectwo lub śmierć niewolnika prawo zabezpieczyło białych i oddzieliło ich na zawsze od reszty ludności. Pojednawcze stosunki między szlachcicami i parobkami, budowane przed buntem i w czasie jego trwania, zostały zburzone w interesie żądnej zysków szlachty. Zdaniem Jacoba Vaarka takie zarządzenia były bezprawiem, podsycały okrucieństwo, zamiast służyć wspólnej sprawie, jeśli nie powszechnej cnocie.

Krótko mówiąc, był rok tysiąc sześćset osiemdziesiąty drugi i w Wirginii wciąż panował bałagan. Któż zdołałby śledzić przebieg zaciętych bitew w imię Boga, króla i ziemi? Choć Jacob nie obawiał się zbytnio o własną skórę, wiedział, ile rozwagi wymaga podróżowanie w pojedynkę. Zdarzało się, że po wielogodzinnej jeździe, gdy nie towarzyszył mu nikt prócz gęsi lecących nad szlakami wodnymi wewnątrz lądu, nagle wyłaniał się zza zwalonych drzew jakiś dezerter z pistoletem albo zbiegła rodzina kuliła się w dole, albo zaczajał się uzbrojony złoczyńca. Jacob miał przy sobie rozmaite sztuki monet i tylko jeden nóż, więc był łakomym kąskiem. Chcąc jak najszybciej opuścić tę kolonię i znaleźć się w mniej niebezpiecznej, choć budzącej większą odrazę w jego prywatnym odczuciu, zmusił klacz do szybszego biegu. Zsiadał dwukrotnie, za drugim razem, żeby oswobodzić młodego szopa, którego tylna łapa tkwiła zakrwawiona w rozpęknięciu drzewa. Regina skubała trawę przy drodze, a on starał się postępować jak najdelikatniej, chroniąc się przed pazurami i zębami wystraszonego stworzenia. Gdy mu się udało, szop uciekł, kuśtykając, być może do matki zmuszonej go porzucić albo, co więcej prawdopodobne, w szpony innego zwierza.

Jacob pogalopował dalej, tak zlany potem, że szczypały go oczy od soli i zmatowiały opadające na ramiona włosy. Nadszedł już październik, Regina parskała cała mokra. Tu w ogóle nie ma zimy, pomyślał, pogoda jak na Barbadosie, dokąd rozważał kiedyś możliwość wyjazdu, choć podobno skwar panował tam jeszcze bardziej zabójczy. Było to dawno temu, a decyzja straciła ważność, zanim podjął jakiekolwiek działania. Zmarł nigdy niewidziany wuj ze strony rodziny, która porzuciła Jacoba, i zostawił mu nieużytkowaną ziemię będącą w jego posiadaniu na mocy patronatu, sto dwadzieścia akrów w Nowych Niderlandach, gdzie panował bardziej odpowiadający Jacobowi klimat. Z czterema odrębnymi porami roku. Tutejsza mgła, skwar i obfitość komarów nie zepsuły mu jednak humoru. Mimo długiej żeglugi trzema statkami po trzech różnych wodach, a teraz męczącej jazdy szlakiem Indian Lenape czerpał radość z tej podróży. Chłonięcie tak nowego świata, niemal zatrważającego surowością i ponętnością, ani przez chwilę nie przestawało dodawać mu animuszu. Gdy znalazł się poza ciepłą złocistością zatoki, zobaczył lasy nienaruszone od czasów Noego, wybrzeża tak piękne, że łzy napływały do oczu, dziczyznę na każde życzenie. Kłamstwa, jakie rozpowszechniała Kompania Zachodnioindyjska na temat łatwych zysków czekających na przybyszów, nie zaskoczyły go ani nie zniechęciły. W istocie lubił trudy i przygodę. Przez całe życie na przemian stawiał czemuś czoło, podejmował ryzyko i łagodził sytuację. Aż stał się tym, kim był teraz, z nędznego sieroty właścicielem ziemskim, zrobił coś z niczego, zastał surowe życie i stworzył umiarkowane. Rozkoszował się tym, że nie wie, co spotka na swojej drodze, kto się pojawi i z jakimi zamiarami. Miał bystry umysł, więc przepełniało go zadowolenie, gdy z jakichś kłopotów, dużych czy małych, trzeba było wybrnąć szybko i pomysłowo. Kołysząc się na marnym siodle, patrzył przed siebie i wodził wzrokiem po okolicy. Dobrze znał ten krajobraz jeszcze sprzed lat, gdy wciąż była tu Nowa Szwecja, i później, gdy sprawował funkcję urzędnika Kompanii. I jeszcze później, gdy Holendrzy przejęli władzę. W czasie walk i potem nie warto było upewniać się, kto rości sobie pretensje do tego czy tamtego terenu, tej czy tamtej placówki. Choć cała ta ziemia należała do jakichś Indian, każdy obszar mógł z roku na rok albo stać się obiektem roszczeń Kościoła, albo znaleźć się pod kontrolą Kompanii, albo przejść na własność prywatną, przekazany przez członka rodziny królewskiej w darze synowi czy faworytowi. Ponieważ roszczenia do ziemi ciągle się zmieniały, wyjąwszy zapisy na aktach kupna-sprzedaży, Jacob nie zwracał większej uwagi na stare czy nowe nazwy miast lub fortów: Fort Orange, przylądek Henry, Nieuw Amsterdam, Wiltwyck. Zgodnie z własną geografią przemieszczał się z terytorium Algonkinów do Sesquehanna przez Chesapeake i dalej przez tereny Indian Lenape, żółwie żyją bowiem dłużej niż miasta. Gdy dopłynął South River do zatoki Chesapeake, wysiadł, znalazł wioskę i dalej pokonywał konno szlaki Indian, bacząc na ich pola kukurydzy, przejeżdżając ostrożnie przez tereny łowieckie, uprzejmie prosząc o pozwolenie na wejście do małej wioski w jednym miejscu, do większej w drugim. Przy pewnym strumieniu zatrzymał się, by napoić konia, i ominął niebezpieczne bagna podchodzące pod sosny. Rozpoznawał nachylenie niektórych wzgórz, kępę dębów, opuszczoną norę, nagłą woń żywicy – wszystkie te spostrzeżenia były więcej niż cenne, wprost niezbędne. W takim niepewnym terenie Jacob po prostu wiedział, że gdy wyjedzie z tego sosnowego lasu, okrążając mokradła, znajdzie się wreszcie w Marylandzie, który w chwili obecnej należy do króla. W całości.

Po przybyciu do tego prywatnego kraju zaczęły ścierać się w nim uczucia, których walka nie przyniosła rozstrzygnięcia. W przeciwieństwie do kolonii leżących na północ i na południe wzdłuż wybrzeża – o które toczono spory i boje, które regularnie przemianowywano, które mogły handlować tylko z narodem zwycięskim – w prowincji Maryland zezwalano na wysyłanie towarów na rynki zagraniczne. Cieszyli się z tego plantatorzy, jeszcze bardziej kupcy, a najbardziej pośrednicy. Ale palatynat był na wskroś katolicki. Księża kroczyli otwarcie przez miasta; kościoły stawały się zmorą placów; złowrogie misje lokowały się na skraju indiańskich wiosek. Prawo, sądy i handel były wyłączną domeną misji. Wystrojone kobiety w trzewikach na obcasach jeździły wozami powożonymi przez dziesięcioletnich Murzynów. Jacoba raziła wyzywająca, pozbawiona zasad moralnych przebiegłość papistów. „Brzydźcie się Rzymem, istną wszetecznicą”. Cała klasa mieszkających w przytułku dzieci znała na pamięć te zdania z elementarza. „Oraz wszelkimi jej bluźnierstwami/Nie pijcie z jej przeklętego kielicha/Nie przestrzegajcie jej nakazów”. Nie znaczy to, że nie można było prowadzić z nimi interesów. Jacob przelicytował ich niejednokrotnie, zwłaszcza tu, gdzie tytoń i niewolnicy byli ze sobą pożenieni i jedna waluta kurczowo trzymała się drugiej. Zadane razy czy nagła choroba powodowały ruinę obu, przysparzając kłopotu wszystkim prócz pożyczkodawcy.

Wzgardę, choć trudno ją ukryć, należało pohamować. Poprzednio prowadził interesy z tym majątkiem za pośrednictwem oficjalisty, gdy siedzieli na zydlach w szynku. Teraz z jakichś powodów został zaproszony, a raczej wezwany, do domu plantatora – do posiadłości zwanej Jublio. Kupiec podejmowany obiadem przez szlachcica? W niedzielę? Szykują się kłopoty, pomyślał. Tłukąc komary i wypatrując węży błotnych, które mogłyby przestraszyć konia, dostrzegł wreszcie szeroką żelazną bramę Jublio i wprowadził Reginę na teren posiadłości. Słyszał, że jest okazała, ale widok, który rozpościerał się przed jego oczami, przeszedł wszelkie oczekiwania. Dom z kamienia miodowej barwy w istocie wyglądał jak siedziba sądu. Daleko po prawej stronie, za żelaznym ogrodzeniem majątku, dojrzał we mgle rzędy kwater, cichych, pustych. Pewnie na polach, uznał, próbując oszacować straty plonów na skutek pluchy. Osnuwający włości zapach liści tytoniu, kojący jak balsam, przywodził na myśl otwarty ogień i zacne kobiety podające piwo. Droga zawiodła go na wyłożony cegłami dziedziniec zapowiadający dumne wejście na werandę. Jacob zatrzymał się. Gdy pojawił się chłopiec, trochę sztywno zsiadł z konia i podając wodze, rzekł ostrzegawczo:

– Tylko woda. Żadnego jedzenia.

– Tak, wielmożny panie – powiedział chłopiec. Ujął wodze, mamrocząc: – Dobra klaczka. Dobra klaczka – i odprowadził konia.

Jacob Vaark wszedł po trzech stopniach ceglanych schodów i zaraz zawrócił, by ocenić dom z pewnej odległości. Po obu stronach drzwi znajdowało się szerokie okno z co najmniej dwoma tuzinami szybek, a na rozległym piętrze następnych pięć, w których odbijało się migocące nad mgłą słońce. Nigdy dotąd nie widział takiego domu. Najzamożniejsi ludzie, jakich znał, używali drewna, a nie cegły, szalując ściany łupanymi deskami i nie odczuwając potrzeby stawiania okazałych kolumn pasujących do gmachu parlamentu. Imponujący, pomyślał, ale łatwy, naprawdę łatwy do postawienia w tym klimacie. Miękkie drewno z południa, kremowy kamień, nie potrzeba uszczelniać, wszystko zrobione z myślą o wietrze, a nie o mrozie. Długa sala jadalna, najprawdopodobniej, salony, komnaty... lekka praca, lekkie życie, ale dobry Boże, ten upał.

Zdjął kapelusz i rękawem otarł pot nad czołem. Następnie, dotknąwszy palcami mokrego kołnierza, znów wszedł na schody, po czym wypróbował skrobaczkę do butów. Zanim zdążył zapukać, drzwi otworzył niski mężczyzna pełen sprzeczności – stary i zarazem wiecznie młody, okazujący szacunek i zarazem kpiący, włosy białe, twarz czarna.

– Dzień dobry, wielmożny panie.

– Pan Ortega mnie oczekuje – odezwał się Jacob, rzucając okiem nad głową starca i przyglądając się pomieszczeniu.

– Tak, proszę pana. Kapelusz wielmożnego pana? Senhor D’Ortega oczekuje pana. Dziękuję, wielmożny panie. Proszę tędy, wielmożny panie.

Rozległy się kroki, głośne i agresywne, i zaraz wołanie D’Ortegi:

– W samą porę! Chodź, Jacobie, chodź.

Gospodarz zaprosił gościa ruchem ręki do salonu.

– Dzień dobry, panie. Dziękuję – powiedział Jacob.

Ze zdumieniem spoglądał na kaftan pana domu, pończochy, wymyślną perukę. Ten wyszukany strój z pewnością był krępujący w taki upał, ale skóra D’Ortegi pozostawała sucha jak pergamin, natomiast

Jacob nie przestawał się pocić. Chustka, którą wyciągnął z kieszeni, swym wyglądem wprawiła go w zażenowanie równie dotkliwe jak potrzeba jej użycia.

Usadowiony przy małym stoliku w otoczeniu bałwochwalczych wizerunków, w pokoju, gdzie zamknięte okna chroniły przed ukropem, Jacob popijał piwo sasafrasowe, potwierdzając uwagi gospodarza o pogodzie i zbywając jego przeprosiny za to, że w takich warunkach zmuszony był przebyć tę długą drogę. Powiedziawszy, co należało, D’Ortega szybko przeszedł do interesów. Stało się nieszczęście. Jacob już o tym wiedział, ale słuchał uprzejmie i z odrobiną współczucia wersji wydarzeń podawanej przez tego oto klienta/dłużnika. Statek D’Ortegi stał przez miesiąc na kotwicy w odległości mili morskiej od brzegu, czekając na statek, który miał przypłynąć lada dzień i uzupełnić straty. Jedna trzecia ładunku zmarła na tyfus. Został ukarany przez sędziego na służbie u lorda właściciela grzywną w wysokości pięciu tysięcy funtów tytoniu za wyrzucenie zwłok do morza zbyt blisko zatoki; zmuszono go do zebrania ciał – tych, które dało się odnaleźć (za pomocą pik i sieci, wtrącił D’Ortega, sam ich zakup kosztował dwa funty i sześć szylingów) – i kazano mu spalić je albo zakopać. Musiał je złożyć na dwóch platformach (sześć szylingów), a następnie przewieźć na nisko położony teren, gdzie łoboda i aligatory dokonały dzieła.

Czy on wycofuje się w porę i posyła statek na Barbados? Nie, pomyślał Jacob. Ten partacz trwa z uporem w błędzie jak wszyscy wyznania rzymskokatolickiego, przez następny miesiąc czeka w porcie na statek widmo z Lizbony, który wiezie dostatecznie duży ładunek, by dało się uzupełnić straty w ludziach. Zanim ładownia zostanie wypełniona po brzegi, statek tonie, a on traci nie tylko statek, nie tylko jedną trzecią ładunku na wstępie, ale wszystko prócz załogi, która oczywiście nie była skuta łańcuchami, i czterech nienadających się do sprzedaży Angolczyków o przekrwionych z gniewu oczach. A teraz ten człowiek chciał wziąć większy kredyt i przedłużyć spłatę długu o pół roku.

Obiad był nużący, stawał się nie do zniesienia z powodu zażenowania, jakie odczuwał Jacob. Jego surowy ubiór ostro kontrastował z wyszywanym jedwabiem i koronkowym kołnierzem. Zazwyczaj zręczne palce trzymały sztućce niezdarnie. Na rękach nawet pozostał ślad krwi szopa. Kiełkujące niezadowolenie rozkwitło. Po co tyle zachodu w senne popołudnie dla jednego gościa o znacznie niższym statusie? Umyślnie, uznał; ten teatr ma tak go upokorzyć, by uniżenie zastosował się do życzeń D’Ortegi. Posiłek rozpoczął się od modlitwy wypowiedzianej szeptem w języku, którego nie mógł rozszyfrować, poprzedzonej i zakończonej powolnie wykonanym znakiem krzyża. Wiedząc, że ma brudne ręce i przyklapnięte od potu włosy, Jacob zdusił w sobie rozdrażnienie i postanowił skupić się na jedzeniu. Dotkliwe uczucie głodu zelżało, gdy podano mocno przyprawione dania: wszystko prócz pikli i rzodkiewek było smażone lub rozgotowane. Wino, rozwodnione i za słodkie jak na jego podniebienie, rozczarowało go, a towarzystwo okazało się jeszcze gorsze. Synowie milczeli jak grób. Żona D’Ortegi paplała jak sroka, zadawała bezsensowne pytania: „Jak można przeżyć w śniegu?”, rzucała przeczące rozsądkowi uwagi, jak gdyby jej ocena sytuacji politycznej dorównywała męskiej ocenie. Może sprawiał to sposób wymawiania słów, może nikła znajomość języka angielskiego, ale Jacob odnosił wrażenie, że z tej rozmowy nie wynikało nic, co miałoby oparcie w rzeczywistym świecie. Oboje mówili o tym, jak poważną sprawą, jak wyjątkową odpowiedzialnością jest życie w tym nieujarzmionym świecie, o nierozerwalnym związku ciążących na nich powinności z wykonywaniem dzieła Bożego i o trudnościach, jakie znoszą w Jego imię. Opiekowanie się chorymi czy krnąbrnymi parobkami wystarczyło, by dostąpić kanonizacji, tak twierdzili.

– Często chorują, pani? – zapytał Jacob.

– Nie tak często, jak udają – odrzekła pani domu. – Łajdacy z nich. W Portugalii nie uchodzą im takie sztuczki.

– Oni wywodzą się z Portugalii? – Zastanawiał się, czy usługująca kobieta mówi po angielsku, a może oni wymyślają jej tylko po portugalsku.

– Angola należy przecież do Portugalii – powiedział D’Ortega. – To niezwykle przyjemny i piękny kraj.

– Portugalia?

– Angola. Natomiast Portugalia oczywiście nie ma sobie równych.

– Jesteśmy tam od czterech lat – dodała pani D’Ortega.

– W Portugalii?

– W Angoli. Ale proszę zauważyć, nasze dzieci tam się nie urodziły.

– W Portugalii, jak rozumiem?

– Nie, w Marylandzie.

– Aha. W Anglii.

Okazało się, że D’Ortega jest trzecim synem hodowcy bydła, bez szans na spadek. Udał się do Angoli będącej portugalską rezerwą siły niewolniczej, żeby zarządzać transportami do Brazylii, ale dostrzegł możliwości szybszego i większego wzbogacenia się w odleglejszych stronach. Awans wynikający z zaganiania bydła innego rodzaju był prędki i niezwykle dochodowy. Przez jakiś czas, pomyślał Jacob. D’Ortega najwyraźniej nie wykorzystywał z powodzeniem dość niedawno osiągniętej pozycji, lecz był pewny, że jakoś postawi na swoim, czego miało dowieść to zaproszenie na obiad.

Mieli sześcioro dzieci, wśród nich dwóch chłopców na tyle dużych, że mogli zasiąść do stołu. Niewzruszeni jak kamień, w wieku trzynastu i czternastu lat, w perukach niczym ojcowska, jakby znajdowali się na balu albo na posiedzeniu sądu. Moja gorycz jest niegodziwością, uprzytomnił sobie Jacob, spowodowaną brakiem spadkobierców – w linii męskiej czy żeńskiej. Gdy córka Patrician poszła śladem zmarłych braci, nie pozostał nikt, kto przejąłby skromne, choć godne szacunku dziedzictwo, jakie pragnął zgromadzić. Dusząc więc zawiść, jak uczono go w przytułku, Jacob dla uprzyjemnienia sobie czasu wyciągał niczym z kapelusza niedostatki w życiu małżeńskim tej pary. Wyglądało, że pasują do siebie: próżni, lubujący się w luksusach, bardziej dumni ze swoich cynowych i porcelanowych naczyń niż z synów. Aż nadto wyraźnie było widać, dlaczego D’Ortega tkwi w długach. Człowiek, który przeznacza zyski na bezużyteczne błyskotki i pali świece w środku dnia, którego nie żenuje przepych, jedwabne pończochy i wystrojona żona, nigdy nie wyjdzie cało z opałów, czy będzie to stracony statek, czy zniszczone plony. Obserwując małżonków, Jacob zauważył, że ani razu nie spojrzeli na siebie, czasem tylko, gdy jedno z nich odwróciło głowę, drugie zerkało skrycie na tamtego. Nie wiedział, co oznaczają te ukradkowe spojrzenia, ale bawiło go domyślanie się najgorszego w sytuacji, gdy musiał znosić durne i niezrozumiałe rozmowy oraz dania nie do spożycia. Gospodarze nie uśmiechali się, lecz wykrzywiali szyderczo usta, nie śmiali się, lecz chichotali. Jacob mógł sobie wyobrazić, że zachowywali się podle wobec służących i służalczo wobec księży. Początkowe skrępowanie na myśl o nieuniknionych skutkach długiej podróży – zabłoconych butach, ubrudzonych rękach, strugach potu i jego wyczuwalnym zapachu – nieco ustąpiło, gdy poczuł ostre perfumy pani D’Ortegi i zobaczył jej mocno upudrowaną twarz. Odprężenie, aczkolwiek mało znaczące, odczuwał tylko wtedy, gdy pachnąca goździkami kobieta wnosiła jedzenie.

Jego Rebekka wydawała mu się jeszcze zacniejsza w tych rzadkich sytuacjach, kiedy przebywał w towarzystwie żon takich bogaczy, kobiet, które codziennie wkładały inną suknię, a służbę ubierały w płótno workowe. Od chwili gdy ujrzał, jak jego przyszła żona schodzi po trapie, dźwigając posłanie, dwie skrzynki i ciężką sakwę przewieszoną przez ramię, wiedział, że dopisało mu szczęście. Był gotów przyjąć chudzinę albo brzydulę – w istocie spodziewał się takiej panny, gdyż co ładniejsze miałyby wiele propozycji zamążpójścia na miejscu. Młoda kobieta w tłumie, która odpowiedziała na jego zawołanie, była jednak pulchna, urodziwa i sprawna. Warta każdego dnia długich poszukiwań, koniecznych, ponieważ przejęcie patronatu wymagało posiadania żony, poza tym chciał mieć towarzyszkę określonego pokroju – nienależącą do żadnego Kościoła, w wieku rozrodczym, posłuszną, ale nie uniżoną, piśmienną, ale nie wyniosłą, niezależną, a przy tym opiekuńczą. Nie zgodziłby się na zrzędę. Potwierdziły się doniesienia pierwszego oficera: Rebekka była idealną kandydatką. Nie miała w sobie ani krzty jędzowatości. Nigdy nie podniosła głosu w gniewie. Dbała o jego potrzeby, robiła mięciutkie kluski, w kraju zupełnie sobie nieznanym wykonywała ciężkie prace domowe z entuzjazmem i pomysłowością, wesoła niczym drozd. A raczej taka była. Śmierć trójki dzieci jednego po drugim, potem śmiertelny wypadek Patrician, pięcioletniej córki, to zgasiło w niej tę iskierkę. Osiadł na niej jakiś niewidzialny popiół, którego nie mogło zmieść czuwanie przy małych grobach na łące. A mimo to ani nie narzekała, ani nie uchylała się od obowiązków. Przeciwnie, rzucała się w wir pracy na farmie z jeszcze większym zapałem, a gdy on podróżował w interesach, jak teraz, handlując, inkasując, pożyczając, wiedział ponad wszelką wątpliwość, że jego dom jest dobrze zarządzany. Rebekka i jej dwie pomocnice były niezawodne jak wschód słońca i nieugięte jak pal drewna. Poza tym małżonkom sprzyjał czas i dopisywało zdrowie. Jacob był przeświadczony, że Rebekka urodzi więcej dzieci i przynajmniej jedno, chłopiec, będzie się dobrze chowało.

Deser, mus jabłkowy i orzechy pekanowe, przyniósł zmianę na lepsze, a gdy Jacob, przyjąwszy zaproszenie nie do odrzucenia, udał się wraz z D’Ortegą na obchód posiadłości, nastrój poprawił mu się na tyle, że mógł ją szczerze podziwiać. Mgła się rozwiała, więc dobrze widział jakość włożonej pracy i dbałość o suszarnie tytoniu, wozy, beczki ciągnące się rzędami – uporządkowane i dobrze utrzymane – wędzarnię, mleczarnię, pralnię, budynek kuchni. Prócz tej ostatniej wszystko było otynkowane na biało, odrobinę mniejsze niż kwatery niewolników, ale w przeciwieństwie do kwater w doskonałym stanie. Sprawa będąca przedmiotem, celem tego spotkania nie została poruszona. D’Ortega opisał w najdrobniejszych szczegółach wypadki, na które nie miał wpływu, uniemożliwiające zwrot długu. Jak zamierza go spłacić, nie wspomniał. Gdy Jacob przyglądał się pokrytym plamami, zarażonym liściom tytoniu, uprzytomnił sobie, co D’Ortega zamierza mu zaoferować. Niewolników.

Nie zgodził się. Gospodarstwo posiadał skromne; interesy prowadził sam. Nie tylko nie miał ich gdzie umieścić, lecz również nie miał czym zająć.

– Niedorzeczne gadanie – powiedział D’Ortega. – Sprzedasz ich. Wiesz, jaką osiągają cenę?

Jacob skrzywił się. Nie handlował żywym towarem.

Ulegając jednak namowom gospodarza, powlókł się za nim w stronę niedużych bud, gdzie D’Ortega przerwał niewolnikom południowy odpoczynek i nakazał, by ze dwa tuziny albo i więcej stanęły w linii prostej, wśród nich również chłopiec, który napoił Reginę. Szli wzdłuż rzędu ludzi, dokonując przeglądu. D’Ortega wymieniał zdolności, słabości i możliwości, ale milczał na temat blizn, ran, które pokrywały ich skórę niczym żyły występujące w niewłaściwych miejscach. Jeden z nich nawet miał na twarzy piętno wypalane zgodnie z miejscowym prawem niewolnikowi, gdy zaatakuje białego człowieka powtórnie. Kobiety patrzyły niewzruszenie poza czas i miejsce, tak jakby w ogóle ich tu nie było. Mężczyźni wbili wzrok w ziemię. Tylko co jakiś czas, w miarę możliwości, jak dostrzegł Jacob, gdy sądzili, że akurat nie są szacowani, rzucali szybkie spojrzenia w bok, mając się na baczności, lecz przede wszystkim oceniając tych, którzy oceniali ich.

Nagle Jacob poczuł, jak wzbiera mu w żołądku. Zapach tytoniu, taki przyjemny zaraz po przybyciu tutaj, teraz go mdlił. A może ryż na słodko, kawałki prosiaka smażone i ociekające melasą, kakao, którym zachwycała się pani D’Ortega? Bez względu na to, co było powodem, nie mógł tak stać pośród gromady niewolników, których milczenie przywodziło na myśl lawinę widzianą z dużej odległości. Zupełna cisza, wiadomo tylko, że niesie się ryk, którego nie słychać. Wykręcił się, mówiąc, że ta propozycja jest nie do przyjęcia – za dużo kłopotów z transportem i urządzaniem aukcji; w handlu najbardziej lubił samotne i nieskrępowane działanie. Monety, listy poręczycielskie czy zrzeczenia się roszczeń można było nosić przy sobie. W jednej sakwie mieściło się wszystko, czego potrzebował. Zawrócili w kierunku domu i przeszli przez boczną bramę w bogato zdobionym ogrodzeniu, a D’Ortega cały czas perorował. Sam zajmie się sprzedażą. Funty? Hiszpańskie suwereny? Załatwi przewóz, wynajmie handlarza.

Czując, że jest mu niedobrze i zapach drażni jego nozdrza, Jacob burzył się ze złości. To katastrofa, pomyślał. Jeśli jej się nie zażegna, dojdzie do ciągnącego się latami procesu sądowego w prowincji, gdzie rządzą królewscy sędziowie, którzy nie będą skłonni okazać przychylności kupcowi z dalekich stron zamiast miejscowemu katolikowi szlachetnego urodzenia. Ta strata, choć zdoła ją sobie powetować, wydała mu się niewybaczalna. I to z przyczyny takiego człowieka. Wyniosły chód D’Ortegi podczas przechadzki po posiadłości wzbudzał w nim odrazę. Poza tym Jacob był przeświadczony, że zaciśnięte szczęki i opadające powieki maskują coś miękkiego, tak jakby ręce tego człowieka, przywykłe do wodzy, pejcza i koronek, nigdy nie pchały pługa ani nie ścinały drzewa. Było w nim coś wykraczającego poza katolickość, coś plugawego i przejrzałego. Ale co tu zrobić? Znalazłszy się w pozycji słabszego, Jacob odczuwał taki wstyd, jakby ubrudził się krwią. Nic dziwnego, że katolicy nie mogli zasiadać w parlamencie w starym kraju, i choć nie uważał, by trzeba było tępić ich jak robactwo, poza kontaktami handlowymi wołał nie utrzymywać znajomości ani nie spotykać się towarzysko z najniżej czy z najwyżej postawionymi spośród nich. Ledwie słuchając gadaniny D’Ortegi, słów przebiegłych i zawoalowanych, nie zaś szczerych i męskich, Jacob znalazł się nieopodal budynku kuchni i zobaczył stojącą w drzwiach kobietę z dwójką dzieci. Jedno na biodrze, drugie chowające się za jej spódnice. Sprawiała wrażenie dość zdrowej, lepiej odżywionej niż pozostali. Chcąc zamknąć usta D’Ortedze i mając niemal całkowitą pewność, że ten odmówi, powiedział ni z tego, ni z owego:

– Ta. O tam. Ją wezmę.

D’Ortega urwał, na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

– To wykluczone. Żona się nie zgodzi. Nie może bez niej żyć. Ta kobieta jest naszą pierwszą kucharką, najlepszą.

Jacob podszedł do niej bliżej i czując zapach potu zalatującego goździkami, nabrał podejrzeń, że D’Ortega może stracić nie tylko dobre jedzenie.

– Powiedział pan: „kogokolwiek”. Mogłem wybrać kogokolwiek. Jeśli pańskie słowo jest nic niewarte, pozostaje odwołać się do prawa.

D’Ortega uniósł brew, tylko jedną, jak gdyby na jej łuku opierało się imperium. Jacob wiedział, że tamten, choć wzburzony bezczelną pogróżką osoby niżej postawionej, uznał jednak, że lepiej nie odpowiadać obelgą na obelgę. Usilnie pragnął zakończyć całą sprawę szybko i postawić na swoim.

– Przecież jest tu wiele innych kobiet. Sam widzisz – powiedział. – Poza tym ta karmi piersią.

– W takim razie sąd – rzekł Jacob.

D’Ortega uśmiechnął się. Na pewno wygra proces i skorzysta na tym, że sprawa będzie się przeciągać.

– Zadziwiasz mnie.

Jacob nie zamierzał ustąpić.

– Być może inny pożyczkodawca będzie odpowiadał panu bardziej.

I wtedy zauważył z satysfakcją, że rozszerzyły się nozdrza gospodarza, a więc trafił w słaby punkt. D’Ortega słynął z niespłaconych długów i gdy już wyeksploatował przyjaciół, a miejscowi kredytodawcy nie chcieli się zgodzić na udzielanie pożyczek, które na pewno nie zostaną zwrócone, musiał szukać pośrednika daleko poza granicami Marylandu. Napięcie wzrosło.

– Wydaje mi się, że nie rozumiesz mojej propozycji. Nie unikam spłaty. Właśnie honoruję dług. Wartość zahartowanej niewolnicy wyrównuje go z nawiązką.

– Nie w sytuacji, gdy nie mogę jej wykorzystać.

– Nie możesz jej wykorzystać? To sprzedaj!

– Handluję towarami i złotem, wielmożny panie – rzekł Jacob Vaark, właściciel ziemski. Nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: – Rozumiem jednak, jak trudno jest papiście znosić pewnego rodzaju ograniczenia.

Zbyt subtelne? – pomyślał. Okazało się, że nie, albowiem dłoń D’Ortegi spoczęła przy biodrze. Jacob śledził wzrokiem ten ruch, aż upierścienione palce zacisnęły się wokół pochwy. Ośmieliłby się? Czy ten zwarzony, arogancki fircyk ośmieliłby się napaść na swego wierzyciela, zamordować go, i twierdząc, że działał w obronie własnej, że korzystał ze swoich uprawnień, uwolniłby się od długu i zarazem odpowiedział na społeczną zniewagę, choć oznaczałoby to całkowitą katastrofę finansową, zważywszy, że jego skrzynie były równie puste jak jego pochwa? Delikatne palce bezskutecznie próbowały wymacać rękojeść. Jacob podniósł wzrok i spojrzał w oczy D’Ortedze, dostrzegając w nich tchórzostwo nieuzbrojonego szlachcica, który ma się zmierzyć z człowiekiem z ludu. Tu, na pustkowiu, polegającego na płatnych strażnikach, których w tę niedzielę nie było w zasięgu wzroku. Jacobowi zbierało się na śmiech. Gdzie jeszcze prócz tego zdezorganizowanego świata byłaby możliwa taka konfrontacja? Gdzie jeszcze wysoka pozycja nie wystarczyłaby, żeby nie drżeć w obliczu odwagi? Jacob odwrócił się plecami, odkrytymi, pozbawionymi zbroi, na znak lekceważenia. To była dziwna chwila. Przepełniony pogardą czuł jednocześnie, że ogarnia go radość. Potężna. Niezachwiana. W głębi duszy następowało przejście od ostrożnego negocjatora do nieokrzesanego chłopaka, który niegdyś szwendał się po miejskich i wiejskich traktach. Nawet nie próbował stłumić chichotu, gdy mijając budynek kuchni, ponownie zerknął na stojącą w drzwiach kobietę.

Akurat wtedy dziewczynka wyłoniła się zza pleców matki. Na nogach miała damskie trzewiki, o wiele za duże. Może uczucie swobody, świeżo odzyskana brawura oraz widok małych nóżek niczym dwa jeżynowe patyki, wyrastających ze znoszonych i spękanych butów – może właśnie to sprawiło, że parsknął śmiechem. Donośnym, rozpierającym pierś śmiechem na myśl o komedii, jaką była ta wizyta, o beznadziejnym poirytowaniu, jakie wywoływała. Nie przestawał się śmiać, gdy kobieta, kołysząc trzymanego na biodrze malutkiego chłopca, zrobiła krok w przód. W jej głosie, zniżonym niemal do szeptu, bez wątpienia brzmiał niepokój.

– Proszę, senhor. Nie mnie, ale ją. Proszę wziąć moją córkę.

Jacob przeniósł wzrok ze stóp dziecka na kobietę, nadal śmiejąc się z otwartymi ustami, i zaskoczyło go przerażenie w jej oczach. Śmiech zadrżał mu na ustach i ucichł. Kręcąc głową, Jacob pomyślał: Bóg świadkiem, jaki to ohydny interes.