Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najsłynniejsze dzieło noblistki Toni Morrison w nowym tłumaczeniu Kai Gucio. Nagrodzona Pulitzerem powieść arcydzieło, która zmieniła amerykańską literaturę.
Osiemnaście lat temu Sethe udało się uciec i od tego czasu nie jest już niewolnicą. Mieszka w Ohio wraz z córką Denver oraz teściową. Nie czuje się jednak wolna. Wciąż dręczą ją wspomnienia z poprzedniego życia, a jej dom nawiedza duch utraconego dziecka. To bezimienna córka Sethe, na której grobie wyryto tylko jedno słowo: Umiłowana.
Toni Morrison w mistrzowski sposób utrwaliła w literaturze niewyobrażalne doświadczenie niewolnictwa, które odebrało życie milionom istnień. A jednocześnie z czułością oraz nadzieją pokazuje, że zrozumienie i wybaczenie to jedyne sposoby, aby historia się nie powtórzyła.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Sześćdziesięciu milionomi więcej
Nazwę lud nie mój – ludem moim,I nieumiłowaną – umiłowaną.
LIST DO RZYMIAN 9:25(BIBLIA TYSIĄCLECIA)
Przedmowa
W 1983 roku straciłam pracę – albo ją rzuciłam. Jedno, drugie albo jedno i drugie. Tak czy inaczej, wcześniej przez jakiś czas pracowałam na pół etatu, przychodziłam do wydawnictwa raz w tygodniu i zajmowałam się korespondencją, telefonami i spotkaniami; rękopisy redagowałam w domu. Moja rezygnacja była słusznym krokiem z dwóch powodów. Po pierwsze, napisałam cztery powieści i wszyscy zdawali sobie sprawę, że moje główne zajęcie to właśnie pisarstwo. Pytanie o priorytety – jak można jednocześnie redagować i pisać – jawiło mi się jako kuriozalne i zarazem przewidywalne; brzmiało jak inne w tym stylu: „Jak można jednocześnie nauczać i tworzyć?”. „Jak malarka, rzeźbiarka czy aktorka może jednocześnie wykonywać swoją pracę i przewodzić innym?” Jednak wiele osób w takim połączeniu redakcji i pisarstwa widziała sprzeczność.
Drugi powód był mniej wieloznaczny. Książki, nad którymi pracowałam, nie zarabiały kroci, i to nawet w czasach, gdy „krocie” oznaczało coś innego niż teraz. Lista zredagowanych przeze mnie publikacji w moich oczach prezentowała się imponująco: pisarze i pisarki o niezwykłym talencie (Toni Cade Bambara, June Jordan, Gayle Jones, Lucille Clifton, Henry Dumas, Leon Forrest); naukowcy i naukowczynie z oryginalnymi pomysłami i doświadczeniem w prowadzeniu własnych badań (Fanshen Williama Hintona, They Came Before Columbus Ivana Van Sertimy, Sexist Justice Karen DeCrow, The West and the Rest of Us Chinweizu); postaci z życia publicznego, które chętnie prostowały rozmaite kwestie (Angela Davis, Muhammad Ali, Huey Newton). A kiedy uznawałam, że jakaś książka jest potrzebna, znajdowałam osobę, która potrafiła ją napisać. Mogę się mylić, ale nawet pod koniec lat siedemdziesiątych pozyskiwanie pisarskich pewniaków, którzy dobrze się sprzedawali, stało ponad redakcją rękopisów czy wspieraniem karier początkujących lub starzejących się twórców i twórczyń. Krótko mówiąc, przekonałam samą siebie, że nadszedł czas, by zacząć wieść życie dorosłej pisarki: utrzymywać się wyłącznie z tantiem i pisania. Nie mam pojęcia, z jakiego komiksu pochodzi ten pomysł, ale wzięłam go sobie do serca.
Kilka dni po odejściu z pracy siedziałam przed domem na pomoście nad rzeką Hudson i zamiast spokoju, na który liczyłam, ogarnęło mnie napięcie. W myślach przeanalizowałam listę potencjalnych problemów i nie znalazłam nic nowego ani szczególnie palącego. Nie mogłam pojąć, skąd wziął się ten niespodziewany lęk w tak doskonały dzień, gdy patrzyłam na tak spokojną rzekę. Nie miałam żadnych planów i nie usłyszałabym telefonu, gdyby zadzwonił. Słyszałam natomiast swoje serce, które dudniło mi w piersi niczym kopyta narowistego ogiera. Wróciłam do domu, by przyjrzeć się tej obawie, nieledwie panice. Wiedziałam, czym jest strach, ale to było coś innego. Wtedy uderzyła mnie świadomość: byłam szczęśliwa, wolna jak nigdy dotąd. Było to przedziwne uczucie. Nie ekstaza, nie satysfakcja, nie przesyt przyjemności czy osiągnięć. To była czystsza rozkosz, szelmowskie, podszyte pewnością oczekiwanie. I wtedy zjawiła się Umiłowana.
Teraz sądzę, że to właśnie ów szok wywołany wyzwoleniem spowodował, że zaczęłam zastanawiać się nad tym, co „wolność” może oznaczać dla kobiet. W latach osiemdziesiątych debata wciąż wrzała: równe płace, równe traktowanie, dostęp do zawodów, szkół... i możliwość wyboru bez napiętnowania. Wyjść za mąż albo nie. Mieć dzieci albo nie.
Te przemyślenia nieuchronnie przywiodły mnie do odmiennej historii czarnych kobiet w tym kraju – historii, w której małżeństwo było odradzane, niemożliwe lub nielegalne; w której rodzenie dzieci było wymogiem, ale to, by je „mieć”, by za nie odpowiadać – innymi słowy, być dla nich rodzicem – nie wchodziło w rachubę na równi z wolnością. Roszczenia rodzicielskie w okolicznościach właściwych logice instytucjonalnego zniewolenia stanowiły przestępstwo.
Koncepcja wydawała się pasjonująca, ale jej realizacja nieco mnie przytłaczała. Wykreowanie postaci, które potrafiłyby wykazać się intelektem i zaciekłością, jakie taka logika mogłaby wywołać, wykraczało poza granice mojej wyobraźni, dopóki nie przypomniałam sobie o pewnej książce, którą redagowałam w czasach, gdy miałam stałą pracę – The Black Book. Zamieszczony w niej wycinek z gazety opisywał pokrótce historię Margaret Garner, młodej matki, która po ucieczce z niewoli została aresztowana po tym, jak zabiła jedno ze swoich dzieci (i próbowała zabić pozostałe), bo nie chciała dopuścić do ich powrotu na plantację właściciela. Jej głośna sprawa stała się przyczynkiem do walki z ustawą o zbiegłych niewolnikach, nakazującą zwrot uciekinierów ich właścicielom. Opanowanie i brak skruchy Margaret zwróciły uwagę zarówno środowisk abolicjonistycznych, jak i prasy. Bez wątpienia nie brakowało jej determinacji, a także, jeśli sądzić po jej wypowiedziach, intelektu, zawziętości i woli podjęcia wszelkiego ryzyka w imię tego, co dla niej oznaczało konieczność wolności.
Prawdziwa Margaret Garner to fascynująca postać, ale z punktu widzenia powieściopisarki ograniczała możliwości działania. Zbyt mało tam przestrzeni dla mojej wyobraźni. Dlatego zamierzałam stworzyć jej myśli, wydobyć z nich podtekst, który byłby historycznie prawdziwy, ale nie do końca oparty na faktach, a wszystko po to, by powiązać jej losy ze współczesną problematyką wolności, odpowiedzialności i „miejsca” kobiet.
Bohaterka miała reprezentować pozbawioną skruchy akceptację hańby i grozy, przyjąć konsekwencje wyboru dzieciobójstwa i upomnieć się o własną wolność. Teren, po którym miałam się poruszać, niewolnictwo, był trudny i pełen bezdroży. Zaproszenie czytających (i samej siebie) do tego odrażającego krajobrazu (ukrytego, choć nie do końca; umyślnie pogrzebanego, choć nie zapomnianego) oznaczało rozbicie namiotu na cmentarzysku zasiedlonym przez bardzo głośne duchy.
Kołysałam się na ustawionej na ganku huśtawce i patrzyłam na stosy ogromnych kamieni spiętrzonych tak, by od czasu do czasu przyjmowały na siebie ciosy rzeki. Nad kamieniami biegnie przez trawnik ścieżka, ale przerywa ją altana z twardego drewna, usytuowana pod skupiskiem drzew i w głębokim cieniu.
Wyszła z wody, wspięła się na kamienie i oparła o altanę. Ładny kapelusz.
Była tam zatem od samego początku i oprócz mnie wszyscy (bohaterki i bohaterowie) o tym wiedzieli – to zdanie przerodziło się później w: „Wiedziały o tym kobiety w tym domu”. Postacią kluczową dla tej historii musiała być ona, zamordowana, a nie morderczyni – ta, która straciła wszystko i nie miała na to żadnego wpływu. Nie mogła dłużej stać na zewnątrz, musiała wejść do domu. Do prawdziwego domu, nie do chaty. Takiego z adresem, gdzie mieszkają samodzielnie dawne niewolnice. W tym domu nie będzie holu, nie będzie „wprowadzenia” do niego ani do powieści. Zależało mi na tym, by porwać czytelnika, wrzucić bezlitośnie w obce środowisko i uczynić z tego pierwszy krok do wspólnego doświadczenia z postaciami z tej książki – tak jak je porywano z jednego miejsca w inne, z dowolnego miejsca w dowolne inne, bez szans na przygotowanie czy obronę.
Ważne było, by nadać temu domowi nazwę, ale nie taką, jaką nosił Nasz Dom czy inne plantacje. Nie będzie tu żadnych przymiotników, które mogłyby kojarzyć się z przytulnością, rozmachem czy pretensjami do natychmiastowej, arystokratycznej przeszłości. Ten dom miała identyfikować wyłącznie liczba, a jednocześnie oddzielać go od ulicy czy miasta – zaznaczać jego odmienność od domów innych czarnych w sąsiedztwie; przydawać mu nuty wyższości, dumy, jaką byli niewolnicy czerpali z posiadania własnego adresu. Jednak ten dom dosłownie miałby osobowość – którą określamy mianem „nawiedzenia”, gdy ujawnia się ze szczególną siłą.
W dążeniu do tego, by nadać niewolniczemu doświadczeniu osobisty charakter, liczyłam na to, że uda mi się przekonująco oddać poczucie bycia zarówno pod kontrolą, jak i poza nią; że ład i spokój codziennego życia brutalnie zakłóci chaos zmarłych w potrzebie; że herkulesowy wysiłek, by zapomnieć, spotka się z zagrożeniem ze strony pamięci desperacko pragnącej pozostać przy życiu. By zniewolenie stało się osobistym doświadczeniem, język musi zejść z drogi. Pielęgnuję ten moment na pomoście, zwodniczą rzekę, nagłą świadomość możliwości, głośny tętent serca, samotność, zagrożenie. I dziewczynę w ładnym kapeluszu. A potem – skupienie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
124 był złośliwy. Pełen dziecięcego jadu. Wiedziały o tym kobiety w tym domu, wiedziały o tym dzieci. Przez długi czas ludzie jakoś tę złośliwość znosili, każde po swojemu, ale w tysiąc osiemset siedemdziesiątym trzecim roku ze wszystkich ofiar domu zostały już tylko Sethe i jej córka Denver. Babka, Dzidzia Suggs, już nie żyła, a synowie Sethe – Howard i Buglar – uciekli, gdy tylko skończyli trzynaście lat, gdy lustro rozpadło się od jednego spojrzenia (to był sygnał dla Buglara), gdy na cieście pojawiły się odciśnięte ślady dwóch drobnych rączek (to dla Howarda). Chłopcy nie czekali na dalszy rozwój wypadków: na to, że kolejny garnek z parującym grochem runie na podłogę, że okruchy krakersów zalegną linią wzdłuż progu. Nie czekali też na następny okres spokoju – na te tygodnie, a nawet miesiące, kiedy nic osobliwego się nie działo. Nie. Zarówno jeden, jak i drugi uciekli w tej samej chwili – kiedy dom dopuścił się wreszcie wobec nich takiej zniewagi, jakiej żadną miarą nie chcieli po raz drugi znosić ani oglądać. W odstępie dwóch miesięcy, w samym środku zimy, zostawili babkę Dzidzię Suggs, matkę Sethe oraz maleńką siostrzyczkę Denver całkiem same w szaro-białym domu przy Bluestone Road. W tamtych czasach dom nie miał jeszcze nadanego numeru, bo Cincinnati nie sięgało aż tak daleko. Ohio zwało się stanem ledwo od siedemdziesięciu lat, kiedy to najpierw jeden, a potem drugi brat wypchał kapelusz ścinkami dla ochrony przed chłodem, chwycił buty i cichcem umknął przed żywotną złośliwością, jaką tchnął ten dom.
Dzidzia Suggs nawet nie podniosła głowy znad poduszki. Ze swego łoża boleści słyszała, jak odchodzą, jednak to nie dlatego leżała bez ruchu. I tak dziwiła się, jak długo zajęło jej wnukom, zanim pojęli, że dom przy Bluestone Road jest inny niż wszystkie. Tkwiła w zawieszeniu między podłością życia a perfidią umarłych i mało ją obchodziło własne trwanie czy śmierć, a co dopiero trwoga dwóch wymykających się chłopców. Jej przeszłość niczym nie różniła się od teraźniejszości – była ponad siły – a ponieważ Dzidzia Suggs dobrze wiedziała, że śmierć nie przyniesie bynajmniej zapomnienia, całą tę odrobinę energii, która jej pozostała, wykorzystywała na rozmyślanie o kolorach.
– Przynieś mi coś lawendowego, jak masz. A jak nie, to coś różowego.
A Sethe posłusznie spełniała te prośby, czym tylko mogła, od skrawków materiału po własny język. Zimy w Ohio były szczególnie ciężkie, jeśli miało się apetyt na kolory. Jedynego dramatu dostarczało niebo, bo w pejzażu Cincinnati nie ma co szukać radości życia. Tak więc Sethe i jej córka Denver robiły dla babci, co mogły i na co pozwalał dom. Dla świętego spokoju wydały wojnę skandalicznym poczynaniom tego miejsca: walczyły z przewracanymi słojami, klapsami w tyłek, powiewami skisłego powietrza. Bo źródło tego gniewu znały równie dobrze, co źródło promieni słonecznych.
Dzidzia Suggs zmarła niedługo po ucieczce chłopców, równie obojętna na ich odejście, jak na własne. Sethe i Denver postanowiły wtedy, że nie będą dłużej znosić nękania i przywołają ducha, który je tak dręczy. Przyszło im na myśl, że pomocna mogłaby się tu okazać rozmowa, wymiana poglądów czy coś w tym rodzaju. Chwyciły się więc za ręce i powiedziały:
– Przyjdź. Przyjdź. Co ci szkodzi, przyjdź.
Kredens postąpił krok do przodu, ale na tym się skończyło.
– To pewnie babcia tak mocno trzyma – powiedziała Denver. Miała dziesięć lat i wciąż gniewała się na Dzidzię Suggs za to, że ta umarła.
Sethe otworzyła oczy.
– Nie wydaje mi się – odparła.
– No to czemu nie przychodzi?
– Pamiętaj, że jest malutka – wyjaśniła matka. – Jak umarła, nie miała nawet dwóch latek. Za mała, żeby rozumieć. Ledwo co potrafiła mówić.
– Może nie chce rozumieć – powiedziała Denver.
– Może. Ale niechby tylko przyszła, to jej wytłumaczę.
Sethe puściła rączkę córki i we dwie przysunęły kredens z powrotem do ściany. Przed domem woźnica smagnięciem bata zmusił konia do galopu, bo miejscowi uważali, że tak trzeba, gdy mija się 124.
– Mocne uroki rzuca jak na takiego malucha – stwierdziła Denver.
– Moja miłość do niej była jeszcze mocniejsza – odparła Sethe, a wtedy tamto znów powróciło: przyjemny chłód nieoszlifowanych kamieni nagrobnych; ten, który wybrała, o który oparła się, stojąc na palcach, z kolanami rozwartymi szeroko niczym mogiła. Różowy jak paznokieć, cały w błyszczących drobinach. „Dziesięć minut” – powiedział mężczyzna. „Daj mi teraz dziesięć minut, to zrobię ci to za darmo”.
Dziesięć minut za dziewięć liter. A może za kolejne dziesięć udałoby jej się załatwić jeszcze „wielce”? Nie przyszło jej wtedy do głowy, żeby zapytać, a potem ciągle ją dręczyła myśl, że być może tak niewiele brakowało – że za dwadzieścia minut, za pół godziny mogła dostać wszystko, każde słowo, które usłyszała od kaznodziei na pogrzebie (i wszystko, co było do powiedzenia), wyryte na nagrobku jej dziecka: „Wielce Umiłowana”. Ale to, co dostała, na co się zgodziła, było jedynym słowem, które się dla niej liczyło. Gdy parzyła się z kamieniarzem pomiędzy kamiennymi płytami, a jego syn przyglądał im się z wypisanymi na twarzy starym gniewem i całkiem nowym apetytem, pomyślała, że to powinno wystarczyć. Z całą pewnością wystarczy. Wystarczy, by odpowiedzieć następnemu kaznodziei, następnemu abolicjoniście, całemu przepełnionemu wstrętem miastu.
Licząc na spokój własnej duszy, zapomniała o innej: o duszy córeczki. Kto by pomyślał, że w takiej dziecinie może kryć się tyle złości? Jakby nie dość było tego parzenia się z kamieniarzem na oczach jego syna. Nie dość, że przyszło jej mieszkać w domu wstrząsanym furią dziecka z poderżniętym gardłem, to jeszcze te dziesięć minut, które spędziła przyciśnięta do kamienia barwy świtu, najeżonego odłamkami gwiazd, z udami rozwartymi szeroko niczym mogiła, trwało dłużej niż życie, było żywsze, mocniej pulsujące od dziecięcej krwi pokrywającej jej palce niczym oliwa.
– Może się przeprowadzimy? – zaproponowała kiedyś teściowej.
– A po co? – odparła Dzidzia Suggs. – Każdy dom w tym kraju jest po same krokwie pełen rozpaczy jakiegoś murzyńskiego umarlaka. Poszczęściło nam się, że nasz duch to dziecko. A gdyby tak wrócił tu duch mojego męża? Albo twojego? Nie gadaj. Szczęściara z ciebie. Została ci jeszcze trójka. Troje czepia się twojej spódnicy, a tylko jedno piekli się z tamtej strony. Powinnaś dziękować Bogu. Ja miałam ósemkę. Każde jedno straciłam. Czwórkę mi zabrali, czwórkę wypędzili, a teraz pewnie wszystkie też straszą po cudzych domach. – Dzidzia Suggs potarła brwi. – Moja pierworodna. Jedyne, co o niej pamiętam, to to, że lubiła przypalony spód chleba. I gdzie ci niby do tego? Ósemka dzieci i tylko tyle zapamiętałam.
– Sama tyle pozwoliłaś sobie zapamiętać – odparła Sethe, ale i jej zostało już tylko jedno dziecko, a przynajmniej jedno żywe, odkąd to martwe wygoniło chłopców z domu, a wspomnienia o Buglarze szybko się zacierały. Howard miał chociaż głowę tak ukształtowaną, że nie sposób jej zapomnieć.
Co do reszty, to Sethe z całej siły starała się wyzbyć tylu wspomnień, ile bezpiecznie się dało. Niestety jej umysł działał zdradliwie. Zdarzało się na przykład, że przemierzała pospiesznie pole, niemal biegnąc, żeby jak najszybciej dotrzeć do pompy i opłukać nogi z rumiankowego soku. To jedno miała wówczas w głowie. Obraz mężczyzn, którzy ssali jej piersi, był tak samo pozbawiony życia jak nerwy na jej plecach, gdzie skóra układała się w bruzdy niczym na tarze do prania. Znikała też nikła woń atramentu, żywicy z wiśni i kory dębowej, z których go przyrządzano. Nie było nic. Zostawał tylko chłodny powiew na twarzy, gdy Sethe biegła do pompy. A kiedy potem obmywała nogi wodą i szmatami, skupiała wszystkie myśli na tym, żeby zetrzeć sok do ostatniej odrobiny, na tym, jak lekkomyślnie postąpiła, wybierając drogę na skróty przez pole, żeby zaoszczędzić pół mili, a to, jak wysoko wyrosły chwasty, dostrzegła dopiero, gdy skóra zaczęła swędzieć ją aż po kolana. I nagle coś. Chluśnięcie wody, widok zrzuconych butów i pończoch na ścieżce albo psa Donogi, który tarzał się w kałuży tuż przy jej stopach, a wtedy przed jej oczami wyrastał znienacka Nasz Dom, wyrastał i wyrastał, a choć każdy listek w tamtym gospodarstwie sprawiał, że w gardle Sethe wzbierał krzyk, domostwo wyrastało przed nią w całej swej bezwstydnej urodzie. Nigdy nie jawiło się równie straszne, co w rzeczywistości, a ona zastanawiała się, czy piekło też tak ładnie się prezentuje. Może i pełno tam ognia i siarki, ale wszystko kryje się w koronkowych gajach. Chłopcy zwisają z gałęzi najpiękniejszych na świecie jaworów. Wstydziła się tego – że cudowne szumiące drzewa pamiętała lepiej niż synów. Choćby nie wiadomo jak bardzo się starała, jawory i tak zawsze wygrywały z dziećmi, a tego Sethe swojej pamięci nie mogła wybaczyć.
Zmyła resztę rumiankowego soku i ruszyła do drzwi od frontu, zbierając po drodze buty i pończochy. Na ganku, niczym kolejna kara za własną zdradliwą pamięć, czekał ją widok Paula D, ostatniego z mężczyzn z Naszego Domu, który siedział jakieś dziesięć jardów od niej.
– To ty? – spytała Sethe, choć jego twarz rozpoznałaby wszędzie.
– To, co ze mnie zostało – odparł Paul D, po czym wstał i parsknął śmiechem. – A co tam u ciebie, dziewczyno, oprócz tego, że bez butów chodzisz?
Śmiech Sethe zabrzmiał swobodnie i młodo.
– Nogi miałam całe w rumiankowym soku.
Paul D skrzywił się, jakby przełknął łyżeczkę czegoś gorzkiego.
– Nawet mi nie mów o tym świństwie. Nienawidzę go.
Sethe zwinęła pończochy i wcisnęła do kieszeni.
– Chodź do środka.
– Na ganku mi dobrze, Sethe. Chłodniej tu.
Usiadł i popatrzył na łąkę po drugiej stronie drogi, świadom, że cała gorliwość, którą odczuwał, malowała się w jego wzroku.
– Osiemnaście lat – odezwała się cicho Sethe.
– Osiemnaście – powtórzył. – I przysięgam, że większość z tego przemaszerowałem. Ja też mogę?
Wskazał na jej bose stopy i zabrał się do własnych sznurowadeł.
– Chcesz wymoczyć nogi? Czekaj, przyniosę ci wody w miednicy.
Podeszła nieco bliżej, kierując się w stronę drzwi.
– Nie, nie. Nie mogę ich rozpieszczać. Przed nimi jeszcze kawał drogi do zrobienia.
– Chyba nie wybierasz się dalej tak od razu, Paul D. Zostań chociaż chwilę.
– Zostanę, dopóki nie pogadam z Dzidzią Suggs. Gdzie ona się podziewa?
– Umarła.
– O nie! Kiedy?
– Będzie już osiem lat. Prawie dziewięć.
– Ciężką miała śmierć? Mam nadzieję, że nie umierało jej się za ciężko.
Sethe potrząsnęła głową.
– Lekko, jak po maśle. Życie miała ciężkie. Szkoda, że nie zdążyłeś się z nią zobaczyć. To po to przyszedłeś?
– Częściowo tak. A częściowo dla ciebie. Chociaż prawdę mówiąc, ostatnio chodzę gdzie popadnie. Wszędzie, gdzie tylko pozwolą mi przysiąść.
– Dobrze się prezentujesz.
– To sprawka diabła. Mogę dobrze się prezentować, dopóki źle się czuję.
Zerknął na nią, a wtedy słowo „źle” nabrało innego znaczenia.
Sethe uśmiechnęła się lekko. „Tacy właśnie są – pomyślała – tacy byli”. Wszyscy mężczyźni z Naszego Domu, przed Hallem i później, flirtowali z nią delikatnie, po bratersku, i to tak subtelnie, że trzeba było o to zabiegać.
W Kentucky Paul D miał o wiele więcej włosów i oczekiwanie w oczach, ale poza tym wyglądał teraz niemal tak samo. Skóra barwy brzoskwiniowej pestki, proste plecy. Jak na człowieka o tak niewzruszonym obliczu zdumiewająco łatwo się uśmiechał, płonął gniewem albo okazywał żal. Zupełnie jakby wystarczyło zwrócić na siebie jego uwagę, a on od razu podzielał twoje uczucia. Jego twarz zdawała się zmieniać w mgnieniu oka – krył się pod nią ogrom rozmaitych emocji.
– Nie muszę o niego pytać, prawda? Sam byś mi powiedział, gdyby było o czym mówić?
Sethe popatrzyła na swoje stopy i znów zobaczyła jawory.
– Powiedziałbym. No pewnie, że bym ci powiedział. Wiem tyle samo, co wtedy.
„I to o maselnicy, ale tego akurat nie musisz wiedzieć” –uznał.
– Pewnie myślisz, że on ciągle żyje – dodał po chwili.
– Nie. Myślę, że nie żyje. Przy życiu podtrzymuje go tylko to, że nie mam pewności.
– A Dzidzia Suggs? Co sądziła?
– To samo, ale ona uważała, że wszystkie dzieci jej poumierały. Twierdziła, że czuła, jak każde odchodzi, co do dnia i godziny.
– Kiedy jej zdaniem umarł Halle?
– W tysiąc osiemset pięćdziesiątym piątym. Tego samego dnia, kiedy dziecko przyszło na świat.
– A, czyli jednak urodziłaś? Myślałem, że nic z tego nie będzie. – Zaśmiał się cicho. – Kto ucieka w ciąży?
– Musiałam. Nie dało się dłużej czekać.
Opuściła głowę i też pomyślała o tym, jak nieprawdopodobnej rzeczy dokonała. Gdyby nie tamta dziewczyna, która szukała aksamitu, Sethe nie dałaby sobie rady.
– I do tego w pojedynkę.
Był z niej dumny i jednocześnie na nią zły. Dumny, bo jej się udało; zły, bo nie potrzebowała ani Halle’ego, ani jego.
– Prawie w pojedynkę. Nie całkiem. Pomogła mi biała dziewczyna.
– To i sobie samej pomogła, niech Bóg jej wynagrodzi.
– Paul D, jak chcesz, to możesz przenocować.
– Coś bez przekonania mnie zapraszasz.
Sethe zerknęła przez ramię na zamknięte drzwi.
– Nie, ze szczerego serca. Mam tylko nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało, jak mieszkam. Chodź do środka. Ja zaraz coś ugotuję, a ty sobie porozmawiasz z Denver.
Paul D związał sznurówki, zarzucił sobie buty na ramię i podążył za Sethe wprost w połać czerwonego, pulsującego światła. Stanął jak wryty.
– Masz towarzystwo? – zapytał szeptem, ściągając brwi.
– Od czasu do czasu – odparła Sethe.
– Dobry Boże – powiedział Paul D i wycofał się na ganek. – Co to za zła siła?
– Nie zła, tylko smutna. No chodź. Po prostu przejdź na drugą stronę.
Popatrzył na nią uważnie. Uważniej niż wówczas, gdy wyszła zza domu z mokrymi, połyskującymi nogami, w jednej ręce ściskając buty i pończochy, a drugą przytrzymując spódnicę. Dziewczyna Halle’ego – ta o stalowym spojrzeniu i woli też jak ze stali. W Kentucky ani razu nie widział jej włosów. A choć jej twarz była teraz starsza o osiemnaście lat, z czasem także złagodniała. Właśnie dzięki włosom. Była to twarz nieco nazbyt niewzruszona; tęczówki miały ten sam kolor co skóra, a to w połączeniu z bezruchem oblicza przywodziło Paulowi D na myśl maskę z litościwie wyciętymi otworami na oczy. Kobieta Halle’ego. Ciężarna rok w rok, także wówczas, gdy usiadła przy palenisku i oznajmiła, że zamierza uciec. Trójkę dzieci wysłała już wozem z całą resztą Murzynów, którzy karawaną przeprawili się na drugi brzeg rzeki. Miały zamieszkać u matki Halle’ego, nieopodal Cincinnati. W tamtej maleńkiej chałupie, gdy pochylała się nad płomieniem tak nisko, że czuć było woń żaru z jej sukienki, w oczach Sethe nie odbijała się choćby odrobina światła. Były niczym dwie studnie, a Paul D bał się w nie zaglądać. Trzeba było zakryć te wycięte otwory jakąś pokrywą, wiekiem, postawić przed nimi znak na ostrzeżenie tym, co czai się w ich pustce. Paul D patrzył więc w ogień, gdy Sethe mówiła – opowiadała o swoich planach jemu, bo jej męża tam nie było i nie mógł jej wysłuchać. Pan Garner umarł, a jego żonie wyrosła na szyi gula wielkości batata i kobieta nie mogła już z nikim rozmawiać. Sethe pochyliła się nad płomieniami tak nisko, jak tylko pozwalał jej ciążowy brzuch, i opowiedziała wszystko jemu, Paulowi D, ostatniemu z mężczyzn z Naszego Domu.
Do gospodarstwa należało ich pięciu, plus Sethe, jedyna kobieta. Pani Garner, zanosząc się płaczem jak dziecko, sprzedała brata Paula D, żeby spłacić długi, które wyszły na jaw, gdy tylko owdowiała. Niedługo potem przybył nauczyciel, który miał zaprowadzić porządek. Tymczasem jednak w rezultacie jego poczynań trzech kolejnych mężczyzn z Naszego Domu poszło na zmarnowanie, a z oczu Sethe zniknął stalowy błysk, zostawiając po sobie dwie studnie, w których nie odbijały się płomienie.
Teraz stal na powrót zagościła w jej spojrzeniu, ale twarz, złagodzona dzięki włosom, sprawiła, że Paul D zaufał Sethe i wszedł do jej domu, wprost w pulsujące czerwone światło.
Miała rację. To coś było smutne. Kiedy przez to przechodził, ogarnęła go fala smutku tak przemożnego, że zebrało mu się na płacz. Droga do normalnego światła nad stołem zdawała się ciągnąć w nieskończoność, ale w końcu Paul D dotarł na miejsce – z suchymi oczyma, szczęśliwie.
– Mówiłaś, że lekko jej się umierało. Jak po maśle – przypomniał Sethe.
– Bo to nie Dzidzia Suggs – odparła.
– A kto?
– Moja córka. Ta, którą posłałam razem z chłopcami.
– Nie przeżyła?
– Nie. Została mi tylko jedna, ta, z którą byłam brzemienna, kiedy uciekłam. Chłopców też już nie ma. Obaj zabrali się stąd tuż przed śmiercią Dzidzi Suggs.
Paul D spojrzał na miejsce, gdzie niedawno ogarnął go smutek. Czerwień zniknęła, ale zastąpiło ją coś na kształt łkania i wisiało teraz w powietrzu.
„Może to i dobrze” – pomyślał. „Skoro Murzyn ma nogi, to powinien ich używać. Jak się gdzieś za długo zasiedzi, to ktoś zaraz zaczyna kombinować, jak je spętać. A jednak... Jeśli chłopcy odeszli...”
– Mieszkasz tu bez żadnego mężczyzny? Całkiem sama?
– Tylko z Denver.
– I to ci pasuje?
– To mi pasuje. Gotuję w restauracji w mieście – dodała, widząc w jego oczach niedowierzanie. – I trochę dorabiam na boku szyciem.
Paul D uśmiechnął się na wspomnienie jej sukni pokładzinowej. Sethe przybyła do Naszego Domu jako trzynastolatka i już wówczas miała w oczach stal. Stanowiła prezent dla pani Garner, która przez szlachetne poglądy męża straciła właśnie Dzidzię Suggs. Pięciu należących do gospodarstwa mężczyzn przyjrzało się nowej dziewczynie i uznało, że dadzą jej spokój. Byli młodzi i tak stęsknieni towarzystwa kobiety, że zabrali się do jałówek. A jednak zostawili stalowooką dziewczynę w spokoju, żeby sama mogła podjąć decyzję, choć każdy z nich gotów był zatłuc pozostałych, byle tylko właśnie jego wybrała. Wybór zajął jej rok – długi, ciężki rok, kiedy miotali się na siennikach, trawieni pożądaniem. Rok tęsknoty, gdy gwałt jawił się jako jedyny dar życia. Ich opanowanie wynikało chyba z tego, że byli mężczyznami z Naszego Domu – tymi, którymi przechwalał się pan Garner, choć inni gospodarze kręcili głowami i spoglądali na niego ostrzegawczo, gdy to słyszeli.
– Wy macie chłopaczków – mówił wtedy sąsiadom pan Garner. – Młodych chłopaczków, starych chłopaczków, kapryśnych, wyrywnych chłopaczków. A u mnie, w Naszym Domu, każdy czarnuch to mężczyzna. Takich sobie kupiłem, takich sobie wychowałem. Moje czarnuchy to mężczyźni, co do jednego.
– Nie zgodzę się, Garner. Z czarnucha nigdy nie będzie mężczyzny.
– Jak się go boisz, to nie będzie – odparł Garner i uśmiechnął się szeroko. – Ale jak sam jesteś mężczyzną, to wolisz, żeby twoje czarnuchy też były mężczyznami.
– Ja bym w życiu nie pozwolił, żeby jakiś czarnuch mi się koło żony kręcił.
Taką odpowiedź Garner uwielbiał, na taką właśnie czekał. „Ja też nie” – mówił wtedy. „Też bym żadnego nie dopuścił do twojej żony”, aż wreszcie sąsiad, nieznajomy, domokrążca, szwagier czy inny rozmówca pojął, do czego tamten pije. Potem wybuchała ostra kłótnia, czasem wręcz bójka, a Garner wracał do domu posiniaczony i radosny, bo oto znów dowiódł, że prawdziwy mieszkaniec Kentucky ma dość hartu i sprytu, by zrobić ze swoich czarnuchów mężczyzn i tak też ich nazwać.
Tacy właśnie byli: Paul D Garner, Paul F Garner, Paul A Garner, Halle Suggs i Szóstka, dzikus. Wszyscy po dwudziestce, z braku kobiet posuwali jałówki, marzyli o gwałtach, miotali się na siennikach, tarli udem o udo i czekali na nową dziewczynę – sprowadzoną na miejsce Dzidzi Suggs po tym, jak Halle wykupił ją za pięć lat niedzielnej harówki. Może dlatego to jego wybrała. To nie lada rekomendacja, kiedy dwudziestoletni mężczyzna kocha matkę tak bardzo, że przez pięć lat rezygnuje z jedynego wolnego dnia tylko po to, by zobaczyć, jak ona dla odmiany siada i odpoczywa.
Czekała rok. Mężczyźni z Naszego Domu tymczasem dalej posuwali jałówki i też czekali. W końcu Sethe wybrała Halle’ego, a na pierwsze pokładziny uszyła sobie potajemnie sukienkę.
Z półmroku panującego w pomieszczeniu, gdzie siedzieli, wyłaniały się białe schody prowadzące na piętro, którego ściany wyłożono niebiesko-białą tapetą. Paul D widział tylko jej dolną krawędź – delikatne drobiny żółci rozsypane wśród zamieci przebiśniegów na tle błękitu. Świetlista biel poręczy i stopni raz po raz przyciągała jego wzrok. Każdy zmysł podpowiadał mu, że powietrze powyżej jest pełne magii i bardzo rozrzedzone. Ale dziewczyna, która stamtąd zeszła, miała pulchne kształty, brązową skórę i czujną twarz lalki.
Paul D spojrzał na nią, a potem na Sethe, która uśmiechnęła się na widok przybyłej.
– A to moja Denver – wyjaśniła. – Skarbie, to Paul D z Naszego Domu.
– Dzień dobry, panie D.
– Mam na nazwisko Garner, dziecinko. Nazywam się Paul DGarner.
– Rozumiem.
– Miło cię poznać. Kiedy ostatni raz widziałem twoją mamę, byłaś jeszcze pod jej sukienką.
– Ciągle jej się to zdarza – wtrąciła Sethe z uśmiechem. – Jeśli tylko da radę się wcisnąć.
Denver przystanęła na najniższym stopniu. Nagle onieśmielona, oblała się gorącym rumieńcem. Sporo czasu minęło, odkąd ktoś (życzliwa biała pani, kaznodzieja, prelegent czy dziennikarz) usiadł przy ich stole i przemawiał głosem pełnym współczucia, któremu przeczyła odraza w spojrzeniu. Od dwunastu lat, na długo zanim umarła babcia Dzidzia, nie miały żadnych gości, a już na pewno nie przyjaznych. Żadnych kolorowych. Nigdy dotąd nie odwiedzał ich ten mężczyzna o skórze barwy orzecha i przydługich włosach, który przybył bez notesu, bez węgla rysunkowego, bez pomarańczy, bez pytań. Ktoś, z kim mama chętnie rozmawiała i nie miała oporów przed tym, by robić to boso. Wyglądała przy tym, wręcz zachowywała się jak młoda dziewczyna, a nie jak milcząca, majestatyczna kobieta, którą Denver znała przez całe życie. Kobieta, która nie odwracała głowy, nigdy, nawet wówczas, gdy klacz stratowała kogoś na śmierć przed restauracją Sawyera, nawet gdy ich maciora zaczęła pożerać własne prosięta. Nawet gdy duch dziecka złapał Donogi i cisnął nim o ścianę tak gwałtownie, że połamał mu dwie łapy i wybił oko, na tyle mocno, że pies dostał drgawek i pogryzł sobie język – mama Denver nawet wtedy nie odwróciła głowy. Wzięła młotek, ogłuszyła nim psa, wytarła mu krew i ślinę z pyska, wepchnęła oko na miejsce i nastawiła połamane kości. Zwierzę wyzdrowiało, przestało tylko szczekać i zataczało się, raczej z powodu ułomności oka niż chromych łap, ale czy to latem, czy zimą, w deszcz czy w pogodę, żadną siłą nie dało się go nakłonić, żeby weszło do domu.
A teraz ta sama kobieta, która miała dość przytomności umysłu, by poradzić sobie z oszalałym z bólu psem, siedziała, machając skrzyżowanymi w kostkach nogami, i odwracała oczy od córki. Jak gdyby jej wzrok nie mógł pomieścić ciała tych rozmiarów. A do tego oboje siedzieli bez butów. Zdenerwowaną, onieśmieloną Denver owładnęło poczucie samotności. Tyle zniknęło z jej życia: najpierw odeszli bracia, a potem babcia, co stanowiło ogromną stratę, ponieważ brakowało tu dzieci, które mogłyby otoczyć ją kręgiem podczas zabawy albo zwisać głową w dół, uczepione kolanami poręczy ganku. Wszystko to nie miało znaczenia, dopóki jej mama nie odwracała oczu, tak jak robiła teraz, przez co Denver zapragnęła szczerze, żeby dziecięcy duch dał o sobie znać.
– Śliczna z niej młoda dama – powiedział Paul D. – Naprawdę śliczna. Odziedziczyła słodką buźkę po tacie.
– Pan zna mojego ojca?
– Znałem go. Dobrze go znałem.
– To prawda, mamo? – Denver walczyła z pokusą zmiany nastawienia do gościa.
– Oczywiście, że tak. Mówiłam ci przecież, Paul D jest z Naszego Domu.
Denver opadła na ostatni stopień. Tylko tam mogła przysiąść z godnością. Ależ z nich dobrana para, oboje wymawiali „twój tata” i „Nasz Dom” w taki sposób, jakby dawali jej do zrozumienia, że jedno i drugie należy do nich, nie do niej. Że pustka po jej własnym ojcu nie była jej udziałem. Kiedyś ta nieobecność należała do babci Dzidzi – żałoba po synu, bo to on ją stamtąd wykupił. Potem była to pustka po mężu matki. A teraz ten obcy mężczyzna o skórze barwy orzecha mówi o utraconym przyjacielu. Jedynie ci, którzy go znali („dobrze go znali”), mogli przywłaszczyć sobie pustkę po nim. Jak gdyby wyłącznie ludzie z Naszego Domu mogli o nim pamiętać, szeptać i posyłać sobie przy tym porozumiewawcze spojrzenia. Denver znów zapragnęła, by dziecięcy duch dał jakiś znak – jego gniew teraz ją ekscytował, choć dotąd sprawiał, że czuła się wyczerpana. Wyczerpana do cna.
– Mamy tutaj ducha – powiedziała i to zadziałało.
Tamci nie byli już parą. Matka przestała machać nogami i zachowywać się po dziewczęcemu. Wspomnienie Naszego Domu zniknęło ze wzroku mężczyzny, dla którego przeznaczona była ta dziewczęcość. Paul D spojrzał na białe niczym błyskawica schody za Denver.
– Właśnie słyszę – odparł. – Ale twoja mama mówi, że nie jest zły, tylko smutny.
– Nie, proszę pana – powiedziała Denver. – Nie jest zły. Ale smutny też nie.
– A jaki?
– Skarcony. Samotny i skarcony.
– To prawda? – spytał Paul D Sethe.
– Nie wiem, czy jest samotny – odparła matka Denver. – Może szalony, ale nie mam pojęcia, jak miałby czuć się samotny, skoro każdą chwilę spędza z nami.
– Pewnie chce czegoś, co tu macie.
Sethe wzruszyła ramionami.
– To tylko małe dziecko.
– Moja siostra – wtrąciła Denver. – Ona umarła w tym domu.
Paul D podrapał się po zaroście na podbródku.
– To mi przypomina tę bezgłową pannę młodą niedaleko Naszego Domu. Pamiętasz, Sethe? Ciągle krążyła tam po lasach.
– Jak miałabym o niej zapomnieć? Napsuła mi nerwów...
– Jak to jest, że każdy, kto uciekł z Naszego Domu, ciągle o nim gada? Skoro tak wam się tam dobrze żyło, to trzeba było zostać.
– Dziewczyno, uważaj, do kogo mówisz!
Paul D parsknął śmiechem.
– Co prawda, to prawda. Ona ma rację, Sethe. To nie był żaden dom, a już na pewno nie nasz – stwierdził, kręcąc głową.
– Ale to tam mieszkaliśmy – odparła Sethe. – Wszyscy razem. To wraca, czy tego chcesz czy nie. – Przeszedł ją lekki dreszcz. Zamrowiła ją skóra na ramieniu, ale Sethe pogładziła to miejsce i na powrót je uśpiła. – Roznieć w piecyku, Denver – poleciła córce. – Gościa trzeba nakarmić.
– Nie róbcie sobie kłopotu – odezwał się Paul D.
– Chleb to żaden kłopot. Resztę przyniosłam z tej restauracji, gdzie pracuję. Od świtu do nocy stoję tam przy kuchni, więc przynajmniej mogę przynieść posiłek do domu. Odpowiada ci szczupak?
– Jeśli tylko ja mu odpowiadam, to on odpowiada mnie.
„A oni znowu swoje” – pomyślała Denver. Stała do nich tyłem i potrząsnęła rozpałką tak zaciekle, że prawie zgasiła płomień.
– A może pan przenocuje? Mógłby pan rozmawiać z mamą o Naszym Domu aż do rana.
Sethe zrobiła dwa szybkie kroki w stronę piecyka, ale nim zdążyła szarpnąć Denver za kołnierz, dziewczyna pochyliła się do przodu i wybuchła płaczem.
– Co w ciebie wstąpiło? Pierwszy raz widzę, żebyś się tak zachowywała.
– Daj jej spokój – wtrącił Paul D. – Jestem dla niej obcy.
– Właśnie w tym rzecz. Nie ma powodu, żeby dawać taki popis przy obcym. Dziecinko, co ci jest? Coś się stało?
Ale wstrząsana szlochami Denver nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Wstrzymywane przez dziewięć lat łzy lały się teraz na jej aż nadto kobiece piersi.
– Już nie mogę. Nie mogę tak dłużej.
– Czego? Czego nie możesz?
– Nie mogę tu żyć. Nie wiem, dokąd pójść ani co począć, ale tutaj nie mogę żyć. Nikt się do nas nie odzywa. Nikt nas nie odwiedza. Chłopcy mnie nie lubią. Dziewczęta też.
– Kochanie...
– Jak to „nikt się do was nie odzywa”? – zapytał Paul D.
– To przez ten dom. Ludzie nie...
– Wcale nie! To nie przez ten dom. To przez nas! Przez ciebie!
– Denver!
– Sethe, daj spokój. Młodej dziewczynie ciężko żyć w nawiedzonym domu. To niełatwa sprawa.
– Łatwiejsza niż inne rzeczy.
– Pomyśl tylko, Sethe. Jestem dorosły, niejedno już widziałem i robiłem, i mówię ci, to niełatwe. Może powinnyście się gdzieś przenieść. Do kogo ten dom należy?
Sethe posłała mu ponad ramieniem Denver lodowate spojrzenie.
– A co cię to obchodzi?
– Nie pozwolą ci się stąd wyprowadzić?
– Nie.
– Sethe.
– Nie ma mowy o wyprowadzce. Nie ma mowy o wyjeździe. Wszystko jest w porządku tak, jak jest.
– Chcesz mi powiedzieć, że wszystko w porządku, chociaż to dziecko niemal odchodzi od zmysłów?
Napięcie ogarnęło cały dom, a potem zapadła pełna oczekiwania cisza, którą przerwał głos Sethe.
– Mam drzewo na plecach i upiora w domu, a między jednym a drugim nic prócz tej córki w objęciach. Koniec z ucieczkami, nie będę już od niczego uciekać. Nie ucieknę już nigdy więcej od niczego na tej ziemi. Wyruszyłam już w jedną podróż i zapłaciłam za bilet, ale powiadam ci, Paulu D Garnerze, za dużo mnie to kosztowało! Słyszysz? Za dużo. A teraz siadaj i z nami zjedz albo zostaw nas w spokoju.
Paul D sięgnął do kieszeni kamizelki po kapciuch z tytoniem – skupił się na jego zawartości, na tym, żeby rozwiązać supełek na sznurku, a Sethe zaprowadziła Denver do izdebki przyległej do obszernej kuchni, gdzie siedział. Skończyły mu się bibułki, więc tylko bawił się kapciuchem i przez otwarte drzwi słuchał, jak Sethe uspokaja córkę. Kiedy wróciła, unikała jego wzroku i podeszła prosto do stołu przy piecyku. Była odwrócona tyłem, a Paul D mógł teraz do woli przyglądać się jej włosom, bo nie rozpraszała go jej twarz.
– Co to za drzewo masz na plecach?
– Hmm.
Sethe postawiła miskę na blacie i sięgnęła po mąkę.
– Co to za drzewo? Coś ci rośnie na plecach? Jakoś nie widzę.
– A jednak rośnie.
– Kto ci to powiedział?
– Biała dziewczyna. Tak to nazwała. Sama nigdy go nie widziałam i nie zobaczę. Ale ona mówiła, że tak to wygląda. Czeremcha. Pień, gałęzie, nawet liście. Maleńkie czeremchowe listki. Ale to było osiemnaście lat temu. Kto wie, od tamtej pory mogło obrodzić owocami.
Sethe pośliniła palec wskazujący. Szybko, ostrożnie dotknęła piecyka. Następnie przesiała mąkę w rękach, dzieląc ją na małe wzgórki i zagłębienia, sprawdzając, czy nie ma w niej robaków. Nie znalazłszy żadnego, wsypała sobie na zgiętą dłoń szczyptę sody i soli i dodała je do mąki. Potem sięgnęła do puszki ze smalcem i nabrała pół garści. Zręcznie wyrobiła go razem z mąką, lewą ręką skropiła ciasto wodą i zagniotła placek.
– Miałam pokarm – powiedziała. – Byłam w ciąży z Denver, ale ciągle miałam mleko dla córeczki. Jeszcze ją karmiłam, kiedy wysłałam ją w drogę razem z Howardem i Buglarem. – Przeciągnęła drewnianym wałkiem po cieście. – Zapach zdradzał mnie z daleka. Z bliska każdy mógł zobaczyć plamy mleka na sukience. Nic nie mogłam na to poradzić. Jedno wiedziałam: że muszę nakarmić córeczkę. Nikt nie potrafił nakarmić jej tak jak ja. Nikt by nie potrafił dać jej mleka dość szybko ani odstawić od piersi, kiedy się już najadła. Nikt nie miał pojęcia, że jej nie odbija się, jak się ją nosi na rękach, tylko wtedy, gdy leży mi na kolanach. Nikt tego nie wiedział poza mną i nikt poza mną nie miał dla niej mleka. Powiedziałam o tym kobietom na wozie. Mówiłam, że dogonię je za parę dni, i prosiłam, żeby tymczasem maczały szmatkę w wodzie z cukrem i dawały jej do ssania, to o mnie nie zapomni. Potem znowu będzie miała mleko i mnie razem z tym mlekiem.
– Mężczyźni nie znają się na takich rzeczach – powiedział Paul D, wkładając kapciuch z powrotem do kieszonki. – Ale wiedzą, że osesek nie wytrzyma długo z dala od matki.
– No to wiedzą, jak to jest, kiedy wysyła się dzieci w drogę, mając piersi pełne mleka.
– Rozmawialiśmy o drzewie, Sethe.
– Jak cię zostawiłam, pojawili się tamci chłopcy i zabrali mi mleko. Po to właśnie tam przyszli. Przytrzymali mnie siłą i je zabrali. Poskarżyłam się na nich pani Garner. Ona miała tę gulę i nie mogła mówić, ale łzy napłynęły jej do oczu. Ci chłopcy dowiedzieli się, że na nich naskarżyłam. Nauczyciel kazał jednemu mnie wychłostać, a jak plecy mi się wygoiły, to zrobiło się tam drzewo. I ciągle rośnie.
– Pobili cię rzemieniem?
– I zabrali mi mleko.
– Wychłostali cię, kiedy byłaś w ciąży?
– I zabrali mi mleko!
Tłuste, białe krążki ciasta leżały rzędami na blaszce. Sethe znów dotknęła poślinionym palcem piecyka. Otworzyła piekarnik i wsunęła blachę do środka. Podniosła się znad żaru, a wtedy dłonie Paula D objęły jej piersi. Sethe wyprostowała się i wiedziała już, choć nie mogła tego poczuć, że przycisnął policzek do gałęzi jej czeremchowego drzewa.
Paul D wcale do tego nie dążył, ale i tak został takim mężczyzną, przy którym kobiety płakały, gdy tylko wchodził do ich domu. W jego obecności mogły sobie bowiem pozwolić na łzy. Miał w sposobie bycia ujmującą łagodność. Kobiety na jego widok ogarniała chęć, by zanieść się szlochem – poskarżyć się na ból w piersi i kolanach. Kobiety silne, mądre widziały go i od razu mówiły mu o rzeczach, o których dotąd opowiadały tylko sobie nawzajem: że na długo po Przekwitaniu budziło się w nich nagle ogromne, zachłanne pożądanie, dziksze niż wówczas, gdy miały piętnaście lat, i że napawało je to wstydem i smutkiem, że w głębi duszy pragnęły śmierci – wyzwolenia od tego wszystkiego – że sen był im milszy niż jawa. Dziewczęta powierzały mu sekrety albo opisywały, jak piękne stroje nosiły widma, które nawiedzały je w snach. Zatem Paul D nie rozumiał wprawdzie, dlaczego tak się dzieje, ale nie zdziwił się, gdy łzy Denver polały się na piec. Ani gdy kwadrans później jej matka opowiedziała mu o skradzionym mleku i także zaniosła się szlochem. Stał za Sethe, pochylony, z ciałem wygiętym w czuły łuk, z jej piersiami w dłoniach. Potarł policzkiem o jej plecy i tak poznał jej smutek, jego korzenie, szeroki pień i zawiłą gęstwinę gałęzi. Gdy dotknął haftek sukienki, nie musiał widzieć twarzy Sethe ani słyszeć jej westchnień, by mieć pewność, że kobieta płacze. A gdy góra sukienki opadła na jej biodra, zobaczył, jaką rzeźbą stały się jej plecy, niczym zdobne dzieło kowala, zbyt pełne pasji, by je pokazywać, pomyślał, choć nie zdołał powiedzieć: „Dobry Panie, dziewczyno”. I nie zaznał spokoju, dopóki nie przytknął warg do każdej bruzdy, każdego listka, czego Sethe nic a nic nie czuła, bo skóra na jej plecach była od wielu lat martwa. Wiedziała tylko, że odpowiedzialność za jej piersi spoczęła nareszciew czyichś rękach.
Może znajdzie się odrobina miejsca – myślała – odrobina czasu, jakiś sposób, by powstrzymać bieg wydarzeń, by poupychać wir życia po kątach izby i po prostu postać tak przez minutę czy dwie, obnażona od łopatek do pasa, uwolniona od ciężaru piersi, znowu czuć woń skradzionego mleka i radość pieczenia chleba? Może choć jeden jedyny raz mogłaby zastygnąć w bezruchu nad kuchenką – nie musi nawet nie odchodzić od pieca – i doświadczyć bólu, jaki powinny sprawiać jej plecy. Zaufać rzeczom i je zapamiętać, bo ostatni z mężczyzn z Naszego Domu był u jej boku i mógł ją podtrzymać, gdyby upadła?
Piec nie drgnął, gdy narastał w nim żar. Denver pozostawała w sąsiedniej izbie, cicha i nieruchoma. Pulsowanie czerwonego światła nie powróciło, a Paul D nie dygotał od tysiąc osiemset pięćdziesiątego szóstego roku, kiedy to drżączka nie opuszczała go przez osiemdziesiąt trzy dni z rzędu. Zamknięty, skuty łańcuchami, nie mógł utrzymać papierosa ani nawet porządnie się podrapać, tak trzęsły mu się ręce. Teraz znów ogarnęło go drżenie, choć tym razem w nogach. Chwilę potrwało, zanim wreszcie pojął, że to nie z troski trzęsą mu się nogi, ale że to deski pod jego stopami gną się i zgrzytają, i że na tym dygocie podłogi wcale nie koniec. Cały dom się poruszał. Sethe przywarła do ziemi i naciągnęła z powrotem sukienkę. Została tak na czworakach, jak gdyby własnym ciałem chciała przytrzymać dom, a wtedy z izby obok przybiegła Denver z grozą w oczach i z tajemniczym uśmiechem na wargach.
– Niech to szlag! Przestań! – zawołał Paul D, po czym padł na ziemię i sięgnął po coś, czego mógłby się przytrzymać. – Zostaw to miejsce w spokoju! Wynoś się stąd, do cholery!
Stół ruszył w jego stronę, a Paul D złapał sprzęt za nogę. Jakimś cudem zdołał się podźwignąć, chwycił dwie stołowe nogi, wziął zamach i zatoczył meblem koło, demolując wszystko po drodze, odpowiadając krzykiem na wrzaski domu.
– Jak chcesz bitki, to do niej stań! Niech to szlag! Ona ma dość i bez ciebie. Ona ma już dość!
Wstrząsy osłabły, dom drgał już tylko co jakiś czas, ale Paul Ddalej wymachiwał stołem, dopóki nie nastał zupełny spokój. Spocony, zdyszany, oparł się o ścianę tam, gdzie wcześniej stał kredens. Sethe kuliła się przy piecu i przyciskała ocalałe buty do piersi. Wszyscy troje, Sethe, Denver i Paul D, oddychali w tym samym rytmie, niczym jedna zmęczona osoba. Oddech tamtego zdradzał podobne wyczerpanie.
Odeszło. W ciszy, która zaległa, Denver podeszła powoli do pieca. Zasypała ogień popiołem i wyciągnęła blaszkę z piekarnika. Szafka z przetworami była przewrócona, a cała jej zawartość zalegała w rogu dolnej półki. Denver wyjęła słoik, rozejrzała się za jakimś talerzem i znalazła połowę jednego przy drzwiach. Zabrała to wszystko na ganek i usiadła na stopniu.
Tamci poszli we dwoje na górę. Lekkim, swobodnym krokiem wspięli się po białych schodach, a ją zostawili na dole. Denver zdjęła drut z pokrywki i otworzyła słoik. Okrywała go szmatka, a pod nią znajdowała się cienka warstwa wosku. Denver usunęła to wszystko i nałożyła konfitur na połowę przepołowionego talerza. Wzięła biszkopt i oderwała spalony wierzch. Z miękkiego, białego środka unosił się dym.
Tęskniła za braćmi. Buglar i Howard mieli teraz dwadzieścia dwa i dwadzieścia trzy lata. Wprawdzie mile ją traktowali w chwilach odpoczynku i ustępowali jej miejsca w głowach łóżka, Denver pamiętała jednak, jak bywało wcześniej: ile radości czerpali z tego, gdy siadali blisko siebie na białych stopniach – ona wciśnięta między kolana Howarda albo Buglara – i wymyślali różne historie giń wiedźmo! i sposoby na to, by niezawodnie uśmiercić czarownicę. A Dzidzia Suggs opowiadała jej różne rzeczy w swojej izdebce. Za dnia pachniała korą, a w nocy liśćmi i Denver nie chciała spać w jej dawnym pokoju po ucieczce braci.
A teraz matka była na górze z mężczyzną, który przepędził jedyną istotę, jaką Denver miała za towarzystwo. Zanurzyła kawałek chleba w konfiturach. Powoli, metodycznie, smutno zabrała się do jedzenia.
Sethe i Paul D wspięli się po białych stopniach bez przesadnego pośpiechu, ale też nie tracąc czasu. On, oszołomiony zarówno szczęśliwym trafem, dzięki któremu znalazł jej dom i ją samą, jak i przekonaniem, że oto zaraz złoży jej w darze swoją męskość, zrzucił brzemię dwudziestu pięciu lat wspomnień. Tuż przed nim stąpała zastępczyni Dzidzi Suggs, nowa dziewczyna, o której śnili po nocach, o której myśleli, gdy posuwali krowy o świcie, cały czas czekając, aż zdecyduje. Od pocałunku na kutym żelazie na jej plecach zatrząsł się dom, aż Paul D musiał rozwalić go na kawałki. Teraz miał pójśćo krok dalej.
Zaprowadziła go na szczyt schodów, gdzie światło padało wprost z nieba, bo okna osadzono w dachu, a nie w ścianach. Mieściły się tam dwie izby, a Sethe pokierowała go do jednej z nich; miała nadzieję, że przeszkodzi mu jej brak gotowości, bo wprawdzie pamiętała pożądanie, ale zapomniała, jak ono działa; bezradne, kurczowo zaciśnięte dłonie; ślepotę, która sprawiła, że oczy dostrzegały wyłącznie miejsce, gdzie można było lec, a wszystko inne – klamki, paski, haftki, przyczajony w kątach smutek i przemijanie czasu – stanowiło przeszkodę.
Zanim zdążyli ściągnąć ubrania, już było po wszystkim. Na wpół rozebrani, bez tchu, leżeli bok w bok, pełni urazy wobec siebie nawzajem i okna ponad nimi. On marzył o niej zbyt długo i zbyt dawno temu. Ją pozbawiono w ogóle jakichkolwiek marzeń. Teraz tak mocno ogarnęły ich żal i onieśmielenie, że nie potrafili rozmawiać.
Sethe leżała na plecach, z odwróconą od niego głową. Kątem oka Paul D widział zarys jej piersi i nie spodobało mu się to, ich rozlana na boki, płaska krągłość nie zrobiła na nim dobrego wrażenia, mniejsza o to, że na dole dopiero co obejmował je tak, jakby stanowiły najbardziej drogocenną część jego samego. A labirynt z kutego żelaza, który eksplorował w kuchni niczym poszukiwacz kruszcu grzebiący w złotodajnej ziemi, był tak naprawdę odrażającą plątaniną blizn. Mówiła, że to drzewo, ale to nieprawda. Może i miało taki kształt, ale nie przypominało żadnego znanego mu drzewa, bo drzewa przecież człowieka przyciągały, można było im zaufać, podejść blisko, porozmawiać, jeśli się chciało, jak to często robił, gdy w południe jadł posiłek na polach Naszego Domu. Zawsze wybierał to samo miejsce, jeśli tylko mógł, choć nie było to łatwe, bo w Naszym Domu rosło więcej pięknych drzew niż na którejkolwiek z okolicznych plantacji. Paul D miał jedno ulubione, nazywał je Bratem i siadywał pod nim, czasem sam, czasem z Hallem albo którymś z pozostałych Paulów, ale najczęściej z Szóstką, który był jeszcze wówczas łagodny i mówił po angielsku. Szóstka, mężczyzna o skórze w odcieniu indygo i języku czerwonym jak płomień. Eksperymentował z pieczeniem kartofli przez noc, próbując ustalić, kiedy dokładnie należy wsadzić rozgrzane do czerwoności kamienie do dołka, ułożyć na wierzchu ziemniaki i przykryć całość gałązkami, żeby były idealnie gotowe, akurat kiedy nastanie czas na posiłek, a oni uwiążą bydło, zejdą z pola i dotrą do Brata. Zdarzało się, że wstawał w środku nocy i szedł kopać dołek w świetle gwiazd albo nie rozgrzewał tak bardzo kamieni i układał na nich kartofle na następny dzień zaraz po posiłku. Ani razu nie udało mu się osiągnąć celu, ale oni i tak jedli te niedopieczone, przypalone, suche jak wiór albo półsurowe ziemniaki, zanosząc się śmiechem, plując i udzielając mu rad.
Czas nigdy nie płynął tak, jak Szóstka sądził, więc nic dziwnego, że mu się nie udawało. Raz chciał spotkać się z pewną kobietą i zaplanował trzydziestomilową wyprawę co do minuty. Wyruszył w sobotę, gdy księżyc był na niebie tam, gdzie Szóstka chciał, dotarł do jej chaty w niedzielę przed nabożeństwem, ledwo zdążył się przywitać, i już musiał wracać, żeby nie spóźnić się na poniedziałkowe wyjście w pole. Szedł przez siedemnaście godzin, posiedział jedną, a potem zawrócił się i maszerował kolejne siedemnaście. Halle i Paulowie do wieczora kryli potem wyczerpanego Szóstkę przed panem Garnerem. Tego dnia nie jedli ziemniaków ani batatów. Szóstka wyciągnął się w cieniu Brata, twarz barwy indygo miał nieodgadnioną, a czerwony jak płomień język schowany przed wzrokiem towarzyszy, i przespał porę posiłku jak zabity. Tak, to był mężczyzna i to było drzewo. Nie ma nawet co tego porównywać z Paulem D w łóżku i z „drzewem” obok niego.
Paul D spojrzał w okno nad stopami i podłożył dłonie pod głowę. Łokciem musnął ramię Sethe. Dotyk materiału na skórze ją zaskoczył. Zapomniała, że nie zdjął koszuli. „Napaleniec” – pomyślała w pierwszej chwili, ale później przypomniała sobie, że nie dała mu czasu na to, by ją ściągnął. Sama też nie zdążyła zdjąć halki, a jeśli wziąć pod uwagę, że zaczęła się rozbierać, zanim jeszcze zobaczyła go na ganku, że trzymała buty i pończochy w rękach i już ich później nie włożyła, że Paul D spojrzał na jej bose stopy i zapytał, czy może pójść w jej ślady, że kiedy stała przy kuchni, on rozebrał ją dalej, jeśli wziąć pod uwagę, jak szybko zrzucali z siebie ubrania, to można by założyć, że powinni być teraz nadzy. Ale może mężczyzna to tylko mężczyzna, jak powtarzała Dzidzia Suggs. Zachęcają cię, żebyś złożyła w ich dłoniach część własnego ciężaru, a gdy tylko poczujesz, jak ci lekko i przyjemnie, oglądają twoje blizny i wypytują o twoje męki, a potem robią to, co Paul D właśnie zrobił: wypędzają twoje dzieci i obracają ci dom w ruinę.
Powinna wstać, zejść na dół i na powrót wszystko poskładać. Poskładać ten dom, który on kazał jej porzucić, jak gdyby był to drobiazg, koszula czy koszyk z przyborami do szycia, coś, co można zostawić albo komuś oddać. Jej to powiedział, jej, która nigdy nie miała innego domu, która uciekła z tamtego klepiska i tu właśnie trafiła, która przynosiła bukiet kozibrodu do kuchni pani Garner, żeby móc tam pracować, poczuć się choć trochę jak u siebie, bo chciała kochać swoją pracę, pozbawić ją tego, co w niej paskudne, a do tego, by zadomowić się w Naszym Domu, potrzebowała ładnych roślin, które zrywała i zabierała ze sobą. Ilekroć o tym zapominała, to albo masło nie chciało się ubić, albo na rękach Sethe tworzyły się pęcherze od solanki w beczułce.
Przynajmniej tak się jej zdawało. Garść żółtych kwiatów na stole, gałązka mirtu opleciona wokół uchwytu żelazka, którym podpierano drzwi, gdy trzeba było przewietrzyć, przynosiły Sethe ukojenie, a kiedy siadała z panią Garner do sortowania szczeciny czy zabierała się do robienia atramentu, ogarniało ją znakomite samopoczucie. Znakomite. Nie bała się tamtych mężczyzn. Tych pięciu, którzy w kwaterach spali niedaleko niej, ale nie nachodzili jej w nocy. Gdy się na nią natknęli, dotykali tylko obszarpanego kapelusza i nie odrywali od niej wzroku. A kiedy zanosiła im jedzenie na pole, bekon i chleb owinięte w kawałek czystego płótna, nigdy nie odbierali posiłku z jej rąk. Stali w pewnej odległości i czekali, aż położy pakunek na ziemi (u stóp drzewa), a potem odejdzie. Albo nie chcieli niczego od niej brać, albo woleli, żeby nie patrzyła, jak jedzą. Dwa czy trzy razy nie spieszyła się z powrotem. Schowała się za wiciokrzewem i ich obserwowała. Jakże inaczej się bez niej zachowywali, jak śmiali się, wygłupiali, sikali i śpiewali. Wszyscy oprócz Szóstki, który zawsze śmiał się tylko raz – na sam koniec. Halle, rzecz jasna, był najmilszy. Ósmy i ostatni potomek Dzidzi Suggs, który najmował się do pracy w całym hrabstwie, żeby ją wykupić. A jednak okazało się, że i on był tylko mężczyzną.
– Mężczyzna to tylko mężczyzna – mawiała Dzidzia Suggs. – Ale syn? Syn to dopiero ktoś.
Było w tym sporo racji, ponieważ w całym życiu Dzidzi Suggs, jak i w życiu Sethe, mężczyzn i kobiety przesuwano niczym pionki na warcabnicy. Wszyscy, których Dzidzia Suggs znała, nie mówiąc już o tych, których kochała, o ile nie uciekli albo ich nie powieszono, byli odnajmowani innym plantatorom, wydzierżawiani, podkupywani, sprowadzani, przetrzymywani, oddawani pod zastaw, wygrywani, wykradani albo przejmowani. Zatem ośmioro dzieci Dzidzi miało sześciu ojców. Mianem okropności życia określała szok, jaki przeżyła, gdy dotarło do niej, że nikt nie przerywa rozgrywki tylko dlatego, że wśród pionków na planszy znajdują się jej własne dzieci. Halle’ego zdołała utrzymać przy sobie najdłużej. Dwadzieścia lat. Całe życie. Zostawiono jej go bez wątpienia jako zadośćuczynienie za wieści, że dwie córki Dzidzi, które nie miały jeszcze stałych zębów, zostały sprzedane i wywiezione, a ona nie mogła się nawet z nimi pożegnać. Zadośćuczynienie za to, że przez cztery miesiące sypiała z nadzorcą, bo obiecał, że będzie mogła zatrzymać trzecie dziecko, synka – następnej wiosny chłopca wymieniono jednak za drewno, a Dzidzia zaszła w ciążę z człowiekiem, który złamał słowo. Nie zdołała pokochać tego dziecka ani żadnego z kolejnych. „Niech Bóg zabierze, co chce” – mówiła. A Bóg zabierał, i zabierał, i zabierał, a potem dał jej Halle’ego, który ofiarował jej wolność, kiedy nie miała już znaczenia.
Sethe dopisało niezwykłe szczęście, bo aż sześć lat trwało jej małżeństwo z tym, kto jako syn był „dopiero kimś” i kto spłodził wszystkie jej dzieci. Była na tyle lekkomyślna, że brała owo szczęśliwe zrządzenie losu za pewnik, polegała na jego trwałości, jak gdyby Nasz Dom był prawdziwym domem. Jak gdyby gałązką mirtu zatkniętą za uchwyt żelazka podpierającego drzwi w kuchni białej kobiety Sethe mogła sprawić, że będzie to jej miejsce. Jak gdyby witka mięty w ustach zmieniała nie tylko woń oddechu, ale i samą jego naturę. Głupszej od niej ze świecą chyba szukać.
Sethe zaczęła przewracać się na brzuch, ale zmieniła zdanie. Nie chciała przyciągać znów uwagi Paula D, więc postanowiła skrzyżować nogi w kostkach.
Ale Paul D zauważył ten ruch i zmianę w jej oddechu. Poczuł się zobowiązany spróbować jeszcze raz, tym razem wolniej, ale apetyt mu przeszedł. Właściwie całkiem dobre było to uczucie – nie pragnąć jej już. Dwadzieścia pięć lat i bum! Szóstka miał takie rzeczy w zwyczaju, jak wówczas, gdy chciał się spotkać z Patsy Trzydziestomilówką. Potrzebne były trzy miesiące i dwie trzydziestoczteromilowe wyprawy tam i z powrotem. Szóstka w końcu namówił Patsy, by pokonała jedną trzecią dzielącego ich dystansu i poczekała na niego we wskazanym miejscu. Była to opuszczona kamienna budowla, z której korzystali Indianie, gdy jeszcze sądzili, że ziemia należy do nich. Szóstka natknął się na nią podczas jednego z nocnych wypadów i poprosił ją o pozwolenie na wejście. Poczuwszy, jak jest w środku, zapytał Indiańskiego Ducha, czy może tam przyprowadzić swoją kobietę. Duch się zgodził, a Szóstka skrupulatnie poinstruował Patsy, jak tam dotrzeć, kiedy dokładnie wyruszyć, jak będzie brzmiał jego gwizd na powitanie, a jak na ostrzeżenie. Żadnemu z nich nie wolno było nigdzie chodzić we własnych sprawach, a do tego Trzydziestomilówka miała już czternaście lat i wybrano dla niej mężczyznę, przedsięwzięcie wiązało się więc ze sporym ryzykiem. Szóstka dotarł na umówione miejsce, ale Patsy nie. Zagwizdał i odpowiedziała mu cisza. Wszedł do opuszczonej indiańskiej siedziby. Tam także jej nie zastał. Wrócił na miejsce, gdzie mieli się spotkać. Tam też jej nie było. Poczekał jeszcze trochę. Nadal nie przychodziła. Zmartwił się, że może spotkało ją jakieś nieszczęście, i ruszył drogą w kierunku, z którego miała nadejść. Pokonał tak trzy czy cztery mile. Uznał, że dalszy marsz nie ma sensu, więc stanął i poprosił wiatr o pomoc. Nasłuchiwał czujnie, a wtedy dobiegł go odgłos jęku. Szóstka odwrócił się w tamtą stronę, poczekał chwilę i znowu go usłyszał. Nie bacząc już na ryzyko, wykrzyknął jej imię. Odpowiedziała mu głosem, który zabrzmiał w jego uszach jak życie, nie jak śmierć. „Nie ruszaj się!” – polecił głośno. „Oddychaj głęboko, to cię znajdę”. I znalazł. Patsy myślała, że już dotarłana umówione miejsce, a płakała, bo sądziła, że to Szóstka nie dotrzymał danego słowa.
Na schadzkę w indiańskiej siedzibie zrobiło się jednak za późno, więc legli na ziemi tam, gdzie stali. Później Szóstka zrobił jej na łydce rankę, jak gdyby ugryzł ją tam wąż, co miało posłużyć jako wymówka, gdyby spóźniła się na otrząsanie tytoniowych liści z robaków. Dokładnie wyjaśnił jej, jak wracać na skróty wzdłuż strumienia, odprowadził kawałek i się z nią pożegnał. Gdy dotarł do drogi, wstał już świt, a Szóstka całe swoje ubranie niósł w rękach. Nagle bryczka wyłoniła się zza zakrętu i potoczyła wprost na niego. Woźnica wytrzeszczył oczy i uniósł bat, a siedząca obok niego kobieta osłoniła twarz dłońmi i odwróciła wzrok. Szóstka zdążył jednak umknąć w głąb lasu, zanim bicz zdołał smagnąć go po pośladkach barwy indygo.
Opowiedział o tych przeżyciach Paulowi F, Halle’emu, Paulowi A i Paulowi D, i to tak osobliwie, że śmiali się i płakali na przemian. Nocami Szóstka włóczył się po lesie. Twierdził, że chodzi sobie potańczyć, że to pozwala mu podtrzymać więzy krwi. Robił to w pojedynkę, samotnie. Żaden z pozostałych mężczyzn nigdy go przy tym nie oglądał, ale potrafili to sobie wyobrazić i śmiali się z niego – rzecz jasna za dnia, kiedy było bezpiecznie.
Działo się to jednak, zanim Szóstka przestał mówić po angielsku, bo uznał, że to bez sensu. Dzięki Trzydziestomilówce jako jedyny na plantacji nie był sparaliżowany pożądaniem Sethe. Nic nie mogło równać się z rozkoszą seksu z nią, jaką Paul D wyobrażał sobie przez dwadzieścia pięć lat. Teraz uśmiechnął się z rozrzewnieniem na wspomnienie własnej głupoty i przewrócił się na bok, żeby spojrzeć na Sethe. Miała zamknięte oczy i włosy w nieładzie. Z tej perspektywy, gdy nie widziało się tych połyskliwych oczu, jej twarz nie wydawała się już tak pociągająca. Zatem to pewnie jej oczy budziły w nim zarazem czujność i podniecenie. Gdyby nie te oczy, jej twarz dałoby się znieść – z taką twarzą Paul D mógłby sobie poradzić. Może gdyby trzymała je zamknięte, jak teraz... Ale nie, jeszcze te jej usta. Ładne. Halle sam nie wiedział, co miał.
Sethe trwała wprawdzie z zamkniętymi powiekami, ale czuła jego wzrok na twarzy, a wtedy oczyma wyobraźni zobaczyła, jak szkaradnie musi sama wyglądać. Jednak w jego spojrzeniu nie kryła się drwina. Jedynie łagodność. Łagodne wyczekiwanie. Paul D nie oceniał jej – a właściwie owszem, oceniał, ale jej nie porównywał. Od czasów Halle’ego żaden mężczyzna nie patrzył na nią w ten sposób: nie z miłością czy pożądaniem, ale z uwagą, jakby sprawdzał jakość kolby kukurydzy.
Halle był bardziej bratem niż mężem. Jego troska przywodziła na myśl raczej więzi rodzinne niż męskie roszczenia. Przez całe lata widywali się za dnia wyłącznie w niedziele. Przez resztę czasu rozmawiali, dotykali się i jadali po ciemku. W mroku przed świtem i w zgasłych promieniach słońca po zmierzchu. Zatem patrzenie na siebie nawzajem stanowiło przyjemność niedzielnego poranka, a Halle przyglądał się jej intensywnie, jak gdyby zachowywał to, co zobaczył w świetle dnia, na mrok reszty tygodnia i cień, który wówczas widywał. A miał tak mało czasu. Po pracy w Naszym Domu i w niedzielne popołudnia harował, żeby spłacić dług zaciągnięty na wykupienie matki. Kiedy oświadczył się Sethe, ta z radością się zgodziła, ale na tym utknęła, bo nie miała pojęcia, co dalej. Chyba trzeba zorganizować jakąś uroczystość, prawda? Powinien być kaznodzieja, może tańce, przyjęcie, cokolwiek. Jako że jedyną kobietą poza nią na całej plantacji była pani Garner, Sethe postanowiła właśnie ją poprosić o poradę.
– Chcielibyśmy się pobrać z Hallem, proszę pani.
– Dotarły do mnie takie słuchy – odparła pani Garner z uśmiechem. – Halle rozmawiał o tym z panem Garnerem. Jesteś już przy nadziei?
– Nie, proszę pani.
– Ale będziesz. Wiesz o tym, prawda?
– Tak, proszę pani.
– Halle jest miły, Sethe. Będzie dla ciebie dobry.
– Ale mnie chodzi o to, że chcemy się pobrać.
– Już mówiłaś. A ja się zgodziłam.
– A będzie ślub?
Pani Garner odłożyła chochelkę. Roześmiała się cicho i pogłaskała Sethe po głowie.
– Ależ z ciebie słodkie dziecko – powiedziała.
I tyle, ani słowa więcej.
Sethe uszyła sobie ukradkiem sukienkę, a Halle powiesił swój sznur na gwoździu w jej chacie. I to w tej chacie, na sienniku położonym wprost na klepisku, legli ze sobą po raz trzeci, bo poprzednio dwukrotnie łączyli się na poletku kukurydzy, którą pan Garner uprawiał, bo nadawała się i dla bydła, i dla ludzi. Halle i Sethe myśleli, że są tam schowani. Tymczasem wciśnięci między łodygi sami nie widzieli nic, w tym kukurydzianych wiechci, które kołysały się ponad nimi i zdradzały wszystkim, gdzie są i czym się zajmują.
Sethe uśmiechnęła się na wspomnienie głupoty własnej i Halle’ego. Nawet wrony wiedziały, co się dzieje, i zleciały się, żeby popatrzeć. Rozkrzyżowała kostki i stłumiła śmiech.