56,00 zł
Drugi wybór opowiadań Hermanna Hessego zawiera najciekawsze wątki znane z twórczości. Noblisty. Trudne dorastanie, uroki i ból pierwszej miłości, blaski i cienie postępu, utopijne marzenia o naprawianiu świata, pacyfizm w obliczu wojny, konflikt między czcią a buntem przeciwko ojcu – to tylko niektóre z nich. Po raz kolejny możemy się zafascynować tym wspaniałym pisarstwem, w którym sprawy zarówno ważne, jak i drobne potraktowane zostały z niezwykłą głębią. Zbiór zawiera następujące opowiadania: Gimnazjalista, Lipiec, Terminowanie Hansa Dierlamma, Taedium vitae, Zaręczyny, Miasto, Koniec doktora Knölgego, Ojciec Matthias, Pawica gruszówka, Cyklon, Wieczór autorski – fragment, Gdyby wojna trwała jeszcze dwa lata, Dziecięca dusza, Obce miasto na Południu, Żebrak, Kominiarczyk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 444
Pośrodku starego miasteczka o zwartej zabudowie stoi fantastycznie duży dom o wielu małych oknach oraz żałośnie wydeptanych schodach i podestach, na wpół dostojny, na wpół śmieszny, i tak właśnie czuł się też młody Karl Bauer, który jako szesnastoletni uczeń wchodził do niego z torbą z książkami co rano i co południe, by czerpać radość z obcowania z piękną, czystą i wolną od zasadzek łaciną oraz ze staroniemieckimi poetami, lecz także biedzić się z trudną greką i algebrą, które w trzecim roku były mu równie niemiłe jak w pierwszym, i podobnie z radością obcować z siwobrodymi, sędziwymi nauczycielami, ale też zmagać się z kilkoma młodymi.
Niedaleko budynku szkoły znajdował się wiekowy sklep, gdzie po poczerniałych od wilgoci schodach ludzie nieustannie wchodzili i wychodzili przez zawsze otwarte drzwi, a w ciemnej jak smoła sieni unosił się zapach spirytusu, nafty i sera. Karl bez trudu radził sobie w tej ciemności, na samej górze domu bowiem miał swoją izdebkę, ponieważ mieszkał i stołował się u matki właściciela sklepu. Chociaż na dole panowała ciemność, wysoko było jasno i przestronnie; tam miał słońce, o ile świeciło, i widok na pół miasta, którego dachy znał niemal wszystkie i potrafił nazwać każdy z osobna.
Z bezliku dobrych rzeczy dostępnych w ogromnej obfitości w sklepie bardzo niewiele docierało po stromych schodach na górę, a przynajmniej do Karla Bauera, gdyż wikt u starej pani Kusterer był skromny i nigdy nie zaspokajał jego apetytu. Ale poza tym ich bytowanie pod jednym dachem układało się całkiem miło, a w swojej izdebce Karl czuł się niczym książę na własnym zamku. Nikt mu w niczym nie przeszkadzał, mógł robić, co chciał, a przychodziły mu do głowy różne pomysły. Dwie sikorki w klatce to jeszcze nic, urządził też sobie coś w rodzaju warsztatu stolarskiego, w piecu zaś topił i odlewał ołów i cynę, a latem trzymał w skrzynce padalce i jaszczurki, które po niedługim czasie zawsze nie wiadomo gdzie znikały przez coraz to nowe dziury w drucianej siatce. Oprócz tego posiadał także skrzypce i kiedy nie czytał ani nie majsterkował, na pewno grał, i to o każdej porze dnia i nocy.
Tak więc młody człowiek miał każdego dnia swoje radości i nigdy nie pozwalał, by czas mu się dłużył, zwłaszcza że nie brakowało mu książek, które pożyczał sobie, gdziekolwiek wypatrzył choćby jedną. Czytał całkiem sporo, ale nie każda lektura jednakowo przypadała mu do gustu, najbardziej lubił baśnie i sagi, a także dramaty wierszem.
Wszystko to, jakkolwiek przyjemne, nie mogło wszakże zaspokoić jego nieszczęsnego głodu. Toteż gdy ten stawał się zbyt potężny, Karl niczym łasica schodził po czarnych wysłużonych stopniach aż do kamiennej sieni, do której jedynie ze sklepu wpadał słaby snop światła. Wcale nierzadko bywało, że właśnie tam na wysokiej pustej skrzyni leżała resztka dobrego sera lub obok drzwi stała do połowy pełna beczułka śledzi, a w jeszcze lepsze dni lub gdy Karl pod pozorem gotowości pomocy odważnie wkraczał do samego sklepu, do jego kieszeni trafiało niekiedy parę garści suszonych śliwek, plasterków suszonych gruszek i temu podobnych specjałów.
Wyprawy te podejmował bez wyrzutów sumienia i bynajmniej nie z chciwości, lecz z niewinnością głodującego, po trosze czując się jak szlachetny rabuś, który nie wie, co to lęk przed ludźmi, i z chłodną dumą patrzy niebezpieczeństwu prosto w oczy. Zdawało mu się całkiem zgodne z prawami moralnego porządku świata, że to, co stara matka chciwie na nim oszczędzała, zostaje odjęte z wypełnionego po brzegi skarbca jej syna.
Te różnorakie nawyki, zajęcia i upodobania wraz z wszechwładną szkołą mogłyby właściwie wystarczyć, by wypełnić mu czas i myśli. Karl Bauer nie czuł się jednak zaspokojony. Po części naśladując niektórych kolegów z klasy, po części pod wpływem lektury wielu uduchowionych książek, a po części też z potrzeby własnego serca po raz pierwszy wkroczył w owym czasie do pięknej i zdradliwej krainy miłości. A ponieważ z góry wiedział, że jego starania i zabiegi nie doprowadzą go do żadnego realnego celu, nie wykazał się zatem nadmierną skromnością i ofiarował swe uwielbienie najładniejszej dziewczynie w mieście, która pochodziła z bogatego domu i już samą wspaniałością swoich strojów dalece przyćmiewała wszystkie rówieśniczki. Uczeń codziennie przechodził obok jej domu, a gdy ją spotykał, uchylał kapelusza tak nisko, jak nie czynił tego nawet przed rektorem.
Tak oto miał się stan rzeczy, gdy zrządzeniem przypadku w jego doczesności pojawił się całkiem nowy kolor i otworzyły się przed nim nowe bramy życia.
Pewnego wieczoru u schyłku jesieni, gdy Karl znów nie czuł się syty po cienkiej kawie z mlekiem, głód wypędził go na inspekcję. Bezszelestnie przemknął schodami na dół i zlustrował sień, gdzie po krótkim poszukiwaniu zobaczył gliniany talerz, na którym dwie zimowe gruszki cudownej wielkości i barwy spoczywały na plastrze holenderskiego sera z czerwoną obwódką.
Mimo głodu mógłby z łatwością zgadnąć, że owa przekąska przeznaczona jest na stół pana domu i tylko na chwilę została odstawiona przez służącą; lecz w zachwycie nieoczekiwanym widokiem myśl o dobrotliwym zrządzeniu losu była mu znacznie bliższa, toteż pełen wdzięcznych uczuć począł upychać ów dar w kieszeniach.
Zanim jednak się z tym uporał, z drzwi do piwnicy po cichu wyłoniła się ze świeczką w dłoni służąca Babett i z przerażeniem odkryła ów bezbożny występek. Młody złodziej miał jeszcze ser w ręce; znieruchomiał i utkwił wzrok w podłodze, podczas gdy wszystko w nim się rozpadało i pogrążało w otchłani wstydu. Oboje stali naprzeciw siebie, oświetleni płomieniem świecy, i chociaż od tamtego czasu życie przyniosło temu chwackiemu chłopcu bez wątpienia dużo boleśniejsze chwile, lecz z pewnością nigdy bardziej zawstydzające.
– No nie, coś takiego! – przemówiła w końcu Babett i popatrzyła na skruszonego złoczyńcę, jakby był zbrodniarzem. Chłopiec nie miał nic do powiedzenia. – Kto to słyszał! – ciągnęła. – Nie wiesz, że to jest kradzież?
– Tak, wiem.
– Panie najsłodszy, co ci też przyszło do głowy?
– To tak po prostu tu stało, Babett, i pomyślałem...
– Co sobie pomyślałeś?
– Byłem tak straszliwie głodny...
Na te słowa starsza służąca szeroko otworzyła oczy i wpatrzyła się w biedaka z nieskończonym zrozumieniem, osłupieniem i litością.
– Byłeś głodny? Nie dostajesz nic do jedzenia na górze?
– Nie za wiele, Babett, nie za wiele.
– A to ci dopiero! No dobrze już, dobrze. Zatrzymaj to, co masz w kieszeni, ser też weź, po prostu zabierz, w końcu to nie ostatni kawałek, znajdzie się go więcej w domu. Ale teraz muszę już iść, bo jeszcze ktoś nadejdzie.
W dziwnym nastroju Karl wrócił do swojej izdebki, usiadł i w zadumie zjadł najpierw holendra, a po nim gruszki. Od razu zrobiło mu się lżej na sercu, odetchnął, przeciągnął się i po chwili zaintonował coś w rodzaju psalmu dziękczynnego na skrzypcach. Ledwie go skończył, usłyszał ciche pukanie, a kiedy otworzył, za drzwiami ujrzał Babett, która od razu podetknęła mu wielką pajdę chleba bynajmniej nie skąpo posmarowaną masłem.
Choć bardzo go to uradowało, chciał grzecznie odmówić, ale służąca nie ustępowała i wreszcie chętnie się poddał.
– Na tych skrzypcach to grasz naprawdę pięknie – powiedziała z podziwem – nieraz słyszałam. A co do jedzenia, już ja się tym zajmę. Wieczorem zawsze mogę ci coś podrzucić, nikt nie musi wiedzieć. Dlaczego ona lepiej cię nie karmi, ostatecznie twój ojciec płaci za wikt niemałe pieniądze.
Po raz kolejny chłopak próbował nieśmiało odmówić, lecz ona w ogóle nie chciała go słuchać i ostatecznie Karl z radością przystał na propozycję. Na koniec uzgodnili, że po powrocie do domu w dni głodu zawsze będzie gwizdał na schodach piosenkę Złote wieczorne słońce, wtedy ona przyniesie mu coś do jedzenia. Jeśli zagwiżdże coś innego albo wcale, nie pojawi się. Skruszony i wdzięczny położył dłoń na jej szerokiej prawicy, która mocnym uściskiem przypieczętowała sojusz.
Od tej chwili gimnazjalista z ukontentowaniem i wzruszeniem korzystał z wielkoduszności i troski dobrej kobiecej duszy – po raz pierwszy od dzieciństwa, wcześnie bowiem został oddany na stancję, ponieważ jego rodzice mieszkali na wsi. Nierzadko przypominały mu się lata spędzone w domu, gdyż Babett czuwała nad nim i rozpieszczała go zupełnie jak matka, którą, biorąc pod uwagę jej wiek, chyba mogłaby nawet być. Miała około czterdziestki i w gruncie rzeczy dała się poznać jako żelazna, nieugięta i energiczna istota; lecz okazja czyni złodzieja, gdy więc tak niespodziewanie znalazła w chłopcu wdzięcznego przyjaciela, podopiecznego i pisklę do wykarmienia, z uśpionych głębin jej zatwardziałej natury coraz mocniej wyłaniała się nieśmiała skłonność ku tkliwości i bezinteresownej łagodności.
Ten nagły poryw serca poczciwej kobiety przynosił Karlowi Bauerowi same pożytki i szybko go rozzuchwalił, bo tacy młodzi chłopcy wszystko, co darowane, choćby najrzadszy owoc, przyjmują z ochoczą skwapliwością i niemal jak należne im prawo. Toteż stało się tak, że już po kilku dniach Karl całkowicie zapomniał zawstydzające pierwsze spotkanie pod drzwiami piwnicy i nie było wieczoru, by na schodach nie rozbrzmiewało jego Złote wieczorne słońce, jakby nigdy wcześniej nie działo się inaczej.
Pomimo całej wdzięczności pamięć o Babett nie pozostałaby w nim tak niezniszczalnie żywa, gdyby jej dobre uczynki ograniczyły się wyłącznie do jedzenia. Młodość jest głodna, ale też nie mniej egzaltowana, a relacji z młodzieńcami nie da się długo podtrzymywać za pomocą sera i szynki, ba, nawet za pomocą owoców i wina z piwnicy.
Babett była osobą szanowaną i niezastąpioną w domu Kusterera, ale również w całym sąsiedztwie cieszyła się reputacją chodzącej nieskazitelnej uczciwości. Gdziekolwiek się znalazła, stanowiła rękojmię przyzwoitej zabawy. Sąsiadki wiedziały o tym i dlatego patrzyły przychylnym okiem, jeśli ich służące, zwłaszcza te młode, spotykały się z nią poza domem. Ten, kogo poleciła, znajdował życzliwe przyjęcie, a kto mógł się cieszyć bliższym z nią kontaktem, był bezpieczniejszy niż w klasztorze dla dziewcząt czy w stowarzyszeniu dziewic.
Toteż po codziennej służbie i w niedzielne popołudnia Babett rzadko bywała sama, zazwyczaj otaczał ją wianuszek młodszych służących, którym pomagała spędzać czas i w razie potrzeby udzielała wszelakich rad. Na takich konwentyklach grano w różne gry, śpiewano piosenki, rozwiązywano zagadki i szarady, a jeśli która miała narzeczonego czy brata, mogła go ze sobą przyprowadzić. Oczywiście zdarzało się to bardzo rzadko, bo narzeczone zwykle dosyć szybko przestawały być wierne owemu kółku, a młodzi kawalerowie i służący nie byli tak zaprzyjaźnieni z Babett jak dziewczęta. Przelotnych, niezobowiązujących historii miłosnych nie tolerowała; jeśli któraś z jej podopiecznych wstąpiła na taką ścieżkę i mimo poważnego upomnienia nie okazała poprawy, zostawała wykluczona.
Do tego wesołego panieńskiego grona gimnazjalista został przyjęty jako gość i być może nauczył się tam więcej niźli w szkole. Nigdy nie zapomniał swego inauguracyjnego wieczoru. To było na podwórzu, dziewczęta siedziały na schodkach i pustych skrzynkach, zapadła ciemność, a w górze przycięte w kwadrat wieczorne niebo płynęło powoli, skąpane wciąż słabym niebieskawym światłem. Babett przysiadła na beczce przed półkolistym wejściem do piwnicy, a Karl stał nieśmiało obok niej, oparty o futrynę, nic nie mówił i w mroku przyglądał się twarzom dziewcząt. Jednocześnie myślał z lekkim niepokojem, jak zareagowaliby koledzy na te jego wieczorne koneksje, gdyby się o nich dowiedzieli.
Ach, twarze dziewcząt! Niemal każdą znał już z widzenia, ale teraz, skupione w półmroku jedna przy drugiej, były zupełnie inne i patrzyły na niego jak na nieodgadnioną zagadkę. Jeszcze dziś pamięta wszystkie imiona, wszystkie spojrzenia i wiele kryjących się za nimi historii. I to jakich historii! Ileż przeznaczenia, powagi, mocy, a także powabu było w niepozornym życiu kilku dziewcząt!
Znajdowała się wśród nich Anna z Grüner Baum, która jako całkiem młoda gąska dopuściła się na swojej pierwszej posadzie kradzieży, za co miesiąc siedziała. Teraz od wielu lat była lojalna i uczciwa, uchodziła wręcz za klejnot. Miała duże brązowe oczy i cierpkie usta, siedziała w milczeniu i patrzyła na młodzieńca z chłodną ciekawością. Jej ukochany, który zdradził ją w tamtej policyjnej sprawie, przez ten czas zdążył się już ożenić i owdowieć. Teraz biegał za nią od nowa i próbował ją odzyskać, ale ona zrobiła się twarda i zachowywała się tak, jakby nie chciała o nim więcej słyszeć, mimo że skrycie kochała go nie mniej niż dawniej.
Margret z introligatorni była z natury wesoła, rozśpiewana i rozszczebiotana, a w swoich kręconych rudoblond włosach miała słońce. Zawsze schludnie ubrana i zawsze przystrojona czymś cieszącym oko i miłym, a to niebieską wstążką, a to bukiecikiem kwiatków, nigdy nie wydawała zarobionych pieniędzy, tylko niemal każdy grosz wysyłała do ojczyma, który wszystko przepijał i nigdy jej nie dziękował. Potem spotkało ją ciężkie życie, niefortunnie wyszła za mąż i prześladowały ją pech oraz liczne nieszczęścia, ale nawet wtedy poruszała się lekko i z gracją, dbała o nieskazitelny wygląd i nie stroniła od ozdób, uśmiechała się rzadziej, za to tym piękniej.
I niemal wszystkie one, jedna w drugą, bez względu na to, jak mało miały radości, pieniędzy i życzliwości od losu, a jak wiele pracy, trosk i zmartwień, dawały sobie radę i utrzymywały się na powierzchni, z nielicznymi wyjątkami same piękne i niezniszczalne wojowniczki! A jakże one w tych paru wolnych godzinach się śmiały i weseliły byle czym, żartem, piosenką, garścią orzechów albo skrawkiem czerwonej wstążki. Jak drżały z podniecenia, gdy opowiadano przeszywającą dreszczem historię jakiegoś męczennika, jak przy smutnych piosenkach śpiewały i wzdychały, mając w swych dobrych oczach ogromne łzy.
Niektóre były co prawda nieprzyjemne, swarliwe i gotowe nieustannie zrzędzić i plotkować, w razie czego jednak Babett ostro wchodziła im w słowo. Ale przecież także one dźwigały swe brzemię i nie miały łatwo. Szczególnie Gret z Bischofseck czuła się nieszczęśliwa. Ciążyło jej życie, a jej wielka cnotliwość sprawiała, że nawet to kółko panieńskie nie było dla niej dość pobożne i surowe, a przy każdym soczystszym słowie, które docierało do jej uszu, wzdychała głęboko, zagryzała wargi i mówiła cicho: „Sprawiedliwy musi wiele wycierpieć”. Cierpiała tak rok za rokiem, aż w końcu zobojętniała i dopiero gdy przeliczyła skarpetę pełną zaoszczędzonych talarów, wzruszyła się i zaczęła płakać. Dwukrotnie mogła wyjść za mąż za majstrów, tymczasem nie wyszła za żadnego, bo jeden był lekkoduchem, a drugi sam okazał się tak niepomiernie uczciwy i szlachetny, że brakowałoby jej przy nim ciągłego wzdychania i poczucia niezrozumienia.
Wszystkie siedziały skupione w kącie ciemnego dziedzińca, opowiadając sobie o wydarzeniach dnia i czekając, co dobrego i wesołego przyniesie wieczór. Z początku ich pogaduszki i maniery nie wydawały się uczonemu młodzieńcowi najmądrzejsze ani najelegantsze, ale wkrótce, gdy minęło onieśmielenie, poczuł się swobodniejszy i bardziej rozluźniony, i od tej chwili patrzył na przycupnięte razem w ciemności dziewczęta jak na niezwykły, szczególnie piękny obraz.
– No, a to jest właśnie nasz pan gimnazjalista – oznajmiła Babett i już miała opowiedzieć historię jego żałosnego głodowania, gdy pociągnął ją błagalnie za rękaw, na co dobrotliwie go oszczędziła.
– To musi się pan pewnie strasznie dużo uczyć? – spytała rudawa Margret z introligatorni i od razu dodała: – A na kogo chce się pan wyedukować?
– Na razie jeszcze nie jestem pewny. Może na doktora. – To wzbudziło szacunek i oczy wszystkich wpatrzyły się w niego uważnie.
– Tylko najpierw musi panu jeszcze urosnąć wąsik – zauważyła Lene od aptekarza, na co reszta się roześmiała, cicho chichocząc lub popiskując, i gdyby nie pomoc Babett, Karl nie zdołałby się obronić przed dziesiątkami docinków, w których prześcigały się dziewczęta. W końcu zażądały, żeby opowiedział im jakąś historię. Chociaż naczytał się tyle, nie przychodziło mu do głowy nic poza bajką o jednym takim, co wyruszył w świat, by strach poznać. Ale ledwie zaczął, wszystkie znów wybuchły śmiechem i zawołały:
– Znamy to, znamy!
A Gret z Bischofseck dodała z pogardą:
– To przecież dla dzieci.
Dał więc spokój i wyraźnie się zawstydził, a wtedy Babett obiecała w jego imieniu:
– Następnym razem opowie wam coś innego, w końcu w domu nie brakuje mu książek!
Jemu też to odpowiadało. Postanowił, że zrobi wszystko, żeby je uszczęśliwić.
Tymczasem niebo straciło resztki błękitnego blasku, a po matowej czerni płynęła teraz jedna gwiazda.
– No, pora wracać do domu – upomniała dziewczęta Babett. Te wstały, poprawiły warkocze i wygładziły fartuchy, skinęły głowami na pożegnanie i wyszły – część przez furtkę na tyłach podwórza, część korytarzem i przez drzwi frontowe.
Także Karl Bauer powiedział dobranoc i ruszył na górę do swojej izdebki, zadowolony i niezadowolony, pełen niejasnych uczuć. Bo choć tkwił głęboko w młodzieńczej pysze i błahych głupstwach właściwych gimnazjaliście, mimo to zauważył, że wśród jego nowych znajomych toczy się życie inne niż jego oraz że niemal wszystkie te dziewczęta, przykute mocnym łańcuchem do pełnej krzątaniny codzienności, noszą w sobie siły i wiedzą rzeczy, które jemu są tak obce jak jakaś bajka. Nie bez odrobiny naukowego zarozumialstwa postanowił wniknąć jak najgłębiej we frapującą poezję tego naiwnego życia, w świat pierwotnej tradycji, moralitetów i żołnierskich pieśni. Czuł jednak, że ów świat pod niektórymi względami złowieszczo góruje nad jego światem i obawiał się wszelkiej tyranii i paraliżu z jego strony.
Na razie wszakże nie widać było takiego niebezpieczeństwa, zresztą wieczorne spotkania służących trwały coraz krócej, ponieważ szybkimi krokami zbliżała się zima i mimo na razie łagodnej pogody każdego dnia spodziewano się pierwszego śniegu. Tak czy inaczej Karl znalazł jeszcze okazję, by opowiedzieć obiecaną historię. Była o braciach Zündelheinerze i Zündelfriederze, którą przeczytał w „Skarbczyku” i która spotkała się z niemałym aplauzem. Końcowy morał pominął, ale Babett dodała go z własnej potrzeby i według własnych umiejętności. Dziewczęta, z wyjątkiem Gret, chwaliły narratora za jego popis, na zmianę powtarzały główne sceny i mocno prosiły, aby niebawem znów się tak postarał. Obiecał im to, ale nazajutrz zrobiło się tak zimno, że wystawanie pod gołym niebem było już nie do pomyślenia, potem zaś, im bardziej przybliżały się święta, zaprzątnęły go zgoła inne myśli i radości.
Co wieczór pracował nad rzeźbionym pudełkiem na tytoń dla swojego papy, a potem próbował jeszcze ułożyć do tego dwuwiersz po łacinie. Niestety, nijak nie chciał on nabrać klasycznej szlachetności, bez której łaciński dystych nie może nawet ustać na nogach, w końcu więc po prostu napisał na wieczku dużymi, ozdobnymi literami „Na zdrowie!”, pociągnął linie dłutem, po czym wypolerował szkatułkę pumeksem i woskiem. Następnie wyjechał na ferie w dobrym nastroju.