Najpiekniejszy sen - Susan Anne Mason - ebook

Najpiekniejszy sen ebook

Susan Anne Mason

4,4

Opis

Quinten Aspinall pragnie spełnić obietnicę daną zmarłemu ojcu. Udaje się więc do Kanady, by odszukać rodzeństwo, wysłane do niewolniczej pracy podczas jego pobytu na wojnie. Pracodawca zleca mu przy okazji sprowadzenie swojej bratanicy, która uciekła z kanadyjskim żołnierzem. W nagrodę Aspinall otrzyma własną farmę, dzięki czemu zapewni dom chorej matce i rodzeństwu.

Przyjazd Julii Holloway do Toronto okazał się katastrofą. Gdy przybywa pracownik jej wuja i ratuje ją z opresji, dziewczyna postanawia odpłacić się za jego dobroć, pomagając mu w znalezieniu siostry. Jednak druzgocące wieści, jakie właśnie otrzymała, zmienią w jej życiu wszystko.

Czy Quinn będzie musiał wybrać pomiędzy połączeniem rodziny a ochroną Julii i własnym szczęściem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (39 ocen)
22
13
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiosna333
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Fabuła książki oparta na kanwie wydarzeń, o których nigdy nie słyszałam. Sięgnęłam więc po więcej informacji na temat akcji charytatywnej prowadzonej przez doktora Barnardo. Przeżyłam prawdziwy szok, że takie wydarzenia faktycznie miały miejsce .Mimo tego, że fabuła oparta jest na tragicznej historii to miałam wrażenie,że cała powieść to jakaś baśń gdzie dobro zawsze zwycięża zło , finał to totalny happy end.
00
ElaCz1

Dobrze spędzony czas

Dobrze, że jest wątek miłosny,bo książka byłaby bardzo smutna.W ciężkich czasach one cierpią najbardziej-przevzytajcie
00

Popularność




Tytuł oryginału:

The Brightest of Dreams (Canadian Crossings #3)

Autor:

Susan Anne Mason

Tłumaczenie z języka angielskiego:

Elżbieta Zawadowska

Redakcja:

Agata Tokarska

Korekta:

Dominika Wilk

Skład:

Alicja Malinka

ISBN 978-83-66297-90-6

© 2020 by Susan Anne Mason by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.

© 2020 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Rzeszów, wydanie I

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Cover design by Koechel Peterson & Associates, Inc. Minneapolis, Minnesota/Jon Godfredson

Vector design by GarryKillian, vector_corp/Freepik.com

Druk: drukarnia Read Me

Książkę wydrukowano na papierze Ecco book cream 2.0 70g dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o

Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Tysiąclecia.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy. 

Dla wszystkich dzieci z programu „Home Children” oraz ich potomków, którzy osiedlili się w Kanadzie.

Niech ta opowieść rzuci światło na trudności, jakie musieli pokonać, oraz na ich siłę i odwagę konieczne, by stworzyć tu nowe życie.

Przyjmijcie podziękowania za to, że dzięki Wam Kanada stała się jeszcze silniejszym państwem.

Z całego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozsądku,

Myśl o Nim na każdej drodze, a On twe ścieżki wyrówna.

Prz 3,5-6

PROLOG

Derbyshire, Anglia

Wiosna 1919

Quinten Aspinall stał w gabinecie hrabiego Brentwood, czekając na rychły powrót swojego pracodawcy. Liczył na to, że dopisze mu szczęście, a jego lordowska mość będzie miał dobry humor i przychyli się do jego prośby. Mimo to nie potrafił opanować zdenerwowania. Spociły mu się dłonie, choć walczył o spokój, który ostatnio go opuścił. Czy lord Brentwood zgodzi się z jego rozumowaniem, czy raczej uzna za stosowne pozbawić go posady w posiadłości Brentwood?

Quinn zaczerpnął powietrza, próbując raczej skupić się na blaskach niż na cieniach w swoim życiu. Wojna się skończyła – on ocalał. Już samo to należało uznać za co najmniej ważne osiąg­nięcie.

Jednak blaski przygasły, gdy pomyślał o losie, jaki spotkał jego rodzinę. O losie Becky, Cecila i małego Harry’ego. Boże, miej ich w swojej opiece, gdziekolwiek są. Ta prosta modlitwa przypieczętowała jego decyzję co do sposobu działania. Zamierzał uczynić wszystko, co konieczne, by odnaleźć swoją rodzinę i sprowadzić ją do domu.

Gdy jego rany wreszcie się zagoiły, nie przypuszczał, że poprosi o urlop na podróż za ocean. Jednak nie spodziewał się również, że matka umieściła jego młodsze rodzeństwo w sierocińcu, a już tym bardziej, że sierociniec wkrótce odesłał je dalej, statkiem za granicę.

Drzwi otworzyły się ze szczękiem i lord Brentwood wszedł do gabinetu.

Quinn wyprostował plecy i złożył ręce z tyłu, przybierając stosownie uniżoną postawę.

– Pan Aspinall! Dowiedziałem się od Davisa, że tu jesteś. Wreszcie w domu, daleko od tej przeklętej wojny. – Podniecenie malujące się na rumianej twarzy lorda pasowało do jego tonu. Rzucił rękawiczki do jazdy konnej na biurko. – Dobrze znów cię widzieć, chłopcze. Jak się miewasz?

Quinn wyciągnął rękę, by podać ją pracodawcy. Czuł, że w piersi wzbierają mu stare uczucia. Tak naprawdę tęsknił za tym domem i posadą osobistego kamerdynera pana hrabiego.

– Z ogromną radością oznajmiam, że zostałem uznany za całkowicie zdrowego.

– To wspaniale. – Jego lordowska mość podszedł do kredensu, gdzie trzymał swoje ulubione trunki. – Czy to znaczy, że przyjechałeś, by podjąć dawne obowiązki?

Quinn wahał się przez chwilę w obawie, że jego odpowiedź może popsuć radosny humor hrabiego.

– Tak i nie, milordzie.

Ręka lorda zatrzymała się na kryształowej karafce.

– To brzmi dość tajemniczo. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej? – Nalał sporą porcję whisky do szklaneczki i zaniósł ją na masywne biurko z drewna czereśniowego, przy którym zwykle spędzał popołudnia, zajmując się sprawami związanymi z majątkiem.

– Bardzo chciałbym rozpocząć pracę, sir, ale... może nie od razu. – Quinn przełknął ślinę. – Najpierw potrzebuję urlopu.

Hrabia zmarszczył brwi.

– Czy to ma jakiś związek z twoją rodziną?

– Tak. – Oczywiście jego lordowska mość mógł się tego domyślić, gdyż Quinn zawsze podkreślał, jak ważni są dla niego krewni. – Muszę pojechać do Kanady.

Lord zatrzymał szklaneczkę w połowie drogi do ust, a w jego oczach pojawił się błysk zaciekawienia.

– Do Kanady? A po cóż?

Quinten wciąż miał głowę pełną wspomnień z wizyty w jednym z domów dziecka doktora Barnardo1, co groziło utratą równowagi.

– Po powrocie do Londynu poszedłem zobaczyć się z matką. – Znów przełknął ślinę. – Znalazłem ją w przytułku i dowiedziałem się, że moje rodzeństwo jest w sierocińcu.

– Przykro mi to słyszeć. – Lord zmarszczył brwi.

– Pojechałem do domu dziecka i na miejscu okazało się, że moi bracia i siostra popłynęli statkiem do Kanady jako pracownicy służebni2 bez wiedzy mojej matki. – Niepokojąc się coraz bardziej, Quinten pragnął ogrzać się choć trochę przy ogniu na kominku. Od czasu spędzonego w okopach nie mógł się przyzwyczaić do ciągłej wilgoci, która zdawała się przenikać jego kości. – Niestety moja matka poważnie podupadła na zdrowiu. Obawiam się, że nie doczeka jesieni.

Widok wymizerowanej matki prześladował Quinna przez cztery lata spędzone na wojnie. Nie mógł sobie wyobrazić, że mog­łaby wychudnąć jeszcze bardziej. Kiedy jednak odnalazł ją przykutą do łóżka w izbie chorych w przytułku, wiedział, że musi coś zrobić. Podejrzewał, że główną przyczyną jej złego stanu mogło być poczucie winy, jakby uważała, że zasługuje na śmierć, ponieważ opuściła dzieci. Gdyby udało mu się odnaleźć Becky, Cecila i Harry’ego i sprowadzić ich do domu, matka zyskałaby powód, by wyzdrowieć. Nie zasługiwała na samotne zmaganie się z trudami życia po przedwczesnej śmierci męża.

Bóg był świadkiem, że Quinn robił, co mógł, by jej pomagać przez te lata i okazać troskę o rodzinę. Wysyłał do domu każdego zarobionego szylinga. Teraz, gdy już wiedział, że starał się na darmo, odczuwał rozdzierający ból.

– Zatem prosisz o urlop, gdyż chcesz szukać rodzeństwa? – Lord przyglądał mu się uważnie zza biurka.

– Tak, milordzie.

– A jeśli odmówię?

Quinn zwalczył chęć, by uciec wzrokiem.

– Wtedy, z całym szacunkiem, będę musiał zrezygnować z posady. Choć byłoby to dla mnie bolesne.

– Dla mnie również. – Lord Brentwood poprawił się na krześle i wychylił do przodu. – W jaki konkretnie rejon Kanady się wybierasz?

– Nie jestem jeszcze pewien. Statek dopływa do Halifaxu w Nowej Szkocji. A stamtąd udam się tam, gdzie odesłano moich braci i siostrę. Na razie nie udało mi się uzyskać tej informacji. – Czując wzbierające zdenerwowanie, Quinn zacisnął dłonie w pięści. Wciąż nie mógł uwierzyć, że dyrektor domu dziecka nie podał mu żadnych innych wskazówek poza nazwą statku i portem w Halifaxie.

Quinn włożył rękę do kieszeni i natrafił na znajomy żelazny klucz, który wszędzie ze sobą zabierał. Była to ostatnia rzecz, jaką dał mu przed śmiercią jego ojciec – klucz do jego domu rodzinnego w Londynie. Wręczając go Quinnowi, ojciec przekazał mu obowiązki głowy rodziny. Chłód metalu przypomniał o złożonej obietnicy i dodał mu odwagi potrzebnej do dalszego działania.

– Jeżeli posuwam się za daleko, prosząc, żeby zachował pan dla mnie posadę, z pewnością uszanuję pańską decyzję, sir – ciągnął. – Ale naprawdę muszę jechać. Nie spocznę, dopóki nie sprowadzę tutaj swojej rodziny.

Lord skinął głową.

– Doskonale rozumiem twoje uczucia. – Po twarzy mężczyzny przemknął cień i w jego oczach pojawił się na chwilę wyraz prawdziwej udręki.

Quinn uświadomił sobie nagle ze wstydem, że nie zapytał o rodzinę lorda i nie wyraził zainteresowania, jak im się wiodło, odkąd wyjechał na wojnę.

– Ufam, że lady Brentwood i lady Amelia czują się dobrze.

– Tak, dziękuję za troskę. – Przerwał na chwilę. – Ale moja bratanica to już inna historia.

– Panna Julia? – Quinn wstrzymał oddech na wspomnienie żywiołowej dziewczyny.

Julia zamieszkała z lordem i jego rodziną w wieku trzynastu lat, po nagłej śmierci rodziców. Po pewnym czasie, niezbędnym do przeżycia żałoby i przyzwyczajenia się do nowego domu, odnalazła wreszcie spokój w towarzystwie kuzynki Amelii i od tamtej pory na korytarzach dworu Brentwood często rozbrzmiewały wybuchy dziewczęcego śmiechu.

– Mam nadzieję, że nic złego jej się nie przytrafiło – dodał po chwili.

– W takim sensie, jak myślisz, nie. Ale coś wystarczająco niedobrego. – Hrabia odsunął się od biurka. – Julia uparła się, by działać na wojnie. Muszę dodać, że wbrew moim życzeniom. Pojechała pomagać lekarzom przy opatrywaniu rannych żołnierzy, a takiego zadania młoda dama nie powinna się podejmować.

– Sam byłem ranny i sądzę, że to niezwykle szlachetne przedsięwzięcie. Pamiętam, jak bardzo sobie ceniłem otrzymaną pomoc.

Lord posłał mu pełne irytacji spojrzenie.

Quinn omal nie odgryzł sobie języka. Musiał się nauczyć, by nie wypowiadać swojego zdania, gdy nikt go o to nie prosi.

– Miałem przeczucie, że nic dobrego z tego nie wyniknie. – Jego lordowska mość uniósł podbródek w sposób, który mógł oznaczać tylko dezaprobatę. – Tuż przed końcem wojny uciekła z jednym z kanadyjskich żołnierzy.

– Och... jakie to przykre. – Dlaczego ciężar rozczarowania tak mocno uderzył w Quinna? Przecież nie mógł liczyć na to, że uda mu się zdobyć uczucie tej dziewczyny. Nawet nie zaszczycała go spojrzeniem, gdy nie miała dla niego jakiegoś zadania do wykonania.

– Ufam, że twoja wyprawa do Kanady będzie owocna. – Lord przesunął ramię na oparcie krzesła i popatrzył na Quinna w zamyśleniu. – Chciałbym, abyś podczas tej podróży odnalazł Julię i sprowadził ją do domu.

Quinn wyprostował się jak struna.

– Słucham?

– Wyjazd Julii doprowadził do rozpaczy moją żonę i córkę. Muszę przyznać, że byłem dla Julii bardzo surowy i nie rozstaliśmy się w zgodzie. Bardzo tego żałuję. – Westchnął. – Sam pojechałbym jej szukać, ale nie mogę teraz zostawić majątku. W wyniku wojny straciłem trzech dzierżawców, dwaj zginęli na wojnie, trzeci zmarł z powodu choroby. Muszę opanować sytuację. W przeciwnym wypadku przyszłość Brentwood może być zagrożona. – Hrabia wstał i zatrzymał się przy kominku, którego płomienie oświetliły jego wyraziste rysy. – Skoro i tak już wybierasz się za ocean, muszę skorzystać z tego zbiegu okoliczności i prosić o pomoc. – Wrócił do biurka i wyciągnął z szuflady aksamitną sakiewkę. – Jestem przygotowany na pokrycie wszelkich wydatków, jakie będziesz musiał ponieść w moim imieniu.

W głowie Quinna wirowały tysiące myśli. Nie mógł pozwolić sobie na to, by stracić z oczu główny cel wyprawy, ale nie chciał odmawiać swemu pracodawcy, w każdym razie nie bez wyraźnego powodu.

– Czy wie pan, gdzie dokładnie Julia mieszka?

– Mężczyzna, z którym wyjechała, szeregowy Samuel McIntyre pochodzi z Toronto. Tyle udało mi się ustalić. A zatem logicznie by było zacząć od tego miasta.

Mimo że Quinn nie odznaczał się zbyt głęboką znajomością geografii Kanady, zdawał sobie sprawę, że Toronto leży daleko od Halifaxu. Z drugiej strony było też całkiem możliwe, że jego rodzeństwo odesłano właśnie w tamte okolice. Organizacja doktora Barnardo prowadziła tam dom odbiorczy, z którego wiele dzieci przewożono na farmy w stanie Ontario. Jednak poszukiwanie bratanicy lorda zabrałoby mu czas potrzebny na odnalezienie rodzeństwa.

Nagłe podejrzenie przyprawiło go o skurcz żołądka.

– Czy to możliwe, że panna Julia mogła już poślubić tego mężczyznę? Trudno, żebym się mocował z jej mężem.

– Nie sądzę. – Lord przygarbił się nagle. – Amelia przyznała się, że parę dni temu dostała list od Julii ze stemplem z Toronto. Twierdzi, że pobrzmiewa w nim rozpacz. Julia musi znaleźć nowe mieszkanie, ale pieniądze stanowią wielki problem i nie wie, co robić. Chociaż Amelia nie wydawała się uszczęśliwiona tym pomysłem, nalegałem, by pokazała mi list. – Zmarszczył brwi. – Źle mi ze świadomością, że moja bratanica popadła w tarapaty. Chcę, by wiedziała, że może w każdej chwili wrócić do domu, chociaż pewnie teraz nie ma takiego wrażenia. – Wyprostował się i poprawił rękaw marynarki do jazdy konnej. – Odnalezienie Julii to na pewno wielkie wyzwanie, które zamierzam ci sowicie wynagrodzić w razie sukcesu.

Quinn popatrzył na swojego pracodawcę, jego imponującą posturę i spojrzenie, które potwierdzało jego arystokratyczne pochodzenie. Hrabia zapewnił mu posadę w swoim majątku, gdy chłopak borykał się z poważnymi trudnościami, a z czasem awansował go z lokaja na swojego osobistego kamerdynera. Tak naprawdę Quinn wiele mu zawdzięczał. Jakżeby mógł mu odmówić? Poza tym, jeśli Julia znalazła się istotnie w trudnym położeniu, a on mógł jej jakoś pomóc, musiał przynajmniej spróbować.

– Dobrze, milordzie. Zrobię, co w mojej mocy. Ale nawet jeśli znajdę Julię, ona może nie chcieć wracać do Anglii. Nie zmuszę jej, by wsiadła na statek wbrew swojej woli.

– Rozumiem. – Lord zacisnął usta. – Może dodatkowy bodziec skłoni cię, żebyś się postarał ją przywieźć. Jeśli ci się powiedzie, podaruję ci na zawsze jedną ze swoich farm, które dzierżawię, wolną od hipoteki.

Quinn poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa. Własny majątek? Miejsce, gdzie mógłby zebrać rodzinę i dochować obietnicy złożonej ojcu przed dziewięcioma laty? Jak miał odrzucić taką szansę – niezależnie jak bardzo iluzoryczną – by stworzyć prawdziwy dom dla matki i rodzeństwa?

Wyprostował się i skinął głową.

– Ma pan moje słowo. Uczynię, co tylko będę mógł, aby przywieźć pańską bratanicę do domu.

Rozdział 1

Nowa Szkocja, Kanada

28 maja 1919

Quinten szedł zdecydowanym krokiem ulicą Halifaxu. Tego dnia zamierzał uzyskać potrzebne informacje, nawet gdyby musiał w tym celu poddusić upartego urzędnika.

Pożegnał się właśnie z Emmaline i Jonathanem, przyjaciółmi, których poznał podczas podróży przez ocean. Na statku spędził wiele godzin, rozmawiając z tą parą, choć przez większość czasu Jonathan cierpiał na chorobę morską. Do towarzystwa dołączyła jeszcze kobieta imieniem Grace i okazało się, że cała trójka wyruszyła do Kanady w podobnym celu. Emmaline chciała odszukać ojca, Grace planowała odnaleźć siostrę, młodą wojenną wdowę, w nadziei, że zabierze ją z powrotem do Anglii. Grace pojechała z Halifaxu do Toronto w dniu, gdy statek przybił do portu, lecz Emma i Jonathan postanowili zostać w mieście do czasu, kiedy mężczyzna poczuje się lepiej i będzie mógł znowu podróżować. Tego ranka wsiedli w pociąg jadący do Toronto i Quinn szczerze żałował, że nie może z nimi jechać.

Gdyby ustalił miejsce pobytu choć jednego brata lub siostry, być może rozważyłby taką ewentualność, lecz zbyt skrupulatny urzędnik w Inspektoracie Zdrowia stanął pomiędzy Quinnem i jego następnym celem podróży. Jednak tego dnia mężczyzna nie zamierzał wychodzić z biura bez potrzebnych informacji.

Mrucząc pod nosem, otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Zdążył się już dowiedzieć, że Inspektorat Zdrowia stanowił pierwszy przystanek dla imigrantów. Każdy, kto nie przeszedł pozytywnie kontroli medycznej, podlegał kwarantannie, a w najgorszych przypadkach musiał wracać do domu.

W pokoju wciąż unosił się zapach dymu i gnijącego drewna. Minął już ponad rok od czasu, gdy potężny wybuch zniszczył znaczną część portu oraz miasta, lecz jego straszliwe efekty nadal się utrzymywały, a przez zabite deskami okna do wnętrz wpadało zbyt mało powietrza, by wywiać nieprzyjemne zapachy. Miasto z pewnością poniosło ogromne straty finansowe. Jaki mógł być bowiem inny powód, dla którego wciąż nie wyremontowano tak wielu budynków?

Quinn popatrzył na ladę i z trudem wstrzymał jęk zawodu. W okienku siedział ten sam urzędnik i pisał coś zawzięcie w swojej księdze. Czy ta rozmowa miała się różnić od czterech poprzednich, które odbył z panem Churlym3?

Nazwisko pasuje do właściciela.

Mimo poprzednich starć Quinn przybrał na usta uśmiech, zdecydowany, by przekonać mężczyznę do swojego sposobu myślenia. Prędzej czy później urzędnik musiał się poddać.

– Dzień dobry panu. – Quinn zdjął czapkę, kłaniając się lekko. – Jak się pan miewa w ten piękny dzień?

Mężczyzna wbił w niego kamienny wzrok znad swoich binokli.

– Pański dobry humor – zaczął – nigdzie pana nie zaprowadzi, panie Aspinall. Moja odpowiedź będzie taka sama jak trzy poprzednie.

– Cztery.

– Słucham?

– Byłem tu cztery razy. Ten jest piąty.

– W takim razie już pięć razy się pan wygłupił, gdyż nic się nie zmieniło. Nie mogę ujawnić miejsca pobytu pana rodzeństwa. To tajne.

Kątem oka Quinn dostrzegł jakiś ruch. Zza zasłony, za którą znajdowało się zaplecze, wyłoniła się młoda kobieta. Postąpiła naprzód z naręczem książek i położyła je na ladzie, posyłając mu współczujące spojrzenie. Widywał ją już wcześniej, podczas swoich poprzednich wizyt w Inspektoracie.

– Proszę się przestać gapić, panno Holmes. Niech pani wraca na stanowisko pracy. – Na dźwięk surowego tonu przełożonego na twarz dziewczyny wypłynął grymas.

– Tak, proszę pana. – Uniosła bezradnie ramiona, jakby chciała przeprosić Quinna, po czym zniknęła mu z oczu.

Aspinall powstrzymał westchnienie. W przeciwieństwie do gburowatego pana Churly’ego panna Holmes okazywała mu współczucie. Wyczuwał u niej chęć pomocy. Gdyby tylko udało mu się z nią porozmawiać na osobności, z pewnością przekonałby ją, by mu podała informacje, których tak rozpaczliwie potrzebował. Niestety, okazało się, że pan Churly ani na chwilę nie przerywa pracy.

– Bardzo pana proszę. – Quinn wyjął zniszczoną fotografię przedstawiającą całą trójkę i położył ją na ladzie w nadziei, że słodkie twarzyczki Becky, Cecila i Harry’ego zmiękczą serce mężczyzny. – Przyjechałem z daleka, żeby odnaleźć rodzinę. To dla mnie tak ważne... i dla mnie, i dla mojej ciężko chorej matki, by się dowiedzieć, gdzie jest moje rodzeństwo i jak im się wiedzie. Pomoże mi pan? – Quinn zniżył się do błagania.

Urzędnik niechętnie zerknął na zdjęcie, a jego ręka zastygła na ladzie. Odchrząknął, włożył pióro do kałamarza i wypuścił głoś­no powietrze.

– To nie tak, że nie jestem przychylnie nastawiony do pańskiej prośby, panie Aspinall. Ale z tego, co wiem, dzieci przysyłane do nas za pośrednictwem organizacji doktora Barnardo, te, które nie są sierotami... zostały porzucone przez rodziców. Rodziny nie mają więc już do nich żadnych praw. Nie może pan się wtrącać do ich życia. Takie dzieci są związane ważnymi umowami i w związku z tym ich pracodawcy nie będą odnosić się życzliwie do kogokolwiek, kto będzie próbował się z nimi kontaktować lub zwabić ich z powrotem do domu.

– Rozumiem, sir. – Ośmielony odkryciem przynajmniej paru faktów dotyczących dzieci, Quinn wychylił się do przodu, żeby popatrzeć mężczyźnie w oczy. – Chcę się tylko upewnić, że moi bracia i siostra są zdrowi i szczęśliwi, tak bym mógł przekazać to matce.

Niech mi Pan Bóg wybaczy to kłamstwo! Gdy Quinn się dowiedział, że jego rodzeństwo wywieziono do Kanady bez zgody matki, przysiągł sobie, że uczyni wszystko, aby sprowadzić ich z powrotem do domu.

Mężczyzna obrzucił go długim spojrzeniem. Tym razem jednak nie kryła się w nim złość czy irytacja, ale współczucie. W piersi Quinna znów zatrzepotała nadzieja. Uniósł kąciki ust, oczekując ostatecznej kapitulacji urzędnika.

Ale Churly znowu pokręcił głową.

– Przykro mi, mógłbym stracić pracę, gdybym udzielił panu takiej informacji. – Ściszył głos. – Najlepiej by było, gdyby pan spróbował w domu odbiorczym w Fairview, na obrzeżach miasta. Niektóre sieroty zostają tam skierowane na jakiś czas. Albo proszę jechać do Toronto. Z tego, co wiem, doktor Barnardo prowadzi kilka placówek w tych okolicach. Może tam dopisze panu więcej szczęścia. A teraz proszę wybaczyć... – Wstał ze stołka, skłonił sztywno głowę i zniknął za wiszącą z tyłu zasłoną.

Quinn poczuł ukłucie zawodu. W dalszym ciągu nie wiedział, dokąd wysłano jego młodsze rodzeństwo. Jednak otrzymał pewną wskazówkę, którą mógł wykorzystać. Wystarczyło ustalić adres domu w Fairview.

Włożył fotografię do kieszeni, wcisnął czapkę na głowę i ruszył do drzwi. W chwili, gdy wyszedł na zewnątrz, jego policzki smag­nął ostry wiatr. Choć był już prawie czerwiec, bliskość oceanu sprawiała, że temperatury utrzymywały się wciąż na wiosennym poziomie. Quinn otulił się płaszczem i postawił kołnierz. Objął wzrokiem budynki po przeciwnej stronie ulicy. Może udałoby mu się znaleźć taksówkę? Taksówkarz z pewnością by wiedział, gdzie szukać Fairview.

– Przepraszam, panie Aspinall. – Nieśmiały głos dobiegł do niego z alejki pomiędzy Inspektoratem Zdrowia i następnym budynkiem.

Quinn odwrócił głowę i zobaczył młodą kobietę z biura. Przesunęła się bliżej, ale nie wyszła na chodnik. Bez słowa wyciągnęła kartkę papieru, wbijając w niego wzrok.

Podszedł, zasłaniając ją sobą, i wziął arkusik.

– Muszę wracać, zanim zaczną mnie szukać – powiedziała. – Ale to może panu pomóc w poszukiwaniach. – Odwróciła się, by odejść, ale Quinn powstrzymał ją delikatnym gestem ręki.

– Proszę zaczekać. Jak...?

– Tylko troje dzieci nosiło nazwisko Aspinall. Nietrudno było znaleźć. – Otuliła się szczelniej szalem.

– Dziękuję bardzo, nawet pani nie wie, ile to dla mnie znaczy.

– Chyba wiem. – Jej oczy zwilgotniały. – Moja młodsza siostra zaginęła podczas wybuchu półtora roku temu. Szukałam jej dwa dni, bałam się, że straciła życie, aż w końcu pewna dobra kobieta pomogła mi ją odnaleźć w jednym z punktów medycznych. Mogę sobie tylko wyobrazić, przez co pan przechodzi, będąc tak daleko od domu. – Uśmiechnęła się słabo. – Niech pana Bóg prowadzi przez resztę podróży. Mam nadzieję, że odnajdzie ich pan w dobrym zdrowiu.

– Jeszcze raz dziękuję. – Uścisnął jej rękę.

Odwróciła się i zniknęła w alejce.

Patrzył, jak wraca do biura, modląc się w duchu, aby nie wpadła w żadne tarapaty przez to, że chciała mu pomóc. Drżącymi palcami rozłożył kartkę. Niewyraźnym charakterem pisma zanotowano:

Rebecca Aspinall, Hazelbrae, Peterborough,

Cecil i Harrison Aspinall, Dom Doktora Barnardo, Toronto.

Podniósł głowę i popatrzył niewidzącym wzrokiem na ulicę. Gdzie, do pioruna, znajdowało się Peterborough? Z tego, co wiedział, Toronto było dużym miastem. Musiał ustalić, w jakiej odleg­łości od niego leżało to Peterborough, i jeśli się okaże, że lepiej będzie pojechać najpierw tam, tak właśnie postąpi. Jeśli nie, jego kolejnym celem stanie się Toronto. Szkoda, że nie uzyskał tych informacji wczoraj. Mógłby tego ranka dołączyć do Emmaline i Jonathana. Ale nieważne. Musiał wierzyć, że Pan Bóg zawsze wyznaczał na wszystko najlepszy moment. Wsunął kartkę do kieszeni i ruszył na stację.

– Zalega pani z czynszem już dwa tygodnie. Jeśli chce pani zostać, proszę dzisiaj zapłacić całość.

Stopa Julii zatrzymała się na pierwszym stopniu schodów, które prowadziły na drugie piętro, gdzie mieścił się jej pokój. Dziewczyna miała nadzieję na to, że prześliźnie się po cichu do siebie i gospodarz niczego nie usłyszy, ale najwyraźniej czekał na jej powrót.

Zwróciła się do mężczyzny. Ubrany w brudny podkoszulek, który nie zasłaniał mu brzucha, patrzył na nią z otwartych drzwi do mieszkania. Ostry zapach kapusty i cebuli pomieszany z odorem niemytego ciała przyprawił Julię o wymioty.

– Zapłaci mi pani teraz czy mam iść z panią do pokoju? – Pan Ketchum poprawił brązową szelkę na ramieniu.

– To nie będzie konieczne. – Julia przełknęła strach i zanurzyła rękę w torbie w poszukiwaniu ostatnich dolarów, jakie jej pozostały. Fundusze odłożone na zakupy. Ale jedzenie musiało poczekać. Zwinęła banknoty w rulon i wyciągnęła rękę w kierunku gospodarza.

– Proszę odliczyć należność – polecił, nie ruszając się nawet, by odebrać pieniądze.

Wolno wyprostowała zawiniątko i zaczęła liczyć banknoty.

– Cztery dolary. – Wstrzymała oddech i czekała, aż tamten po nie sięgnie.

Przymrużył oczy.

– To nie jest pełna suma.

– Wie... wiem... ale jutro dostanę wypłatę. Przyniosę panu resztę, obiecuję. – Julia nienawidziła drżenia w swoim głosie, jednak nie potrafiła go powstrzymać.

Jej dorywcza praca w charakterze sprzątaczki nie przynosiła dużych dochodów i dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie się udać, w razie gdyby wyrzucono ją z tej rudery. Na nic lepszego nie mog­ła sobie pozwolić przy tych zarobkach.

Z obleśnym uśmiechem pan Ketchum otaksował ją spojrzeniem od chustki na głowie poprzez zwyczajną sukienkę aż do niezbyt ładnych butów.

– Może mi pani zapłacić inaczej. – Zrobił krok w jej kierunku.

Julia całą siłą woli powstrzymała się przed ucieczką.

– Jak już wielokrotnie panu mówiłam, nie jestem tego typu osobą. – Wyciągnęła rękę z pieniędzmi, pragnąc powstrzymać jej drżenie.

W końcu gospodarz mruknął coś pod nosem i wyrwał jej banknoty. Włożyła ręce do kieszeni fartucha, ocierając je dyskretnie z jego plugawego dotyku.

– Reszta jutro, a jak nie, to pani rzeczy wylądują na ulicy. – Splunął ciemną śliną na podłogę obok jej buta, a potem się odwrócił i ociężałym krokiem wszedł do mieszkania.

Julia nie marnowała ani chwili. Pobiegła na trzecią kondygnację i ruszyła szybko do swojego pokoju przy najdalszym końcu korytarza. Drżącymi palcami otworzyła drzwi, weszła do środka i zamknęła je za sobą na zamek. Oparła głowę o drewno i czekała, by jej serce się uspokoiło. Dopiero wówczas zaczerpnęła głęboko powietrza i odwróciła się.

Stłumiła okrzyk. Pościel z jej łóżka leżała zwinięta na podłodze. Z podartej poduszki wszędzie sypało się pierze. Szuflady małej komody były powyciągane, ubrania pogniecione i porozrzucane.

Jak on śmie! Poczuła wypieki na policzkach na myśl o panu Ketchumie grzebiącym w jej garderobie. Jeśli szukał gotówki, na pewno niczego nie znalazł. Julia trzymała zawsze pieniądze przy sobie właśnie z tego powodu.

Podeszła, aby poprawić pościel i wyprostować kapę, a także w miarę możliwości usunąć pierze. Mimo strasznych warunków mieszkaniowych bardzo się starała, by w tym małym pokoju panował porządek. Fakt, że nie miała zbyt wielu rzeczy, bardzo jej przy tym pomagał. Z domu w Anglii przywiozła tylko jedną torbę z kilkoma zmianami ubrania. Namacała palcami złoty łańcuszek na szyi, jedyne wspomnienie po poprzednim życiu. W środku maleńkiego medalionu tkwiła fotografia jej zmarłych rodziców. Od ich śmierci już nic nie wyglądało tak samo.

Gdyby wiedziała, że ucieczka do Kanady skończy się jeszcze większą tragedią, nigdy nie opuściłaby posiadłości Brentwood, gdzie opiekował się nią wuj. Jak to się stało, że jej piękne marzenia o przyszłości zmieniły się w taki koszmar?

Przesuwała łańcuszek między palcami, ale po chwili schowała go zdecydowanym ruchem za gors zwyczajnej, bawełnianej sukni. W tej okolicy niemądrze by było wystawiać na pokaz cokolwiek wartego kradzieży.

Podeszła do okna, przetarła szybę, by popatrzeć na ulicę, i znów wytarła ręce o fartuch. Czy kiedykolwiek miała jeszcze poczuć się czysta? Marzyła, żeby zanurzyć się w wannie, pełnej gorącej, pachnącej wody. Tutaj jednak mogła tylko umyć się szybko zimną wodą z dzbanka stojącego na toaletce. Nawet jeśli udawało się jej trafić na wolną wspólną łazienkę, nie potrafiła się zrelaksować w wannie, wiedząc, jak pozbawieni skrupułów ludzie mieszkają w budynku.

Och, Sam, dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego nie przyjąłeś oferowanej pomocy?

Przygryzła wargi, próbując zwalczyć palące łzy. Ten sposób myślenia prowadził donikąd i nie mógł jej pomóc w zaoszczędzeniu tylu pieniędzy, by uciec przed tą okropną wegetacją. Ani w odnalezieniu nowego celu w życiu. Po tym, co stało się z Samem, Julia była jeszcze bardziej zdeterminowana, aby uczynić coś ważnego. Służyć tym, którzy cierpieli. Myślami wracała do rannych żołnierzy, którym pomagała w czasie wojny. Służba ta przynosiła jej spełnienie. Szkoda, że wuj nie potrafił tego zrozumieć.

Przycisnęła rękę do ust, walcząc z przypływem mdłości i tęsknoty. Gdyby tylko mogła wrócić do Brentwood i znów zobaczyć swoją ciotkę i drogą kuzynkę Amelię. To jednak było po prostu niemożliwe. Wuj Howard postawił sprawę jasno – skoro wybrała życie z Samem, sama odcięła się od pieniędzy i jego pomocy. A to podsyciło tylko jej nieokiełznaną dumę i utwierdziło w decyzji o wyjeździe. Teraz, kiedy spaliła za sobą mosty, czuła się samotna jak nigdy wcześniej. Niezależnie od tego, co niosła ze sobą przyszłość, musiała to odkryć sama.

Rozdział 2

Quinn stał za bramą strzegącą drogi do osobliwego domu. Wysoki, wąski, z wieżyczką po jednej stronie i okrągłą werandą z przodu pasował swoim charakterem do funkcji, jaką pełnił. Jego znajoma z podróży, Grace Abernathy, poleciła mu ten pensjonat, mówiąc, że jej siostrze bardzo się podobał, a jego właścicielka jest przemiłą kobietą. Jeśli tylko pani Chamberlain miała wolne miejsca, znalazł chyba lokum, w którym mógłby zamieszkać przez jakiś czas.

Jak długo, nie miał pojęcia. Niepewność towarzyszyła mu ciągle podczas tej wyprawy – nigdy nie wiedział, co go czeka za chwilę. Podróż pociągiem do Toronto przebiegła bez szczególnych wstrząsów, lecz dała mu czas, by przemyśleć kolejne kroki, jakie musiał podjąć, żeby znaleźć rodzeństwo i wytropić nieuchwytną Julię Holloway.

Boże, pomogłeś mi dojść tak daleko. Muszę wierzyć, że nadal będziesz mnie prowadził.

Nagle zza rogu domu wyszedł mężczyzna trzymający w rękach wielki kosz i grabie. Czapkę miał nasuniętą na czoło i Quinn nie widział jego twarzy, ale coś w jego wyglądzie wydawało mu się znajome. Gdy mężczyzna podniósł głowę i zobaczył Quinna, postawił kosz na ziemi i uśmiechnął się serdecznie.

– Quinn, stary druhu, przyjechałeś! – Jonathan Rowe pospieszył otworzyć bramę i wyszedł do Quinna, by poklepać go powitalnie po ramieniu. – Myślałem, że zostaniesz w Halifaxie na dłużej.

– Ja też, ale w końcu zdobyłem informacje na temat możliwego miejsca pobytu dzieci.

Dzieci. Może nie należało już ich tak nazywać. Becky miała w tej chwili prawie osiemnaście lat, Cecil szesnaście, a Harry dwanaście, ale dla Quinna na zawsze pozostali dziećmi. Przełknął ślinę, przypominając sobie dzień, kiedy widział ich ostatni raz, zanim się przeprowadził do domu lorda. Poczuł ukłucie bólu na myśl o ich drogich twarzyczkach. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak musieli się bać na statku w drodze do obcego kraju. Sami, w otoczeniu obcych ludzi.

Quinn stłamsił gniew, który zawsze zaczynał w nim buzować, ilekroć o tym myślał. Jonathan nie zasłużył sobie niczym na jego irytację czy zły humor. Zdobył się więc na szeroki uśmiech.

– Dobrze cię znowu widzieć. Wygląda na to, że ty i Emmaline znaleźliście sobie tu pokoje. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że został jeszcze jeden dla mnie.

Ale Jonathan nie odwzajemnił uśmiechu. W jego oczach pojawił się wyraz żalu.

– Przykro mi, że muszę ci przekazać złą wiadomość, ale pani Chamberlain nie przyjmuje mężczyzn. – Wskazał głową bok podwórza. – Mieszkam na stryszku nad garażem, ale tylko dlatego, że właścicielka potrzebowała ogrodnika.

– Och... – Optymizm Quinna zgasł szybciej niż promienie słońca za chmurą. – Czy nie mogłaby mi polecić jakiegoś noclegu?

– Przy ulicy College jest YMCA4, sam bym tam mieszkał, gdyby pani C. nie zaoferowała mi pracy.

– Czy to daleko stąd? – Quinna ogarnęło niespodziewanie przemożne zmęczenie. Poczuł się tak, jakby podróżował od zawsze. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio porządnie się wyspał lub zjadł gorący posiłek.

– Nie wiem dokładnie. Chodź na werandę, poszukam pani C. Przydałaby ci się szklaneczka lemoniady.

– Byłbym bardzo wdzięczny, dziękuję. – Poszedł za mężczyzną w stronę werandy okalającej dom.

Jonathan wskazał wiklinowe krzesła.

– Siadaj. Zaraz wracam.

Quinn nie czekał długo. Już po paru minutach otworzyły się drzwi i na werandę wyszła pulchna kobieta, a za nią Jonathan, który niósł tacę z napojami.

– Dzień dobry, jestem Harriet Chamberlain, a pan z pewnością nazywa się Aspinall. Jonathan i Emmaline mówili o panu same wspaniałe rzeczy.

Quinn zerwał się na równe nogi.

– Tak, proszę pani, ale na imię mam Quinten i będzie mi miło, jeśli będzie się pani tak do mnie zwracać.

Jej blade oczy błysnęły.

– To piękne angielskie imię – powiedziała. – W ojczyźnie miałam kuzyna Quintena.

– Pochodzi pani z Anglii? – Powinien był się tego domyślić po jej lekkim akcencie.

– Tak, przyjechałam do Kanady wiele lat temu. – Po jej twarzy przemknął cień, ale znowu się uśmiechnęła. – Emmaline właśnie wyszła. Będzie jej przykro, że się nie spotkaliście.

Jonathan wręczył Quinnowi szklankę i cała trójka usiadła.

– Rozumiem, że nie wynajmuje pani pokoi mężczyznom – zaczął Quinn, wychyliwszy pół szklanki lemoniady.

– Niestety nie. Ale w YMCA mają rozsądne ceny. To bardzo przyzwoite miejsce. Powinno ci być tam wygodnie, Quintenie.

– Dziękuję. Będę tylko potrzebował wskazówek, jak tam dotrzeć. To naprawdę duże miasto.

– Z każdym dniem większe. – Pani Chamberlain się zaśmiała. – Jak długo zostaje pan w Toronto?

– To zależy od tego, czego się dowiem o moim rodzeństwie. – Quinn zmarszczył brwi, patrząc na obsadzoną drzewami ulicę. – Muszę znaleźć dom dziecka doktora Barnardo.

Pani Chamberlain natychmiast pobladła, a na jej czole pojawiły się zmarszczki.

– Tego nazwiska nie słyszałam już od dawna.

– Zna pani to miejsce?

– Och, nawet bardzo dobrze. – Zacisnęła usta w ponurym wyrazie twarzy, co rozwiało resztki nadziei Quinna. – Właśnie tam posyłają chłopców, którzy schodzą ze statku.

Ogarnięty złym przeczuciem, poczuł, że przeszywa go dreszcz.

– Dlaczego to tak fatalnie brzmi?

Skierowała na niego wzrok.

– Sam dom nie jest taki zły. Chłopcy są tam dobrze traktowani. Problem leży w tym, gdzie jadą potem.

– To znaczy? – Quinn odstawił szklankę na wiklinowy stolik.

– Większość chłopców zostaje skierowana do pracy na okolicznych farmach. To nie jest łatwe życie. Wielu z nich jest traktowanych gorzej niż bydło.

– Skąd pani to wie?

Popatrzyła przed siebie i Quinn sądził przez chwilę, że nie słyszała jego pytania. W końcu zwróciła do niego głowę.

– Wiele lat temu przypłynęłam na takim statku z moją siostrą i innymi dziećmi – wyznała. – Zabrano nas do domu odbiorczego w Peterborough.

Quinn zesztywniał na krześle.

– Tam wysłano moją siostrę.

Pani Chamberlain położyła Quinnowi rękę na ramieniu.

– Mogę się tylko modlić, żeby twojej siostrze poszczęściło się bardziej niż nam. – Oczy jej zwilgotniały. – Mnie udało się przeżyć. Niestety mojej siostrze nie. – Znów zacisnęła usta i zaczęła szukać w kieszeni chusteczki.

– Tak mi przykro. – Quinn poczuł ucisk w gardle. – Ile miała pani wtedy lat, o ile wolno mi zapytać?

– Dziewięć. Annie dwanaście. Walczyłyśmy o to, żeby zostać razem, ale nikt nie chciał dwóch dziewcząt. Wysłali nas więc na dwie różne farmy oddalone o setki kilometrów. – Mięła chusteczkę w dłoniach stwardniałych od odcisków. – To była ogromnie ciężka praca. Codziennie przed świtem mnóstwo porannych obowiązków: dojenie krów, zbieranie jajek, rąbanie drewna na opał. Ale przynajmniej ludzie, u których mieszkałam, okazali się w miarę przyzwoici. W przeciwieństwie do tych, którzy zabrali Annie.

– Nie traktowali jej dobrze? – spytał, choć bał się odpowiedzi.

Pokręciła głową.

– Annie dwukrotnie uciekała, ale za każdym razem sprowadzano ją z powrotem. Nikogo nie obchodziły siniaki na jej ciele. Farmer tłumaczył, że jest nieposłuszna i zasługiwała na karę. Najwyraźniej to wystarczało. – Pani Chamberlain otarła oczy. – Ale to wcale nie było najgorsze.

Quinn popatrzył na Jonathana, który przez cały czas milczał. Jednak wyraz goryczy na jego twarzy wyrażał to, co czuł on sam.

– Czy zginęła z ręki tego farmera? – spytał cicho.

– Niezupełnie, jednak z jego winy. Nie tylko źle ją traktował, ale jeszcze przez niego zaszła w ciążę... – Przerwała na chwilę. – Annie się powiesiła. Miała zaledwie piętnaście lat i nie poradziła sobie z tym wszystkim. – Po policzku kobiety spłynęła łza. – Wiem, że nie mogłam zbyt wiele zrobić, jednak bardzo mi przykro, że Annie czuła się taka samotna. Dlatego uznała, że nie ma innego wyboru.

Quinn pokręcił głową, żołądek ścisnął mu się z obaw.

– Bardzo mi przykro z powodu pani straty. Będę się modlić, żeby moja siostra miała więcej szczęścia.

– Ja też. – Pani Chamberlain powoli odzyskiwała równowagę. – Może przez tyle lat warunki zmieniły się na lepsze, jednak nie zaszkodzi się przygotować na to, co można odkryć.

Skinął głową i wstał.

– Cóż, i tak zabrałem pani za dużo czasu. Lepiej poszukam YMCA, zanim zrobi się za późno. Dziękuję za lemoniadę... i za podpowiedź.

– Nie ma za co. Och, będzie ci potrzebny adres. – Pani C. wstała i wyjęła z kieszeni fartucha małą karteczkę. – Daję ci też adres Klubu Czerwonego Trójkąta, oddziału YMCA, który pomaga żołnierzom. Klub znajduje się jednak znacznie dalej i ostatnio pękał w szwach. Myślę, że hostel przy ulicy College to lepszy wybór. – Wręczyła mu kartkę. – Jeżeli jednak nie dostaniesz pokoju, daj mi znać. Poproszę mojego znajomego, wielebnego Burke’a, żeby na jakiś czas przyjął cię któryś z jego parafian. I koniecznie przyjdź w niedzielę do kościoła Świętej Trójcy. Większość wiernych pochodzi z Wielkiej Brytanii, więc będziesz się czuł jak w domu.

– Dziękuję, zapamiętam. – Quinn schował kartkę do kieszeni i uśmiechnął się do pani Chamberlain. Ucisk w jego piersi zelżał po raz pierwszy od chwili wyjazdu z Anglii. Może jednak nie został całkiem sam w tej podróży.

Przez pozostałą część wieczoru Harriet nie mogła przestać myśleć o Quintenie i jego rodzeństwie. Podczas całej kolacji z pensjonariuszkami z trudem podtrzymywała rozmowę. Teraz, gdy wykonała już wszystkie zaplanowane na ten dzień obowiązki, usiadła w ulubionym fotelu w salonie i próbowała zapanować nad uczuciami, czytając Biblię. Wciąż jednak wracała myślami do tego młodzieńca i jego poszukiwań.

Ścisnęła mocniej księgę oprawioną w skórę. Historia opowiedziana przez Quintena odgrzebała uczucia, które – jak sądziła – pozostawiła na zawsze w przeszłości: strach i samotność po utracie rodziców, przymusowy wyjazd z kraju, żal z powodu rozłąki z siostrą, a wreszcie rozpacz po jej tragicznej śmierci. Najwyraźniej oszukiwała samą siebie, sądząc, że udało jej się pogrzebać te wspomnienia. Bardzo długo dochodziła do siebie po samobójstwie Annie. Rozmowy z wieloma duchownymi pozwoliły jej na pogodzenie się z tą historią i zrozumienie jej. Lecz mimo że rany pokryły się strupami, wystarczyło je trochę podrażnić, by zaczęły znowu krwawić.

– Wszystko w porządku, Harriet? – Głęboki baryton wielebnego Burke’a wyrwał panią C. z zamyślenia.

Zamrugała i popatrzyła na niego znad księgi rozłożonej na kolanach.

– Geoffrey, nie słyszałam, jak pukałeś.

– Najwyraźniej. Dlatego pozwoliłem sobie wejść. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

– Ale skądże. Wiesz, że zawsze jesteś mile widziany. – Odłożyła Biblię i wstała. – Zaparzę herbaty.

Podszedł bliżej i położył rękę na jej ramieniu.

– Herbata może zaczekać. Może mi najpierw powiesz, co cię trapi. – Jego spojrzenie wyrażało niekłamaną troskę.

– To nic takiego, naprawdę. Po prostu niemądra starsza pani przeżywa na nowo wydarzenia, które powinny zostać w przeszłości.

Przyjrzał się jej uważnie.

– Cóż takiego spowodowało tę melancholię?

Westchnęła.

– Przyszedł dziś tutaj przyjaciel Emmy i Jonathana ze statku. – Harriet obracała w palcach sznurek pereł. – Ten młody człowiek szuka swojego rodzeństwa, odesłanego do Kanady za pośrednictwem organizacji doktora Barnardo. Tej samej, która zajmowała się przed laty mną i Annie.

– Ach, rozumiem. – Delikatnie zaprowadził ją na sofę. – Ta wizyta obudziła twoje wspomnienia.

– Tak.

– Jak mogę ci pomóc?

Znów westchnęła.

– Nikt tu nie może pomóc. Samo przejdzie. Jak zawsze.

Geoffrey usiadł przy pani C. i przykrył jej dłonie swoimi.

– Czy nie przychodzi ci do głowy nic, co pozwoliłoby ci zostawić tę tragedię raz na zawsze za sobą? Co by pomogło zamknąć ten rozdział?

Harriet cofnęła rękę.

– Zostawić za sobą? Geoffreyu, nigdy nie zapomnę, co się stało z moją siostrą. I nigdy nie przestanę jej opłakiwać, niezależnie od tego, co mogłoby mi pomóc zamknąć te wspomnienia w przeszłości.

Wstała i podeszła do kominka, gdzie stała jedyna fotografia siostry, jaką miała. Zdjęcie delikatnej dziewczyny o jasnych włosach i dużych oczach. Oczach, które kiedyś błyszczały radością, lecz później wypełniły się rozpaczą.

Geoffrey podszedł do niej z tyłu.

– Przepraszam, nie chciałem, żebyś przeze mnie poczuła się gorzej.

Starła nieoczekiwaną łzę z policzka i zwróciła się do przyjaciela. Nie zasłużył na tak ostre słowa.

– Po prostu starasz się pomóc, jak zawsze. – Zdobyła się na uśmiech. – Zresztą nie powiedziałeś nic nowego. Przez te wszystkie lata próbowałam zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu prześladuje mnie fakt, że straciłam siostrę w taki sposób. – Pokręciła głową, poczucie winy i wstydu znowu powróciło. – Nawet nie mam pojęcia, gdzie jest pochowana i czy w ogóle ma nagrobek. Czy nie powinnam przynajmniej wiedzieć choć tyle? – Zadrżała, gdyż ustalenie tego faktu wiązałoby się z powrotem do Hazelbrae, a przysięg­ła sobie kiedyś, że nigdy się na to nie zdecyduje.

– Możesz od tego zacząć. – Patrzył na nią tak, jakby chciał uzyskać odpowiedź, czy ma mówić dalej. – Czasem doradzam parafianom w żałobie, by złożyli w jakiś sposób hołd swoim drogim zmarłym. – Przerwał, żeby podrapać się po podbródku. – Może zrobiłabyś coś, by uczcić pamięć Annie, na przykład posadziła drzewo lub ufundowała stypendium jej imienia? Coś, co miałoby znaczenie również dla ciebie?

Harriet poczuła ucisk w gardle.

– Często myślałam, by ją upamiętnić, ale nie mogłam zdecydować, jaki sposób byłby najlepszy. – Poklepała go po ramieniu. – Dziękuję, Geoffreyu. Właśnie tego było mi trzeba. Przestać myśleć negatywnie i skupić się na czymś pozytywnym. Postaram się rozważyć twoją radę.

Uśmiechnął się, a wokół jego oczu pokazały się zmarszczki.

– Nie ma za co, moja droga. Taką mam pracę.

Rozdział 3

Dom odbiorczy doktora Barnardo wyglądał jak przeciętny budynek. Nie było w nim nic nadzwyczajnego poza tabliczką opisującą jego misję. Quinn zmusił się, by przejść na drugą stronę ulicy, choć ze zdenerwowania bolał go żołądek. Czego mógł się dowiedzieć o losie swojego rodzeństwa? Wchodząc, mod­lił się po cichu o dobre wiadomości.

Pachnący stęchlizną korytarz zdobiły wieszak na ubrania i stojak na parasole. Quinn poszedł na jego koniec, gdzie mieściło się coś w rodzaju recepcji. Kobieta o dość surowym wyglądzie siedziała za biurkiem i wpisywała jakieś dane do ogromnej księgi. Na widok Quinna podniosła głowę i otaksowała go od czapki do butów, które ostatnio wypastował w YMCA.

– Czy mogę panu w czymś pomóc?

– Mam taką nadzieję. – Zdobył się na swój najbardziej czarujący uśmiech. – Nazywam się Quinten Aspinall. Szukam informacji na temat moich dwóch braci. Sądzę, że przyjechali tutaj cztery czy pięć lat temu z Domu Doktora Barnardo w Londynie, i chciałbym ustalić, gdzie są teraz.

Jej rysy natychmiast stwardniały.

– Proszę wybaczyć, ale nie wolno mi udzielać takich informacji. – Z głośnym klapnięciem zamknęła leżącą przed nią księgę.

Quinn podszedł bliżej do biurka.

– Rozumiem, że są zasady, których musi pani przestrzegać. Ale z pewnością wolno pani powiedzieć członkowi najbliższej rodziny, jakie są losy tych dzieci. – Sięgnął do kieszeni. – Mogę się wylegitymować, jeśli to pomoże.

Kobieta wstała i powędrowała spłoszonym spojrzeniem w górę schodów.

– Obawiam się, że nie mam upoważnienia...

– Czy mógłbym w takim razie porozmawiać z kimś, kto kieruje tą placówką?

Sięgnęła dłonią do wysokiego kołnierzyka bluzki. Wypuściła powietrze i skinęła głową.

– Chwileczkę, zobaczę, czy pan Hobday będzie miał dla pana czas. – Wskazała Quinnowi ławkę pod ścianą.

– Dziękuję. – Skłonił się lekko i usiadł.

Kobieta ruszyła po schodach na górę. Gdy zniknęła mu z oczu, podszedł od razu do księgi na blacie. Z bijącym sercem szybko otworzył pierwszą stronę. Widniała na niej starannie wykaligrafowana lista nazwisk i dat.

Przerzucił parę kart, szukając wpisów z 1914 roku, jednocześ­nie nasłuchując, czy nie zbliżają się jakieś kroki. Po wysłuchaniu opowieści pani Chamberlain o strasznych warunkach, w jakich musiały żyć niektóre dzieci, nie mógł ryzykować odmowy udzielenia informacji na temat braci. Spoconymi dłońmi przeglądał szybko księgę. W końcu natrafił wzrokiem na ważne nazwisko.

Aspinall, Harrison, lat 7, pan T. Wolfe, Caledon, Ontario.

Zapamiętał to i kontynuował przeszukiwanie.

Aspinall, Cecil, lat 11, pan A. Simpson, Collingwood, Ontario.

Powtarzając w myślach tę informację, zamknął księgę, upewnił się, że wygląda tak, jak zostawiła ją kobieta, i wrócił na ławkę. Wytarł wilgotne dłonie o spodnie i próbował uspokoić oddech, by przed dyrektorem okazać spokój i opanowanie.

Wreszcie na schodach odezwały się kroki i pojawiła się kobieta z recepcji, a za nią szczupły mężczyzna, który mógł mieć około czterdziestu lat.

Na ich widok Quinn podniósł się z ławki.

– To pan Aspinall – powiedziała kobieta do dyrektora, po czym wróciła na swoje miejsce.

– Dziękuję, pani Allen. – Mężczyzna postąpił naprzód z wyciągniętą ręką. – Nazywam się Hobday, zarządzam tą placówką. Może zaproszę pana do biura, gdzie będziemy mogli porozmawiać w cztery oczy.

Quinn poszedł za nim do dużego pokoju o wysokich oknach wychodzących na główną ulicę.

– Proszę, niech pan siada. – Pan Hobday wskazał krzesła stojące przy biurku.

– Dziękuję. – Quinn usiadł. Czekając, by dyrektor zajął miejsce, modlił się w duchu, by ten przekazał mu potrzebne informacje.

– Rozumiem, że szuka pan braci, panie Aspinall. – Dyrektor złożył ręce na biurku.

– Tak. Harrisona i Cecila Aspinallów. Przyjechali tutaj w tysiąc dziewięćset czternastym roku. Moja matka zachorowała i nie mog­ła się nimi zajmować, a ja walczyłem na wojnie i nie miałem pojęcia, że umieściła je u doktora Barnardo. – Quinn przełknął gorycz, jaką odczuwał zawsze na myśl o postępowaniu matki.

Dlaczego mu nie powiedziała, w jakim trudnym położeniu się znalazła? Gdyby wiedział, na pewno zrobiłby coś, by jej pomóc, a może nawet odłożył wyjazd na front.

– To bardzo przykre. – Pan Hobday pokręcił głową. – Jednak musi pan zrozumieć, że oddając dzieci pod opiekę organizacji doktora Barnardo, pańska matka zrzekła się praw rodzicielskich. Obecnie pańscy bracia są związani kontraktami ze swoimi pracodawcami do czasu, gdy ukończą osiemnaście lat. – Przekładał kartki w stosie papierów. – Muszę panu powiedzieć wprost, że farmerzy nie aprobują żadnych kontaktów swoich pracowników. Mogliby nawet postraszyć pana bronią, gdyby spróbował się pan z nimi zobaczyć.

Quinn zacisnął dłonie w pięści. Te słowa zabrzmiały tak, jakby jego bracia byli więźniami odpracowującymi karę. Niemal wyobrażał sobie metalowe kajdany przykuwające ich do ścian w stajniach. Z trudem kontrolował oddech. Nie wolno mu było teraz stracić panowania nad sobą, zraziłby w ten sposób do siebie dyrektora. Poza informacją na temat pobytu braci Quinn mógł jeszcze kiedyś w przyszłości potrzebować jego pomocy. Wolałby mieć w nim sojusznika niż wroga.

– Rozumiem, że zajmuje się pan bardzo delikatnymi sprawami. Utrzymanie w równowadze potrzeb sierot i ludzi, którzy potrzebują ich usług, musi wymagać nadzwyczajnych umiejętności.

Z czoła mężczyzny zniknęły zmarszczki.

– Istotnie, czasem to niewdzięczne zajęcie.

– Proszę mi powiedzieć, panie Hobday, czy śledzą państwo losy tych dzieci, gdy już trafią do swoich pracodawców? Aby mieć pewność, że wszyscy są... zadowoleni z wybranego rozwiązania?

– Owszem. – Mężczyzna rozluźnił się nieco i po raz pierwszy spojrzał Quinnowi w oczy. – Wysyłamy inspektorów na wywiady z dziećmi i ich pracodawcami. Inspektorzy traktują swoją pracę bardzo poważnie.

– Rozumiem. A jak często tam jeżdżą?

– Raz do roku.

– Tak rzadko? Dziecko może cierpieć przez cały rok, dopóki ktoś nie sprawdzi, jak mu się wiedzie.

Mężczyzna znów zmarszczył czoło.

– Jeśli farmer jest niezadowolony z dziecka, od razu daje nam znać, proszę mi wierzyć.

– Nie wątpię. – Quinn wychylił się do przodu. – Ale co się dzieje, jeżeli dziecku jest źle albo jeśli, co gorsza, doświadcza niewłaściwego traktowania? – Nie mógł nie myśleć o siostrze pani Chamberlain. Jaki wybór miała Annie, kiedy znalazła się w tak okropnej sytuacji?

Pan Hobday zacisnął z niezadowoleniem usta.

– Chyba pan rozumie, że nie możemy ulegać kaprysom niewdzięcznych, a czasem nawet krnąbrnych podopiecznych. Na początku wszystkie dzieci się dąsają. Ale potem większość z nich się przyzwyczaja do nowych warunków i zaczyna dobrze pracować.

– Większość? A co z innymi?

– Uciekają albo powodują takie zamieszanie, że pracodawca musi je odesłać. W takich przypadkach przyjmujemy je do nas i pracujemy nad zmianą postawy, innymi słowy: ponownie je szkolimy, a potem umieszczamy w bardziej odpowiednim miejscu.

– A sporządzacie raporty z takich przypadków?

– Owszem. – Poprawił się na krześle, które skrzypnęło pod jego ciężarem.

– Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pan sprawdził, czy któryś z moich braci został poddany takiemu szkoleniu. Ta wiedza z pewnością trochę by mnie uspokoiła, nie narażając pana na sprzeniewierzenie się procedurom poufności.

Wytrzymał pełne irytacji spojrzenie mężczyzny.

W końcu pan Hobday skinął głową.

– Dobrze. – Wysunął dolną szufladę biurka i wyjął z niej księgę oprawioną w skórę. Następnie włożył okulary i otworzył ją powoli. – Mówi pan, że przyjechali w tysiąc dziewięćset czternastym roku?

– Tak, tak mi się wydaje.

Kartkował rejestry, wodząc palcem po stronach zapisanych atramentem, aż nagle podniósł głowę. Ostrożnie zdjął okulary i popatrzył na Quinna.

– Wygląda na to, że Cecil uciekał od pierwszego pracodawcy. Właściwie to nawet kilkakrotnie.

Quinn wyprostował się na krześle, czując przyspieszone bicie serca. Otrzymał właśnie pierwszą konkretną informację na temat swojego rodzeństwa.

– Wiadomo dlaczego?

– Najwyraźniej nie podobała mu się rodzina, z którą mieszkał. – Mężczyzna zacisnął szczęki.

Quinn powstrzymał serię pytań, wiedząc, że pan Hobday i tak na nie nie odpowie. Widocznie bratu było ciężko, skoro zdecydował się uciec.

– Co się stało z Cecilem? Wrócił tutaj? – Uświadomił sobie, że adres, który odkrył wcześniej, może być już nieaktualny, jeśli Cecila przeniesiono.

Pan Hobday popatrzył ponownie na księgę.

– Tak. Mieszkał tutaj rok, a potem odesłano go na inną farmę. Kilka miesięcy później inspektor stwierdził, że Cecil przystosował się do nowej siedziby.

Quinn rozluźnił mięśnie. Ta informacja przyniosła mu pewnego rodzaju ulgę.

– Ale nie powie mi pan, dokąd pojechał?

– Nie, dokładnego adresu nie mogę podać. – Milczał dłuższą chwilę, a potem westchnął ciężko. – Powiem tylko, że wysłaliśmy go na północ, do wioski zwanej Elmvale. Ale proszę przyjąć do wiadomości, panie Aspinall, że żadna ingerencja w życie tych dzieci nie wchodzi w grę. Czy to jasne?

Quinn wstał.

– Całkowicie. – Wskazał rejestr. – Czy są tu jeszcze jakieś zapisy na temat moich braci?

Pan Hobday włożył z powrotem okulary i zaczął przeglądać księgę.

– Nie ma już nic na temat żadnego z chłopców.

– Bardzo dziękuję za poświęcony czas. I za pańską szczerość. – Przerwał na chwilę. – Zapamiętam pańskie rady. – Ruszył do drzwi.

– Panie Aspinall.

– Tak?

– Proszę nie robić nic, co mogłoby zagrozić kontraktom pańskich braci. To niezwykle ważne. Jeśli któryś z nich wyjedzie przed upływem czasu przewidzianego w umowie, nie tylko nie dostanie ani grosza z należnych mu pieniędzy, ale również wejdzie w konflikt z prawem.

Quinn przełknął ślinę.

– To znaczy, że zerwanie kontraktu grozi więzieniem?

– W niektórych przypadkach tak. Częściej jednak kończy się na pokaźnej grzywnie.

– Rozumiem, sir. Dziękuję. – Quinn włożył czapkę i podszedł do drzwi. Okazało się, że kontrakt przewiduje groźby, o jakich nie wiedział. Zaszedł jednak za daleko, by zrezygnować ze swojej misji bez względu na konsekwencje. Gdyby jego bracia zdecydowali, że chcą odejść od pracodawców i wrócić do Anglii, należało podjąć takie ryzyko.

1 Thomas Barnardo był irlandzkim filantropem, który zakładał domy dla biednych dzieci; pierwszy z nich powstał w 1867 roku (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

2 Pracownicy zatrudniani na wymuszonych kontraktach bez zapłaty.

3 Gra słów: churl (ang.) – cham, prostak.

4 YMCA (ang. Young Men’s Christian Association) – Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej.

5 Ps 28,7 (Biblia paulistów).

6 Program imigracyjny dla dzieci brytyjskich dotkniętych biedą lub tragediami rodzinnymi (realizowany w II poł. XIX i I poł. XX wieku). Dzieci odsyłano do rodzin m.in. w Kanadzie, gdzie pracowały za darmo i często doświadczały złego traktowania, gdyż zaniedbywano monitorowanie warunków, w jakich żyły.

7 Towarzystwo Badań i Wsparcia British Home Children.