Wymarzony dom - Susan Anne Mason - ebook

Wymarzony dom ebook

Susan Anne Mason

4,1

Opis

Pełne przepychu życie Isabelle Wardrop całkowicie się rozpadło. W ciągu pół roku kobieta traci rodziców, majątek i dom. Nie mając dokąd iść, razem z młodszą siostrą przeprowadza się do zaufanej służącej, która mieszka w ubogiej dzielnicy miasta. Isabelle rozpaczliwie próbuje znaleźć pracę, jednak nie ma kwalifikacji, więc zmuszona jest przyjąć pomoc doktora Marka Henshawa – człowieka, którego obarcza winą za śmierć swojej matki.

Mark Henshaw od dawna podziwia Isabelle, a po tragicznych wydarzeniach przysięga sobie zadośćuczynić jej za to, co się stało. Gdy jednak dowiaduje się, że jego młodszy brat uwikłał się w problematyczny związek z siostrą Isabelle, nie jest przekonany, czy kobieta kiedykolwiek mu wybaczy.

Przyszłość Isabelle wydaje się dalece odbiegać od tego, jak sobie ją wyobrażała, a zaskakujący rozwój wypadków zmieni jeszcze więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (46 ocen)
23
13
6
1
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anetta34

Nie polecam

Infantylna...
00
Talka84

Nie polecam

Tylko dla najwierniejszych miłośników tego specyficznego gatunku... Książka do bólu przewidywalna, monotonna, aż nadto ugrzeczniona i zwyczajnie nudna. Sztywne dialogi, zero zaskakujących zwrotów akcji i bezbarwne postaci. Strata czasu.
00
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i ,wzruszająca opowieść. podobnie jak inne książki autorki, ma w sobie sporo odniesień do wiary I dotyka trudnych życiowych problemów. Pokazuje bohaterów,którzy zmieniają się i dojrzewają i tak, jak my, popełniają błędy. Polecam!
00
Domkad

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli ktoś poprosiłby mnie o polecenie książki, którą może przeczytać w trudnym okresie życia, wymieniam "Wymarzony dom". Susan stworzyła historię odartą ze słodyczy, nie znajdziemy tutaj nic cukierkowego: XX wiek, napiętnowanie w społeczeństwie, utrata dorobku, kolejne niedoszłe oświadczyny, śmierć rodziców. Isabelle przeszła przez naprawdę wiele. Z panny liczącej na dobre zamążpójście stała się kobietą dźwigającą na swoich rękach odpowiedzialność za siebie, ale i za młodszą siostrę (która przysporzyła nie lada problemów). Postać głównej bohaterki jest niesamowita. Postanowiła, że da rady i dążyła do tego, choć życie rzucało jej pod nogi coraz to większe kłody. Niby nigdy w życiu nie pracowała, jednak teraz nie boi się żadnego zajęcia. Szczerze mówiąc, właśnie takie bohaterki lubię najbardziej w książkach. Te, które na swoich barkach udźwigną bardzo wiele, jednak w dalszym ciągu zachowują swoją delikatność. Są dla mnie niezłomne, autentyczne. Mark był postacią, której nie sposób by...
00
karolina891

Dobrze spędzony czas

„Kobieta, gdy raz postanowi coś i sercem stanie przy swej myśli, w wykonaniu jest upartszą, zaciętszą od mężczyzny.” - Józef Ignacy Kraszewski Po raz kolejny było mi dane sięgnąć po książkę autorki, z którą wcześniej nie miałam styczności. Skłonił mnie do tego opis, po przeczytaniu którego, byłam pewna, że poznam historię silnej kobiety, która potrafi poradzić sobie z wszelkimi niedogodnościami. Fakt, że akcja osadzona została w latach 40. minionego wieku, utwierdził mnie w przekonaniu, że to powieść w sam raz dla mnie. Moje przeczucia i tym razem mnie nie zawiodły. Isabelle Wardrop wychowywana była przez zamożnych rodziców. Niczego jej nie brakowało. Obracała się w najlepszym towarzystwie, zajmowała dobroczynnością i nie musiała niczym przejmować. Kiedy po śmierci rodziców, okazało się, że razem z młodszą siostrą muszą opuścić dom rodzinny, wszystko stanęło na głowie. Wyrzucone na bruk panny, które dotychczas opływały w luksusy, muszą zmierzyć się z biedą i nauczyć radzić sobie w n...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
A Fe­eling of Home
Au­tor:
Su­san Anne Ma­son
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego:
Anna Pliś
Re­dak­cja:
Agata To­kar­ska
Ko­rekta: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Zdję­cie na okładce: © Il­diko Neer / Tre­vil­lion Ima­ges
Vec­tory: Har­ry­Arts / Fre­epik.com, Garry Kil­lian / Fre­epik.com
ISBN 978-83-66977-53-2
© 2022 by Su­san Anne Ma­son by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers, a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2023, wy­da­nie I
Druk: Wy­daw­nic­two Arka
www.ar­ka­druk.pl
Je­śli nie za­zna­czono ina­czej, wszyst­kie cy­taty po­cho­dzą z Bi­blii Ty­siąc­le­cia.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Mo­jemu ta­cie, Sta­nowi Mo­ney­penny’emu, który od­szedł od nas w 2007, za­nim zdą­ży­łam wy­dać pierw­szą książkę.

Był za­pa­lo­nym czy­tel­ni­kiem, więc wiem, że byłby ze mnie bar­dzo dumny.

Bło­go­sła­wiony mąż, który wy­trwa w po­ku­sie,

gdy bo­wiem zo­sta­nie pod­dany pró­bie, otrzyma wie­niec ży­cia, obie­cany przez Pana tym, któ­rzy Go mi­łują.

Jk 1,12

Sty­czeń 1944

Mu­szę po­roz­ma­wiać z dok­to­rem Hen­sha­wem. To pilne!

Isa­belle War­drop stała u szczytu scho­dów wej­ścio­wych pro­wa­dzą­cych do domu sa­mot­nej matki. Była zbyt prze­jęta, by zwra­cać uwagę na pa­nu­jący ziąb, który zmie­niał jej ury­wany od­dech w białe ob­łoczki uno­szące się przed twa­rzą.

Gnana czy­stą ad­re­na­liną, która prze­peł­niała ją cał­ko­wi­tym sku­pie­niem na celu, ko­bieta nie zwa­żała na­wet na śnieżną na­wał­nicę, nad­cią­ga­jącą w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Je­śli śnie­życa nie od­pu­ści do rana, mia­sto bę­dzie spa­ra­li­żo­wane. Jed­nak w tym mo­men­cie po­goda była dla niej naj­mniej­szym zmar­twie­niem.

– Oba­wiam się, że dok­tor od­biera po­ród i nie można mu te­raz prze­szka­dzać.

Onie­śmie­lona cię­żarna ko­bieta obej­rzała się przez ra­mię w głąb ko­ry­ta­rza, jakby miała na­dzieję, że ktoś przyj­dzie jej z po­mocą. Ale dom spo­wi­jała nie­na­tu­ralna wręcz ci­sza.

Isa­belle wci­snęła się do holu. Gdyby nie była zde­spe­ro­wana, ni­gdy nie po­zwo­li­łaby so­bie na tak nie­ty­pową dla niej nie­grzecz­ność.

– Pro­szę wy­ba­czyć, ale ży­cie mo­jej matki jest za­gro­żone. Z pew­no­ścią po­łożna po­ra­dzi so­bie przy po­ro­dzie bez dok­tora.

Isa­belle wie­działa, że dok­tor miał tu w re­zy­den­cji pani Ben­ning­ton, domu sa­mot­nej matki, po­łożną, z którą współ­pra­co­wał. Ona na pewno by­łaby w sta­nie sama przy­jąć po­ród. Dzi­siej­szego wie­czoru wła­śnie bę­dzie mu­siał być je­den z tych przy­pad­ków.

Młoda ko­bieta splo­tła dło­nie na wy­dat­nym brzu­chu.

– Pro­szę po­zwo­lić, że za­wo­łam pa­nią Reed albo pa­nią Ben­ning­ton. Na pewno będą le­piej zo­rien­to­wane w sy­tu­acji niż ja.

Isa­belle po­woli na­brała po­wie­trza przez nos.

– Dzię­kuję. Do­ce­niam pani po­moc.

Gdy tylko dziew­czyna znik­nęła jej z oczu, Isa­belle ru­szyła szybko w górę scho­dów na pię­tro. Nie za­mie­rzała cze­kać na osoby pro­wa­dzące dom sa­mot­nej matki, które nie­wąt­pli­wie sta­ra­łyby się ją udo­bru­chać i ode­słać z ni­czym. Mu­siała sama zna­leźć dok­tora i za­dbać o to, żeby zro­zu­miał po­wagę sy­tu­acji. Jako le­karz pro­wa­dzący jej matki, do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę z wą­tłego zdro­wia Mo­ni­que War­drop. Jego obo­wiąz­kiem było więc na­tych­miast przy­być i za­jąć się mamą.

Nie martw się, mamo. Nie za­wiodę cię. Obie­cuję.

Kroki Isa­belle roz­brzmie­wały echem w ko­ry­ta­rzu, kiedy prze­mie­rzała pię­tro, pró­bu­jąc oce­nić, w któ­rym po­koju znaj­dzie dok­tora. Sta­nęła w miej­scu w ci­szy i wtedy usły­szała zdu­szony jęk. Ru­szyła za od­gło­sem w stronę po­miesz­cze­nia na sa­mym końcu. Drzwi były uchy­lone.

– Już, już, panno O’Re­illy. Świet­nie pani idzie – do­biegł do jej uszu głos dok­tora Hen­shawa.

Na­pię­cie, które od­czu­wała w pier­siach, lekko ze­lżało. Brzmiało to, jakby był to ru­ty­nowy po­ród. Kiedy tylko le­karz zro­zu­mie po­wagę sy­tu­acji Isa­belle, po­wi­nien bez pro­blemu odejść od ro­dzą­cej. Wzięła głę­boki wdech, po czym po­pchnęła drzwi i we­szła do po­koju.

Od razu ude­rzył ją odór potu. Za­sło­niła nos dło­nią w rę­ka­wiczce, pró­bu­jąc choć tro­chę zła­go­dzić ostry za­pach, i ogar­nęła wzro­kiem to, co za­stała na miej­scu.

Na łóżku le­żała ko­bieta. Dolna po­łowa jej ciała była okryta prze­ście­ra­dłem. Dok­tor Hen­shaw i ni­ska, pulchna ko­bieta stali u stóp łóżka, po­chy­la­jąc głowy w tym sa­mym kie­runku.

– Uło­że­nie po­ślad­kowe, pani Din­gle­mire. – W gło­sie dok­tora sły­chać było na­pię­cie. – Będę po­trze­bo­wał pani po­mocy, żeby wy­ko­nać ob­rót.

– Och, nie! – Star­sza ko­bieta po­krę­ciła siwą głową. – Nie wiem, czy to do­bry po­mysł.

– Nie mamy wy­boru. Mu­simy dzia­łać na­tych­miast albo stra­cimy ich oboje.

Serce Isa­belle przy­spie­szyło. Nie brzmiało to obie­cu­jąco, ale nie miała czasu na roz­terki. Jej matka umrze, je­śli dok­tor za­raz do niej nie do­trze.

– Dok­to­rze Hen­shaw.

Jej głos był nie­wiele gło­śniej­szy od szeptu, a jed­nak le­karz na­tych­miast po­de­rwał głowę i za­sko­czony pa­trzył na nią sze­roko otwar­tymi oczami.

– Panna War­drop? Co pani tu robi?

– Musi pan na­tych­miast do nas przy­je­chać, dok­to­rze. Moja matka umiera.

Przez twarz dok­tora prze­mknęła cała se­ria emo­cji. W końcu w jego orze­cho­wych oczach za­bły­sło współ­czu­cie i le­karz pod­szedł bli­żej.

– Nie­stety to nie­moż­liwe – od­rzekł ci­cho. – Je­ste­śmy w trak­cie za­gro­żo­nego po­rodu i nie mogę te­raz odejść. Ale jak tylko dziecko się uro­dzi…

– Wtedy bę­dzie już za późno – od­parła ob­ni­żo­nym gło­sem, który za­wisł w po­wie­trzu. – Czy po­łożna nie może się tym za­jąć sama?

– Nie, oba­wiam się, że w tym przy­padku nie.

Pani Din­gle­mire po­de­szła do nich.

– Ży­cie tej matki i dziecka jest za­gro­żone – wy­ja­śniła. – To bę­dzie cud, je­śli uda się ich oca­lić.

Dok­tor Hen­shaw prze­su­nął się lekko, by od­gro­dzić nieco po­łożną. Nie spusz­cza­jąc wzroku z twa­rzy Isa­belle, rzekł:

– Je­śli stan pani matki jest tak po­ważny, jak pani mówi, pro­po­no­wał­bym we­zwać am­bu­lans i za­wieźć ją do szpi­tala. Do­jadę na miej­sce, gdy tylko tu skoń­czę.

– Wie pan do­brze, że moja matka ni­gdy nie zgo­dzi­łaby się na coś tak od­ra­ża­ją­cego jak we­zwa­nie am­bu­lansu. Ona ufa tylko panu, dok­to­rze.

Dok­tor Hen­shaw wy­pu­ścił wstrzy­my­wane po­wie­trze i za­mknął na mo­ment oczy. Przez chwilę Isa­belle była skłonna są­dzić, że może się… mo­dlił.

Gło­śny krzyk z łóżka ścią­gnął jego uwagę z po­wro­tem do ro­dzą­cej.

– Bar­dzo mi przy­kro, panno War­drop. – Po­krę­cił głową. – Pro­szę we­zwać am­bu­lans dla mamy. Mu­szę wra­cać do pa­cjentki.

Rzu­cił jej ostat­nie, pełne żalu spoj­rze­nie i od­szedł z po­wro­tem do łóżka.

Isa­belle stała w miej­scu. Każdy mię­sień w jej ciele pul­so­wał roz­pacz­li­wie w po­trze­bie zro­bie­nia cze­goś, by le­karz zmie­nił de­cy­zję. Ale nie po­tra­fiła wy­my­ślić ni­czego, co mo­głoby go za­chę­cić poza…

Ru­szyła do przodu.

– Za­płacę panu ty­siąc do­la­rów.

Aż się wzdry­gnęła, sły­sząc de­spe­ra­cję wy­brzmie­wa­jącą w swoim gło­sie. Gdy tylko ob­ró­cił głowę w jej stronę, wie­działa już, że po­peł­niła po­ważny błąd. Syl­wetka dok­tora była wy­jąt­kowo sztywna, a jego wy­raz twa­rzy su­rowy.

– Być może pani ro­dzina jest przy­zwy­cza­jona do tego, że lu­dzie ro­bią to, co się wam po­doba, panno War­drop, ale ja mam swoje za­sady i nie po­święcę ich dla pie­nię­dzy. – Ski­nął w kie­runku ko­goś, kto stał za nią w wej­ściu. – Oli­vio, czy bę­dziesz tak do­bra i od­pro­wa­dzisz pannę War­drop do wyj­ścia?

Ro­dząca wy­dała z sie­bie tak roz­dzie­ra­jący krzyk, aż Isa­belle do­stała gę­siej skórki. Za­raz po­tem ja­kaś de­li­katna dłoń ujęła ją za ra­mię i ktoś wy­pro­wa­dził ją na ko­ry­tarz.

Kroki Isa­belle nie były już tak zde­cy­do­wane. Za­lała ją fala re­zy­gna­cji, bu­rząc jej opa­no­wa­nie. Gdy wie­czo­rem wy­cho­dziła od sie­bie z domu, ani przez chwilę nie przy­pusz­czała, że nie uda jej się spro­wa­dzić dla mamy po­mocy, któ­rej ona tak po­trze­bo­wała. Co te­raz po­winna zro­bić? Mu­siała coś zro­bić, bo mama mo­gła nie do­cze­kać ko­lej­nego dnia. Czy jej się to po­do­bało, czy nie, bę­dzie mu­siała iść za radą dok­tora Hen­shawa.

Isa­belle wy­pro­sto­wała się i ob­ró­ciła w stronę sto­ją­cej obok ko­biety. To mu­siała być jedna z dy­rek­to­rek.

– Czy mo­głaby pani we­zwać am­bu­lans pod nu­mer sto dwa­dzie­ścia cztery przy Chest­nut Hill Road? Moja matka wy­maga po­mocy le­kar­skiej.

– Oczy­wi­ście. Już dzwo­nię. – Piękna ko­bieta o wło­skiej uro­dzie zmarsz­czyła czoło. – A czy ma pani jak wró­cić do domu, panno War­drop?

– Tak, dzię­kuję. Mój szo­fer czeka na ze­wnątrz. – Aż do bólu za­ci­snęła palce na rączce to­rebki. – Mu­szę już iść.

– Będę się mo­dlić za pani matkę.

– Dzię­kuję.

Po­czuła, jak na­gle wzbiera w niej fala łez. Być może mo­dli­twa była te­raz je­dy­nym, co mo­gło ura­to­wać jej matkę.

Słońce wła­śnie wy­chy­lało się zza ho­ry­zontu po wschod­niej stro­nie nieba, kiedy Mark wy­cho­dził z domu sa­mot­nej matki. Piękny wi­dok, ale nie­wy­star­cza­jący, by zre­kom­pen­so­wać chłód lo­do­wa­tego po­wie­trza. Na szczę­ście śnieg prze­stał pa­dać około pół­nocy, więc przy­naj­mniej drogi były prze­jezdne.

Mark prze­tarł dło­nią oczy, jakby mógł tym jed­nym ge­stem wy­ma­zać zmę­cze­nie. Do­wie­dział się, że Isa­belle po­pro­siła Oli­vię, by we­zwała am­bu­lans do re­zy­den­cji pań­stwa War­dro­pów, ale póź­niej Mark roz­ma­wiał jesz­cze z pie­lę­gniarką ze szpi­tala, która po­wie­działa mu, że am­bu­lans wró­cił pu­sty. Tak jak Isa­belle prze­wi­dy­wała, pani War­drop nie zgo­dziła się opu­ścić domu.

Te­raz ja­dąc w kie­runku ele­ganc­kiej dziel­nicy Ro­se­dale, Mark mo­dlił się, żeby ocena Isa­belle do­ty­cząca stanu jej matki była prze­sa­dzona. Obej­mo­wał opieką le­kar­ską tę ko­bietę cier­piącą na no­wo­twór żo­łądka od po­nad pół roku i kil­ku­krot­nie był pil­nie wzy­wany do re­zy­den­cji. Za­zwy­czaj uda­wało mu się uspo­koić pa­nią War­drop i zła­go­dzić ob­jawy, które nę­kały ją da­nego dnia. Jed­nak są­dząc po roz­go­rącz­ko­wa­nym za­cho­wa­niu Isa­belle ostat­niego wie­czora, Mark oba­wiał się, że stan pani War­drop mógł ulec po­gor­sze­niu.

Je­dyną do­brą wia­do­mo­ścią tego nie­szczę­snego wie­czoru było to, że Mar­kowi udało się z po­mocą pani Din­gle­mire ob­ró­cić dziecko. Po­ród za­koń­czył się szczę­śli­wie i choć był wy­czer­pu­jący, matka i no­wo­ro­dek byli w do­brym sta­nie.

Mo­dlił się te­raz tylko, żeby stan pani War­drop rów­nież taki był.

Mark za­par­ko­wał na okrą­głym pod­jeź­dzie. Przedarł się przez za­śnie­żony chod­nik do drzwi wej­ścio­wych re­zy­den­cji i za­stu­kał mo­siężną ko­łatką. Za­raz po­tem drzwi otwo­rzyła go­spo­dyni.

– Dzień do­bry, pani Bar­ton. Przy­sze­dłem do pani War­drop.

Za­miast ra­do­snego po­wi­ta­nia uj­rzał usta wy­krzy­wione w pod­kówkę. Ko­bieta chciała coś po­wie­dzieć, ale za­ci­snęła wargi, a jej pod­bró­dek za­drżał. To było zu­peł­nie nie­po­dobne do tej zwy­kle zde­cy­do­wa­nej osoby.

Mark za­wa­hał się w drzwiach, a jego i tak zmar­z­nięte koń­czyny prze­szył chłodny zło­wróżbny dreszcz.

– Nie­stety spóź­nił się pan, dok­to­rze. – Ko­bieta po­cią­gnęła no­sem i za­raz za­sło­niła twarz chu­s­teczką. – Pani… pani nie żyje. Ode­szła tuż po pół­nocy.

Mar­kowi za­bra­kło tchu. Stan go­to­wo­ści do dzia­ła­nia, który do­da­wał mu sił przez całą noc, w jed­nej chwili się ulot­nił i dok­tor po­czuł w no­gach taką wiot­kość, jakby były z roz­go­to­wa­nego cia­sta. Chwy­cił się fu­tryny, by nie upaść.

– By­łem u niej dwa dni temu. Miała się nie­źle.

Prze­szyło go mocne po­czu­cie winy. Prze­cież po­wi­nien do­strzec oznaki po­stę­po­wa­nia cho­roby, gdyby zbli­żała się do fazy ter­mi­nal­nej, czyż nie?

Do jego uszu do­biegł ci­chy płacz do­cho­dzący z sa­lo­niku po pra­wej.

Isa­belle!

Po­czuł bo­le­sny ucisk w piersi. Isa­belle i jej sio­stra są pew­nie za­ła­mane tą stratą. Mu­siał do nich iść i zo­ba­czyć, czy mógłby coś dla nich jesz­cze zro­bić.

– Prze­pra­szam… – Prze­szedł przez wy­ka­fel­ko­waną pod­łogę w holu i wszedł do sa­lo­niku.

Isa­belle sie­działa na pi­ko­wa­nej so­fie, jedną ręką przy­tu­la­jąc młod­szą sio­strę Ma­rissę. Twarz Isa­belle bez­ład­nie ota­czały ko­smyki ja­snych wło­sów, a jej oczy były za­czer­wie­nione i opuch­nięte.

Nie­pew­ność spra­wiła, że jego stopy jakby przy­ro­sły do dy­wanu. Tra­fił na in­tymną chwilę i nie miał prawa za­kłó­cać im spo­koju. Jed­nakże po czę­stych wi­zy­tach w ich domu w ciągu ostat­nich sze­ściu mie­sięcy zbli­żył się do Isa­belle. Jako przy­ja­ciel od­czu­wał po­trzebę po­cie­sze­nia jej albo przy­naj­mniej zło­że­nia szcze­rych kon­do­len­cji.

– Isab… panno War­drop. Ogrom­nie mi przy­kro z po­wodu pani straty. – Zro­bił kilka nie­zde­cy­do­wa­nych kro­ków w ich stronę, ale jej pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie zmro­ziło go w miej­scu.

Ko­bieta od­su­nęła od sie­bie sio­strę i pod­nio­sła się z sofy ni­czym księżna.

– Że też ma pan jesz­cze czel­ność po­ja­wiać się tu te­raz!

Jej pełne po­gardy słowa były cio­sem pro­sto w serce.

– Mó­wi­łem, że przyjdę, gdy tylko od­biorę po­ród… – Nie do­koń­czył, bo zdał so­bie sprawę z tego, jak pu­ste były jego słowa.

Jej oczy po­ciem­niały.

– Za­tem jak pan wi­dzi, spóź­nił się pan. – Po­mimo ką­śli­wo­ści wy­po­wie­dzia­nej uwagi usta ko­biety drżały. – Gdyby przy­był pan wtedy, gdy pro­si­łam, mama na­dal by żyła. Mam na­dzieję, że bę­dzie pan umiał żyć z tą świa­do­mo­ścią.

Serce w nim za­marło, gdy do­tarła do niego prawda za­warta w jej za­rzu­cie. Może mógłby coś zro­bić, żeby do­pro­wa­dzić pa­nią War­drop do sta­bil­nego stanu, gdyby przy­je­chał za­raz po tym, jak go wzy­wano. Choć tak na­prawdę pew­nie tylko od­su­nąłby w cza­sie nie­unik­nione. A gdyby zo­sta­wił pa­cjentkę w re­zy­den­cji pani Ben­ning­ton, z pew­no­ścią ona i dziecko by nie prze­żyli.

Prze­tarł dło­nią oczy. To była naj­gor­sza część by­cia le­ka­rzem – po­dej­mo­wa­nie de­cy­zji sta­no­wią­cych o ży­ciu i śmierci i to, że cza­sem przy­no­siły one od­wrotny sku­tek.

Isa­belle, mi­nąw­szy go, wy­szła na ko­ry­tarz.

– Pani Bar­ton, pro­szę od­pro­wa­dzić dok­tora Marka Hen­shawa do wyj­ścia. I do­pil­no­wać, by wie­dział, że nie jest tu już mile wi­dziany.

Mark pró­bo­wał ze­brać my­śli i od­wo­łać się do lo­giki.

– A gdzie jest pani oj­ciec?

Czy męż­czy­zna nie po­wi­nien być na miej­scu, aby po­cie­szać córki i dbać o to, by ja­koś się trzy­mały? Na li­tość bo­ską, prze­cież Ma­rissa miała za­le­d­wie sie­dem­na­ście lat.

– Jest na spo­tka­niu z gra­ba­rzem i to nie jest pań­ski in­te­res. Mama już nie jest pana pa­cjentką.

Mark omi­nął spoj­rze­niem sztywną syl­wetkę Isa­belle i zer­k­nął na pa­nią Bar­ton, która stała na war­cie przy drzwiach wej­ścio­wych. Do­piero wtedy uświa­do­mił so­bie, że na­wet nie zdjął ka­pe­lu­sza ani na­kła­dek na buty.

Go­spo­dyni otwo­rzyła drzwi i ob­da­rzyła go wy­mow­nym spoj­rze­niem. Zro­biło mu się jesz­cze cię­żej na sercu. Nie ma­jąc wy­boru, skie­ro­wał się w stronę wyj­ścia, ale ob­ró­cił się po raz ostatni i rzekł:

– Gdyby pani cze­goś po­trze­bo­wała, panno War­drop, pro­szę pa­mię­tać, że po­zo­staję do pani usług.

Unio­sła wy­żej pod­bró­dek i spoj­rzała mu hardo w oczy.

– Po tej nocy wąt­pię, że­bym kie­dy­kol­wiek cze­goś od pana po­trze­bo­wała.

kwie­cień 1944

Za­pach wio­sen­nego desz­czu i od­ra­dza­ją­cej się zie­leni wpa­dał przez okno w sa­lo­nie. Isa­belle sie­działa przy fran­cu­skim biurku, które na­le­żało nie­gdyś do jej matki. Mi­nęły trzy mie­siące od śmierci mamy, a ona wciąż jesz­cze od­sy­łała kartki z po­dzię­ko­wa­niami do wszyst­kich wspól­ni­ków ojca. W ge­ście uczcze­nia pa­mięci zmar­łej zło­żyli oni datki na rzecz or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych pro­wa­dzo­nych przez matkę.

Po raz ko­lejny przy­ło­żyła pióro do pa­pieru i wes­tchnęła.

Och, mamo. Tak bar­dzo za tobą tę­sk­nię. Pró­buję pod­trzy­mać twoje dzieła, ale bez cie­bie to nie to samo.

Mo­ni­que War­drop, eks­tra­wa­gancką Ka­na­dyjkę z fran­cu­sko­ję­zycz­nej czę­ści kraju, ce­cho­wał dra­ma­tyzm za­skar­bia­jący jej po­dziw człon­ków za­rządu wsze­la­kich or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych, któ­rych była orę­dow­niczką. Kiedy Isa­belle do niej do­łą­czyła, trak­to­wali ją z sza­cun­kiem, jed­nak głów­nie ze względu na Mo­ni­que. Te­raz jed­nak, kiedy za­bra­kło jej matki, było wy­raź­nie wi­dać, że uwa­żają ją za zbyt młodą na prze­ję­cie ca­łej od­po­wie­dzial­no­ści. Mimo to Isa­belle wciąż była zde­cy­do­wana, by pod­trzy­mać sprawy pro­wa­dzone przez jej mamę. Choćby nie było wia­domo, ile to miało po­trwać, wie­rzyła, że w końcu za­czną ją trak­to­wać na se­rio.

– Prze­pra­szam, ma pa­nienka go­ścia. – Pani Bar­ton stała w wej­ściu.

– Kto to taki?

Isa­belle była co­raz bar­dziej zmę­czona nie­ustan­nym na­pły­wem lu­dzi, któ­rzy po­ja­wiali się bez za­po­wie­dzi. Włącz­nie z pre­ten­den­tami do jej ręki. Czy oni nie zda­wali so­bie sprawy, że jest zmę­czona? Że ko­niecz­ność nie­ustan­nego spra­wia­nia wra­że­nia, że so­bie ra­dzi pod cię­ża­rem ża­łoby, jest wy­czer­pu­jąca?

– To pan No­land. Czy mam mu po­wie­dzieć, że jest pani nie­dy­spo­no­wana?

Isa­belle zer­k­nęła na mo­siężny ze­gar sto­jący na biurku matki. Do po­wrotu Ma­rissy ze szkoły zo­stała jesz­cze go­dzina. Mo­gła po­świę­cić krótką chwilę na tę wi­zytę.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. W po­rządku, przyjmę go.

Wstała od biurka, wy­gła­dziła po­je­dyn­cze fałdy na su­kience, spraw­dziła, czy ma równo poń­czo­chy, i skie­ro­wała się do sa­lo­niku dla go­ści.

Od czasu śmierci mamy oj­ciec wzmógł wy­siłki, by przed­sta­wić Isa­belle tak wielu kan­dy­da­tom, jak to tylko moż­liwe. „Ma­rze­niem two­jej matki było, że­byś szczę­śli­wie wy­szła za mąż i się ustat­ko­wała” – po­wta­rzał jej w kółko. „Mu­szę wy­peł­nić jej ostat­nią wolę”.

Cier­pie­nie ma­lu­jące się na jego twa­rzy roz­dzie­rało za każ­dym ra­zem serce Isa­belle i nie miała su­mie­nia, żeby ukró­cić te jego sta­ra­nia. Wręcz prze­ciw­nie, za­jęła miej­sce matki u boku taty, to­wa­rzy­sząc mu pod­czas róż­nych spo­łecz­nych funk­cji, które miał peł­nić, a także przyj­mu­jąc awanse ka­wa­le­rów, któ­rych przed­sta­wiał jej oj­ciec. Jed­nak więk­szość z nich ją śmier­tel­nie nu­dziła. Tylko Ro­ger No­land wku­pił się w jej ła­ski swoją życz­li­wo­ścią.

– Wi­taj, Ro­ge­rze. – Isa­belle we­szła do po­koju z wy­soko unie­sioną głową, zde­cy­do­wana po­ka­zać mu swoje po­godne ob­li­cze.

Wy­soki męż­czy­zna ob­ró­cił się w jej kie­runku, a jego usta roz­cią­gnęły się w uśmie­chu.

– Miło cię wi­dzieć, Isa­belle.

Choć Ro­ger nie mógł się po­szczy­cić kla­syczną urodą, w jego ry­sach było coś atrak­cyj­nego. Długi nos, kró­lew­ska brew i kwa­dra­towa szczęka przy­cią­gały uwagę, a wra­że­nie pew­no­ści sie­bie spra­wiało, że gdy tylko gdzieś się po­ja­wiał, wszyst­kie spoj­rze­nia kie­ro­wały się w jego stronę.

– Ależ nie­spo­dzianka – rze­kła, pod­cho­dząc do niego. – Cóż cię tu spro­wa­dza?

Na­chy­lił się, by ob­da­ro­wać ją po­ca­łun­kiem w po­li­czek.

– Czy po­trze­buję ja­kie­goś in­nego po­wodu poza pra­gnie­niem po­dzi­wia­nia two­jej urody?

Jej po­liczki ob­lało cie­pło. W nor­mal­nej sy­tu­acji od­po­wie­dzia­łaby ja­kimś za­lot­nym żar­tem, ale dziś nie była w sta­nie wy­krze­sać z sie­bie sił do ta­kiej wy­miany zdań.

– Może się cze­goś na­pi­jesz?

– Nie, dzię­kuję. Nie mogę zo­stać długo. Chcia­łem tylko za­pro­sić cię na ko­la­cję ju­tro wie­czo­rem.

Zmarsz­czyła czoło.

– Nie mo­głeś po pro­stu za­dzwo­nić?

– I ry­zy­ko­wać, że mi od­mó­wisz? Nie, pro­szę pani. Znacz­nie ła­twiej jest od­rzu­cić za­pro­sze­nie przez te­le­fon niż oso­bi­ście.

Uśmiech­nął się sze­roko, po czym zro­bił bła­galną minę.

Roz­cią­gnęła usta w uśmie­chu.

– Za­pewne masz ra­cję.

– I co? Po­skut­ko­wało? – Uniósł py­ta­jąco brwi. – Czy za­szczy­cisz mnie ju­tro swoim to­wa­rzy­stwem?

De­li­katny dreszcz emo­cji ze­lek­try­zo­wał jej wnę­trze. Od mie­sięcy to­nęła w smut­kach. Może mo­głaby uszczk­nąć choć chwilę ra­do­ści na mie­ście z dys­tyn­go­wa­nym dżen­tel­me­nem, któ­rego jej oj­ciec z ca­łego serca po­pie­rał jako do­brą par­tię dla niej.

Ze wszyst­kich męż­czyzn, któ­rych ro­dzice przed­sta­wili Isa­belle w ciągu mi­nio­nego roku, tylko trzech kan­dy­da­tów wy­róż­niało się w jej oczach: Adam Tem­ple­ton, Elias We­atherby i Ro­ger No­land. A z tej trójki Ro­gera, po­śred­nika nie­ru­cho­mo­ści pra­cu­ją­cego w fir­mie jej ojca, lu­biła naj­bar­dziej. Był by­stry i miał wspa­niałe po­czu­cie hu­moru, a w tych dniach po śmierci mamy był je­dy­nym, który po­tra­fił ją pod­nieść na du­chu.

W ciągu ko­lej­nych ty­go­dni i mie­sięcy utrzy­my­wał kon­takt i ni­gdy nie na­ci­skał na nią, by się z nim umó­wiła, ale za­wsze da­wał jej od­czuć, że jest go­tów, gdyby tylko go po­trze­bo­wała. Adam Tem­ple­ton prze­ka­zał kon­do­len­cje wraz z bu­kie­tem kwia­tów i oka­zy­wał wiele wy­ra­zów tro­ski o nią i Ma­rissę pod­czas przy­ję­cia po po­grze­bie. Zaś Elias We­atherby prze­słał je­dy­nie bez­oso­bową kartkę z wy­ra­zami współ­czu­cia i poza krót­kim przy­wi­ta­niem na po­grze­bie nie od­zy­wał się do niej w ogóle.

Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na Ro­gera z rzad­kim ostat­nio uśmie­chem.

– Z przy­jem­no­ścią pójdę z tobą na ko­la­cję, Ro­ge­rze.

Może w końcu jej ży­cie za­cznie wra­cać do nor­mal­no­ści. Przy­naj­mniej to mógłby być ja­kiś start.

– Do­sko­nale – od­parł roz­pro­mie­niony mło­dzie­niec, uka­zu­jąc w pełni swoje do­łeczki w po­licz­kach. – Zro­bię re­zer­wa­cję w Le Beau Monde i to bę­dzie nasz wy­jąt­kowy wie­czór. – Z roz­ma­chem uniósł jej dłoń do ust. – W ta­kim ra­zie do ju­tra.

Ten wy­jąt­kowy błysk w jego oczach spra­wił, że serce za­drżało jej w piersi. Le Beau Monde to była bar­dzo ro­man­tyczna re­stau­ra­cja. Czyżby pla­no­wał się jej oświad­czyć pod­czas tej ko­la­cji? Serce za­biło jej moc­niej na samą myśl.

A je­śli tak, to jaka bę­dzie jej od­po­wiedź?

Mark zrzu­cił ubło­cone buty, po czym wszedł przez fron­towe drzwi. Nie pla­no­wał wra­cać do domu przed swoją zmianą w szpi­talu, ale wcze­śniej­szy deszcz zmie­nił alejkę na ty­łach ka­mie­nicy czyn­szo­wej w rzekę brudu i te­raz Mark mu­siał prze­brać ochla­pane spodnie i buty, żeby móc się w ogóle po­ja­wić w szpi­talu. Zdjął płaszcz, od­wie­sił go na hak i już miał iść na górę, gdy jego uwagę zwró­cił brzęk na­czyń w kuchni.

Mark zmarsz­czył brwi.

– Josh? Czy to ty?

Spraw­dził go­dzinę na ze­garku. Jego brat po­wi­nien być jesz­cze w szkole.

– Tak – od­parł, ale zdaw­kowa od­po­wiedź nie dała Mar­kowi żad­nego wy­ja­śnie­nia, dla­czego Josh nie był te­raz w la­bo­ra­to­rium na lek­cji che­mii.

Wes­tchnąw­szy, skie­ro­wał się w stronę tyl­nej czę­ści domu.

Josh stał przy bla­cie ku­chen­nym i na­le­wał mleka do szklanki. Zlew wy­peł­niały sterty brud­nych na­czyń – na­czyń, które Josh miał umyć dziś rano przed wyj­ściem.

– Dla­czego je­steś w domu tak wcze­śnie? – Mark mu­siał się mocno sta­rać, żeby nie pod­nieść głosu i żeby oka­zać bratu za­ufa­nie, za­nim wy­słu­cha jego re­la­cji.

Tycz­ko­waty chło­pak wzru­szył ra­mio­nami, na­wet nie ob­ró­ciw­szy się w jego stronę.

– Od­wo­łali nam lek­cję w la­bo­ra­to­rium. Przy­sze­dłem do domu coś zjeść przed próbą chóru.

Mark po­czuł wzbie­ra­jącą iry­ta­cję.

– To już drugi raz w tym mie­siącu, kiedy te lek­cje są rze­komo od­wo­łane. O co cho­dzi, Josh?

W ostat­nim cza­sie Mark nie po­tra­fił stwier­dzić, kiedy brat go okła­muje, co było bar­dzo nie­po­ko­jące. Był przy­zwy­cza­jony do zło­ści, która zda­wała się za­wsze tkwić w Jo­shu, wy­bu­cha­jąc w naj­mniej spo­dzie­wa­nych mo­men­tach, ale chło­pak ni­gdy nie po­su­wał się do kłam­stwa. Te­raz, na de­cy­du­ją­cym eta­pie jego edu­ka­cji, Mark nie mógł po­zwo­lić, by mło­dzień­czy bunt zmar­no­wał bratu ży­cie.

– O nic nie cho­dzi. – Josh ob­ró­cił się z gniew­nie zmarsz­czo­nymi brwiami. – To nie moja wina, że na­uczy­ciel che­mii jest nie­od­po­wie­dzialny.

Mark wy­pro­sto­wał się, pró­bu­jąc wy­ko­rzy­stać te do­dat­kowe pięt­na­ście cen­ty­me­trów prze­wagi, które miał nad bra­tem. Ostat­nio Josh co­raz czę­ściej otwar­cie sprze­ci­wiał się au­to­ry­te­towi Marka i ten czuł, że sprawy za­czy­nają mu się wy­my­kać spod kon­troli. Nie mógł na to po­zwo­lić, do­póki przy­szłość brata nie zo­sta­nie bez­piecz­nie na­kre­ślona. Ta przy­szłość, któ­rej ich ro­dzice pra­gnęli dla nich obu.

– Może po­wi­nie­nem z nim po­roz­ma­wiać? Czy on nie zdaje so­bie sprawy z tego, że do eg­za­mi­nów po­zo­stały już tylko dwa mie­siące?

Przez twarz Jo­sha prze­mknął wy­raz nie­po­koju.

– To tylko la­bo­ra­to­rium, Mark. To nie ta­kie ważne.

– Oczy­wi­ście, że ważne. Szcze­gól­nie że może mieć wpływ na twoje oceny. Mu­sisz mieć naj­wyż­sze noty z ma­te­ma­tyki i nauk przy­rod­ni­czych, żeby się do­stać do szkoły me­dycz­nej.

Josh za­ci­snął usta i ob­ró­cił się po szklankę.

– Do szkoły me­dycz­nej jesz­cze długa droga.

– Mimo to oceny są de­cy­du­jące, je­śli cho­dzi o wstęp na uni­wer­sy­tet. Nie mogę po­jąć…

– Dasz już spo­kój? – Josh zmarsz­czył nos i mi­nął Marka. – A tak w ogóle to śmier­dzi od cie­bie jak z la­tryny. Czemu ty cią­gle mu­sisz cho­dzić do tych pod­łych dziel­nic?

Mark znie­ru­cho­miał, sły­sząc po­gardę w gło­sie brata.

– Ci lu­dzie też po­trze­bują opieki me­dycz­nej. Fakt, że są biedni, nie ozna­cza, że nie za­słu­gują na nasz sza­cu­nek i współ­czu­cie.

To była fi­lo­zo­fia ży­ciowa ich ojca. „Biedni lu­dzie mają ta­kie samo prawo do le­cze­nia jak bo­gaci, synu. Ni­gdy o tym nie za­po­mi­naj”. Thad­deus Hen­shaw był uoso­bie­niem ide­ału wiej­skiego le­ka­rza. I na­wet kiedy zo­stał prze­nie­siony do mia­sta, spra­wiał, że każdy, kto prze­kra­czał próg jego kli­niki, czuł się ważny. To był wzór, do któ­rego Mark cały czas sta­rał się dą­żyć.

– Ale masz już tyle pracy w szpi­talu, w domu sa­mot­nej matki i jesz­cze ci wszy­scy pry­watni pa­cjenci. Po co ci to na do­da­tek?

Gdyby nie to, że Mark do­strzegł ślad po­czu­cia krzywdy na twa­rzy Jo­sha, na­wet nie po­my­ślałby, z czego tak na­prawdę wy­ni­kała ta skarga. Cho­dziło o to, że Mark po­świę­cał na pracę wiele go­dzin i nie miał czasu dla brata.

– Już ci to kie­dyś tłu­ma­czy­łem – po­wie­dział, wy­cho­dząc za Jo­shem na ko­ry­tarz. – Dla mnie by­cie le­ka­rzem to nie tylko praca czy spo­sób na za­ra­bia­nie pie­nię­dzy. To po­wo­ła­nie. Tak jak dla taty. Po­wo­ła­nie, by słu­żyć bliź­nim, nie­za­leż­nie od ich sta­tusu spo­łecz­nego.

Kiedy przy­sta­nął obok scho­dów, Mark wy­czuł ostry za­pach, który uno­sił się z jego ubrań, co też przy­po­mniało mu, dla­czego wró­cił do domu.

– Mu­szę się prze­brać i je­chać do szpi­tala. W lo­dówce jest reszta pie­czeni do od­grza­nia, zjedz, jak wró­cisz z próby chóru.

– Do­brze.

– I jesz­cze jedno, Josh. Mu­simy po­roz­ma­wiać o tym, jak roz­pla­nu­jesz te ostat­nie mie­siące na­uki w szkole śred­niej. To nie czas na de­kon­cen­tra­cję.

Josh prze­wró­cił oczami, po czym osten­ta­cyj­nie wy­szedł do swo­jego po­koju i trza­snął za sobą drzwiami.

Mark po­wstrzy­mał się przed wes­tchnie­niem. Coś było na rze­czy z Jo­shem i z pew­no­ścią nie dzie­lił się tym ze star­szym bra­tem.

– Mamo, tato – wy­szep­tał – je­śli na nas pa­trzy­cie z góry, po­móż­cie mi roz­gryźć, co się dzieje z Jo­shem. I po­móż­cie mi uchro­nić go przed po­peł­nie­niem błędu, który mógłby go kosz­to­wać zbyt wiele.

Ostat­nio co­raz czę­ściej ucie­kał się do mo­dli­twy, a także do roz­mów ze zmar­łymi ro­dzi­cami. Po­trze­bo­wał wszel­kiej moż­li­wej po­mocy, bo od kilku lat sam wy­cho­wy­wał brata i oka­zało się to trud­niej­sze, niż mógł przy­pusz­czać.

Kiedy jego ro­dzice zgi­nęli w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, po­trze­bo­wał wiele siły, żeby się wziąć w garść i skoń­czyć me­dy­cynę. Plan był taki, że po ukoń­cze­niu stu­diów do­łą­czy do prak­tyki ojca i będą pra­co­wać w ro­dzin­nym ze­spole. Thad­deus od­li­czał dni do tej chwili i miał na­dzieję, że za ja­kiś czas Josh rów­nież bę­dzie z nimi pra­co­wał.

Czę­sto po­wta­rzał: „Moi dwaj sy­no­wie z prak­tyką le­kar­ską. Czy może być coś lep­szego?”. Te­raz po raz pierw­szy Mark nie był pe­wien, czy uda mu się zre­ali­zo­wać ma­rze­nie ojca.

Za­ci­snął moc­niej zęby, mo­zol­nie wspi­na­jąc się po scho­dach. Prze­peł­niało go jesz­cze więk­sze po­czu­cie de­ter­mi­na­cji. Musi się po pro­stu bar­dziej po­sta­rać, bo tu nie było miej­sca na inną opcję.

Belle, wy­glą­dasz tak pięk­nie! Do­kąd za­biera cię Ro­ger?

Ma­rissa sie­działa na skraju łoża z bal­da­chi­mem w po­koju Isa­belle i pa­trzyła, jak jej sio­stra do­ko­nuje ostat­nich po­pra­wek swo­jej kre­acji, w któ­rej wy­bie­rała się na randkę.

Isa­belle pod­nio­sła wzrok znad to­a­letki i na­po­tkała spoj­rze­nie sio­stry w lu­strze.

– Le Beau Monde. Za­su­ge­ro­wał, że to bę­dzie spe­cjalny wie­czór – od­parła, a ką­ciki jej ust unio­sły się lekko, zaś po­liczki spą­so­wiały.

Ma­rissa otwo­rzyła oczy ze zdu­mie­nia.

– My­ślisz, że może się oświad­czyć?

Jej sie­dem­na­sto­let­nia sio­stra była praw­dziwą ro­man­tyczką. Już ma­rzyła o uma­wia­niu się na randki, choć oj­ciec jej na to nie po­zwa­lał. Zda­wało się, że nie może się po­go­dzić z fak­tem, iż jego mała có­reczka była co­raz bli­żej by­cia ko­bietą, więc sta­rał się ze wszel­kich sił chro­nić ją, póki mógł.

Dla­tego też młod­sza sio­stra sku­piała się tak mocno na ży­ciu mi­ło­snym Isa­belle.

– Jest to moż­liwe. – Isa­belle wsu­nęła na rękę srebrne bran­so­lety, za­pięła kol­czyki, po czym od­wró­ciła się twa­rzą w stronę Ma­rissy.

– I jaką dasz mu od­po­wiedź?

Isa­belle przez chwilę się za­sta­na­wiała, a po­tem na jej twa­rzy roz­kwitł uśmiech.

– Chyba po­wiem: „tak”.

Po­czuła, jak puls przy­spie­sza jej na myśl, że Ro­ger wy­zna jej do­zgonną mi­łość i swoje pra­gnie­nie, by za­ofe­ro­wać jej cu­downą przy­szłość u jego boku, w roli jego żony. Wi­działa, jak jej matka kie­ro­wała świa­tem ojca z nie­by­wałą gra­cją, i była pewna, że jest do­brze przy­go­to­wana do ta­kiego ży­cia. Mo­dliła się tylko, żeby była w tym tak do­bra jak jej mama.

Ma­rissa pi­snęła i ze­rwała się z łóżka, rzu­ca­jąc się w ob­ję­cia Isa­belle.

– Będę twoją druhną i po­mogę ci za­pla­no­wać ślub. Już się nie mogę do­cze­kać!

Isa­belle się ro­ze­śmiała.

– Nie wy­bie­gaj my­ślami za bar­dzo w przy­szłość. Może się jesz­cze oka­zać, że wcale się nie oświad­czy.

– Je­stem pewna, że się oświad­czy. Wi­dzia­łam, jak on na cie­bie pa­trzy. – Ma­rissa wes­tchnęła z roz­ma­rze­niem. – Mam na­dzieję, że pew­nego dnia ja­kiś męż­czy­zna bę­dzie tak pa­trzył na mnie.

Isa­belle przyj­rzała się sio­strze uważ­nie.

– Masz na my­śli ko­goś kon­kret­nego?

Po­liczki Ma­rissy za­lał blady ru­mie­niec.

– Nie­ko­niecz­nie.

– Czy to ktoś z mę­skiej szkoły? – Isa­belle unio­sła brwi. – A może ktoś z chóru?

Ma­rissa wzru­szyła ra­mio­nami.

– Może i jest ktoś, kogo lu­bię.

– Aha, tak my­śla­łam. Jak ma na imię?

Sio­stra wró­ciła na łóżko i zgar­nęła swoje mio­do­wo­brą­zowe włosy na jedno ra­mię.

– Nic nie po­wiem. Tylko mi wstydu na­ro­bisz.

– Nie na­ro­bię.

Ma­rissa skrzy­żo­wała ra­miona, a uśmiech na jej twa­rzy za­stą­pił wy­raz buntu.

– Na­prawdę? Za­cho­wu­jesz się, jak­byś była moją mamą, od­kąd… – Za­ci­snęła usta.

Serce Isa­belle prze­peł­niły smu­tek i żal. To prawda, była ostat­nio tro­chę apo­dyk­tyczna, ale to dla­tego, że w ostat­nim cza­sie tata czę­sto by­wał poza do­mem i Isa­belle czuła się od­po­wie­dzialna za sio­strę.

– Ja tylko nie chcę, żeby coś ci się stało, Rissa. Obie­caj mi, że bę­dziesz ostrożna. Chłopcy po­tra­fią być na­chalni… i prze­ko­nu­jący.

– Nie bądź nie­mą­dra. Nie ma się co mar­twić.

Isa­belle po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu Ma­rissy.

– Do­brze. A te­raz pa­mię­taj, żeby skoń­czyć za­da­nie do­mowe. Wrócę pew­nie, jak już bę­dziesz spała. – Wzięła szal le­żący na brzegu łóżka i na­chy­liła się, by uca­ło­wać sio­strę. – I przy­pil­nuj, pro­szę, żeby nasz tata cho­ciaż raz zjadł uczciwy po­si­łek. – Isa­belle zmarsz­czyła czoło, prze­jęta tro­ską. – Ostat­nio nie jest sobą. Za dużo pra­cuje. Spró­buj, może go prze­ko­nasz, żeby zgo­dził się wziąć urlop.

Je­śli kto­kol­wiek był w sta­nie prze­ko­nać ojca do wy­jazdu na wa­ka­cje, to mo­gła to zro­bić tylko jej sio­stra.

– Po­sta­ram się. – Ma­rissa wy­szła za nią do holu jak szcze­nia­czek. – Je­śli będę spać, kiedy wró­cisz, obudź mnie. Chcę zo­ba­czyć pier­ścio­nek.

– Po­my­ślę o tym. Pa­mię­taj, że ju­tro idziesz do szkoły.

Wi­dok roz­cza­ro­wa­nia na twa­rzy Ma­rissy roz­broił Isa­belle. Wes­tchnęła.

– No do­brze. Obu­dzę cię je­śli bę­dzie po co.

Jej sio­stra po­trze­bo­wała cze­goś, co mo­głoby ją roz­we­se­lić i od­cią­gnąć my­śli od tę­sk­noty za matką.

– Dzięki! Baw się do­brze.

– Za­mie­rzam.

Isa­belle ze­szła na dół, do ga­bi­netu ojca. Zmarsz­czyła brwi, gdy zo­ba­czyła, że po­kój jest pu­sty. Była pewna, że tata wróci do domu, za­nim ona bę­dzie wy­cho­dzić na randkę z Ro­ge­rem. Tak się ucie­szył, gdy się do­wie­dział, że zgo­dziła się wyjść na tę ko­la­cję.

– Fiono? – za­wo­łała Isa­belle.

– Tak, pa­nienko? – Ru­do­włosa po­ko­jówka wy­chy­liła się z sa­lo­niku.

– Czy oj­ciec wró­cił już do domu?

– Nie, pro­szę pa­nienki. Przy­naj­mniej ja nic nie sły­sza­łam. – Opu­ściła rękę, w któ­rej trzy­mała ście­reczkę do ku­rzu. – Mogę za­py­tać pa­nią Bar­ton, czy coś wie na ten te­mat.

– Zrób tak, pro­szę. Będę cze­kać w sa­lo­niku na pana No­landa.

Fiona na­chy­liła się i wy­szep­tała:

– Baw­cie się do­brze. – Mru­gnęła do Isa­belle, a w jej zie­lo­nych oczach wi­dać było iskierki.

Isa­belle się uśmiech­nęła.

– Dzię­kuję. Taki mam za­miar.

Fiona była za­le­d­wie kilka lat star­sza od niej. Słu­żyła jako oso­bi­sta po­ko­jówka matki, ale po jej śmierci Isa­belle do­pil­no­wała, żeby tata ją za­trzy­mał. Można po­wie­dzieć, że ra­zem do­ra­stały z Ma­rissą i Fioną. Zo­sta­wie­nie jej na służ­bie było jak za­trzy­ma­nie choćby ka­wałka mamy.

Po pię­ciu mi­nu­tach Fiona wró­ciła do sa­lo­niku.

– Ani pani Bar­ton, ani ku­charka nie sły­szały, żeby pan War­drop wró­cił. Pew­nie coś go za­trzy­mało w biu­rze.

– Pew­nie tak. Dzię­kuję ci, Fiono.

Isa­belle usia­dła z po­wro­tem na so­fie i spoj­rzała na ze­ga­rek. Ro­ger też się spóź­niał.

Mi­nęło ko­lej­nych dwa­dzie­ścia pięć mi­nut i Isa­belle za­częła tra­cić cier­pli­wość. Ależ ten Ro­ger miał tu­pet, żeby na­wet nie za­dzwo­nić i nie wy­tłu­ma­czyć się ze spóź­nie­nia. Chyba nie wa­żyłby się jej wy­sta­wić do wia­tru?

Prze­ma­sze­ro­wała do holu, gdzie stał te­le­fon, i spró­bo­wała do­dzwo­nić się do biura ojca. Za­pewne nic nie wskóra. Re­cep­cjo­nistka na pewno już dawno wy­szła. Czy był tam jesz­cze ktoś, kto mógłby ode­brać te­le­fon?

– War­drop Re­alty – ode­zwał się nie­znany jej mę­ski głos.

– Eee, tak, dzień do­bry. Szu­kam Ro­gera No­landa. Może jest jesz­cze przy­pad­kiem?

Na­stą­piła pełna na­pię­cia chwila ci­szy.

– Zdaje się, że wy­szedł nie tak dawno temu.

– Och. – Isa­belle roz­luź­niła się. Pew­nie był już w dro­dze do niej. – A czy mój oj­ciec jest w biu­rze?

– Pani oj­ciec?

– Tak, pan War­drop. – Prze­rwała i w prze­cią­ga­ją­cej się chwili ci­szy po­czuła, jak prze­szywa ją ja­kieś złe prze­czu­cie. – Prze­pra­szam, a z kim w ogóle roz­ma­wiam?

– Przy te­le­fo­nie po­ste­run­kowy Spen­cer.

Pod Isa­belle ugięły się nogi, więc przy­sia­dła na ma­łym krze­śle obok sto­lika z te­le­fo­nem. Dla­czego po­li­cja była w biu­rze nie­ru­cho­mo­ści ojca?

– Gdzie… gdzie jest mój oj­ciec? Czy wszystko z nim do­brze?

– Czy pani jest w domu sama, panno War­drop?

– Nie, jest tu też moja młod­sza sio­stra. A dla­czego pan pyta?

– Chyba naj­le­piej bę­dzie, je­śli po­czeka pani, aż do­trze tam pan No­land.

Skąd on wie­dział, że No­land miał się z nią spo­tkać?

Ręce za­częły się jej trząść tak bar­dzo, że upu­ściła słu­chawkę, która spa­dła jej na ko­lana, a po­tem z brzdę­kiem ude­rzyła o płytki na pod­ło­dze. Isa­belle po­woli się po­chy­liła, by ją pod­nieść.

Wtedy roz­legł się dzwo­nek do drzwi. Isa­belle nie za­re­ago­wała.

– Czy to do drzwi? – za­py­tał po­ste­run­kowy.

– Tak.

– W ta­kim ra­zie koń­czę. Pan No­land wszystko pani wy­ja­śni.

Pani Bar­ton otwo­rzyła i wpu­ściła Ro­gera. Męż­czy­zna zdjął ka­pe­lusz i sta­nął w holu, pa­trząc na sie­dzącą na dru­gim końcu Isa­belle. Ona po­woli odło­żyła słu­chawkę na wi­dełki.

– Co się dzieje, Ro­ge­rze? Dla­czego przy­je­cha­łeś tak późno? I dla­czego w biu­rze mo­jego ojca jest po­li­cja?

Wy­cią­gnął do niej rękę.

– Chodźmy do sa­lonu i usiądźmy.

Cier­pie­nie ma­lu­jące się na jego twa­rzy pod­kre­ślały za­czer­wie­nione oczy. Ewi­dent­nie stało się coś złego.

Isa­belle miała wra­że­nie, że nie jest w sta­nie zmu­sić nóg, by zro­bić krok. Ro­ger ob­jął ją ra­mie­niem i po­pro­wa­dził do po­koju, gdzie opa­dła ciężko na sofę. Jej serce ło­mo­tało, jak ptak za­mknięty w klatce.

Ro­ger usiadł obok i ujął jej dłoń w swoje ręce.

– Oba­wiam się, że przy­no­szę złe wie­ści. – Jego oczy za­lśniły wil­go­cią. – Tak mi przy­kro, ko­cha­nie. Twój oj­ciec nie żyje.

Isa­belle miała wra­że­nie, jakby uszła z niej cała krew.

– To nie­prawda. On po pro­stu pra­cuje do późna. Za­raz wróci do domu.

– Bar­dzo bym chciał, żeby to nie była prawda, ale oba­wiam się, że taka jest wła­śnie rze­czy­wi­stość. – Twarz Ro­gera spo­wił żal.

Isa­belle za­ci­snęła ro­ze­dr­gane dło­nie. Miała pustkę w gło­wie i wra­że­nie, że je­śli do­pu­ści do sie­bie choćby jedną myśl, za­cznie krzy­czeć i bę­dzie krzy­czeć do końca ży­cia.

Jej oj­ciec był oka­zem zdro­wia, na nic nie cho­ro­wał, ale może ża­łoba po stra­cie matki była dla niego nie do znie­sie­nia. To było je­dyne sen­sowne wy­ja­śnie­nie.

– Co się stało? – wy­krztu­siła z sie­bie w końcu. – Miał za­wał?

– Nie, to nie za­wał. – Te­raz z oczu Ro­gera po­pły­nęły już łzy i jego gar­dło ści­snęło się spa­zma­tycz­nie. Zro­bił długi wy­dech. – Mia­łem wła­śnie wyjść z biura na na­szą randkę, gdy usły­sza­łem strzał.

Isa­belle wy­dała stłu­miony okrzyk i za­sło­niła usta dło­nią.

– Od razu po­bie­głem do biura two­jego ojca, ale było już za późno. – Ro­ger po­krę­cił głową. – Nic już nie mo­głem zro­bić. – Głos mu się ła­mał. Od­wró­cił wzrok, szybko mru­ga­jąc.

Każda ko­mórka jej ciała wzdry­gała się na jego słowa. To nie mo­gła być prawda. Nie mo­gła. Jej oj­ciec by ni­gdy…

– Hugh zo­sta­wił list na biurku, ale po­li­cja go za­brała. – Ro­ger się­gnął do kie­szeni i wy­jął ko­pertę. – Zo­sta­wił też to.

Drżą­cymi rę­kami wzięła od niego ko­pertę. Na wierz­chu było jej imię wy­pi­sane pi­smem ojca. Naj­wy­raź­niej miał na tyle przy­tom­no­ści umy­słu, by do niej na­pi­sać. Co mógł po­wie­dzieć na swoje uspra­wie­dli­wie­nie…?

Na­gle po­czuła, że jej żo­łą­dek się ści­snął, i ze­rwała się z miej­sca.

– Prze­pra­szam.

Wy­bie­gała z po­koju i po­gnała do ła­zienki. Le­d­wie zdą­żyła na czas. Ko­lejne fale wy­mio­tów tar­gały nią tak długo, aż spa­zmy zu­peł­nie ustały. Wy­cień­czona, klę­czała na zim­nych płyt­kach, a w gło­wie wi­ro­wało tak samo jak w żo­łądku – zbyt wiele my­śli, które wal­czyły o jej uwagę.

Oj­ciec nie żył. Matka nie żyła. Co ona, na Boga, ma te­raz zro­bić?

– Isa­belle? – Ro­ger za­pu­kał do drzwi. – Wszystko w po­rządku?

– Tak.

Pod­nio­sła się i od­krę­ciła kran. Na­brała wody w dło­nie i ob­myła twarz, a na­stęp­nie prze­płu­kała usta. Chwy­ciła świeży ręcz­nik i de­li­kat­nie osu­szyła twarz, po­zo­sta­wia­jąc czer­wone ślady szminki na tka­ni­nie. Wzięła drżący wdech, po czym otwo­rzyła drzwi i wy­szła na ko­ry­tarz.

Ro­ger od­su­nął się od ściany, o którą się opie­rał. Przy­glą­dał się z tro­ską jej twa­rzy.

– To mu­siał być dla cie­bie ogromny wstrząs. Może chcesz, że­bym we­zwał wa­szego le­ka­rza ro­dzin­nego.

– Nie – od­parła ostro. – To ostat­nia osoba, którą mia­ła­bym ochotę wi­dzieć. Zresztą nie jest już na­szym le­ka­rzem.

Ru­szyła drę­two w stronę sa­lo­niku. Dla do­bra sio­stry mu­siała być te­raz silna, mu­siała się wziąć w garść. I mu­siała się do­wie­dzieć naj­wię­cej, jak się da, za­nim prze­każe sio­strze tę straszną no­winę.

Ro­ger po­szedł za nią do po­koju. Isa­belle za­mknęła prze­szko­lone drzwi, po czym po­de­szła do sofy, wzięła z niej list i odło­żyła go na bok. Za­mie­rzała prze­czy­tać ostat­nie słowa ojca skie­ro­wane do niej, kiedy już bę­dzie sama.

Na­stęp­nie wzięła głę­boki wdech i zwró­ciła się w stronę Ro­gera:

– Po­wiedz mi wszystko, co wiesz.