Największa radość, jaka nas spotkała - Claire Lombardo - ebook + audiobook + książka

Największa radość, jaka nas spotkała ebook

Lombardo Claire

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy Marilyn Connoly i David Sorenson zakochiwali się w sobie w latach siedemdziesiątych, byli beztrosko nieświadomi tego, co przyniesie im życie. Nie mieli pojęcia, że w 2016 roku ich cztery tak różne od siebie córki będą – każda na swój sposób – mocowały się z życiem. Młodo owdowiała Wendy koi się alkoholem i spotkaniami z młodszym mężczyznami. Violet – niegdyś prawniczka, teraz mama na pełen etat, zmaga się na co dzień ze swoimi lękami i mroczną przeszłością. Liza – neurotyczna nowo mianowana profesorka, dowiaduje się, że jest w ciąży, a nie jest pewna, czy chce je zatrzymać. I Grace – najmłodsza córka, która prowadzi życie, o które nikt z jej rodziny by jej nigdy nie podejrzewał.

Wraz z nieoczekiwanym pojawieniem się Jonah Brendta – dziecka oddanego do adopcji przez jedną z córek 15 lat temu – Sorensonowie będą musieli zmierzyć się z bogatą mozaiką ich przeszłości. Z okresem dojrzewania, niewiernością i urazami, ale też z chwilami wielkiej radości, dla których wszystko inne jest warte zachodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 760

Oceny
4,4 (10 ocen)
5
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bognajan

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała…
00
silwana

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca historia rodziny Sorenson.
00
Wolnelitery

Nie oderwiesz się od lektury

„Największa radość, jaka nas spotkała” autorstwa Claire Lombardo to poruszająca opowieść o rodzinnych więziach i zawirowaniach życia. Książka skupia się na losach Marilyn i Davida Sorenson oraz ich czterech córek, z których każda zmaga się z własnymi problemami i tajemnicami. Wendy, owdowiała i pogubiona, szuka ukojenia w alkoholu i przelotnych związkach. Violet, niegdyś prawniczka, walczy z lękami i próbuje odnaleźć równowagę w roli matki. Liza staje przed niepewnością macierzyństwa, a najmłodsza Grace prowadzi życie, które zaskakuje nawet jej rodzinę. Pojawienie się Jonah Brendta, dziecka oddanego do adopcji, wprowadza dodatkowy ładunek emocjonalny i wyzwania dla wszystkich. Lombardo mistrzowsko ukazuje złożoność relacji rodzinnych, przeplatając teraźniejszość z przeszłością. Każda postać jest autentyczna, a ich wewnętrzne zmagania poruszają serce. Książka porusza trudne tematy, takie jak żałoba, zdrada i uzależnienia, ale jest również pełna nadziei i miłości. To nie tylko historia...
00

Popularność




Potomstwo

15 kwiet­nia 2000 roku Szes­na­ście lat wcze­śniej

Ludzie ją przy­tła­czali. Wła­ści­wie to dość dziwne u kobiety, która z wła­snej, choć nie­chęt­nej woli dorzu­ciła wszech­świa­towi cztery istoty, ale fakt był fak­tem: Mari­lyn prze­kli­nała kło­po­tliwą obec­ność ciał; ciał znaj­du­ją­cych się poza jej kon­trolą, poza rozu­mie­niem; ciał jej nie­przy­chyl­nych. Prze­kli­nała teraz wszyst­kich ukryta za miło­rzę­bem, gdzie cho­wała się przed gośćmi. Miała dużą wprawę w urzą­dza­niu przy­jęć, ale kom­plet­nie ją to wyczer­py­wało, raz za razem, te dzie­się­cio­le­cia przyj­mo­wa­nia boga­tych inte­re­san­tów ojca i pozba­wio­nych poczu­cia humoru koleż­ków męża; chi­me­rycz­nych kole­ża­nek i kole­gów dzieci; tym­cza­so­wych sąsia­dów i wiecz­nie zmie­nia­ją­cego się zestawu klien­tów. I dziś znów: setka pra­wie obcych ludzi w jej ogro­dzie, cho­dzą­cych i gesty­ku­lu­ją­cych, sto­ją­cych i gesty­ku­lu­ją­cych, ele­gancko ubra­nych; wsta­wio­nych uczest­ni­ków ślubu jej naj­star­szej córki, Wendy; ludzi, któ­rymi powinna zająć się dziś wie­czo­rem, cho­ciaż i tak miała już dość na gło­wie – i pusto na tale­rzu, ponie­waż nie sko­rzy­stała z roz­ło­żo­nego na trzech super­dłu­gich skła­da­nych sto­łach eko­lo­gicz­nego menu. Cztery dziew­czyny, za któ­rych obec­ność była bio­lo­gicz­nie i spo­łecz­nie odpo­wie­dzialna, cztery paste­lowe plamy na traw­niku, owoce jej łona, zaszcze­pione jeden po dru­gim przez sło­dycz jej męża, któ­rego aktu­al­nie nie mogła namie­rzyć – wpa­dła w macie­rzyń­stwo nie­umyśl­nie i uro­dziła cztery córki, każdą o innym kolo­rze wło­sów i innym pozio­mie nie­po­koju. I ona sama, Mari­lyn Soren­son z domu Con­nolly – trwały pro­dukt pie­nię­dzy i tra­ge­dii, z wąt­pli­wego socjo­emo­cjo­nal­nie rodu irlandz­kich kato­li­ków, ale teraz, na dobrą sprawę, do bólu funk­cjo­nalny – z impo­nu­jącą burzą brud­no­blond wło­sów, nie­zo­rien­to­wana ani w kry­tyce lite­rac­kiej, ani w życiu wła­snych dzieci, ubrana w obci­sły, soczy­ście zie­lony fute­rał, który pod­kre­ślał krą­głość wyćwi­czo­nych łydek i pie­go­watą pano­ramę ramion. Ludzie tytu­ło­wali ją poważ­nie „matką panny mło­dej”, a ona pró­bo­wała wcie­lić się w rolę, pró­bo­wała uda­wać, że nie sku­pia się pra­wie wyłącz­nie na dobro­sta­nie dzieci, z któ­rych żadne, szcze­gól­nie dziś wie­czo­rem, nie wyglą­dało kwit­nąco.

Może nor­mal­ność prze­ska­ki­wała co dru­gie poko­le­nie, jak łysie­nie. Vio­let, druga w kolej­no­ści, prze­piękna bru­netka w szy­fo­nie, od śnia­da­nia zio­nęła gorzałą, co nie było dla niej typowe. Wendy zawsze dawała powody do zmar­twie­nia, cho­ciaż dziś wyda­wała się mniej znę­kana, albo dla­tego, że wła­śnie poślu­biła faceta, który ma konta w ban­kach na Kaj­ma­nach, albo dla­tego, że ten facet był, o czym gło­śno trą­biła, „miło­ścią jej życia”. Grace i Liza, obie nie­przy­sto­so­wane spo­łecz­nie, cho­ciaż dzie­liło je dzie­więć lat róż­nicy: pierw­sza, nie­śmiałe późne dziecko, za chwilę miała pójść do dru­giej klasy, druga zupeł­nie bez przy­ja­ciół koń­czyła drugi rok w liceum. Jak to moż­liwe wyho­do­wać we wła­snym ciele ludzi, ule­pić ich z wła­snych komó­rek, a potem nagle nie być w sta­nie ich roz­po­znać?

Nor­mal­ność, mówiąc języ­kiem socjo­lo­gii, wymaga dokład­niej­szej ana­lizy.

Grace zna­la­zła ją pod miło­rzę­bem. Naj­młod­sza lato­rośl miała pra­wie sie­dem lat, trudny wiek, eony do opusz­cze­nia domu, na­dal na tyle dzie­cinna, żeby poprzed­niej nocy wśli­znąć się do ich łóżka, co nie byłoby niczym szcze­gól­nym, gdyby rodzice byli wtedy ubrani. Nie­po­kój dzia­łał na Mari­lyn zawsze tak samo – magne­tycz­nie przy­cią­gał ją do szu­ka­nia zwie­rzę­cej pocie­chy u męża.

– Słonko, czemu nie znaj­dziesz… – zawa­hała się. Na przy­ję­ciu były tylko nie­mow­lęta, a nie chciała pobu­dzać i tak wybu­ja­łej anty­spo­łecz­nej miło­ści Grace do psów, suge­ru­jąc, by poba­wiła się z Goethem, ale potrze­bo­wała chwili dla sie­bie, dosłow­nie paru sekund odde­chu w chło­dzie wcze­snego wie­czoru. – Poszu­kaj taty, kocha­nie.

– Nie mogę go zna­leźć – odparła Grace dzie­cin­nym gło­si­kiem, zacie­ra­ją­cym samo­gło­ski.

– Poszu­kaj dokład­niej. – Schy­liła się i cmok­nęła córkę we włosy. – Daj mi minutę, Gąsko.

Grace ode­szła. Wcze­śniej zacze­piła Wendy. Pohuś­tała się już z Lizą na weran­dzie, ale sio­strę odcią­gnął chło­pak w tramp­kach zało­żo­nych do wyj­ścio­wego gar­ni­turu; zdą­żyła też pod­pu­ścić Vio­let, by dała jej pocią­gnąć szam­pana z fiku­śnego wąskiego kie­liszka. Nie miała już kogo zaha­czyć.

Czuła się dziw­nie, że w ten week­end musi się dzie­lić rodzi­cami z innymi, że w domu przy Fair Oaks są wszyst­kie sio­stry. Ojciec cza­sem nazy­wał ją „jedyną na świe­cie jedy­naczką, która ma trzy sio­stry”. Miała odro­binę za złe sio­strom, że pano­szą się na jej tery­to­rium. Uspo­ko­iła się, jak zawsze, w towa­rzy­stwie Goethego, zwi­nęła się z nim w kłę­bek pod krze­wami peł­nymi fio­le­to­wych kwia­tów i gła­dziła szcze­ci­nia­stą sierść na tej czę­ści zadu, która wyglą­dała, jakby labra­dor miał tam trwałą.

Liza nie czuła się dobrze, widząc, że młod­sza sio­stra szuka pocie­chy u psa, pod­czas gdy ona znaj­do­wała uko­je­nie w ustach nie­zna­jo­mego, ale drużba pach­niał mie­sza­niną whi­sky i rukoli, do tego robił pal­cami po wewnętrz­nej stro­nie jej uda coś takiego, co kazało jej odwró­cić głowę i zde­cy­do­wać, że Grace musi zadbać o sie­bie, a to umie­jęt­ność, któ­rej nie da się nabyć zbyt wcze­śnie.

– Powiedz coś o sobie – popro­sił drużba, muska­jąc kost­kami pal­ców koron­kową nicość strin­gów, które wło­żyła w nadziei na wła­śnie taką oka­zję.

– Co chcesz wie­dzieć? – spy­tała. Zabrzmiało to dość wrogo. Nie miała wprawy we flir­to­wa­niu.

– Jest was cztery? – zapy­tał. – Jak to jest?

– Bez­denne hor­mo­nalne pie­kło. Festi­wal roz­chwia­nia i kosme­ty­ków do wło­sów.

Uśmiech­nął się zakło­po­tany, a ona pochy­liła się śmiało i go poca­ło­wała.

Vio­let ni­gdy nie była tak pijana; sie­działa okla­pła, samotna przy sto­liku, od któ­rego, jak przy­pusz­czała, odstra­szyła innych gości. Poprzed­nia noc jawiła jej się jako seria musu­ją­cych roz­bły­sków: bar, który kie­dyś był krę­giel­nią; nie­bie­sko­oki towa­rzysz o gięt­kich łok­ciach, silny chwyt jego ud; tylne sie­dze­nie kombi jego matki; dźwięki, które wydo­by­wały się z jej gar­dła, co ze zdu­mie­niem odkryła dopiero po chwili, te odgłosy gwiazd porno, pier­wotne jęki. To jak on doszedł – dopiero póź­niej poczuła, że z niej wypływa, gdy gra­mo­lili się z powro­tem na przed­nie sie­dze­nia – a potem z wprawą i dba­ło­ścią o szcze­góły spra­wił, że ona też doszła, po raz pierw­szy w życiu. I jak popro­siła, żeby wysa­dził ją prze­cznicę od domu rodzi­ców, na wypa­dek gdyby Wendy jesz­cze nie spała.

Patrzyła na Wendy w sukni z dekol­tem w serce od Guc­ciego, jak wywija na ogro­do­wym weselu z nowym mężem, wykła­dowcą, dzie­dzi­cem sta­rej for­tuny, do You Can’t Hurry Love. Sio­stra po raz pierw­szy odnio­sła więk­szy suk­ces. Była bez­tro­ska, piękna i cała w tańcu, pod­czas gdy Vio­let sie­działa pijana w stop­niu fizycz­nie nie­kom­for­to­wym, obgry­za­jąc foc­ca­cię z cate­ringu i wycie­ra­jąc palce z oliwy o dół spód­nicy. Ale poczuła, że uśmie­cha się lekko do Wendy, nie­świa­do­mej Wendy z pla­mami od trawy na saty­no­wym tre­nie. Wyobra­ziła sobie, że pod­cho­dzi do sio­stry i szepce jej do ucha: „Gdy­byś wie­działa, gdzie byłam zeszłej nocy”.

Wendy patrzyła na Milesa, który rzu­ca­jąc jej prze­pra­sza­jący uśmiech znad ramie­nia, dawał się wlec swej maleń­kiej kuzynce – wcze­śniej poda­wała im obrączki, a teraz żądała jego towa­rzy­stwa przy stole z tor­tem.

– Mały tre­ning z bycia tatu­siem – powie­dział ktoś, łapiąc ją za łokieć.

To była jakaś krewna Milesa, pra­co­wała pew­nie w agen­cji nie­ru­cho­mo­ści i wyglą­dała jak sili­ko­nowa goblinka. Ludzie zebrani w tym momen­cie na traw­niku byli praw­do­po­dob­nie razem warci wię­cej niż PKB śred­niej wiel­ko­ści kraju.

– Dobrze, że jeste­ście tacy mło­dzi. Macie mnó­stwo czasu na roz­krze­wia­nie rodzin­nego drzewa.

Z róż­nych przy­czyn mówie­nie takich rze­czy trą­ciło pro­stac­twem, więc Wendy rzu­ciła coś w stylu: „A kto mówi, że chcę się uże­rać z bandą dzie­cia­ków?”.

Kobieta wyglą­dała na prze­ra­żoną, ale Wendy i Miles żyli dla takich żar­tów i mogli sobie na nie pozwo­lić, ponie­waż oboje mieli gdzieś, czy ludzie uznają Wendy za łow­czy­nię for­tun; ważne, że oni znali prawdę, że ni­gdy nikogo nie kochała tak bar­dzo jak Milesa Eisen­berga, a on, jakimś kosmicz­nym cudem, odwza­jem­niał jej uczu­cie. Teraz nazy­wała się Eisen­berg, z pierw­szej trzy­dziestki, przy­naj­mniej, naj­bo­gat­szych rodzin w Chi­cago. Więc mogła mieć to w dupie.

– Pla­nuję prze­żyć wszyst­kich i do końca dni swo­ich bez­wstyd­nie tarzać się w luk­su­sie – powie­działa.

A potem wstała i poszła popra­wić kra­wat świeżo poślu­bio­nemu mężowi.

Drzewa tego dnia roz­kwi­tły, zauwa­żył David, wiel­kie, olbrzy­mie liście rzu­cały tań­czące cie­nie na trawę, tę trawę, którą sta­rali się ustrzec przed psem z powo­dów este­tycz­nych i dla­tego David i Mari­lyn wsta­wali wcze­śnie rano, nakła­dali płasz­cze prze­ciw­desz­czowe na piżamy i wypro­wa­dzali go na spa­cer, zamiast po pro­stu otwo­rzyć tylne drzwi, tak jak zwy­kle to się robiło. Patrzył, jak wyna­jęte stoły i krze­sła wyci­skały dziury w nie­ska­zi­tel­nym traw­niku, nogi wyry­wały grudy darni, którą nawo­zili tak wiel­kim kosz­tem; aż zwi­jał mu się na ten widok żołą­dek. Goethe błą­kał się teraz po podwórku niczym świeżo uwol­niony ska­za­niec, prze­ci­nał zie­lone płasz­czy­zny z wprawą wykwa­li­fi­ko­wa­nego ogrod­nika. David zaczerp­nął wil­got­nego powie­trza – czy nad­cią­gał deszcz? Może dzięki temu goście szyb­ciej sobie pójdą. I zdu­mie­wał się liczbą ludzi, któ­rych uzbie­rało się przez całe życie, twa­rzy, któ­rych nie roz­po­zna­wał. Myślał o malut­kiej Wendy – miesz­kali wtedy w Iowa, a ona wpeł­zała na ganek, gdzie wraz z Mari­lyn bujali się na skrzy­pią­cej cedro­wej huś­tawce, mościła się mię­dzy nimi i mam­ro­tała, odpły­wa­jąc już w sen: „Jeste­ście moimi przy­ja­ciółmi”. Pra­wie się zała­mał, gdy stał tam i czuł się kom­plet­nie nie na miej­scu, zupeł­nie jak ćwierć wieku wcze­śniej, zanim wzięli ślub, w mroźny gru­dniowy wie­czór, kiedy Mari­lyn za miło­rzę­bem przy­tu­liła się do jego piersi. Omiótł wzro­kiem ogród, zamglone morze bla­dych wio­sen­nych kolo­rów, zanim zna­lazł żonę, drob­nego intruza w soczy­stej zie­leni, ukrytą za tym samym miło­rzę­bem. Prze­kradł się do niej pod pło­tem i wycią­gnął bła­gal­nie rękę w stronę jej krzyża. Instynk­tow­nie się o nią oparła.

– Chodź ze mną – powie­dział i popro­wa­dził ją dokoła pnia, w cień, gdzie przy­cią­gnął ją do sie­bie i zato­pił twarz w jej wło­sach.

– Kocha­nie, co się dzieje? – spy­tała zmar­twiona.

Wci­snął twarz w zgię­cie jej szyi, ode­tchnął deli­kat­nym, suchym cie­płem jej zapa­chu, bzu i mydła Irish Spring.

– Tęsk­ni­łem za tobą – wyszep­tał.

– Och, skar­bie. – Przy­tu­liła się moc­niej, unio­sła mu pod­bró­dek, aż spoj­rzał jej w oczy. Poca­ło­wał ją w usta, potem w poli­czek i czoło, wresz­cie w zagłę­bie­nie szczęki, gdzie wyczuł puls, i znowu w usta. Uśmiech­nęła się, wargi poczer­wie­niały jej jak doj­rzały owoc i oddała poca­łu­nek, obraz się zama­zał. To zawsze zna­czyło wię­cej niż cokol­wiek innego: zło­tawe cie­pło jego żony, gorąco wza­jem­nego roz­pacz­li­wego pra­gnie­nia; dwa ciała odnaj­du­jące pocie­chę w jedyny spo­sób, jaki znały, przez mowę ust, jego rąk na jej ple­cach, jej ple­ców na pniu, tej ciszy, która zapa­dała, kiedy się jed­no­czyli, aż ona odry­wała się, uśmie­chała i mówiła: „Lepiej, żeby dziew­czynki nas nie przy­ła­pały”, zanim ponow­nie się w niego zapa­dła.

Ale one, oczy­wi­ście, ich widziały. Wszyst­kie cztery dziew­czynki obser­wo­wały rodzi­ców z róż­nych punk­tów traw­nika, na początku zanie­po­ko­jone ich nie­obec­no­ścią na przy­ję­ciu, tym znik­nię­ciem, nie­ja­snym wspo­mnie­niem dzie­ciń­stwa, szu­ka­jąc poznaw­czego kom­fortu, który wynika z wie­dzy, geo­lo­ka­cji, bli­sko­ści tych, któ­rzy cię spło­dzili, któ­rzy są ci coś winni bez względu na wszystko. Każda z czte­rech córek prze­rwała to, co robiła, aby na nich patrzeć – na ten pro­mie­ni­sty, nie­zgłę­biony glob rodzi­ców, dwojga ludzi, któ­rzy ema­no­wali więk­szą miło­ścią, niż wszech­świat mógł zaapro­bo­wać.

Część pierwsza. Wiosna

Część pierw­sza

Wio­sna

Rozdział pierwszy

Vio­let wyro­biła sobie nawyk uni­ka­nia Wendy. Cho­ciaż przez pewien czas były nie­roz­łączne, spon­ta­niczny kon­takt stał się teraz czymś nie­spo­ty­ka­nym i uznała, że ostat­nie zapro­sze­nie od sio­stry na lunch ozna­czało albo prośbę o przy­sługę, albo świeżo wyho­do­wany kry­zys egzy­sten­cjalny, który Wendy chciała omó­wić, szcze­gó­łowo, nie licząc się z fak­tem, że ludzie mie­wają mnó­stwo zajęć i nie mogą w tygo­dniu tra­cić czasu na nie­fra­so­bliwe posiłki w West Loop.

Restau­ra­cja była modna i nie­do­god­nie poło­żona, a ona musiała robić za szo­fera, cho­ciaż była druga po połu­dniu w środę. O wpół do czwar­tej trzeba było ode­brać Wyatta z przed­szkola. Była jej kolej i pla­no­wała wyraź­nie dać to do zro­zu­mie­nia sio­strze: „Jest dwoje dzieci, któ­rych życie i dojazdy do przed­szkola zależą ode mnie”. Oczy­wi­ście, postąpi mało­dusz­nie, oczy­wi­ście, Wendy pogrąży się w dra­mie i w codzien­nej dawce alko­holu, z powodu tego wszyst­kiego, czego nie miała, z powodu nie­ukoń­czo­nych stu­diów, z powodu Milesa, ponie­waż ona zawsze wygry­wała w licy­ta­cjach na traumy.

Vio­let maso­wała sobie grzbiet nosa, pró­bu­jąc powstrzy­mać ból głowy. Roz­wa­żała kie­li­szek wina. Wendy bez wąt­pie­nia już zamó­wiła butelkę, a miała – pomimo róż­nych wad – dosko­nały gust, jeśli cho­dziło o wina, wyra­fi­no­wane pod­nie­bie­nie oce­nia­jące taniny i cierp­kość. Buty ocie­rały jej pięty. Zawsze czuła nie­od­partą pokusę, żeby odgry­wać przed Wendy bogatą. Cho­ciaż zwy­kle bez­tro­sko woziła dzieci w dro­gich stro­jach spor­to­wych, dziś zde­cy­do­wała się na ele­gancką jedwabną bluzkę z motyl­ko­wymi ręka­wami i dżinsy rurki, które lepiej leżały na niej przed uro­dze­niem Eliego.

Pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio widziała się z sio­strą. Uznała, że musiało to być w Dru­gie Święto Dzięk­czy­nie­nia, coroczny i iry­tu­jąco eks­cen­tryczny zjazd rodzinny w domu rodzi­ców, ponad cztery mie­siące temu. To wydało jej się zupeł­nie nie­do­rzeczne, ponie­waż miesz­kały dwa­dzie­ścia minut od sie­bie; ponie­waż przez pra­wie dzie­sięć lat miały wspólny pokój; ponie­waż Vio­let, w naj­czar­niej­szym okre­sie swego życia, wpro­wa­dziła się do Wendy i Milesa; ponie­waż były wła­ści­wie jak bliź­niaczki, uro­dziły się w odstę­pie nie­ca­łego roku.

– Mogę w czymś pomóc, pro­szę pani?

To był par­kin­gowy.

– Tylko zbie­ram myśli – odparła z uśmie­chem.

– Jeśli będzie pani potrze­bo­wała odsie­czy, pro­szę poma­chać, a przy­będę i powiem, że ktoś ukradł pani auto.

Czy on z nią flir­to­wał? Był jej wybawcą.

– Będę pamię­tać.

Wydłu­bała drugą dzie­siątkę z port­fela i wci­snęła mu. Nie wia­domo kiedy stała się jedną z tych osób, które wszystko koń­czyły trans­ak­cją finan­sową. Wziął bank­not bez mru­gnię­cia okiem.

– Pro­szę życzyć mi szczę­ścia – mruk­nęła, a on puścił do niej oko.

Puścił oko! Do niej!

Idąc do restau­ra­cji, pomy­ślała, że pew­nie gapi się na jej tyłek. Miała nadzieję, że nie oceni go zbyt surowo. Hostessa popro­wa­dziła ją na tylny taras, a ona poża­ło­wała, że nie wzięła swe­tra, lecz z miej­sca odrzu­ciła tę myśl jako bez­na­dziej­nie mamu­sio­watą. Wendy sie­działa przy sto­liku w naj­dal­szym kącie, z pew­no­ścią po to, by innym gościom nie prze­szka­dzały papie­rosy, cho­ciaż po praw­dzie nie było innych gości – w Chi­cago dopiero zaczęła się wio­sna i było ledwo szes­na­ście stopni.

Naj­pierw zoba­czyła tylko tył głowy. Zapewne męż­czy­zny – i to bar­dzo mło­dego – chyba że Wendy weszła w fazę eks­pe­ry­men­talną i przy­pro­wa­dziła jakie­goś nie­okre­ślo­nego płciowo jogina z zajęć o cza­krach. Zro­biło jej się dziw­nie przy­kro. Oczy­wi­ście Wendy nie mogła zapro­sić jej na lunch ot tak, tylko we dwie: musiała to być, powinna to prze­cież wie­dzieć, jakaś forma demon­stra­cji zobacz-co-teraz-kom­bi­nuję, która miała pod­kre­ślić, jakie nudne życie wio­dła Vio­let, jak mocno zapa­dła się w sta­tus quo, pod­czas gdy Wendy wyko­nuje tan­tryczne viny­asy z andro­gy­niczną Fri­day.

Ale nie.

Kiedy pędziła samo­cho­dem do domu, po tym jak trzeci raz dała napi­wek par­kin­go­wemu, przy­po­mniała sobie to uczu­cie wzbie­ra­jące w piersi, pre­cy­zo­wa­nie się cze­goś. To nie tak, że go roz­po­znała. Nie, to złe słowo. I nie było w tym nic poetyc­kiego, żad­nego ude­rze­nia pio­ru­nów, lodu w żyłach. Ledwo na niego spoj­rzała, naprawdę, ponie­waż obró­cił się tylko tro­chę – uchwy­ciła zale­d­wie frag­ment twa­rzy za lewym uchem i zarys nosa. Ale to jej naj­wy­raź­niej wystar­czyło na jakimś mole­ku­lar­nym pozio­mie; to nie było bio­lo­giczne roz­po­zna­nie, jakie odczuła, kiedy uro­dziła Wyatta i Eliego, ale dosta­teczne na wła­sny spo­sób, ostry skurcz macicy, od któ­rego pra­wie zgięła się wpół. Nie tyle roz­po­znała chłopca, ile go wchło­nęła. A w gło­wie, w samo­cho­dzie, po tym, jak ucie­kła z restau­ra­cji, od sio­stry i osoby, którą pięt­na­ście lat temu wydała na świat – chłopca, który miał teraz ciemne włosy opa­da­jące na oczy – wyobra­żała sobie wszyst­kie te rze­czy, które mogłaby powie­dzieć Wendy. Ważne rze­czy, fil­mowe kwe­stie w rodzaju: „Jak śmiesz mi to robić”, „Dla mnie już nie żyjesz, ty pie­przona psy­cholko”… Jak śmiesz, jak śmiesz, jak śmiesz. Tyle dobrego, że wybie­gła, zanim tak naprawdę zoba­czyła jego twarz.

Zanim Wendy udała się na kwe­stę dla szpi­tala Luriech, posta­no­wiła wypa­lić z Mile­sem papie­rosa na tara­sie. Wyszła tyl­nymi drzwiami, z butelką wódki Grey Goose w ręce, w czar­nej sukience pod­cią­gnię­tej do kolan, ponie­waż zde­cy­do­wała się na ryzy­kowny krój syrenki, jed­nego par­lia­menta wci­snęła sobie w usta, a dru­giego poło­żyła na stole.

– Poszło tak, jak się spo­dzie­wa­li­śmy. Vio­let odwró­ciła się na pię­cie i wyszła, zanim zdą­ży­łam ich sobie przed­sta­wić. – Zapa­liła papie­rosa i wes­tchnęła. – Musisz dać mi roz­grze­sze­nie. Nie wie­dzia­łam, na co się pory­wam. Ale to taki fajny dzie­ciak. Polu­bił­byś go.

Miles nie odpo­wie­dział.

– Ubra­łam się jak głu­pia. Two­jej mamie by się spodo­bało. – Odchy­liła głowę. – Wczo­raj widzia­łam tatę. Trak­tuje eme­ry­turę jak jakąś kata­strofę. Powie­dział mi, że myśli o obser­wo­wa­niu pta­ków. Rozu­miesz? Nie potra­fię sobie wyobra­zić, żeby wysie­dział tyle czasu w jed­nym miej­scu.

Robiła to, odkąd umarł. Roz­ma­wiała z nim – z ete­rycz­nym wspo­mnie­niem, które nie­kiedy pra­wie uda­wało się jej wyczuć. Naj­czę­ściej jed­nak nie. Dziś było naj­czę­ściej, więc tylko opa­dła na krze­sło i paliła.

– Dziś będzie totalny roz­pier­dol – powie­działa po minu­cie. – Sępy pew­nie już się zle­ciały. Mam nadzieję, że się nie podzio­bią. Ja tam niczego nie obie­cuję.

Spoj­rzała w górę, szu­ka­jąc jakie­goś kosmicz­nego sygnału, że Miles słu­cha. Nic nie zoba­czyła, niebo było zachmu­rzone i sza­rawe, a gwiazdy jesz­cze się nie poja­wiły. Unio­sła więc papie­rosa w kie­runku, gdzie jej zda­niem mógłby się znaj­do­wać, i wydmu­chała nie­śpiesz­nie dym.

– Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny, gościu – powie­działa po minu­cie. – Bo naprawdę pró­buję to wszystko ogar­nąć, jasne?

Jakimś cudem żyła bez niego już od dwóch lat. Zapa­liła dru­giego papie­rosa.

– Szkoda, że nie mogę cię teraz poca­ło­wać w zgię­cie łok­cia – wyszep­tała pra­wie nie­sły­szal­nie, ponie­waż sąsie­dzi mieli otwarte okna. – Ale może znajdę dziś dzie­dzica grec­kiego arma­tora i pozwolę mu się tro­chę znie­wo­lić. Tylko tro­chę. Przy­się­gam. Pie­przyć to, kocha­nie. Ależ ja za tobą tęsk­nię, gościu.

Zacią­gnęła się jesz­cze kilka razy, opo­wie­działa mu w myślach o wszyst­kim, co dziś robiła, a potem, kiedy z papie­rosa pra­wie nic już nie zostało, odpra­wiła rytuał: zacią­gnęła się naj­moc­niej, jak mogła, i wydmu­chi­wała „Kocham cię” raz po raz, dopóki nie stra­ciła tchu.

Kilka godzin póź­niej męż­czy­zna w smo­kingu trzy­mał rękę na jej lewej piersi. Wci­snęła mu kolano mię­dzy uda, a on odsko­czył i wpadł na stół, burząc kom­po­zy­cję z kalii.

– Uwa­żaj – ostrze­gła.

– Moja wina – odparł.

Po bliż­szych oglę­dzi­nach oka­zał się bar­dziej chłop­cem niż męż­czy­zną. Powie­dział jej, że ma na imię Car­son, a ona się zaśmiała, ale kiedy zauwa­żyła, że poczuł się ura­żony, udała, że to z ner­wów, i pocią­gnęła go przez ukwie­cony hol.

Spo­cona ręka męż­czy­zny-chłopca przy­ci­skała jej sutek w mało przy­jemny spo­sób. Poca­ło­wał ją w kark. Nieco moc­niej potarła nogą jego kro­cze. Może dwa­dzie­ścia parę lat. Wyda­wał się dość pewny sie­bie.

– Nie usły­sza­łem, jak masz na imię – powie­dział.

Wendy lekko zesztyw­niała, pomy­ślała o Jonahu, który dziś po połu­dniu pod­czas lun­chu sie­dział z nią przy sto­liku, o jego czy­stej, nie­win­nej twa­rzy, szcze­rym zasko­cze­niu, kiedy oboje zauwa­żyli, że Vio­let ucieka. A co, jeśli ten facet nie jest nawet peł­no­letni?

– Ile masz lat? – spy­tała, a on odsu­nął się od niej i uśmiech­nął.

– Dwa­dzie­ścia dwa.

Kiw­nęła głową i wsu­nęła mu rękę w spodnie. Czyli posta­wił kropkę nad i, zdaje się, że nie tylko kropkę… Może to dzie­dzic kogoś, kto wyna­lazł coś, co wygląda na wyna­le­zione już przez kogoś innego. Może syn szefa wytwórni pły­to­wej albo wyspre­jo­wa­nego samo­opa­la­czem kore­spon­denta Fox News. Chło­pak, który żyje cha­otycz­nie i który, jak wszy­scy mają nadzieję, nie roz­je­dzie nikogo samo­cho­dem i nie wymiga się od kary. Cało­wał okrop­nie.

– A ty ile masz lat? – zagad­nął.

– Sie­dem­dzie­siąt osiem – odpo­wie­działa nie­wzru­szona.

– Zabawna jesteś.

Wendy nagle odczuła iry­ta­cję.

– Co robi twój ojciec? – zapy­tała, wyj­mu­jąc rękę z jego bok­se­rek.

– Co?

– Twój ojciec. Czym się zaj­muje? Dla­czego tu dziś jeste­ście?

– Czemu zakła­dasz, że jestem tu z… – prze­rwał, prze­wra­ca­jąc oczami. – Jest inży­nie­rem. Opro­gra­mo­wa­nia medyczne. Robo­tyka.

– Aha.

Wczo­raj spraw­dziła listę gości, liczyła na pokaźne datki. Cza­sem naj­bar­dziej nie­po­zorni faceci pró­bo­wali się wykrę­cić wyłącz­nie kupie­niem bile­tów.

– Jak masz na imię? – spy­tał, tym razem bar­dziej wrogo.

Wes­tchnęła.

– Wendy.

– Jak z Pio­tru­sia Pana – zauwa­żył prze­ni­kli­wie Car­son i tym razem to ona prze­wró­ciła oczami.

– Nie wiem, skąd się wzięło.

Mama i tata zwy­kle prze­zy­wali ją Wednes­day, Środa, a kiedy zapy­tała o to matkę – zale­d­wie kilka lat temu – odpo­wiedź oka­zała się roz­cza­ro­wu­jąca.

– To nie było miłe – powie­działa. – Cho­dziło o Wednes­day Addams? Byłam chuda jak szkie­let, mamo. To taki żart?

– Kocha­nie, uro­dzi­łaś się w środę. Kilka minut po pół­nocy. Nie wie­dzia­łam, jaki jest dzień, i twój ojciec… No i tak jakoś wyszło…

Oto histo­ria jej imie­nia.

Zruj­no­wa­li­ście moją kon­cep­cję kon­ti­nuum cza­so­prze­strzeni, Pierw­szej Porażki Anty­kon­cep­cji.

Szarp­nęła Car­sona za rękaw.

– Chodź, wyjdźmy na zewnątrz.

– Wendy – powie­dział. – Cze­kaj. Czy to… ta Wendy?

Odwró­ciła się i spoj­rzała, cho­ciaż wie­działa, co zoba­czy: pla­kat zbiórki, uzu­peł­niony zdję­ciem nie­mow­lę­cia z nowo­two­rem, a pod nim napis: „PRO­WA­DZI WENDY EISEN­BERG Z DOBRO­CZYN­NEGO STO­WA­RZY­SZE­NIA KOBIET W CHI­CAGO”. Szanse na daro­wi­znę zma­leją w postę­pie geo­me­trycz­nym, kiedy inży­nier od robo­tyki dowie się, że orga­ni­za­torka w śred­nim wieku prze­le­ciała jego dwu­dzie­sto­dwu­let­niego syna o pre­ten­sjo­nal­nym imie­niu. Ale tak naprawdę to poru­szył ją widok nazwi­ska „Eisen­berg”, z ogromną pętlą przy g. Na­dal z tru­dem łączyła to nazwi­sko ze sobą. Odwró­ciła się ple­cami do swo­jego malut­kiego pod­opiecz­nego i spró­bo­wała się uśmiech­nąć.

– Masz na myśli gospo­dy­nię wyda­rze­nia? – spy­tała.

– Jak brzmi twoje nazwi­sko, co?

– Soren­son – powie­działa gładko.

– O, czy mogę… czy mogę wysłać ci ese­mesa?

– Bar­dzo bym chciała – odparła chłodno. – Ale muszę już iść.

– Myśla­łem, że wycho­dzimy.

– Nie­stety, nie mam czasu. Jestem stara. Muszę iść. Karety. Dynie. Życie wzywa.

– E… okej. Było… hm… było miło.

Ach, był taki słodki: jej nagroda za etyczną decy­zję.

– I tak na przy­szłość… – dodała, na­dal tro­chę spe­szona, obra­ca­jąc się na obca­sie lewego buta. – Następ­nym razem, kiedy pomy­ślisz, że kobieta jest zabawna, nie mów jej tego.

– A co mam zro­bić?

Spo­sób, w jaki ta ide­alna twarz zmarsz­czyła się z zakło­po­ta­nia, wywo­łał ukłu­cie gdzieś głę­boko w brzu­chu i już nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu.

– Zaśmiać się – stwier­dziła i zanim uświa­do­miła sobie, co robi, wycią­gnęła rękę i odgar­nęła mu kosmyk wło­sów z czoła. – Następ­nym razem, kiedy poznasz zabawną kobietę, śmiej się z jej żar­tów, dobra, Con­rad?

– Car­son.

– Car­son. Powo­dze­nia, mały.

Świat znów zawi­ro­wał. Mały. To słowo znów przy­wo­łało nagle myśl o rodzi­cach, jak na ślu­bie Wendy ojciec teatral­nie kła­nia się przed matką na pierw­sze dźwięki pio­senki Otisa Red­dinga – win a lit­tle, lose a lit­tle – i mówi: „To nasza pio­senka, mała”. Wyda­wało się, że każda pio­senka była ich, każda napi­sana przez ostat­nie sześć­dzie­siąt lat miała coś wspól­nego z Davi­dem i Mari­lyn, dwoj­giem zupeł­nie nie­po­ję­tych ludzi, któ­rzy powo­łali ją do życia. Kiedy poznała Milesa, myślała, że wresz­cie spo­tkała na swo­jej dro­dze męż­czy­znę, jakiego miała jej matka.

Nagle oczy zaszły jej łzami, poczuła zna­jomy ucisk w piersi. Nie pla­no­wała wyjść tak wcze­śnie, ale wie­działa, że jeśli zosta­nie, wszystko się posy­pie. Zosta­wiła płaszcz w szatni i wypa­dła na ulicę.

Jedni mówią, że po roku wszystko wraca do nor­mal­no­ści. Inni twier­dzą, że po roku jest jesz­cze gorzej. Wendy nale­żała do tego dru­giego obozu; Miles umarł w dwa tysiące czter­na­stym, a ona jesz­cze nie posprzą­tała jego noc­nej szafki; w skle­pie kupo­wała jego ulu­bione rze­czy, nie swoje; cią­gle funk­cjo­no­wała dokład­nie tak samo jak kie­dyś, jako czło­nek zespołu, ktoś, kto swoje postę­po­wa­nie uza­leż­nia od postę­po­wa­nia dru­giej osoby. Tego się nie da oduczyć. Pró­bo­wała. Prze­pro­wa­dziła się do miesz­ka­nia w River North, ale urzą­dziła je pra­wie tak samo jak ich dom w Hyde Park, zakle­iła taśmą wszyst­kie jego szu­flady – w biurku, w sza­fie, w szafce noc­nej – żeby pod­czas prze­pro­wadzki nic nie zgi­nęło, żeby wszyst­kie rze­czy prze­je­chały nie­tknięte.

Nie­któ­rzy ludzie potrze­bują roku; zapewne ist­nieli też tacy, któ­rzy po dwóch latach na­dal byli kom­plet­nymi wra­kami. Jak Wendy.

Nad­szedł z wio­sną, jak odwilż. Wewnętrzny spo­kój, rodzaj pocie­chy, jakiej Mari­lyn nie doświad­czyła od… bądźmy szcze­rzy, ni­gdy. W macicy może, ale pew­nie nawet tam nie, jeśli wziąć pod uwagę sła­bość jej matki do dżinu, jeśli wziąć pod uwagę roz­wią­złość lat pięć­dzie­sią­tych, cokol­wiek się chce obwi­nić. Życie było dobre. Jej życie było dobre. Sklep żela­zny pro­spe­ro­wał, spała lepiej niż kie­dy­kol­wiek, jej nogi pra­wie powró­ciły do dziew­czę­cej smu­kło­ści, ponie­waż do pracy jeź­dziła rowe­rem, fiołki kwi­tły, a kli­wia po pro­stu wystrze­liła z donicy na weran­dzie.

Po raz pierw­szy w życiu mogła odno­sić suk­cesy nie­krę­po­wana przez rodzinę. Mari­lyn Con­nolly – kto by pomy­ślał? Wła­ści­cielka firmy, cer­ty­fi­ko­wana nie­pa­ląca od pra­wie pięt­na­stu lat, cza­sem prak­ty­ku­jąca wierna, posia­daczka naj­pięk­niej­szych krze­wów róża­nych przy Fair Oaks. Zasta­na­wiała się, czy to jej naj­lep­szy czas, cho­ciaż nie była do końca prze­ko­nana, czy matka czwórki dzieci w ogóle może mieć coś takiego jak naj­lep­szy czas. Zamiast pod­bi­jać świat, była jak ten nadmu­chi­wany ludzik uno­szący się nad sta­cją ben­zy­nową przy Rid­ge­land Ave­nue, ogromna winy­lowa postać koły­sząca się na wie­trze, przy­mo­co­wana do ziemi gru­bym sznu­rem, jak pępo­winą. Kilka minut szczę­ścia i nagle iry­tu­jące pobrzę­ki­wa­nie tele­fonu i „O Boże, mamo…!” albo puka­nie w kuchenne okno i bez­gło­śne pyta­nie: „Kocha­nie, gdzie są gra­bie?”.

Odsta­wiła rower na weran­dzie i zatrzy­mała się, by usu­nąć kilka suchych liści z kwia­tów donicz­ko­wych. W środku cze­kał na nią Loomis.

– Cześć, malutki – powie­działa, dra­piąc go mocno za uszami. Nale­żeli do tych ste­reo­ty­po­wych rodzi­ców, któ­rzy syn­drom pustego gniazda leczyli roz­pacz­li­wie, prze­le­wa­jąc uczu­cia na labra­dora, dru­giego, odkąd ostat­nie dziecko wyje­chało do col­lege’u.

– Cześć, kocha­nie! – zawo­łał David z holu.

Poszła z Loomi­sem do gabi­netu i zatrzy­mała się na chwilę, zanim weszła. Patrzyła na plecy męża, bez­bronny meszek na jego karku, ślad łysiny roz­peł­za­jący się od czubka głowy, jak galak­tyka.

Nie potrze­bo­wała go: zabrzmiało jej w umy­śle jak szczypta nie­wier­no­ści. Dotarło to do niej w tej chwili, melan­cho­lij­nie, gdy patrzyła, jak sie­dzi przy biurku przed kil­koma kla­se­rami z rzad­kimi dwu­dzie­sto­pię­cio­cen­tów­kami i sto­sem sko­ru­pek po orzesz­kach pista­cjo­wych. Stał się flej­tu­cho­waty, znie­nacka, po latach pasywno-agre­syw­nego ście­ra­nia okrusz­ków z blatu wil­gotną gąbką, cięż­kiego wzdy­cha­nia przy wybie­ra­niu kosmy­ków wło­sów blond i brą­zo­wych z odpływu prysz­nica. Stał się flej­tu­cho­waty i nie­ru­chawy, i nad wyraz chu­tliwy, a kiedy wstał, żeby ją poca­ło­wać, strzą­sa­jąc resztki sko­ru­pek z koszuli, ta myśl się zma­te­ria­li­zo­wała: Nie potrze­buję cię. Przy­mie­rzyła się do cmok­nię­cia w czoło, ale on poszedł na całość, zanu­rzył rękę w jej wło­sach, objął ją w talii i musnął jej usta swo­imi.

– Mm – wymam­ro­tała, odsu­wa­jąc się. – Chyba mnie bie­rze prze­zię­bie­nie, skar­bie.

Było to oczy­wi­ste kłam­stwo. Ni­gdy nie mar­twili się o zarazki. Wymie­niali się florą bak­te­ryjną w tę i nazad, pili kawę z jed­nego kubka, gryźli ten sam tost, a cza­sem nawet uży­wali tej samej szczo­teczki do zębów, kiedy nie chciało im się zapa­lić świa­tła, żeby odróż­nić zie­loną od nie­bie­skiej. David miał układ odpor­no­ściowy ali­ga­tora, a Mari­lyn w daw­nych cza­sach rzadko cho­ro­wała i nie zara­żała się od dziew­czy­nek przez ich lep­kie rączki i brudne chu­s­teczki, przez resztki maka­ronu doja­dane z misek po obie­dzie. Nie bali się drob­no­ustro­jów. Sto­jący przed nią David wyglą­dał na zra­nio­nego.

Oczy­wi­ście, potrze­bo­wała go, na pozio­mie mole­ku­lar­nym, naj­głęb­szą formą ludz­kiej potrzeby. Ale nie potrze­bo­wała jego pomocy. I nie chciała jego ciała, nie za bar­dzo, tak jak w cza­sach po naro­dzi­nach dzieci; cza­sach, kiedy trzy naj­star­sze dziew­czynki były małe wszyst­kie naraz; cza­sach, kiedy trzy naj­star­sze dziew­czyny były nasto­lat­kami wszyst­kie naraz, a ona była zbyt zmę­czona, by pra­gnąć cze­go­kol­wiek, co wyma­gało choćby cie­nia świa­do­mego cie­le­snego zain­te­re­so­wa­nia.

To było to uczu­cie, tyle że nie była zmę­czona.

– Jak ci minął dzień? – spy­tała, idąc do kuchni.

– No wiesz – odpo­wie­dział. – Sko­si­łem trawę. Wysze­dłem z psem. Dwa razy. – Mil­czał przez minutę. – A jak u cie­bie? – spy­tał wresz­cie, a Mari­lyn się zawa­hała.

Zaczy­nało być nie­zręcz­nie, prze­ry­wa­nie jego mono­logu Kła­po­uchego rado­snym komu­ni­ka­tem o rosną­cych zyskach sklepu żela­znego, zabaw­nych nasto­lat­kach, któ­rych zatrud­niała, roz­kosz­nych chwi­lach egzy­sten­cjal­nej intro­spek­cji, jakich ostat­nio doświad­czała mię­dzy klien­tami. Nie można na „Jestem przy­gnę­biony i wynaj­duję sobie różne prace domowe, aby zwal­czyć to przy­gnę­bie­nie” odpo­wie­dzieć „Ni­gdy nie byłam szczę­śliw­sza”.

– Nic nad­zwy­czaj­nego – odpo­wie­działa. – Pomo­żesz mi przy kola­cji?

Na początku ich mał­żeń­stwa, gdy miesz­kali w tym cha­otycz­nym zie­lo­nym domu w Iowa City, kiedy David stu­dio­wał medy­cynę, cie­szyli się z każ­dej szansy na wspólne zje­dze­nie kola­cji, cho­dzili po kuchni krok w krok jedno za dru­gim, obści­ski­wali się oparci o blat, cze­ka­jąc na zago­to­wa­nie wody, cza­sem cał­kiem zapo­mi­nali o jedze­niu i musieli wachlo­wać czujkę dymu zrzu­co­nymi pospiesz­nie ubra­niami. Teraz coś w jego zacho­wa­niu szarp­nęło jakieś włókno w jej sercu; coś w bez­bron­nie opa­da­ją­cych siwych wło­sach spra­wiło, że pode­szła do niego, objęła go rękami w pasie i poca­ło­wała. Potrzeba i pra­gnie­nie to dwa zupeł­nie różne stwo­rze­nia.

– Myśla­łem, że cię bie­rze prze­zię­bie­nie – powie­dział, odsu­wa­jąc się na sekundę.

– Fał­szywy alarm – odparła i wło­żyła ręce do tyl­nych kie­szeni jego spodni, po czym swoim języ­kiem zmu­siła jego język do dzia­ła­nia.

– Mogę coś ugo­to­wać – powie­dział David, łapiąc oddech.

Poca­ło­wała go moc­niej i poczuła drgnie­nie tam, na połu­dniu, deli­katne przy­po­mnie­nie faktu, że kocha tego czło­wieka bar­dziej niż samot­ność. Przy­ci­snęła się do niego bio­drami, pró­bu­jąc pochwy­cić to uczu­cie, spra­wić, żeby trwało, ale ono znik­nęło tak szybko, jak przy­szło, i został tylko spo­kój oraz lekki ból szczęki.

Rozdział drugi

Grace sły­szała gdzieś, że małe koperty nie muszą ozna­czać złych wia­do­mo­ści, ale dotych­cza­sowe doświad­cze­nia temu prze­czyły, więc kiedy zna­la­zła je w skrzynce obok sztyw­nej ulotki rekla­mu­ją­cej licówki na zęby, rzu­ciła obie nie­otwarte na stół, przy­bita roz­cza­ro­wa­niem i wnę­trzem swo­jego miesz­ka­nia w kolo­rze i kon­sy­sten­cji prze­żu­tej psze­nicy. Stała tam mini­lo­dówka zamiast nor­mal­nej. Ściany w sypialni były z gołych pusta­ków. Z prysz­nica leciała ledwo let­nia woda, która zmie­niała się w lodo­watą, kiedy ktoś inny w budynku odkrę­cił kran, by prze­płu­kać talerz.

Ale to prze­cież tylko na jakiś czas. Taki był powód jej decy­zji: prze­trzy­mać rok w taniej norze (nie­któ­rzy by stwier­dzili, że mini­ma­lizm sprzyja wydaj­no­ści i oświe­ce­niu), obmy­ślić logiczny następny krok, zanim skoń­czy się umowa najmu. Powta­rzała to sobie raz po raz przez cały ubie­gły rok, gdy jej kole­żanki z col­lege’u jedna po dru­giej się wypro­wa­dzały; gdy przy­szły wyniki jej testu dla kan­dy­da­tów na stu­dia praw­ni­cze i uznała, że muszą zawie­rać błąd… To wszystko tylko na jakiś czas, a potem będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze i wkrótce znaj­dzie swoje miej­sce na ziemi, pracę, którą pla­no­wała mieć, męż­czy­znę, za któ­rego pla­no­wała wyjść, i kawa­łe­czek (albo, kto wie, może cał­kiem spory kawał) ziemi, na któ­rym pla­no­wała zamiesz­kać. Wszystko to, oczy­wi­ście, wtedy brzmiało wspa­niale. Złap oddech, zaosz­czędź tro­chę pie­nię­dzy. Wesoła, prag­ma­tyczna Grace, późne i uwiel­biane dziecko kocha­ją­cych rodzi­ców.

Ale teraz już pra­wie przy­szedł kwie­cień, jej kole­żanki były zajęte stu­diami na medy­cy­nie albo na aka­de­mii sztuk pięk­nych, prze­pro­wadz­kami do Nowego Jorku albo Seat­tle, albo Sin­ga­puru, a do niej jeden po dru­gim spły­wały listy odmowne, więc na­dal pra­co­wała za dzie­więć i pół dolara za godzinę w recep­cji orga­ni­za­cji non-pro­fit, która zapew­niała dar­mowe porady prawne muzy­kom z sek­cji instru­men­tów dętych, cho­ciaż ona sama nie grała na żad­nym instru­men­cie dętym i nie miała już przy­ja­ciół. Dla­tego dużo czasu spę­dzała w swoim bez­na­dziej­nym miesz­ka­niu, które roz­je­by­wało jej samo­po­czu­cie.

Mijał rok, odkąd skoń­czyła Reed. Jej ostat­nią nadzieją był Uni­wer­sy­tet Ore­goń­ski – któ­rego mała i nie­obie­cu­jąca koperta leżała na kuchen­nym stole. Choć nie taką pewną, jeśli weź­mie się pod uwagę grom­kie „Nie, dzię­ku­jemy”, jakiego docze­kała się od wszyst­kich innych, ale z pew­no­ścią o poprzeczce zawie­szo­nej niżej niż w innych miej­scach, do któ­rych apli­ko­wała. Byłby ide­alny, pro­sta prze­pro­wadzka za rzekę do wła­ści­wej czę­ści mia­sta. Ale wyda­wało się, że jej prze­zna­cze­niem jest zostać tu, razem z maleńką lodówką – która, mimo roz­miaru, pozo­sta­wała żenu­jąco pusta, z jedną tylko butelką char­don­nay i odro­biną zeschnię­tego sera.

Żyła tro­chę tak, jak według niej żyli mor­dercy: oszczęd­nie i ze wsty­dem.

Zadzwo­nił tele­fon, a kiedy zoba­czyła, że to Liza, chwy­ciła papie­rosy i wyszła na bal­kon. Bal­kon teo­re­tycz­nie był atu­tem miesz­ka­nia, ale sie­dze­nie na nim przy­po­mi­nało bar­dziej sie­dze­nie w kojcu albo w wię­zie­niu. Sady­stycz­nie ostat­nio wolała roz­ma­wiać z Lizą niż z pozo­sta­łymi sio­strami, ponie­waż Liza o niebo mniej przy­nu­dzała niż Wendy czy Vio­let, nie miała męża ani dzieci, nie drę­czyły jej dra­ma­tyczne duchy z prze­szło­ści, nie była zalana ani żądna przy­gód, ani prze­peł­niona suk­ce­sem. Liza, z beżo­wym domem i pozor­nie mało per­spek­ty­wiczną pracą na uczelni oraz bez­barw­nym chło­pa­kiem, była zapewne trze­cim z kolei pod wzglę­dem atrak­cyj­no­ści dziec­kiem Soren­so­nów, bijąc Grace tylko o krótki łeb – i to dawało pewną pocie­chę.

– Mam… mam wspa­niałe wia­do­mo­ści, Gąsko – zaczęła Liza.

Cudow­nie. Oparła się moc­niej o pręty bal­konu i zamknęła oczy.

– Zgad­nij, kto dostał etat pro­fe­sora?

Roz­wa­żała żart – „Peter Venk­man?” – ale radość Lizy w tej chwili prze­wa­żyła nad jej pry­watną apa­tią.

– Oja­cie, Lize, to cudow­nie.

Oczy­wi­ście ozna­czało to, że Liza prze­su­nęła się o cal w górę w ran­kingu atrak­cyj­no­ści. Mogłaby sobie jak zwy­kle wytłu­ma­czyć, że sio­stry, tak dużo od niej star­sze, miały o wiele wię­cej czasu na zgro­ma­dze­nie doświad­czeń życio­wych, ale trudno było pomniej­szyć osza­ła­mia­jące osią­gnię­cie w postaci sta­łego etatu w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat.

– Dzięki.

Liza była zasa­pana i zelek­try­zo­wana; wywo­łało to u Grace uśmiech, spo­tę­go­wany sio­strzaną soli­dar­no­ścią. Zapo­mniała, że rodzina cza­sem pomaga nie myśleć o głu­pich ogra­ni­cze­niach wła­snego życia.

– Kom­plet­nie mnie zasko­czyli, Grace. Dzie­kan zro­bił mi cap­puc­cino. Oso­bi­ście. W swoim gabi­ne­cie.

– Szybko się zaadap­to­wa­łaś do nowego stan­dardu życia.

Liza wybuch­nęła śmie­chem.

– Jestem… Chry­ste… Zaraz wylecę w kosmos. Jestem taka cho­ler­nie szczę­śliwa.

– Powin­naś być szczę­śliwa. Musisz to uczcić.

– Jadę wła­śnie do domu. To zna­czy… jestem… stoję na par­kingu pod Binny.

– Gdzie speł­niają się marze­nia.

– Ryan się ucie­szy, prawda? – Liza była jedyną z sióstr, która roz­ma­wiała z nią tak, jakby Grace posia­dała jakąś wie­dzę tajemną.

– Oczy­wi­ście, że tak. Nie bój się. Ciesz się jak głu­pia, Lize. To prze­cież odlot.

– Mam stałą pracę!

– Nie chwal się tak. – A potem dodała z waha­niem, ponie­waż nie była pewna, czy kie­dy­kol­wiek komuś to powie­działa, o star­szej sio­strze nawet nie wspo­mi­na­jąc: – Jestem z cie­bie dumna.

Głos Lizy brzmiał głę­boko, kiedy odpo­wia­dała.

– Dzięki, Grace. Ja… o Boże, jestem taka wzru­szona. Nie czu­łam się tak od… Ni­gdy, ni­gdy się tak nie czu­łam. Możesz to sobie wyobra­zić? Mnie, z całym tym biu­ro­wym szi­tem? Albo nie­doj­rza­łymi emo­cjo­nal­nie nasto­lat­kami? Wła­śnie dla­tego pod­pi­sa­łam umowę. – A potem: – Zaraz, Gąsko, a co z two­imi apli­ka­cjami? Coś się ruszyło?

Z jakie­goś powodu nie odpo­wie­działa od razu. Zer­k­nęła nie­spo­koj­nie przez drzwi na kuchenny stół.

– Grace?

– Wła­ści­wie… – Opty­mi­styczny wydźwięk ostat­niej sylaby zadzia­łał spon­ta­nicz­nie. – Chwilę przed twoim tele­fo­nem przy­szedł list z Uni­wer­sy­tetu Ore­goń­skiego.

W zasa­dzie prawda. W zasa­dzie wcale nie kłam­stwo.

– Gąsko! Boże, a my tu gadamy o bzde­tach. Och, to… Grace, to fan­ta­styczna wia­do­mość. Wie­dzia­łam, że ci się uda. Och, Boże, moja mała sio­strzyczka zosta­nie praw­ni­kiem. Wiesz, że zmie­nia­łam ci pie­lu­chy?

– Tak, kie­dyś wspo­mi­na­łaś.

Poczu­cie, że wró­ciła do gry, zde­cy­do­wa­nie nie było nie­miłe, szcze­gól­nie po tym, jak Liza przy­po­mniała o pie­lu­chach, pod­kre­śla­jąc dzie­wię­cio­let­nią róż­nicę wieku. W zasa­dzie nie powie­działa nie­prawdy, co mogłoby suge­ro­wać serce bijące jak sza­lone. Liza pod­chwy­ciła frazę.

– Jestem z cie­bie dumna, Grace. Powie­dzia­łaś już rodzi­com?

Mil­czała chwilę, po czym odpo­wie­działa:

– Zasta­na­wiam się, w jaki spo­sób prze­ka­zać im wia­do­mość.

– Ale wspa­niały dzień, prawda? – rze­kła Liza.

Oprócz tego, że Liza była trze­cią pod wzglę­dem atrak­cyj­no­ści córką, była też naj­życz­liw­sza i Grace przez chwilę ukłuło poczu­cie winy.

– Słu­chaj, Gąsko, muszę wra­cać do domu. Ale nie­długo poga­damy, dobra? Rodzice osza­leją z rado­ści. Ty też musisz to uczcić. Obie­cuję, że nie będziesz musiała do mnie mówić „pani pro­fe­sor”, pod warun­kiem że nie każesz mi się do sie­bie zwra­cać „wysoki sądzie”. Kocham cię.

– Jasne. Ja też cię kocham.

Kiedy się roz­łą­czyły, wstała, strze­la­jąc sta­wami – poczuła, jakby jej ciało nagle się zesta­rzało – i pode­szła do kuchen­nego stołu wpa­trzona w kopertę. Może to nie­do­po­wie­dziane kłam­stwo okaże się prawdą. Cza­sem w małych koper­tach przy­cho­dzą dobre wia­do­mo­ści. Tak mawiała mama. Na Uni­wer­sy­te­cie Ore­goń­skim są eko­lo­giczni i świa­domi ludzie. Może koperta zawiera tylko kilka zdań. „Dosta­łaś się! Szcze­góły sprawdź na stro­nie inter­ne­to­wej”.

Wzięła nóż z szu­flady. Tata nauczył je otwie­rać koperty z god­no­ścią, a nie bru­tal­nie roz­dzie­rać. Rodzice byli sza­lo­nymi opty­mi­stami, gdy cho­dziło o jej życie; ni­gdy nie wąt­pili, że dosta­nie się na stu­dia praw­ni­cze, gdzie będzie się utrzy­my­wać z impo­nu­ją­cych sty­pen­diów, a potem stop­niowo i spraw­nie prze­bę­dzie drogę do Sądu Naj­wyż­szego.

Roz­cięła kopertę nożem i wyjęła kartkę. Rzu­ciła na nią szybko wpraw­nym okiem i wywa­liła do śmieci. Char­don­nay było gów­nianą siarą ze sta­cji ben­zy­no­wej o dum­nej nazwie Hod­napp’s Harvest. Cho­ciaż ety­kiety z tyłu naj­mod­niej­szych i naj­bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych win zwy­kle gło­siły coś w rodzaju „PASUJE IDE­AL­NIE DO DELI­KAT­NIE ZGRIL­LO­WA­NEJ RYBY I RISOTTO Z NOWA­LIJ­KAMI” – żadna ni­gdy nie wspo­mi­nała o zeschnię­tym serze – na tej naj­wy­raź­niej wid­niało zdję­cie herbu rodziny Hod­nappów. Zmru­żyła oczy, żeby prze­czy­tać wyka­li­gra­fo­wany napis pod nazwi­skiem: „TO WINO NAJ­LE­PIEJ PASUJE DO PRZY­JAŹNI”.

Wlała jedną trze­cią butelki do kubka i poszła na bal­kon opła­ki­wać przy­szłość.

Pod domem, przy­go­to­wu­jąc się psy­chicz­nie do wej­ścia, Liza doszła do wnio­sku, że miała fart. Wendy toro­wała sobie drogę, cho­dząc na randki z bandą palan­tów, ame­ry­kań­skimi blon­dzje­bami w sztyw­nych koł­nie­rzy­kach, posia­da­czami domów let­ni­sko­wych na Cape Cod. Zaczęła ten pochód na początku liceum, a skoń­czyła ze względ­nie nor­mal­nym, choć nie­sa­mo­wi­cie boga­tym mężem, Mile­sem. Chło­pak Vio­let z cza­sów lice­al­nych miał pro­blem z nawią­zy­wa­niem kon­taktu wzro­ko­wego i uwa­żał ich wszyst­kich za poten­cjalne pre­pa­raty mikro­sko­powe. Gdy poja­wił się Ryan, rodzice już się uod­por­nili i nawet nie mru­gnęli okiem na widok tatu­aży na jego przed­ra­mio­nach. Ale Liza zasta­na­wiała się, jak zniosą jego mniej widoczne wady: wynisz­cza­jące lęki, ataki sil­nej depre­sji, takie, że cza­sem go nie pozna­wała, bo kiedy wcho­dziła do pokoju, widziała tylko doro­słe dziecko, tak ogrom­nie przy­bite, że zaczy­nała powąt­pie­wać w każdą jedną szczę­śliwą chwilę, jaką spę­dzili razem.

Źle zaczęło się dziać w zeszłym roku, kiedy prze­pro­wa­dzili się do Chi­cago z Fila­del­fii, żeby ona mogła zacząć uczyć na wydziale psy­cho­lo­gii tam­tej­szego uni­wer­sy­tetu. Wkrótce nastały takie dni, że w ogóle nie wsta­wał z łóżka; dni, kiedy miała zaję­cia do późna, ale musiała wstać o szó­stej rano, żeby przed wyj­ściem z domu o czter­na­stej oce­nić całe masy prac pisem­nych, a on cią­gle spał. Nastały wie­czory, kiedy po powro­cie do domu odkry­wała, że na obiad zjadł tost, obej­rzał sześć odcin­ków Bre­aking Bad, kuliła się wtedy przy nim na kana­pie, a on opo­wia­dał, że czuje się bez­na­dziej­nie – „egzy­sten­cjal­nie bez­na­dziej­nie”, to praw­dziwe, dokładne słowa, które jej part­ner życiowy wypo­wia­dał nie­bez­za­sad­nie – ona zaś deli­kat­nie pró­bo­wała go namó­wić, żeby zadzwo­nił do jakie­goś kolegi lub przy­ja­ciół ze stu­diów dok­to­ranc­kich. A potem, oczy­wi­ście, musiała wysłu­chi­wać wykrę­tów: Steve Gib­bons miesz­kał teraz w Los Ange­les, Mike Zim­mer­man tak naprawdę ni­gdy go nie lubił; przez dwa mie­siące nie włą­czył kom­pu­tera.

W końcu prze­stała nama­wiać. W jakimś momen­cie zaczęła wra­cać do domu, robić sobie tost na obiad i padać obok niego na kanapę. Czę­sto, wie­lo­krot­nie, ogar­niała ją chęć, żeby go chwy­cić za kości­ste ramiona i kazać mu się natych­miast ogar­nąć. „Nie śpij tyle”, chciała powie­dzieć. „Zacznij spać nor­mal­nie, jak nor­malna osoba, wsta­waj o nor­mal­nej porze i zrób coś ze sobą”. To nie tak, że nie rozu­miała bez­władu zwią­za­nego z depre­sją: przez więk­szość dni instynkt też pod­po­wia­dał jej, by prze­spała budzik. Uwiel­biała ich łóżko bar­dziej niż wszyst­kie inne miej­sca na świe­cie. Gdyby to od niej zale­żało, bez pre­sji hipo­teki i sal peł­nych rosz­cze­nio­wych stu­den­tów, prze­sie­dzia­łaby w domu, w łóżku wiele dni. Ule­głaby posłusz­nie słod­kiemu wezwa­niu syre­niego śpiewu Net­flixa i chrup­kich kawał­ków kur­czaka od Penny’ego zamó­wio­nych do domu i z czy­stą satys­fak­cją igno­ro­wała każdy dzwo­nek tele­fonu. Tę część rozu­miała, ponie­waż wie­działa, jak to jest być potwor­nie zmę­czo­nym.

Tym, co ją mar­twiło, był brak chęci do zro­bie­nia z sobą cze­go­kol­wiek. Nie­po­ko­iła się o jego poten­cjał, ukryty, ale gło­śno potwier­dzany przez bystrych spe­cja­li­stów, któ­rzy uwa­żali go za rzadki i obie­cu­jący dar. Mar­twiła się jego wykrę­tami, nie­dbal­stwem, nie­moż­no­ścią dostrze­że­nia w sobie tego, co ona w nim dostrze­gła.

– Jesteś taki mądry – powie­działa do niego któ­re­goś wie­czoru, kiedy uparła się, żeby zro­bili praw­dziwą kola­cję i zje­dli przy stole. – Jesteś inte­li­gentny i potra­fisz robić tysiąc rze­czy, któ­rych inni nie potra­fią. Nie widzisz tego?

– Nie cho­dzi o inte­li­gen­cję – odpo­wie­dział – tylko o to, żeby znać wła­ści­wych ludzi.

– Ty znasz wła­ści­wych ludzi.

– Nic nie rozu­miesz – stwier­dził. – Nie chcę wyjść na dupka, ale nie rozu­miesz.

Cza­sem robił za dnia rze­czy, które były miłe. Per­fek­cyj­nie skła­dał pra­nie. Cza­sem mył samo­chody i odku­rzał je w środku. Wymie­niał żarówki i roz­ma­wiał przez tele­fon ze swo­imi rodzi­cami, więc ona nie musiała tego robić. Sta­rała się nie prze­sa­dzać z wdzięcz­no­ścią za te rze­czy, cało­wała go w kark i mru­czała do ucha, że ona ni­gdy nie pamięta o zmia­nie oleju, co było prawdą, ale nie­ko­niecz­nie wartą kwie­ci­stych podzię­ko­wań. Naj­czę­ściej jed­nak, gdy wra­cała do domu, Ryan sie­dział i oglą­dał tele­wi­zję lub sie­dział bez ruchu przed lap­to­pem i przez kilka dłu­gich sekund musiała sto­so­wać restruk­tu­ry­za­cję poznaw­czą, żeby w ogóle rzu­cić mu słowo powi­ta­nia. Dla­tego że to dzięki jego pen­sji kupili ten dom, cho­ciaż to wyłącz­nie z jej pen­sji go spła­cali. Dla­tego że na uczelni przy­sta­wiał się do niej pewien oble­śny asy­stent, a ona nic nie mogła z tym zro­bić, ponie­waż tenże asy­stent był pro­te­go­wa­nym kie­row­nika kate­dry. Dla­tego że po powro­cie do domu chciała dostać kie­li­szek wina i mieć z kim o tym wszyst­kim poroz­ma­wiać, ale ten ktoś wcią­gnął się po uszy w kolejny sezon Dextera, nosił te same spodnie dre­sowe od grud­nia i nie chciał słu­chać o przy­ziem­nych pro­ble­mach zwy­kłych ludzi, ponie­waż jego udręki były strasz­liw­sze.

Nie potra­fiła tego wyja­śnić swoim rodzi­com i nie umiała tego wyja­śnić sama sobie. Nie była w sta­nie wyja­śnić, jak bar­dzo to boli – i że czuła fizyczny ból w kościach – kiedy pod­cho­dziła, żeby go poca­ło­wać, a on odwra­cał twarz i mam­ro­tał, że to nie jest dobry moment.

Albo dziś wie­czór, kiedy dostała pro­po­zy­cję sta­łego etatu – w wieku trzy­dzie­stu dwóch lat – i wró­ciła do domu z twa­rzą pra­wie pęk­niętą na pół od uśmie­chu, z kanap­kami lodo­wymi z Mum­blesa i butelką pinot noir (od szam­pana bolała ją głowa) za sześć­dzie­siąt osiem dola­rów, zastała wszyst­kie okna na pię­trze zamknięte, cho­ciaż był zachwy­ca­jący wio­senny wie­czór, a jego w piża­mie i cał­ko­wi­tej kata­to­nii na kana­pie. Nie potra­fiła wyja­śnić, co czuła, kiedy pod­niósł na nią wzrok, i zdo­łała jedy­nie wykrztu­sić, że ma wspa­niałe wia­do­mo­ści, a potem się roz­pła­kała.

– Cho­lera, prze­pra­szam – powie­dział, teraz dodat­kowo zgnę­biony poczu­ciem winy.

Pochy­lił się w jej stronę, ponie­waż pode­szła do niego, prze­stra­szona ponu­rym świa­tłem, stę­chłym powie­trzem i ogól­nie poczu­ciem, jak par­szywa jest atmos­fera w ich domu. Zosta­wiła lody w holu, butelkę posta­wiła obok i całą tę małą uro­czy­stość przy­kryła płasz­czem, żeby jesz­cze bar­dziej go nie dobić. Oto­czyła Ryana ramio­nami tak cia­sno, jak tylko mogła, a on ukrył twarz w jej pier­siach i pła­kał, tak jak ni­gdy nie pła­kał przy niej żaden doro­sły.

– Wszystko psuję, Lize, tak mi przy­kro – powie­dział, a Liza koły­sała go i sama też pła­kała, cho­ciaż chwilę wcze­śniej była pra­wie nie­przy­tomna z rado­ści.

– Prze­cież nie psu­jesz – wyszep­tała, cału­jąc go we włosy, i w tym momen­cie z prze­ra­że­niem przy­po­mniała sobie, że kie­dyś tuliła tak Grace, po tym, jak wypa­dła do tyłu z wózka, kiedy urzą­dziły wyścigi po nie­moż­li­wie krzy­wym chod­niku przed domem przy Fair Oaks.

– Jestem tu z two­jego powodu, kocha­nie – wymam­ro­tała i natych­miast zde­ner­wo­wała się, że Ryan źle to zin­ter­pre­tuje, pomy­śli, że miała na myśli „to przez cie­bie tu tkwię”, cho­ciaż to nie­prawda. Chyba. – Nie możesz niczego zepsuć – dodała i w tej samej chwili wie­działa, że to też jest złe, ponie­waż mógłby te słowa zro­zu­mieć opacz­nie: „Nie możesz niczego zepsuć, ponie­waż jesteś kom­plet­nie nikim”.

Gdy tro­chę się uspo­koił, z cha­otyczną, nużącą mono­to­nią zaczął do niej mówić o tym, jak okrop­nie się czuje i jak bar­dzo go to wykań­cza, ponie­waż nie ma poję­cia, dla­czego tak się dzieje, ale podej­rzewa, że jego pre­zen­ta­cja dla Lemon­Gra­phics nie zosta­nie dobrze przy­jęta i że może to wła­śnie przez to, sam nie wie. Kie­dyś, w począt­kach ich związku, spoj­rzał na nią z roz­pa­czą i spy­tał: „Czy możemy coś z tym zro­bić?”. I to zła­mało jej serce, bo w tych sło­wach było tyle nadziei, a Liza miała odpo­wiedź, jakieś roz­wią­za­nie, zagrze­bane głę­boko w bzdur­nych pod­ręcz­ni­kach (gdzie depre­sję opi­sy­wano jako „utrzy­mu­jący się przez dwa tygo­dnie lub dłu­żej stan, w któ­rym ludzie doświad­czają obni­że­nia nastroju lub utraty zain­te­re­so­wa­nia zwy­kłymi zaję­ciami”, co nijak się miało do trzy­dzie­sto­trzy­let­nich face­tów, któ­rzy sie­dzą otę­piali w samych majt­kach i opo­wia­dają swoim dziew­czy­nom, jak to od jede­na­stego roku życia marzyli o tym, że sie­dzą w garażu przy samo­cho­dzie z włą­czo­nym sil­ni­kiem, ponie­waż „wyda­wało im się, że to naj­bar­dziej huma­ni­tarny spo­sób, żeby odejść”). Wtedy też go objęła, w roz­terce, co ma powie­dzieć, i w końcu wymam­ro­tała coś w stylu „Przej­dziemy przez to razem”, a on popa­trzył z takim roz­cza­ro­wa­niem, tak zdru­zgo­tany, że nie udało jej się wszyst­kiego napra­wić. Od tam­tej pory już jej nie pytał, czy można coś z tym zro­bić.

Teraz wyszep­tała: „Kocham cię” w czu­bek jego głowy, a potem to powta­rzała, ponie­waż te słowa nie zosta­wiały zbyt wiele moż­li­wo­ści błęd­nej inter­pre­ta­cji. Sie­dzieli tak ponad godzinę, aż w końcu musiała wstać, bo dra­ma­tycz­nie chciało jej się siu­siu.

– Idę do łóżka – powie­dział Ryan, rów­nież wsta­jąc. – Jestem bar­dzo zmę­czony. Strasz­nie cię prze­pra­szam, Lize.

Popa­trzył na nią wycze­ku­jąco, a ona wie­działa, że powinna coś powie­dzieć, ale w tej chwili czuła wyłącz­nie nie­chęć, ponie­waż nie była w toa­le­cie od połu­dnia, od wizyty u dzie­kana, po któ­rej od razu poszła na roz­mowę do kie­row­nika kate­dry. Potem musiała pędzić do sali trzy­sta dwa­dzie­ścia cztery na źle zapla­no­wane spo­tka­nie ze stu­den­tem, który był przy­tło­czony i prze­pra­co­wany, a być może pod wpły­wem adde­rallu, sądząc po tiku w lewym oku. Teraz była ósma dwa­dzie­ścia pięć wie­czo­rem i ist­niało wyso­kie nie­bez­pie­czeń­stwo, że zasika kasz­mi­rową ołów­kową spód­nicę, wło­żoną na cześć dzie­kana, a jed­nak musiała się zatrzy­mać, wziąć w ręce twarz Ryana i poca­ło­wać ją – mokrą i słoną od łez.

– Nie prze­pra­szaj – powie­działa. – Wszystko gra. Będzie dobrze.

Twarz Ryana znów spo­chmur­niała, a oczy wypeł­niły się łzami.

– Kurwa, nie­na­wi­dzę sie­bie za to, że ci to robię.

– Naprawdę wszystko jest w porządku, kocha­nie. Będzie dobrze.

Zapew­nie­nia Lizy brzmiały mniej prze­ko­nu­jąco, bo sku­piała się na nie­mi­ło­sier­nym naci­sku trzy­dzie­stu ośmiu galo­nów moczu, który pró­bo­wał wydo­stać się z jej ciała.

– Ja po pro­stu nie wiem, czy…

– Ryan, bła­gam. Od ośmiu godzin nie mia­łam kiedy się wysi­kać.

Nie chciała, żeby to zabrzmiało tak ostro. Ryan wyglą­dał na ura­żo­nego, a Liza przez jakąś sekundę nie­na­wi­dziła go z całych sił.

Odwró­ciła się i ruszyła bie­giem.

– Kocham cię bar­dzo, wszystko gra. Po pro­stu daj mi chwilę, okej?

Wpa­dła do łazienki i w chwili, gdy uwol­niła rado­sny stru­mień moczu godny konia wyści­go­wego, przy­no­szący eks­ta­tyczną ulgę, on sta­nął w drzwiach. Wyglą­dał jak dziecko, śpiący, zapła­kany nie­mow­lak, a ona poczuła, jak cała iry­ta­cja natych­miast się z niej ulat­nia.

Pochy­lił się i cmok­nął ją w głowę.

– Muszę się poło­żyć.

Dokoń­czyła, wstała i nie przej­mo­wała się myciem rąk, żeby przez tych kilka sekund jej się nie wymknął.

– Dobrze, kocha­nie. Przyjdę nie­długo.

Chwy­ciła go za nad­gar­stek i jesz­cze raz przy­cią­gnęła do sie­bie.

– Śpij dobrze – powie­działa, pra­wie dorów­nu­jąc matce, rodzi­cielce czte­rech krnąbr­nych przed­szkol­nych lese­rek, w kon­kur­sie na naj­bar­dziej kojące poże­gna­nie.

Powlókł się na pię­tro, szu­ra­jąc nogami, a Liza pocze­kała na skrzyp­nię­cie ramy łóżka i dopiero wtedy ruszyła posprzą­tać bała­gan w holu. Kanapki lodowe, roz­koszne ohydy roz­miaru ludz­kich twa­rzy, roz­pu­ściły się pod płasz­czem w obrzy­dliwą, lepką kupkę, a płynna część oto­czyła butelkę wina tak, że kiedy ją pod­nio­sła, został po niej zakrzep­nięty biały okrąg wokół ciem­nej plamy drewna.

Rano zeszła na dół i zastała Ryana w kuchni. Szy­ko­wał śnia­da­nie.

– Dla uczcze­nia suk­cesu – powie­dział, odwra­ca­jąc się do niej z nie­pew­nym uśmie­chem na twa­rzy. – Jestem z cie­bie naprawdę dumny, Lize. I gra­tu­luję.

Tym razem nie­ocze­ki­wa­nie to jej oczy się zaszkliły. Pode­szła do niego z tyłu i mocno go objęła. Ryan odwró­cił się do niej w tym obję­ciu, a ona ujęła jego twarz w ręce i nagle ujrzała błysk cze­goś, co nie­omyl­nie roz­po­znała.

Było to nie tyle nie­skry­wane pożą­da­nie, ile raczej wyraz opty­mi­zmu, jakiejś wzru­sza­ją­cej tęsk­noty za czymś, czego nie mieli, za moż­no­ścią bycia parą, która nie ma trud­no­ści z uczcze­niem suk­cesu przy plac­kach z jago­dami. Nie pamię­tała, kiedy ostat­nio upra­wiali seks, ale bez względu na to, kiedy to było, nie zda­wała sobie wtedy sprawy, że podą­żają w taką ciem­ność.

– Mam ochotę – powie­działa.

A Ryan spy­tał:

– Na co?

– Nie wiem.

I kochali się na kuchen­nym bla­cie z łatwo­ścią i znie­cier­pli­wie­niem, jak w daw­nych, lep­szych cza­sach.

Potem z całej siły sta­rała się nie koja­rzyć dziecka z dniem, w któ­rym zostało poczęte.

Po nie­uda­nym lun­chu Wendy zosta­wiła wiele wia­do­mo­ści gło­so­wych, ale Vio­let oddzwo­niła do niej dopiero po trzech dniach. Wyatt był w przed­szkolu, Eli drze­mał, a Vio­let cho­dziła ner­wowo po pię­trze, kiedy zbie­rała się w sobie, by wystu­kać numer. Rano Matt odwo­dził ją od tego nad płat­kami z mle­kiem, argu­men­tu­jąc, że Wendy zacho­wała się wobec niej cho­ler­nie nie­uczci­wie i że nie musiała się wtrą­cać. I mąż miał rację, ale to nie zmie­niło faktu ist­nie­nia chłopca. Matt wyszedł bez całusa na poże­gna­nie. Wci­snęła palce w zie­mię w doniczce dak­ty­lowca. Wydru­ko­wała gosposi roz­pi­skę pod­le­wa­nia, ale miała pewne podej­rze­nia co do umie­jęt­no­ści czy­ta­nia po angiel­sku przez Mał­go­rzatę, a bała się, że repry­menda byłaby nie­po­prawna poli­tycz­nie. Poszła nalać wodę do konewki z pełną świa­do­mo­ścią, że robi wszystko, aby odwlec roz­mowę. Oczy­wi­ście, była szansa, że chło­piec nie jest tym, za któ­rego go uznała, ale wia­do­mo­ści zosta­wione przez Wendy suge­ro­wały coś wręcz prze­ciw­nego, podob­nie jak jej wła­sne prze­czu­cie.

Zatrzy­mała się w poło­wie drogi do kuchni i wybrała numer Wendy, po czym się zatrzy­mała.

Miej to za sobą.

Jakby tele­fon do sio­stry miał być fina­ło­wym aktem, a nie począt­kiem dłu­giej sekwen­cji wyda­rzeń, które po nim nastą­pią, co wła­śnie prze­czu­wała.

– Czyż­bym miała zwidy? – spy­tała Wendy.

Vio­let od razu się zje­żyła.

– Nie rób sobie żar­tów – powie­działa do sio­stry.

– Dzwo­ni­łam osiem razy. Zaczę­łam już myśleć, że prze­szłaś trans­sub­stan­cja­cję.

Vio­let zaczęła sobie powta­rzać w duchu, że ma tytuł magi­stra prawa. Że swego czasu spra­wiła, by duże linie lot­ni­cze wypła­ciły sied­mio­cy­frowe odszko­do­wa­nie za ski­sły sok poma­rań­czowy podany pod­czas lotu.

– Nie mia­łaś prawa – oznaj­miła. – Abso­lut­nie nie mia­łaś prawa sta­wiać mnie w takim poło­że­niu.

– Odsłu­cha­łaś moje wia­do­mo­ści? Jezu, Vio­let, wiem to. Źle zro­zu­mia­łam sytu­ację.

– Czy ty, kurwa, sobie ze mnie żar­tu­jesz?

Jej głos odbił się od skle­pio­nego sufitu w ogro­dzie zimo­wym i spły­nął w dół po ścia­nach. W tym domu się nie krzy­czało. Nie­czę­sto zda­rzało jej się wpaść w złość. Źle się czuła, sły­sząc wro­gość w swoim gło­sie.

– Wendy, to było… Nie masz poję­cia, jakie to było trudne… Nie ma takiej sytu­acji, która by choć tro­chę uspra­wie­dli­wiała to, co ty…

Przy­ci­snęła czoło do szyby, wyj­rzała na podwó­rze, na cedrowy domek gościnny, który prze­ko­nał ich do naby­cia tej nie­ru­cho­mo­ści. Nie podo­bało jej się, że roz­mowa wkra­cza w jej ide­al­nie uło­żone życie. Nie podo­bało jej się, że na wszyst­kie spo­soby nie­uchron­nie wykra­cza poza to popo­łu­dnie.

– Powiedz mi, jak go zna­la­złaś – powie­działa.

– To długa histo­ria – odparła Wendy.

– Bez jaj, mów.

– Zro­bi­łam to z cie­ka­wo­ści – zaczęła Wendy. – Jakiś czas temu. I… i tro­chę pogrze­ba­łam.

– Jakiś czas temu, czyli kiedy?

– Nie­ważne.

– Ja decy­duję, co jest ważne, a co nie.

– To była spon­ta­niczna akcja, Vio­let, okej? Chry­ste. Roz­ma­wia­łam z jego zastęp­czą matką raz. Wieki temu. Nie spo­dzie­wa­łam się, że ją jesz­cze kie­dy­kol­wiek usły­szę. Ale kilka tygo­dni temu zadzwo­niła do mnie i… Boże, Viol, pew­nie myślisz, że zwa­rio­wa­łam… Ta kobieta była jak pie­przona Joan Baez. No i zaczęła gadać o tym wszyst­kim, jak to poczuła, że roz­mowa ze mną była zwia­stu­nem zmian i że ja…

Szybko tra­ciła wątek opo­wie­ści.

– Zaraz, cze­kaj, co masz na myśli? To była zamknięta adop­cja. Jaka zastęp­cza matka? Wendy, to nie ma żad­nego sensu.

– Mówi­łam, że to długa histo­ria. – Głos Wendy zła­god­niał, zabrzmiał nagle współ­czu­jąco, jak u nor­mal­nej osoby.

Vio­let opa­dła na krze­sło przy oknie i zamknęła oczy.

– Co się stało?

– Rodzice adop­cyjni zgi­nęli. Wypa­dek samo­cho­dowy. Straszna sprawa.

Vio­let poczuła to samo, co czuła, kiedy jej syno­wie byli cho­rzy – wewnętrzną sła­bość, współ­czu­jącą nie­moc. Kiedy Wyatt pła­kał przed wyj­ściem do przed­szkola, też się tak czuła. Gdy Eliemu wyrzy­nały się zęby, czuła ból we wła­snych dzią­słach. Poczu­cie rodziło się z gorą­cej strefy za ser­cem i teraz też czuła ten pul­su­jący punkt, myśląc o chłopcu – wciąż nie zapy­tała o jego imię – kocha­ją­cym innych ludzi; ludzi, któ­rzy też kochali jego i pew­nego dnia nie wró­cili do domu.

– Ile miał lat, jak to się stało?

– Cztery.

– Chry­ste. Więc on…

– Tra­fił do rodziny zastęp­czej. Potem do kolej­nej i tak dalej… A potem do ośrodka wycho­waw­czego. Lath­rop House? Pamię­tasz tego dzie­ciaka, kiedy były­śmy w pod­sta­wówce, miesz­kał tam i mama zawsze na jego widok robiła się smutna?

Nie była w sta­nie odpo­wie­dzieć, kiw­nęła tylko głową.

Cztery lata.

– Tam poznał Hannę – cią­gnęła Wendy. – Matkę Zie­mię. Dzi­waczkę. Wzięła go. Miesz­kają z kilo­metr od rodzi­ców.

– Kurwa.

– Wiem, dziwne, prawda? W każ­dym razie, według Hanny, to był jeden wielki biu­ro­kra­tyczny bur­del. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zostałby natych­miast adop­to­wany przez inną rodzinę, ale nie został. Nie objęły go pro­ce­dury. Tra­fiał do kolej­nych tym­cza­so­wych miejsc, wiesz, jak to jest, do ludzi gro­ma­dzą­cych dzieci, żeby dostać zasi­łek, ale Hanna mówiła, że nie było tak strasz­nie. Powie­działa, że miał względne szczę­ście, a ja nawet nie chcę się domy­ślać, co to, do kurwy nędzy, ozna­cza. Na koniec tra­fił do Lath­rop House, no i tam poznali się z Hanną… Jest z nimi od sze­ściu mie­sięcy. Hanna mówi, że jest tak cichy, że łatwo zapo­mnieć o jego obec­no­ści, i z tego, co zdą­ży­łam się zorien­to­wać, rze­czy­wi­ście tak jest.

– Chry­ste.

Pró­bo­wała sobie wyobra­zić, jak Wyatt krąży w takim sys­te­mie, pró­bo­wała sobie wyobra­zić, że któ­re­kol­wiek z jej dzieci doświad­cza tego okrop­nego poczu­cia tym­cza­so­wo­ści. „Ta sprawa otwo­rzy drzwi, któ­rych nie chcesz otwie­rać, Vio­let”, powie­dział Matt rano.

– Gów­niana sprawa, ale chło­pak jest fajny – powie­działa Wendy. – Zadzi­wia­jąco dobrze uło­żony…

– Jak ma…

– Na imię! – Sio­stra roze­śmiała się zaska­ku­jąco natu­ral­nie. – Cho­lera, prze­pra­szam. Jonah. Bendt, nie­stety; jakby ktoś spe­cjal­nie szy­ko­wał go na hydrau­lika.

Jonah. Przy­ła­pała się na tym, jak bez­wied­nie syla­bi­zuje jego imię war­gami. Sama nie wybra­łaby takiego, ale nie pozwo­liła sobie wów­czas, by taka myśl powstała w jej gło­wie. Pró­bo­wała dopa­so­wać imię do pro­filu, który przez mgnie­nie oka widziała w restau­ra­cji, do ete­rycz­nej masy, którą zoba­czyła na jedy­nym zdję­ciu USG, na jakie pozwo­liła sobie spoj­rzeć.

To nie powinno się zda­rzyć. Nie było w tym ani jed­nego ele­mentu z tego, co miało się ponow­nie poja­wić w jej życiu; życiu, które z taką trud­no­ścią zbu­do­wała; ani jedna czą­steczka z tej drogi, któ­rej nie obrała – cho­ciaż, oczy­wi­ście, myślała o nim cza­sem, przy­naj­mniej raz w tygo­dniu – nie miała do niej wró­cić, szcze­gól­nie teraz, kiedy jej mąż został wspól­ni­kiem, a ona coraz lepiej odnaj­dy­wała się w towa­rzy­skiej eli­cie Evan­ston, pod­czas gdy jeden syn był w wieku szkol­nym, a drugi szybko ku temu zmie­rzał.

– Posłu­chaj, Viol – ode­zwała się Wendy. – Jest… taka sytu­acja…

– Skoro tak mówisz – wyszep­tała Vio­let, czu­jąc się bez­przy­tom­nie i bez­cie­le­śnie. – To ty jesteś zwia­stu­nem zmian.

– Tak, cała ja – odparła Wendy, ale jej głos zabrzmiał poważ­nie.

Na pode­ście poja­wił się Eli, zaspany, ści­ska­jąc plu­szo­wego dzio­baka. Przy­gar­nęła go do sie­bie, a on wdra­pał się jej na kolana.

– To ma zwią­zek z… Ame­ryką Połu­dniową – cią­gnęła Wendy.

No oczy­wi­ście, musiała być jakaś Ame­ryka Połu­dniowa i, oczy­wi­ście, słowo „nor­mal­ność” nie doty­czyło jej sio­stry, a ona sama teraz nie miała, oczy­wi­ście, prawa wtu­lać się w roze­spa­nego synka, gdyż Wendy sza­lała, wpro­wa­dza­jąc zamęt i pró­bu­jąc grać jej na emo­cjach.

Kiedy zmu­szała się, by słu­chać sio­stry, gła­skała syna po ple­cach – ryt­micz­nie, rytu­al­nie, jak dziecko, które szuka pocie­chy w koły­sa­niu.

1975

Budy­nek Wydziału Nauk Beha­wio­ral­nych nale­żał do tych miejsc, gdzie ludzie błą­dzili stale i absur­dal­nie. Plan pię­ter przy­po­mi­nał genom – z zewnątrz gmach wyglą­dał jak zro­biony z pier­nika; w środku snuli się stu­denci, z sze­roko otwar­tymi oczami, przy­tę­pieni bra­kiem okien, szu­ka­jący sali, szu­ka­jący łazienki. Wszy­scy ci ludzie krą­żyli po budynku, zmy­leni podwójną helisą scho­dów, ale Mari­lyn Con­nolly już się tam odna­la­zła. Drugi semestr dojeż­dżała do kam­pusu Circle Uni­wer­sy­tetu Illi­nois i cho­ciaż co wie­czór wra­cała do domu w Fair Oaks, gdzie miesz­kała spo­koj­nie z owdo­wia­łym ojcem, za dnia mogła robić, co chciała.

Szybko opa­no­wała roz­kład sie­dziby wydziału i miała ulu­bione schody, które wio­dły do zamknię­tej sali mię­dzy dru­gim i trze­cim pię­trem – zimne w dotyku, nawet przez kilka warstw odzieży, zabój­cze dla ple­ców, aku­stycz­nie ryzy­kowne. Na zaję­ciach była wyga­dana, ceniona i sza­no­wana w spo­sób, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czyła. Wykła­dowcy śmiali się z jej żar­tów, inni stu­denci szep­tali do niej poufale na wykła­dach. Nagle stała się atrak­cyjna dla oto­cze­nia nie dla­tego, że potra­fiła prze­trzy­mać z pod­nie­sioną głową domowe kry­zysy, kiedy to jej ojciec nad­uży­wał szkoc­kiej, lub pra­so­wać jego oks­fordz­kie koł­nie­rzyki, ale z uwagi na jej umysł oraz – w ciem­nych kątach tego szka­rad­nego budynku – jej ciało.

Wła­śnie w ten spo­sób tra­fiła na te schody. Męż­czyźni patrzyli teraz na nią jak na doro­słą, doj­rzałą do wszyst­kiego, a to ją jed­no­cze­śnie prze­ra­żało i intry­go­wało. Lubiła fizyczny wymiar – zróż­ni­co­wa­nie, kan­cia­stość beto­no­wych stopni pod ple­cami, przy­jemne poczu­cie wypeł­nie­nia mię­dzy nogami, któ­rego doświad­czała ze stu­den­tami angli­styki, z ich ustami na szyi, na pier­siach; nudny wiel­bi­ciel Joyce’a, Dean McGil­lis, nauczył ją, w dość nie­przy­jemny spo­sób, robić loda. Może była to forma zachłan­no­ści czy kom­pen­sa­cji: od tak dawna – śmierć matki, zała­many ojciec, sil­nie prze­ciw­sta­wia­jący się jej kon­tak­tom z płcią prze­ciwną – pozba­wiona była miło­ści, swo­body, elek­try­zu­ją­cej przy­jem­no­ści dotyku dru­giej osoby na swoim ciele, że nie miała nic prze­ciwko korzy­sta­niu z zastę­pów chęt­nych stu­den­tów, któ­rych miała pod ręką.

Nie­spo­dzie­wana kom­pli­ka­cja poja­wiła się pew­nego mar­co­wego dnia, kom­pli­ka­cja w oku­la­rach i płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym, która wkro­czyła do budynku, kiedy Mari­lyn cze­kała, by zła­pać któ­re­goś z asy­sten­tów od teo­rii oso­bo­wo­ści. Znała tylko ich cha­rak­tery pisma z uwag zosta­wia­nych na pra­cach pisem­nych: był więc Ledwo Czy­telny Nie­bie­ski Dłu­go­pis, Pochy­lony w Lewo Ołó­wek nr 2 i – naj­mniej lubiany – Czer­wone Pióro Dużego Naci­sku, któ­rego komen­ta­rze cza­sem zosta­wiały dziurę w papie­rze. Przyj­rzała się męż­czyź­nie. Był wątły i spięty, pra­wie prze­pra­sza­jący, pomimo wzro­stu – ponad sześć stóp – szczu­pły, ale o sze­ro­kich ramio­nach. Zasta­na­wiała się, który cha­rak­ter pisma nale­żał do niego.

– Prze­pra­szam?

Wstała ze scho­dów; wąt­pliwy, ale dający dobre efekty chwyt, który dziś miał słu­żyć uczci­wym celom. Męż­czy­zna spoj­rzał na nią zdu­miony.

– Dzień dobry, czy pan… Ja… nazy­wam się Mari­lyn Con­nolly.

Jego twarz drgnęła, zła­god­niała w oko­licy oczu.

– Aaa, dzień dobry.

– Mam nadzieję, że ma pan chwilkę, żeby poroz­ma­wiać.

Nagle uświa­do­miła sobie, jak jest ubrana: miękki swe­ter z głę­bo­kim dekol­tem w serek, zamszowa tra­pe­zowa spód­nica i, przede wszyst­kim, brą­zowe skó­rzane kozaki za kolano i na obca­sie. Ale męż­czy­zna patrzył jej w twarz; jego wzrok ani razu nie ześli­zgnął się w dół, na dekolt. Nie mogła się zde­cy­do­wać, czy czuje się z tego powodu pod­bu­do­wana, czy ura­żona.

– Może tu usią­dziemy? – spy­tała. – Albo u pana w gabi­ne­cie? – Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, dodała: – W sumie i tu, i tu nie ma okien.

Uśmiech­nął się do niej.

– Zasta­na­wiam się, czy pani… – prze­rwał. – Może być tutaj.

Usie­dli obok sie­bie, dostrze­gła wresz­cie cień zain­te­re­so­wa­nia wyeks­po­no­waną krą­gło­ścią kolana. Oczy miał ciemne, pra­wie czarne. W spo­so­bie, w jaki jego szyja łączyła się z ple­cami, była jakaś łagod­ność. Ze zdu­mie­niem poczuła na skó­rze głowy ciarki z ner­wów.

– Pro­szę mi przy­po­mnieć, jak pan się nazywa – zaczęła.

– Tak wła­ści­wie ja chyba nie… David. David Soren­son.

– Dok­tor Soren­son?

– Nie­zu­peł­nie. Zostańmy przy Davi­dzie.

– Davi­dzie, miło mi pana poznać. Chcia­ła­bym poroz­ma­wiać o mojej oce­nie z pracy seme­stral­nej. – Wycią­gnęła ją niczym pozew. – Zauwa­ży­łam, że nawet mała wzmianka o sek­su­al­no­ści naj­wy­raź­niej spra­wia, że wszy­scy męż­czyźni na wydziale palą się ze wstydu, ale Zacho­wa­nia sek­su­alne są na liście lek­tur do tego przed­miotu, prawda?

Zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, Mari­lyn pod­jęła na nowo:

– Nie wybra­łam tej pozy­cji pro­wo­ka­cyj­nie, Davi­dzie. Chcę, żeby to było jasne. Wybra­łam ją z powodu oso­bi­stych zain­te­re­so­wań, do czego zresztą nas nama­wiano. Moim głów­nym przed­mio­tem jest angiel­ski. Wybra­łam te zaję­cia, ponie­waż inte­re­suje mnie dyna­mika ludz­kich zacho­wań. Ich zło­żo­ność psy­cho­lo­giczna. Pro­szę więc zro­zu­mieć, że uzna­łam komen­tarz do mojej pracy oraz idącą za nim ocenę za wysoce pro­ble­ma­tyczne.

– Yyy, przy­kro mi to sły­szeć.

– I zasta­na­wiam się, czy praca stu­denta płci męskiej zosta­łaby pod­dana rów­nie skru­pu­lat­nej ana­li­zie.

– Trudno mi powie­dzieć.

– Bar­dzo ciężko pra­cuję na tych zaję­ciach – cią­gnęła. – Jestem piąt­kową stu­dentką.

Naj­bar­dziej bała się, że pod­czas tej prze­mowy zacznie pła­kać. Z prze­ra­że­niem poczuła ucisk za zato­kami. Była, wie­działa o tym, jedną z naj­mą­drzej­szych osób na zaję­ciach, a czuła, że cią­gle pra­cuje dwa razy cię­żej od innych, by zapew­nić wszyst­kich wokół, że jest w tym cho­ciaż cień prawdy. Czwórka z przed­miotu fakul­ta­tyw­nego nie byłaby koń­cem świata, ale mogłaby prze­szko­dzić w przy­ję­ciu do nie­któ­rych pro­gra­mów stu­diów dok­to­ranc­kich, zamknąć drogę, którą z tak wiel­kim tru­dem musiała sobie uto­ro­wać. Prze­łknęła ślinę.

– Jeden z komen­ta­rzy zarzu­cał mi „nie­po­trzebny wul­ga­ryzm”.

– Nie był mój.

– W każ­dym razie… Czuję, że sta­wia mi się zupeł­nie inne wyma­ga­nia, dok­to­rze. Nie zasłu­ży­łam na czwórkę z minu­sem z tej pracy. Jest dobrze udo­ku­men­to­wana, nawet jeśli komuś nie podoba się cha­rak­ter cyto­wa­nych tek­stów.

– Nie jestem dok­to­rem – przy­po­mniał, a ona aż pochy­liła się w jego stronę ze zdu­mie­niem.

– To wszystko, co chce mi pan powie­dzieć?

– Sytu­acja jest… nie­zręczna.

– Jest, i to cho­ler­nie. Boże. Chce pan uczyć stu­den­tów? Zapew­niam, że nie wszystko da się pod­po­rząd­ko­wać tym samym ide­al­nym, sztyw­nym nor­mom, ponie­waż…

– Nie to mia­łem na myśli – powie­dział David.

– Jezu, chce pan… och, jeśli to wszystko ma dopro­wa­dzić do jakiejś dwu­znacz­nej sprawy sek­su­al­nej, to naprawdę nie mogę…

– Myślę, że pomy­liła mnie pani… z kimś innym.

– Jak to?

– Ja… Mari­lyn, tak? Ja nie jestem… Przy­go­to­wuję się na medy­cynę. Przy­sze­dłem tu poroz­ma­wiać z moim pro­fe­so­rem psy­chia­trii kli­nicz­nej.

Poczuła, że robi jej się zimno z zaże­no­wa­nia i wście­kło­ści.

– Słu­cham?

– Prze­pra­szam. Bar­dzo prze­pra­szam. Ja tylko… Pani się tak zde­ner­wo­wała, a ja…

– No co?

– Nie chcia­łem prze­ry­wać. – Wzru­szył ramio­nami.

Zaśmiała się teatral­nie – jed­nym zaak­cen­to­wa­nym ha.

– Ile razy mia­łeś szansę powie­dzieć mi, że robię z sie­bie żało­sną idiotkę? Że tracę czas?

– Wła­ści­wie to nie­wiele. Szłaś jak burza.

Wło­żył ręce do kie­szeni i po raz drugi popa­trzył jej pro­sto w oczy. Wyzie­ra­jąca z nich dobroć roz­zło­ściła ją, cie­pła bez­ce­lo­wość.

– A tak szcze­rze, to… – zamilkł i spu­ścił wzrok.

– Jak na kogoś zbyt deli­kat­nego, żeby prze­rwać, masz dziwny defekt, który nie pozwala ci koń­czyć wła­snych zdań.

– Z przy­jem­no­ścią słu­cha­łem, jak mówisz – powie­dział. Musiał dostrzec wyraz obu­rze­nia na jej twa­rzy, bo się zaczer­wie­nił. – Nie cho­dzi mi o głos. To zna­czy… głos masz też miły. Nie chcę wyjść na jakie­goś pochlebcę… Cho­dzi mi o to, że spodo­bał mi się spo­sób, w jaki budu­jesz zda­nia. Brzmiały jakoś tak melo­dyj­nie. Ni­gdy wcze­śniej u nikogo tego nie sły­sza­łem.

– To jest moment, w któ­rym ta roz­mowa nie może być już dziw­niej­sza.

– Naprawdę bar­dzo prze­pra­szam. A tak na mar­gi­ne­sie, moim zda­niem to śmieszne, że odjęli ci punkty z pracy, ponie­waż napi­sa­łaś w niej coś poten­cjal­nie… ero­tycz­nego. – Teraz zaru­mie­nił się jesz­cze bar­dziej. – Idąc tym tro­pem, wszy­scy powin­ni­śmy dosta­wać czwórki z minu­sem z ana­to­mii.

Pod­nio­sła rękę i zakryła usta – poczuła, że zaczyna się mimo­wol­nie uśmie­chać – i zasko­czyło ją, jak gorąca jest jej skóra.

– Ach, w porządku. Myślę, że świat potrze­buje wię­cej nie­zręcz­nych leka­rzy.

Posmut­niał.

– Żar­to­wa­łam – powie­działa Mari­lyn. – Tak myślę. Po pro­stu dalej nie mogę uwie­rzyć, że to zro­bi­łeś. Mogłeś bez trudu odmó­wić, kiedy popro­si­łam, żeby­śmy usie­dli.

– Nie sądzę, żebym mógł to zro­bić bez trudu. – Spu­ścił wzrok, potem szybko pod­niósł na nią oczy. – Nie co dzień piękna kobieta zapra­sza mnie, żebym przy niej usiadł.

Dziwna rzecz, to zda­nie wypły­nęło z niego bez cie­nia sztucz­no­ści. Nie zabrzmiało jak wyuczone i spra­wiło, że jej twarz znowu oblała się gorą­cem.

– Ale to nie­istotne. Jestem szar­la­ta­nem. Prze­pra­szam, Mari­lyn. Naprawdę. – Odchrząk­nął. – A może wiesz przy­pad­kiem, gdzie jest gabi­net dok­tora Bar­tletta?

– Wiem tyle samo co ty – odparła. – Ten budy­nek to labi­rynt.

Nie było w nim nic, co spra­wi­łoby, że mógł się jej wydać cza­ru­jący – ta powaga, ta cho­lerna bier­ność. Nic nie mogło jej zain­try­go­wać w tym samo­zwań­czym szar­la­ta­nie. Oce­niła, że jest star­szy, nie­wiele, ale star­szy; na tyle, że może dostrzec w niej coś wię­cej niż pobu­dzoną stu­dentkę, która nie­cnie opa­no­wała topo­gra­fię naj­bar­dziej zagma­twa­nego budynku w kam­pu­sie.

– No to ruszam na poszu­ki­wa­nia – stwier­dził. – I jesz­cze raz, Mari­lyn, jest mi tak przy­kro, że nie potra­fię tego wyra­zić. Ni­gdy wcze­śniej nie zro­bi­łem nic podob­nego.

– No to może sprawdź, gdzie wer­bują do CIA, bo udało ci się mnie nabrać.

W tej chwili – niech to wszy­scy dia­bli wezmą – wyobra­ziła sobie, że wsuwa się pod rękaw tego szar­la­tań­skiego płasz­cza i odcho­dzi razem z nim; wyobra­ziła sobie, że jest z nim w jakimś zupeł­nie innym miej­scu albo też pozwala mu się zabrać w jakieś zupeł­nie inne miej­sce.

– Zawrzyjmy układ – powie­działa. – Znaj­dziesz tego nie­uchwyt­nego dok­tora Bar­tletta przed zacho­dem słońca. I posta­rasz się nie oma­mić innej bied­nej skrom­nej kobiety. – Poczuła, że serce staje jej w gar­dle i pul­suje tak, że widać to na zewnątrz. – Jeśli ci się uda, to może pozwolę zabrać się na kola­cję.

– Ja… Dobrze – odparł. – Umowa stoi.

I wycią­gnął rękę.

Zauwa­żyła, że ten mikro­sko­pijny akt potwier­dze­nia przy­szedł mu z wiel­kim tru­dem. Miała odkryć, że jego roz­trop­ność jest cudow­nie cza­ru­jąca, z wyjąt­kiem chwil, kiedy sądziła ina­czej. Kiedy uści­snęła tę wycią­gniętą rękę, nie poczuła wstrząsu, fil­mo­wego impulsu elek­tro­sta­tycz­nego, ale miłe cie­pło, deli­katny uścisk pal­ców. Zawrot­nie szybki puls pod cienką skórą jego nad­garstka; swoją rękę ide­al­nie pasu­jącą do cudzej ręki.

Rozdział trzeci

Jego matka była jed­no­cze­śnie ład­niej­sza i brzyd­sza, niż się spo­dzie­wał. Miała ciemne włosy i duże oczy, do tego bar­dzo bladą cerę – pra­wie szarą – a poza tym coś takiego w zaci­śnię­tych ustach, co przy­po­mi­nało mu nauczy­cielkę mate­ma­tyki, panią Del­Banco, która zawsze powta­rzała, że za mało się stara. Nie paso­wała do ich kuchni; przy­tłu­miony błę­kit swe­tra gryzł się z czer­wie­nią ściany nad kuchenką. Hanna zawsze mu powta­rzała, że ma nie­sa­mo­wite oko do szcze­gó­łów.

– Jonah jest bar­dzo uzdol­niony arty­stycz­nie – powie­działa Hanna, jakby czy­tała mu w myślach.