Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy Marilyn Connoly i David Sorenson zakochiwali się w sobie w latach siedemdziesiątych, byli beztrosko nieświadomi tego, co przyniesie im życie. Nie mieli pojęcia, że w 2016 roku ich cztery tak różne od siebie córki będą – każda na swój sposób – mocowały się z życiem. Młodo owdowiała Wendy koi się alkoholem i spotkaniami z młodszym mężczyznami. Violet – niegdyś prawniczka, teraz mama na pełen etat, zmaga się na co dzień ze swoimi lękami i mroczną przeszłością. Liza – neurotyczna nowo mianowana profesorka, dowiaduje się, że jest w ciąży, a nie jest pewna, czy chce je zatrzymać. I Grace – najmłodsza córka, która prowadzi życie, o które nikt z jej rodziny by jej nigdy nie podejrzewał.
Wraz z nieoczekiwanym pojawieniem się Jonah Brendta – dziecka oddanego do adopcji przez jedną z córek 15 lat temu – Sorensonowie będą musieli zmierzyć się z bogatą mozaiką ich przeszłości. Z okresem dojrzewania, niewiernością i urazami, ale też z chwilami wielkiej radości, dla których wszystko inne jest warte zachodu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 760
15 kwietnia 2000 roku Szesnaście lat wcześniej
Ludzie ją przytłaczali. Właściwie to dość dziwne u kobiety, która z własnej, choć niechętnej woli dorzuciła wszechświatowi cztery istoty, ale fakt był faktem: Marilyn przeklinała kłopotliwą obecność ciał; ciał znajdujących się poza jej kontrolą, poza rozumieniem; ciał jej nieprzychylnych. Przeklinała teraz wszystkich ukryta za miłorzębem, gdzie chowała się przed gośćmi. Miała dużą wprawę w urządzaniu przyjęć, ale kompletnie ją to wyczerpywało, raz za razem, te dziesięciolecia przyjmowania bogatych interesantów ojca i pozbawionych poczucia humoru koleżków męża; chimerycznych koleżanek i kolegów dzieci; tymczasowych sąsiadów i wiecznie zmieniającego się zestawu klientów. I dziś znów: setka prawie obcych ludzi w jej ogrodzie, chodzących i gestykulujących, stojących i gestykulujących, elegancko ubranych; wstawionych uczestników ślubu jej najstarszej córki, Wendy; ludzi, którymi powinna zająć się dziś wieczorem, chociaż i tak miała już dość na głowie – i pusto na talerzu, ponieważ nie skorzystała z rozłożonego na trzech superdługich składanych stołach ekologicznego menu. Cztery dziewczyny, za których obecność była biologicznie i społecznie odpowiedzialna, cztery pastelowe plamy na trawniku, owoce jej łona, zaszczepione jeden po drugim przez słodycz jej męża, którego aktualnie nie mogła namierzyć – wpadła w macierzyństwo nieumyślnie i urodziła cztery córki, każdą o innym kolorze włosów i innym poziomie niepokoju. I ona sama, Marilyn Sorenson z domu Connolly – trwały produkt pieniędzy i tragedii, z wątpliwego socjoemocjonalnie rodu irlandzkich katolików, ale teraz, na dobrą sprawę, do bólu funkcjonalny – z imponującą burzą brudnoblond włosów, niezorientowana ani w krytyce literackiej, ani w życiu własnych dzieci, ubrana w obcisły, soczyście zielony futerał, który podkreślał krągłość wyćwiczonych łydek i piegowatą panoramę ramion. Ludzie tytułowali ją poważnie „matką panny młodej”, a ona próbowała wcielić się w rolę, próbowała udawać, że nie skupia się prawie wyłącznie na dobrostanie dzieci, z których żadne, szczególnie dziś wieczorem, nie wyglądało kwitnąco.
Może normalność przeskakiwała co drugie pokolenie, jak łysienie. Violet, druga w kolejności, przepiękna brunetka w szyfonie, od śniadania zionęła gorzałą, co nie było dla niej typowe. Wendy zawsze dawała powody do zmartwienia, chociaż dziś wydawała się mniej znękana, albo dlatego, że właśnie poślubiła faceta, który ma konta w bankach na Kajmanach, albo dlatego, że ten facet był, o czym głośno trąbiła, „miłością jej życia”. Grace i Liza, obie nieprzystosowane społecznie, chociaż dzieliło je dziewięć lat różnicy: pierwsza, nieśmiałe późne dziecko, za chwilę miała pójść do drugiej klasy, druga zupełnie bez przyjaciół kończyła drugi rok w liceum. Jak to możliwe wyhodować we własnym ciele ludzi, ulepić ich z własnych komórek, a potem nagle nie być w stanie ich rozpoznać?
Normalność, mówiąc językiem socjologii, wymaga dokładniejszej analizy.
Grace znalazła ją pod miłorzębem. Najmłodsza latorośl miała prawie siedem lat, trudny wiek, eony do opuszczenia domu, nadal na tyle dziecinna, żeby poprzedniej nocy wśliznąć się do ich łóżka, co nie byłoby niczym szczególnym, gdyby rodzice byli wtedy ubrani. Niepokój działał na Marilyn zawsze tak samo – magnetycznie przyciągał ją do szukania zwierzęcej pociechy u męża.
– Słonko, czemu nie znajdziesz… – zawahała się. Na przyjęciu były tylko niemowlęta, a nie chciała pobudzać i tak wybujałej antyspołecznej miłości Grace do psów, sugerując, by pobawiła się z Goethem, ale potrzebowała chwili dla siebie, dosłownie paru sekund oddechu w chłodzie wczesnego wieczoru. – Poszukaj taty, kochanie.
– Nie mogę go znaleźć – odparła Grace dziecinnym głosikiem, zacierającym samogłoski.
– Poszukaj dokładniej. – Schyliła się i cmoknęła córkę we włosy. – Daj mi minutę, Gąsko.
Grace odeszła. Wcześniej zaczepiła Wendy. Pohuśtała się już z Lizą na werandzie, ale siostrę odciągnął chłopak w trampkach założonych do wyjściowego garnituru; zdążyła też podpuścić Violet, by dała jej pociągnąć szampana z fikuśnego wąskiego kieliszka. Nie miała już kogo zahaczyć.
Czuła się dziwnie, że w ten weekend musi się dzielić rodzicami z innymi, że w domu przy Fair Oaks są wszystkie siostry. Ojciec czasem nazywał ją „jedyną na świecie jedynaczką, która ma trzy siostry”. Miała odrobinę za złe siostrom, że panoszą się na jej terytorium. Uspokoiła się, jak zawsze, w towarzystwie Goethego, zwinęła się z nim w kłębek pod krzewami pełnymi fioletowych kwiatów i gładziła szczeciniastą sierść na tej części zadu, która wyglądała, jakby labrador miał tam trwałą.
Liza nie czuła się dobrze, widząc, że młodsza siostra szuka pociechy u psa, podczas gdy ona znajdowała ukojenie w ustach nieznajomego, ale drużba pachniał mieszaniną whisky i rukoli, do tego robił palcami po wewnętrznej stronie jej uda coś takiego, co kazało jej odwrócić głowę i zdecydować, że Grace musi zadbać o siebie, a to umiejętność, której nie da się nabyć zbyt wcześnie.
– Powiedz coś o sobie – poprosił drużba, muskając kostkami palców koronkową nicość stringów, które włożyła w nadziei na właśnie taką okazję.
– Co chcesz wiedzieć? – spytała. Zabrzmiało to dość wrogo. Nie miała wprawy we flirtowaniu.
– Jest was cztery? – zapytał. – Jak to jest?
– Bezdenne hormonalne piekło. Festiwal rozchwiania i kosmetyków do włosów.
Uśmiechnął się zakłopotany, a ona pochyliła się śmiało i go pocałowała.
Violet nigdy nie była tak pijana; siedziała oklapła, samotna przy stoliku, od którego, jak przypuszczała, odstraszyła innych gości. Poprzednia noc jawiła jej się jako seria musujących rozbłysków: bar, który kiedyś był kręgielnią; niebieskooki towarzysz o giętkich łokciach, silny chwyt jego ud; tylne siedzenie kombi jego matki; dźwięki, które wydobywały się z jej gardła, co ze zdumieniem odkryła dopiero po chwili, te odgłosy gwiazd porno, pierwotne jęki. To jak on doszedł – dopiero później poczuła, że z niej wypływa, gdy gramolili się z powrotem na przednie siedzenia – a potem z wprawą i dbałością o szczegóły sprawił, że ona też doszła, po raz pierwszy w życiu. I jak poprosiła, żeby wysadził ją przecznicę od domu rodziców, na wypadek gdyby Wendy jeszcze nie spała.
Patrzyła na Wendy w sukni z dekoltem w serce od Gucciego, jak wywija na ogrodowym weselu z nowym mężem, wykładowcą, dziedzicem starej fortuny, do You Can’t Hurry Love. Siostra po raz pierwszy odniosła większy sukces. Była beztroska, piękna i cała w tańcu, podczas gdy Violet siedziała pijana w stopniu fizycznie niekomfortowym, obgryzając foccacię z cateringu i wycierając palce z oliwy o dół spódnicy. Ale poczuła, że uśmiecha się lekko do Wendy, nieświadomej Wendy z plamami od trawy na satynowym trenie. Wyobraziła sobie, że podchodzi do siostry i szepce jej do ucha: „Gdybyś wiedziała, gdzie byłam zeszłej nocy”.
Wendy patrzyła na Milesa, który rzucając jej przepraszający uśmiech znad ramienia, dawał się wlec swej maleńkiej kuzynce – wcześniej podawała im obrączki, a teraz żądała jego towarzystwa przy stole z tortem.
– Mały trening z bycia tatusiem – powiedział ktoś, łapiąc ją za łokieć.
To była jakaś krewna Milesa, pracowała pewnie w agencji nieruchomości i wyglądała jak silikonowa goblinka. Ludzie zebrani w tym momencie na trawniku byli prawdopodobnie razem warci więcej niż PKB średniej wielkości kraju.
– Dobrze, że jesteście tacy młodzi. Macie mnóstwo czasu na rozkrzewianie rodzinnego drzewa.
Z różnych przyczyn mówienie takich rzeczy trąciło prostactwem, więc Wendy rzuciła coś w stylu: „A kto mówi, że chcę się użerać z bandą dzieciaków?”.
Kobieta wyglądała na przerażoną, ale Wendy i Miles żyli dla takich żartów i mogli sobie na nie pozwolić, ponieważ oboje mieli gdzieś, czy ludzie uznają Wendy za łowczynię fortun; ważne, że oni znali prawdę, że nigdy nikogo nie kochała tak bardzo jak Milesa Eisenberga, a on, jakimś kosmicznym cudem, odwzajemniał jej uczucie. Teraz nazywała się Eisenberg, z pierwszej trzydziestki, przynajmniej, najbogatszych rodzin w Chicago. Więc mogła mieć to w dupie.
– Planuję przeżyć wszystkich i do końca dni swoich bezwstydnie tarzać się w luksusie – powiedziała.
A potem wstała i poszła poprawić krawat świeżo poślubionemu mężowi.
Drzewa tego dnia rozkwitły, zauważył David, wielkie, olbrzymie liście rzucały tańczące cienie na trawę, tę trawę, którą starali się ustrzec przed psem z powodów estetycznych i dlatego David i Marilyn wstawali wcześnie rano, nakładali płaszcze przeciwdeszczowe na piżamy i wyprowadzali go na spacer, zamiast po prostu otworzyć tylne drzwi, tak jak zwykle to się robiło. Patrzył, jak wynajęte stoły i krzesła wyciskały dziury w nieskazitelnym trawniku, nogi wyrywały grudy darni, którą nawozili tak wielkim kosztem; aż zwijał mu się na ten widok żołądek. Goethe błąkał się teraz po podwórku niczym świeżo uwolniony skazaniec, przecinał zielone płaszczyzny z wprawą wykwalifikowanego ogrodnika. David zaczerpnął wilgotnego powietrza – czy nadciągał deszcz? Może dzięki temu goście szybciej sobie pójdą. I zdumiewał się liczbą ludzi, których uzbierało się przez całe życie, twarzy, których nie rozpoznawał. Myślał o malutkiej Wendy – mieszkali wtedy w Iowa, a ona wpełzała na ganek, gdzie wraz z Marilyn bujali się na skrzypiącej cedrowej huśtawce, mościła się między nimi i mamrotała, odpływając już w sen: „Jesteście moimi przyjaciółmi”. Prawie się załamał, gdy stał tam i czuł się kompletnie nie na miejscu, zupełnie jak ćwierć wieku wcześniej, zanim wzięli ślub, w mroźny grudniowy wieczór, kiedy Marilyn za miłorzębem przytuliła się do jego piersi. Omiótł wzrokiem ogród, zamglone morze bladych wiosennych kolorów, zanim znalazł żonę, drobnego intruza w soczystej zieleni, ukrytą za tym samym miłorzębem. Przekradł się do niej pod płotem i wyciągnął błagalnie rękę w stronę jej krzyża. Instynktownie się o nią oparła.
– Chodź ze mną – powiedział i poprowadził ją dokoła pnia, w cień, gdzie przyciągnął ją do siebie i zatopił twarz w jej włosach.
– Kochanie, co się dzieje? – spytała zmartwiona.
Wcisnął twarz w zgięcie jej szyi, odetchnął delikatnym, suchym ciepłem jej zapachu, bzu i mydła Irish Spring.
– Tęskniłem za tobą – wyszeptał.
– Och, skarbie. – Przytuliła się mocniej, uniosła mu podbródek, aż spojrzał jej w oczy. Pocałował ją w usta, potem w policzek i czoło, wreszcie w zagłębienie szczęki, gdzie wyczuł puls, i znowu w usta. Uśmiechnęła się, wargi poczerwieniały jej jak dojrzały owoc i oddała pocałunek, obraz się zamazał. To zawsze znaczyło więcej niż cokolwiek innego: złotawe ciepło jego żony, gorąco wzajemnego rozpaczliwego pragnienia; dwa ciała odnajdujące pociechę w jedyny sposób, jaki znały, przez mowę ust, jego rąk na jej plecach, jej pleców na pniu, tej ciszy, która zapadała, kiedy się jednoczyli, aż ona odrywała się, uśmiechała i mówiła: „Lepiej, żeby dziewczynki nas nie przyłapały”, zanim ponownie się w niego zapadła.
Ale one, oczywiście, ich widziały. Wszystkie cztery dziewczynki obserwowały rodziców z różnych punktów trawnika, na początku zaniepokojone ich nieobecnością na przyjęciu, tym zniknięciem, niejasnym wspomnieniem dzieciństwa, szukając poznawczego komfortu, który wynika z wiedzy, geolokacji, bliskości tych, którzy cię spłodzili, którzy są ci coś winni bez względu na wszystko. Każda z czterech córek przerwała to, co robiła, aby na nich patrzeć – na ten promienisty, niezgłębiony glob rodziców, dwojga ludzi, którzy emanowali większą miłością, niż wszechświat mógł zaaprobować.
Część pierwsza
Wiosna
Violet wyrobiła sobie nawyk unikania Wendy. Chociaż przez pewien czas były nierozłączne, spontaniczny kontakt stał się teraz czymś niespotykanym i uznała, że ostatnie zaproszenie od siostry na lunch oznaczało albo prośbę o przysługę, albo świeżo wyhodowany kryzys egzystencjalny, który Wendy chciała omówić, szczegółowo, nie licząc się z faktem, że ludzie miewają mnóstwo zajęć i nie mogą w tygodniu tracić czasu na niefrasobliwe posiłki w West Loop.
Restauracja była modna i niedogodnie położona, a ona musiała robić za szofera, chociaż była druga po południu w środę. O wpół do czwartej trzeba było odebrać Wyatta z przedszkola. Była jej kolej i planowała wyraźnie dać to do zrozumienia siostrze: „Jest dwoje dzieci, których życie i dojazdy do przedszkola zależą ode mnie”. Oczywiście, postąpi małodusznie, oczywiście, Wendy pogrąży się w dramie i w codziennej dawce alkoholu, z powodu tego wszystkiego, czego nie miała, z powodu nieukończonych studiów, z powodu Milesa, ponieważ ona zawsze wygrywała w licytacjach na traumy.
Violet masowała sobie grzbiet nosa, próbując powstrzymać ból głowy. Rozważała kieliszek wina. Wendy bez wątpienia już zamówiła butelkę, a miała – pomimo różnych wad – doskonały gust, jeśli chodziło o wina, wyrafinowane podniebienie oceniające taniny i cierpkość. Buty ocierały jej pięty. Zawsze czuła nieodpartą pokusę, żeby odgrywać przed Wendy bogatą. Chociaż zwykle beztrosko woziła dzieci w drogich strojach sportowych, dziś zdecydowała się na elegancką jedwabną bluzkę z motylkowymi rękawami i dżinsy rurki, które lepiej leżały na niej przed urodzeniem Eliego.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała się z siostrą. Uznała, że musiało to być w Drugie Święto Dziękczynienia, coroczny i irytująco ekscentryczny zjazd rodzinny w domu rodziców, ponad cztery miesiące temu. To wydało jej się zupełnie niedorzeczne, ponieważ mieszkały dwadzieścia minut od siebie; ponieważ przez prawie dziesięć lat miały wspólny pokój; ponieważ Violet, w najczarniejszym okresie swego życia, wprowadziła się do Wendy i Milesa; ponieważ były właściwie jak bliźniaczki, urodziły się w odstępie niecałego roku.
– Mogę w czymś pomóc, proszę pani?
To był parkingowy.
– Tylko zbieram myśli – odparła z uśmiechem.
– Jeśli będzie pani potrzebowała odsieczy, proszę pomachać, a przybędę i powiem, że ktoś ukradł pani auto.
Czy on z nią flirtował? Był jej wybawcą.
– Będę pamiętać.
Wydłubała drugą dziesiątkę z portfela i wcisnęła mu. Nie wiadomo kiedy stała się jedną z tych osób, które wszystko kończyły transakcją finansową. Wziął banknot bez mrugnięcia okiem.
– Proszę życzyć mi szczęścia – mruknęła, a on puścił do niej oko.
Puścił oko! Do niej!
Idąc do restauracji, pomyślała, że pewnie gapi się na jej tyłek. Miała nadzieję, że nie oceni go zbyt surowo. Hostessa poprowadziła ją na tylny taras, a ona pożałowała, że nie wzięła swetra, lecz z miejsca odrzuciła tę myśl jako beznadziejnie mamusiowatą. Wendy siedziała przy stoliku w najdalszym kącie, z pewnością po to, by innym gościom nie przeszkadzały papierosy, chociaż po prawdzie nie było innych gości – w Chicago dopiero zaczęła się wiosna i było ledwo szesnaście stopni.
Najpierw zobaczyła tylko tył głowy. Zapewne mężczyzny – i to bardzo młodego – chyba że Wendy weszła w fazę eksperymentalną i przyprowadziła jakiegoś nieokreślonego płciowo jogina z zajęć o czakrach. Zrobiło jej się dziwnie przykro. Oczywiście Wendy nie mogła zaprosić jej na lunch ot tak, tylko we dwie: musiała to być, powinna to przecież wiedzieć, jakaś forma demonstracji zobacz-co-teraz-kombinuję, która miała podkreślić, jakie nudne życie wiodła Violet, jak mocno zapadła się w status quo, podczas gdy Wendy wykonuje tantryczne vinyasy z androgyniczną Friday.
Ale nie.
Kiedy pędziła samochodem do domu, po tym jak trzeci raz dała napiwek parkingowemu, przypomniała sobie to uczucie wzbierające w piersi, precyzowanie się czegoś. To nie tak, że go rozpoznała. Nie, to złe słowo. I nie było w tym nic poetyckiego, żadnego uderzenia piorunów, lodu w żyłach. Ledwo na niego spojrzała, naprawdę, ponieważ obrócił się tylko trochę – uchwyciła zaledwie fragment twarzy za lewym uchem i zarys nosa. Ale to jej najwyraźniej wystarczyło na jakimś molekularnym poziomie; to nie było biologiczne rozpoznanie, jakie odczuła, kiedy urodziła Wyatta i Eliego, ale dostateczne na własny sposób, ostry skurcz macicy, od którego prawie zgięła się wpół. Nie tyle rozpoznała chłopca, ile go wchłonęła. A w głowie, w samochodzie, po tym, jak uciekła z restauracji, od siostry i osoby, którą piętnaście lat temu wydała na świat – chłopca, który miał teraz ciemne włosy opadające na oczy – wyobrażała sobie wszystkie te rzeczy, które mogłaby powiedzieć Wendy. Ważne rzeczy, filmowe kwestie w rodzaju: „Jak śmiesz mi to robić”, „Dla mnie już nie żyjesz, ty pieprzona psycholko”… Jak śmiesz, jak śmiesz, jak śmiesz. Tyle dobrego, że wybiegła, zanim tak naprawdę zobaczyła jego twarz.
Zanim Wendy udała się na kwestę dla szpitala Luriech, postanowiła wypalić z Milesem papierosa na tarasie. Wyszła tylnymi drzwiami, z butelką wódki Grey Goose w ręce, w czarnej sukience podciągniętej do kolan, ponieważ zdecydowała się na ryzykowny krój syrenki, jednego parliamenta wcisnęła sobie w usta, a drugiego położyła na stole.
– Poszło tak, jak się spodziewaliśmy. Violet odwróciła się na pięcie i wyszła, zanim zdążyłam ich sobie przedstawić. – Zapaliła papierosa i westchnęła. – Musisz dać mi rozgrzeszenie. Nie wiedziałam, na co się porywam. Ale to taki fajny dzieciak. Polubiłbyś go.
Miles nie odpowiedział.
– Ubrałam się jak głupia. Twojej mamie by się spodobało. – Odchyliła głowę. – Wczoraj widziałam tatę. Traktuje emeryturę jak jakąś katastrofę. Powiedział mi, że myśli o obserwowaniu ptaków. Rozumiesz? Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby wysiedział tyle czasu w jednym miejscu.
Robiła to, odkąd umarł. Rozmawiała z nim – z eterycznym wspomnieniem, które niekiedy prawie udawało się jej wyczuć. Najczęściej jednak nie. Dziś było najczęściej, więc tylko opadła na krzesło i paliła.
– Dziś będzie totalny rozpierdol – powiedziała po minucie. – Sępy pewnie już się zleciały. Mam nadzieję, że się nie podziobią. Ja tam niczego nie obiecuję.
Spojrzała w górę, szukając jakiegoś kosmicznego sygnału, że Miles słucha. Nic nie zobaczyła, niebo było zachmurzone i szarawe, a gwiazdy jeszcze się nie pojawiły. Uniosła więc papierosa w kierunku, gdzie jej zdaniem mógłby się znajdować, i wydmuchała nieśpiesznie dym.
– Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumny, gościu – powiedziała po minucie. – Bo naprawdę próbuję to wszystko ogarnąć, jasne?
Jakimś cudem żyła bez niego już od dwóch lat. Zapaliła drugiego papierosa.
– Szkoda, że nie mogę cię teraz pocałować w zgięcie łokcia – wyszeptała prawie niesłyszalnie, ponieważ sąsiedzi mieli otwarte okna. – Ale może znajdę dziś dziedzica greckiego armatora i pozwolę mu się trochę zniewolić. Tylko trochę. Przysięgam. Pieprzyć to, kochanie. Ależ ja za tobą tęsknię, gościu.
Zaciągnęła się jeszcze kilka razy, opowiedziała mu w myślach o wszystkim, co dziś robiła, a potem, kiedy z papierosa prawie nic już nie zostało, odprawiła rytuał: zaciągnęła się najmocniej, jak mogła, i wydmuchiwała „Kocham cię” raz po raz, dopóki nie straciła tchu.
Kilka godzin później mężczyzna w smokingu trzymał rękę na jej lewej piersi. Wcisnęła mu kolano między uda, a on odskoczył i wpadł na stół, burząc kompozycję z kalii.
– Uważaj – ostrzegła.
– Moja wina – odparł.
Po bliższych oględzinach okazał się bardziej chłopcem niż mężczyzną. Powiedział jej, że ma na imię Carson, a ona się zaśmiała, ale kiedy zauważyła, że poczuł się urażony, udała, że to z nerwów, i pociągnęła go przez ukwiecony hol.
Spocona ręka mężczyzny-chłopca przyciskała jej sutek w mało przyjemny sposób. Pocałował ją w kark. Nieco mocniej potarła nogą jego krocze. Może dwadzieścia parę lat. Wydawał się dość pewny siebie.
– Nie usłyszałem, jak masz na imię – powiedział.
Wendy lekko zesztywniała, pomyślała o Jonahu, który dziś po południu podczas lunchu siedział z nią przy stoliku, o jego czystej, niewinnej twarzy, szczerym zaskoczeniu, kiedy oboje zauważyli, że Violet ucieka. A co, jeśli ten facet nie jest nawet pełnoletni?
– Ile masz lat? – spytała, a on odsunął się od niej i uśmiechnął.
– Dwadzieścia dwa.
Kiwnęła głową i wsunęła mu rękę w spodnie. Czyli postawił kropkę nad i, zdaje się, że nie tylko kropkę… Może to dziedzic kogoś, kto wynalazł coś, co wygląda na wynalezione już przez kogoś innego. Może syn szefa wytwórni płytowej albo wysprejowanego samoopalaczem korespondenta Fox News. Chłopak, który żyje chaotycznie i który, jak wszyscy mają nadzieję, nie rozjedzie nikogo samochodem i nie wymiga się od kary. Całował okropnie.
– A ty ile masz lat? – zagadnął.
– Siedemdziesiąt osiem – odpowiedziała niewzruszona.
– Zabawna jesteś.
Wendy nagle odczuła irytację.
– Co robi twój ojciec? – zapytała, wyjmując rękę z jego bokserek.
– Co?
– Twój ojciec. Czym się zajmuje? Dlaczego tu dziś jesteście?
– Czemu zakładasz, że jestem tu z… – przerwał, przewracając oczami. – Jest inżynierem. Oprogramowania medyczne. Robotyka.
– Aha.
Wczoraj sprawdziła listę gości, liczyła na pokaźne datki. Czasem najbardziej niepozorni faceci próbowali się wykręcić wyłącznie kupieniem biletów.
– Jak masz na imię? – spytał, tym razem bardziej wrogo.
Westchnęła.
– Wendy.
– Jak z Piotrusia Pana – zauważył przenikliwie Carson i tym razem to ona przewróciła oczami.
– Nie wiem, skąd się wzięło.
Mama i tata zwykle przezywali ją Wednesday, Środa, a kiedy zapytała o to matkę – zaledwie kilka lat temu – odpowiedź okazała się rozczarowująca.
– To nie było miłe – powiedziała. – Chodziło o Wednesday Addams? Byłam chuda jak szkielet, mamo. To taki żart?
– Kochanie, urodziłaś się w środę. Kilka minut po północy. Nie wiedziałam, jaki jest dzień, i twój ojciec… No i tak jakoś wyszło…
Oto historia jej imienia.
Zrujnowaliście moją koncepcję kontinuum czasoprzestrzeni, Pierwszej Porażki Antykoncepcji.
Szarpnęła Carsona za rękaw.
– Chodź, wyjdźmy na zewnątrz.
– Wendy – powiedział. – Czekaj. Czy to… ta Wendy?
Odwróciła się i spojrzała, chociaż wiedziała, co zobaczy: plakat zbiórki, uzupełniony zdjęciem niemowlęcia z nowotworem, a pod nim napis: „PROWADZI WENDY EISENBERG Z DOBROCZYNNEGO STOWARZYSZENIA KOBIET W CHICAGO”. Szanse na darowiznę zmaleją w postępie geometrycznym, kiedy inżynier od robotyki dowie się, że organizatorka w średnim wieku przeleciała jego dwudziestodwuletniego syna o pretensjonalnym imieniu. Ale tak naprawdę to poruszył ją widok nazwiska „Eisenberg”, z ogromną pętlą przy g. Nadal z trudem łączyła to nazwisko ze sobą. Odwróciła się plecami do swojego malutkiego podopiecznego i spróbowała się uśmiechnąć.
– Masz na myśli gospodynię wydarzenia? – spytała.
– Jak brzmi twoje nazwisko, co?
– Sorenson – powiedziała gładko.
– O, czy mogę… czy mogę wysłać ci esemesa?
– Bardzo bym chciała – odparła chłodno. – Ale muszę już iść.
– Myślałem, że wychodzimy.
– Niestety, nie mam czasu. Jestem stara. Muszę iść. Karety. Dynie. Życie wzywa.
– E… okej. Było… hm… było miło.
Ach, był taki słodki: jej nagroda za etyczną decyzję.
– I tak na przyszłość… – dodała, nadal trochę speszona, obracając się na obcasie lewego buta. – Następnym razem, kiedy pomyślisz, że kobieta jest zabawna, nie mów jej tego.
– A co mam zrobić?
Sposób, w jaki ta idealna twarz zmarszczyła się z zakłopotania, wywołał ukłucie gdzieś głęboko w brzuchu i już nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Zaśmiać się – stwierdziła i zanim uświadomiła sobie, co robi, wyciągnęła rękę i odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła. – Następnym razem, kiedy poznasz zabawną kobietę, śmiej się z jej żartów, dobra, Conrad?
– Carson.
– Carson. Powodzenia, mały.
Świat znów zawirował. Mały. To słowo znów przywołało nagle myśl o rodzicach, jak na ślubie Wendy ojciec teatralnie kłania się przed matką na pierwsze dźwięki piosenki Otisa Reddinga – win a little, lose a little – i mówi: „To nasza piosenka, mała”. Wydawało się, że każda piosenka była ich, każda napisana przez ostatnie sześćdziesiąt lat miała coś wspólnego z Davidem i Marilyn, dwojgiem zupełnie niepojętych ludzi, którzy powołali ją do życia. Kiedy poznała Milesa, myślała, że wreszcie spotkała na swojej drodze mężczyznę, jakiego miała jej matka.
Nagle oczy zaszły jej łzami, poczuła znajomy ucisk w piersi. Nie planowała wyjść tak wcześnie, ale wiedziała, że jeśli zostanie, wszystko się posypie. Zostawiła płaszcz w szatni i wypadła na ulicę.
Jedni mówią, że po roku wszystko wraca do normalności. Inni twierdzą, że po roku jest jeszcze gorzej. Wendy należała do tego drugiego obozu; Miles umarł w dwa tysiące czternastym, a ona jeszcze nie posprzątała jego nocnej szafki; w sklepie kupowała jego ulubione rzeczy, nie swoje; ciągle funkcjonowała dokładnie tak samo jak kiedyś, jako członek zespołu, ktoś, kto swoje postępowanie uzależnia od postępowania drugiej osoby. Tego się nie da oduczyć. Próbowała. Przeprowadziła się do mieszkania w River North, ale urządziła je prawie tak samo jak ich dom w Hyde Park, zakleiła taśmą wszystkie jego szuflady – w biurku, w szafie, w szafce nocnej – żeby podczas przeprowadzki nic nie zginęło, żeby wszystkie rzeczy przejechały nietknięte.
Niektórzy ludzie potrzebują roku; zapewne istnieli też tacy, którzy po dwóch latach nadal byli kompletnymi wrakami. Jak Wendy.
Nadszedł z wiosną, jak odwilż. Wewnętrzny spokój, rodzaj pociechy, jakiej Marilyn nie doświadczyła od… bądźmy szczerzy, nigdy. W macicy może, ale pewnie nawet tam nie, jeśli wziąć pod uwagę słabość jej matki do dżinu, jeśli wziąć pod uwagę rozwiązłość lat pięćdziesiątych, cokolwiek się chce obwinić. Życie było dobre. Jej życie było dobre. Sklep żelazny prosperował, spała lepiej niż kiedykolwiek, jej nogi prawie powróciły do dziewczęcej smukłości, ponieważ do pracy jeździła rowerem, fiołki kwitły, a kliwia po prostu wystrzeliła z donicy na werandzie.
Po raz pierwszy w życiu mogła odnosić sukcesy niekrępowana przez rodzinę. Marilyn Connolly – kto by pomyślał? Właścicielka firmy, certyfikowana niepaląca od prawie piętnastu lat, czasem praktykująca wierna, posiadaczka najpiękniejszych krzewów różanych przy Fair Oaks. Zastanawiała się, czy to jej najlepszy czas, chociaż nie była do końca przekonana, czy matka czwórki dzieci w ogóle może mieć coś takiego jak najlepszy czas. Zamiast podbijać świat, była jak ten nadmuchiwany ludzik unoszący się nad stacją benzynową przy Ridgeland Avenue, ogromna winylowa postać kołysząca się na wietrze, przymocowana do ziemi grubym sznurem, jak pępowiną. Kilka minut szczęścia i nagle irytujące pobrzękiwanie telefonu i „O Boże, mamo…!” albo pukanie w kuchenne okno i bezgłośne pytanie: „Kochanie, gdzie są grabie?”.
Odstawiła rower na werandzie i zatrzymała się, by usunąć kilka suchych liści z kwiatów doniczkowych. W środku czekał na nią Loomis.
– Cześć, malutki – powiedziała, drapiąc go mocno za uszami. Należeli do tych stereotypowych rodziców, którzy syndrom pustego gniazda leczyli rozpaczliwie, przelewając uczucia na labradora, drugiego, odkąd ostatnie dziecko wyjechało do college’u.
– Cześć, kochanie! – zawołał David z holu.
Poszła z Loomisem do gabinetu i zatrzymała się na chwilę, zanim weszła. Patrzyła na plecy męża, bezbronny meszek na jego karku, ślad łysiny rozpełzający się od czubka głowy, jak galaktyka.
Nie potrzebowała go: zabrzmiało jej w umyśle jak szczypta niewierności. Dotarło to do niej w tej chwili, melancholijnie, gdy patrzyła, jak siedzi przy biurku przed kilkoma klaserami z rzadkimi dwudziestopięciocentówkami i stosem skorupek po orzeszkach pistacjowych. Stał się flejtuchowaty, znienacka, po latach pasywno-agresywnego ścierania okruszków z blatu wilgotną gąbką, ciężkiego wzdychania przy wybieraniu kosmyków włosów blond i brązowych z odpływu prysznica. Stał się flejtuchowaty i nieruchawy, i nad wyraz chutliwy, a kiedy wstał, żeby ją pocałować, strząsając resztki skorupek z koszuli, ta myśl się zmaterializowała: Nie potrzebuję cię. Przymierzyła się do cmoknięcia w czoło, ale on poszedł na całość, zanurzył rękę w jej włosach, objął ją w talii i musnął jej usta swoimi.
– Mm – wymamrotała, odsuwając się. – Chyba mnie bierze przeziębienie, skarbie.
Było to oczywiste kłamstwo. Nigdy nie martwili się o zarazki. Wymieniali się florą bakteryjną w tę i nazad, pili kawę z jednego kubka, gryźli ten sam tost, a czasem nawet używali tej samej szczoteczki do zębów, kiedy nie chciało im się zapalić światła, żeby odróżnić zieloną od niebieskiej. David miał układ odpornościowy aligatora, a Marilyn w dawnych czasach rzadko chorowała i nie zarażała się od dziewczynek przez ich lepkie rączki i brudne chusteczki, przez resztki makaronu dojadane z misek po obiedzie. Nie bali się drobnoustrojów. Stojący przed nią David wyglądał na zranionego.
Oczywiście, potrzebowała go, na poziomie molekularnym, najgłębszą formą ludzkiej potrzeby. Ale nie potrzebowała jego pomocy. I nie chciała jego ciała, nie za bardzo, tak jak w czasach po narodzinach dzieci; czasach, kiedy trzy najstarsze dziewczynki były małe wszystkie naraz; czasach, kiedy trzy najstarsze dziewczyny były nastolatkami wszystkie naraz, a ona była zbyt zmęczona, by pragnąć czegokolwiek, co wymagało choćby cienia świadomego cielesnego zainteresowania.
To było to uczucie, tyle że nie była zmęczona.
– Jak ci minął dzień? – spytała, idąc do kuchni.
– No wiesz – odpowiedział. – Skosiłem trawę. Wyszedłem z psem. Dwa razy. – Milczał przez minutę. – A jak u ciebie? – spytał wreszcie, a Marilyn się zawahała.
Zaczynało być niezręcznie, przerywanie jego monologu Kłapouchego radosnym komunikatem o rosnących zyskach sklepu żelaznego, zabawnych nastolatkach, których zatrudniała, rozkosznych chwilach egzystencjalnej introspekcji, jakich ostatnio doświadczała między klientami. Nie można na „Jestem przygnębiony i wynajduję sobie różne prace domowe, aby zwalczyć to przygnębienie” odpowiedzieć „Nigdy nie byłam szczęśliwsza”.
– Nic nadzwyczajnego – odpowiedziała. – Pomożesz mi przy kolacji?
Na początku ich małżeństwa, gdy mieszkali w tym chaotycznym zielonym domu w Iowa City, kiedy David studiował medycynę, cieszyli się z każdej szansy na wspólne zjedzenie kolacji, chodzili po kuchni krok w krok jedno za drugim, obściskiwali się oparci o blat, czekając na zagotowanie wody, czasem całkiem zapominali o jedzeniu i musieli wachlować czujkę dymu zrzuconymi pospiesznie ubraniami. Teraz coś w jego zachowaniu szarpnęło jakieś włókno w jej sercu; coś w bezbronnie opadających siwych włosach sprawiło, że podeszła do niego, objęła go rękami w pasie i pocałowała. Potrzeba i pragnienie to dwa zupełnie różne stworzenia.
– Myślałem, że cię bierze przeziębienie – powiedział, odsuwając się na sekundę.
– Fałszywy alarm – odparła i włożyła ręce do tylnych kieszeni jego spodni, po czym swoim językiem zmusiła jego język do działania.
– Mogę coś ugotować – powiedział David, łapiąc oddech.
Pocałowała go mocniej i poczuła drgnienie tam, na południu, delikatne przypomnienie faktu, że kocha tego człowieka bardziej niż samotność. Przycisnęła się do niego biodrami, próbując pochwycić to uczucie, sprawić, żeby trwało, ale ono zniknęło tak szybko, jak przyszło, i został tylko spokój oraz lekki ból szczęki.
Grace słyszała gdzieś, że małe koperty nie muszą oznaczać złych wiadomości, ale dotychczasowe doświadczenia temu przeczyły, więc kiedy znalazła je w skrzynce obok sztywnej ulotki reklamującej licówki na zęby, rzuciła obie nieotwarte na stół, przybita rozczarowaniem i wnętrzem swojego mieszkania w kolorze i konsystencji przeżutej pszenicy. Stała tam minilodówka zamiast normalnej. Ściany w sypialni były z gołych pustaków. Z prysznica leciała ledwo letnia woda, która zmieniała się w lodowatą, kiedy ktoś inny w budynku odkręcił kran, by przepłukać talerz.
Ale to przecież tylko na jakiś czas. Taki był powód jej decyzji: przetrzymać rok w taniej norze (niektórzy by stwierdzili, że minimalizm sprzyja wydajności i oświeceniu), obmyślić logiczny następny krok, zanim skończy się umowa najmu. Powtarzała to sobie raz po raz przez cały ubiegły rok, gdy jej koleżanki z college’u jedna po drugiej się wyprowadzały; gdy przyszły wyniki jej testu dla kandydatów na studia prawnicze i uznała, że muszą zawierać błąd… To wszystko tylko na jakiś czas, a potem będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze i wkrótce znajdzie swoje miejsce na ziemi, pracę, którą planowała mieć, mężczyznę, za którego planowała wyjść, i kawałeczek (albo, kto wie, może całkiem spory kawał) ziemi, na którym planowała zamieszkać. Wszystko to, oczywiście, wtedy brzmiało wspaniale. Złap oddech, zaoszczędź trochę pieniędzy. Wesoła, pragmatyczna Grace, późne i uwielbiane dziecko kochających rodziców.
Ale teraz już prawie przyszedł kwiecień, jej koleżanki były zajęte studiami na medycynie albo na akademii sztuk pięknych, przeprowadzkami do Nowego Jorku albo Seattle, albo Singapuru, a do niej jeden po drugim spływały listy odmowne, więc nadal pracowała za dziewięć i pół dolara za godzinę w recepcji organizacji non-profit, która zapewniała darmowe porady prawne muzykom z sekcji instrumentów dętych, chociaż ona sama nie grała na żadnym instrumencie dętym i nie miała już przyjaciół. Dlatego dużo czasu spędzała w swoim beznadziejnym mieszkaniu, które rozjebywało jej samopoczucie.
Mijał rok, odkąd skończyła Reed. Jej ostatnią nadzieją był Uniwersytet Oregoński – którego mała i nieobiecująca koperta leżała na kuchennym stole. Choć nie taką pewną, jeśli weźmie się pod uwagę gromkie „Nie, dziękujemy”, jakiego doczekała się od wszystkich innych, ale z pewnością o poprzeczce zawieszonej niżej niż w innych miejscach, do których aplikowała. Byłby idealny, prosta przeprowadzka za rzekę do właściwej części miasta. Ale wydawało się, że jej przeznaczeniem jest zostać tu, razem z maleńką lodówką – która, mimo rozmiaru, pozostawała żenująco pusta, z jedną tylko butelką chardonnay i odrobiną zeschniętego sera.
Żyła trochę tak, jak według niej żyli mordercy: oszczędnie i ze wstydem.
Zadzwonił telefon, a kiedy zobaczyła, że to Liza, chwyciła papierosy i wyszła na balkon. Balkon teoretycznie był atutem mieszkania, ale siedzenie na nim przypominało bardziej siedzenie w kojcu albo w więzieniu. Sadystycznie ostatnio wolała rozmawiać z Lizą niż z pozostałymi siostrami, ponieważ Liza o niebo mniej przynudzała niż Wendy czy Violet, nie miała męża ani dzieci, nie dręczyły jej dramatyczne duchy z przeszłości, nie była zalana ani żądna przygód, ani przepełniona sukcesem. Liza, z beżowym domem i pozornie mało perspektywiczną pracą na uczelni oraz bezbarwnym chłopakiem, była zapewne trzecim z kolei pod względem atrakcyjności dzieckiem Sorensonów, bijąc Grace tylko o krótki łeb – i to dawało pewną pociechę.
– Mam… mam wspaniałe wiadomości, Gąsko – zaczęła Liza.
Cudownie. Oparła się mocniej o pręty balkonu i zamknęła oczy.
– Zgadnij, kto dostał etat profesora?
Rozważała żart – „Peter Venkman?” – ale radość Lizy w tej chwili przeważyła nad jej prywatną apatią.
– Ojacie, Lize, to cudownie.
Oczywiście oznaczało to, że Liza przesunęła się o cal w górę w rankingu atrakcyjności. Mogłaby sobie jak zwykle wytłumaczyć, że siostry, tak dużo od niej starsze, miały o wiele więcej czasu na zgromadzenie doświadczeń życiowych, ale trudno było pomniejszyć oszałamiające osiągnięcie w postaci stałego etatu w wieku trzydziestu dwóch lat.
– Dzięki.
Liza była zasapana i zelektryzowana; wywołało to u Grace uśmiech, spotęgowany siostrzaną solidarnością. Zapomniała, że rodzina czasem pomaga nie myśleć o głupich ograniczeniach własnego życia.
– Kompletnie mnie zaskoczyli, Grace. Dziekan zrobił mi cappuccino. Osobiście. W swoim gabinecie.
– Szybko się zaadaptowałaś do nowego standardu życia.
Liza wybuchnęła śmiechem.
– Jestem… Chryste… Zaraz wylecę w kosmos. Jestem taka cholernie szczęśliwa.
– Powinnaś być szczęśliwa. Musisz to uczcić.
– Jadę właśnie do domu. To znaczy… jestem… stoję na parkingu pod Binny.
– Gdzie spełniają się marzenia.
– Ryan się ucieszy, prawda? – Liza była jedyną z sióstr, która rozmawiała z nią tak, jakby Grace posiadała jakąś wiedzę tajemną.
– Oczywiście, że tak. Nie bój się. Ciesz się jak głupia, Lize. To przecież odlot.
– Mam stałą pracę!
– Nie chwal się tak. – A potem dodała z wahaniem, ponieważ nie była pewna, czy kiedykolwiek komuś to powiedziała, o starszej siostrze nawet nie wspominając: – Jestem z ciebie dumna.
Głos Lizy brzmiał głęboko, kiedy odpowiadała.
– Dzięki, Grace. Ja… o Boże, jestem taka wzruszona. Nie czułam się tak od… Nigdy, nigdy się tak nie czułam. Możesz to sobie wyobrazić? Mnie, z całym tym biurowym szitem? Albo niedojrzałymi emocjonalnie nastolatkami? Właśnie dlatego podpisałam umowę. – A potem: – Zaraz, Gąsko, a co z twoimi aplikacjami? Coś się ruszyło?
Z jakiegoś powodu nie odpowiedziała od razu. Zerknęła niespokojnie przez drzwi na kuchenny stół.
– Grace?
– Właściwie… – Optymistyczny wydźwięk ostatniej sylaby zadziałał spontanicznie. – Chwilę przed twoim telefonem przyszedł list z Uniwersytetu Oregońskiego.
W zasadzie prawda. W zasadzie wcale nie kłamstwo.
– Gąsko! Boże, a my tu gadamy o bzdetach. Och, to… Grace, to fantastyczna wiadomość. Wiedziałam, że ci się uda. Och, Boże, moja mała siostrzyczka zostanie prawnikiem. Wiesz, że zmieniałam ci pieluchy?
– Tak, kiedyś wspominałaś.
Poczucie, że wróciła do gry, zdecydowanie nie było niemiłe, szczególnie po tym, jak Liza przypomniała o pieluchach, podkreślając dziewięcioletnią różnicę wieku. W zasadzie nie powiedziała nieprawdy, co mogłoby sugerować serce bijące jak szalone. Liza podchwyciła frazę.
– Jestem z ciebie dumna, Grace. Powiedziałaś już rodzicom?
Milczała chwilę, po czym odpowiedziała:
– Zastanawiam się, w jaki sposób przekazać im wiadomość.
– Ale wspaniały dzień, prawda? – rzekła Liza.
Oprócz tego, że Liza była trzecią pod względem atrakcyjności córką, była też najżyczliwsza i Grace przez chwilę ukłuło poczucie winy.
– Słuchaj, Gąsko, muszę wracać do domu. Ale niedługo pogadamy, dobra? Rodzice oszaleją z radości. Ty też musisz to uczcić. Obiecuję, że nie będziesz musiała do mnie mówić „pani profesor”, pod warunkiem że nie każesz mi się do siebie zwracać „wysoki sądzie”. Kocham cię.
– Jasne. Ja też cię kocham.
Kiedy się rozłączyły, wstała, strzelając stawami – poczuła, jakby jej ciało nagle się zestarzało – i podeszła do kuchennego stołu wpatrzona w kopertę. Może to niedopowiedziane kłamstwo okaże się prawdą. Czasem w małych kopertach przychodzą dobre wiadomości. Tak mawiała mama. Na Uniwersytecie Oregońskim są ekologiczni i świadomi ludzie. Może koperta zawiera tylko kilka zdań. „Dostałaś się! Szczegóły sprawdź na stronie internetowej”.
Wzięła nóż z szuflady. Tata nauczył je otwierać koperty z godnością, a nie brutalnie rozdzierać. Rodzice byli szalonymi optymistami, gdy chodziło o jej życie; nigdy nie wątpili, że dostanie się na studia prawnicze, gdzie będzie się utrzymywać z imponujących stypendiów, a potem stopniowo i sprawnie przebędzie drogę do Sądu Najwyższego.
Rozcięła kopertę nożem i wyjęła kartkę. Rzuciła na nią szybko wprawnym okiem i wywaliła do śmieci. Chardonnay było gównianą siarą ze stacji benzynowej o dumnej nazwie Hodnapp’s Harvest. Chociaż etykiety z tyłu najmodniejszych i najbardziej wyrafinowanych win zwykle głosiły coś w rodzaju „PASUJE IDEALNIE DO DELIKATNIE ZGRILLOWANEJ RYBY I RISOTTO Z NOWALIJKAMI” – żadna nigdy nie wspominała o zeschniętym serze – na tej najwyraźniej widniało zdjęcie herbu rodziny Hodnappów. Zmrużyła oczy, żeby przeczytać wykaligrafowany napis pod nazwiskiem: „TO WINO NAJLEPIEJ PASUJE DO PRZYJAŹNI”.
Wlała jedną trzecią butelki do kubka i poszła na balkon opłakiwać przyszłość.
Pod domem, przygotowując się psychicznie do wejścia, Liza doszła do wniosku, że miała fart. Wendy torowała sobie drogę, chodząc na randki z bandą palantów, amerykańskimi blondzjebami w sztywnych kołnierzykach, posiadaczami domów letniskowych na Cape Cod. Zaczęła ten pochód na początku liceum, a skończyła ze względnie normalnym, choć niesamowicie bogatym mężem, Milesem. Chłopak Violet z czasów licealnych miał problem z nawiązywaniem kontaktu wzrokowego i uważał ich wszystkich za potencjalne preparaty mikroskopowe. Gdy pojawił się Ryan, rodzice już się uodpornili i nawet nie mrugnęli okiem na widok tatuaży na jego przedramionach. Ale Liza zastanawiała się, jak zniosą jego mniej widoczne wady: wyniszczające lęki, ataki silnej depresji, takie, że czasem go nie poznawała, bo kiedy wchodziła do pokoju, widziała tylko dorosłe dziecko, tak ogromnie przybite, że zaczynała powątpiewać w każdą jedną szczęśliwą chwilę, jaką spędzili razem.
Źle zaczęło się dziać w zeszłym roku, kiedy przeprowadzili się do Chicago z Filadelfii, żeby ona mogła zacząć uczyć na wydziale psychologii tamtejszego uniwersytetu. Wkrótce nastały takie dni, że w ogóle nie wstawał z łóżka; dni, kiedy miała zajęcia do późna, ale musiała wstać o szóstej rano, żeby przed wyjściem z domu o czternastej ocenić całe masy prac pisemnych, a on ciągle spał. Nastały wieczory, kiedy po powrocie do domu odkrywała, że na obiad zjadł tost, obejrzał sześć odcinków Breaking Bad, kuliła się wtedy przy nim na kanapie, a on opowiadał, że czuje się beznadziejnie – „egzystencjalnie beznadziejnie”, to prawdziwe, dokładne słowa, które jej partner życiowy wypowiadał niebezzasadnie – ona zaś delikatnie próbowała go namówić, żeby zadzwonił do jakiegoś kolegi lub przyjaciół ze studiów doktoranckich. A potem, oczywiście, musiała wysłuchiwać wykrętów: Steve Gibbons mieszkał teraz w Los Angeles, Mike Zimmerman tak naprawdę nigdy go nie lubił; przez dwa miesiące nie włączył komputera.
W końcu przestała namawiać. W jakimś momencie zaczęła wracać do domu, robić sobie tost na obiad i padać obok niego na kanapę. Często, wielokrotnie, ogarniała ją chęć, żeby go chwycić za kościste ramiona i kazać mu się natychmiast ogarnąć. „Nie śpij tyle”, chciała powiedzieć. „Zacznij spać normalnie, jak normalna osoba, wstawaj o normalnej porze i zrób coś ze sobą”. To nie tak, że nie rozumiała bezwładu związanego z depresją: przez większość dni instynkt też podpowiadał jej, by przespała budzik. Uwielbiała ich łóżko bardziej niż wszystkie inne miejsca na świecie. Gdyby to od niej zależało, bez presji hipoteki i sal pełnych roszczeniowych studentów, przesiedziałaby w domu, w łóżku wiele dni. Uległaby posłusznie słodkiemu wezwaniu syreniego śpiewu Netflixa i chrupkich kawałków kurczaka od Penny’ego zamówionych do domu i z czystą satysfakcją ignorowała każdy dzwonek telefonu. Tę część rozumiała, ponieważ wiedziała, jak to jest być potwornie zmęczonym.
Tym, co ją martwiło, był brak chęci do zrobienia z sobą czegokolwiek. Niepokoiła się o jego potencjał, ukryty, ale głośno potwierdzany przez bystrych specjalistów, którzy uważali go za rzadki i obiecujący dar. Martwiła się jego wykrętami, niedbalstwem, niemożnością dostrzeżenia w sobie tego, co ona w nim dostrzegła.
– Jesteś taki mądry – powiedziała do niego któregoś wieczoru, kiedy uparła się, żeby zrobili prawdziwą kolację i zjedli przy stole. – Jesteś inteligentny i potrafisz robić tysiąc rzeczy, których inni nie potrafią. Nie widzisz tego?
– Nie chodzi o inteligencję – odpowiedział – tylko o to, żeby znać właściwych ludzi.
– Ty znasz właściwych ludzi.
– Nic nie rozumiesz – stwierdził. – Nie chcę wyjść na dupka, ale nie rozumiesz.
Czasem robił za dnia rzeczy, które były miłe. Perfekcyjnie składał pranie. Czasem mył samochody i odkurzał je w środku. Wymieniał żarówki i rozmawiał przez telefon ze swoimi rodzicami, więc ona nie musiała tego robić. Starała się nie przesadzać z wdzięcznością za te rzeczy, całowała go w kark i mruczała do ucha, że ona nigdy nie pamięta o zmianie oleju, co było prawdą, ale niekoniecznie wartą kwiecistych podziękowań. Najczęściej jednak, gdy wracała do domu, Ryan siedział i oglądał telewizję lub siedział bez ruchu przed laptopem i przez kilka długich sekund musiała stosować restrukturyzację poznawczą, żeby w ogóle rzucić mu słowo powitania. Dlatego że to dzięki jego pensji kupili ten dom, chociaż to wyłącznie z jej pensji go spłacali. Dlatego że na uczelni przystawiał się do niej pewien obleśny asystent, a ona nic nie mogła z tym zrobić, ponieważ tenże asystent był protegowanym kierownika katedry. Dlatego że po powrocie do domu chciała dostać kieliszek wina i mieć z kim o tym wszystkim porozmawiać, ale ten ktoś wciągnął się po uszy w kolejny sezon Dextera, nosił te same spodnie dresowe od grudnia i nie chciał słuchać o przyziemnych problemach zwykłych ludzi, ponieważ jego udręki były straszliwsze.
Nie potrafiła tego wyjaśnić swoim rodzicom i nie umiała tego wyjaśnić sama sobie. Nie była w stanie wyjaśnić, jak bardzo to boli – i że czuła fizyczny ból w kościach – kiedy podchodziła, żeby go pocałować, a on odwracał twarz i mamrotał, że to nie jest dobry moment.
Albo dziś wieczór, kiedy dostała propozycję stałego etatu – w wieku trzydziestu dwóch lat – i wróciła do domu z twarzą prawie pękniętą na pół od uśmiechu, z kanapkami lodowymi z Mumblesa i butelką pinot noir (od szampana bolała ją głowa) za sześćdziesiąt osiem dolarów, zastała wszystkie okna na piętrze zamknięte, chociaż był zachwycający wiosenny wieczór, a jego w piżamie i całkowitej katatonii na kanapie. Nie potrafiła wyjaśnić, co czuła, kiedy podniósł na nią wzrok, i zdołała jedynie wykrztusić, że ma wspaniałe wiadomości, a potem się rozpłakała.
– Cholera, przepraszam – powiedział, teraz dodatkowo zgnębiony poczuciem winy.
Pochylił się w jej stronę, ponieważ podeszła do niego, przestraszona ponurym światłem, stęchłym powietrzem i ogólnie poczuciem, jak parszywa jest atmosfera w ich domu. Zostawiła lody w holu, butelkę postawiła obok i całą tę małą uroczystość przykryła płaszczem, żeby jeszcze bardziej go nie dobić. Otoczyła Ryana ramionami tak ciasno, jak tylko mogła, a on ukrył twarz w jej piersiach i płakał, tak jak nigdy nie płakał przy niej żaden dorosły.
– Wszystko psuję, Lize, tak mi przykro – powiedział, a Liza kołysała go i sama też płakała, chociaż chwilę wcześniej była prawie nieprzytomna z radości.
– Przecież nie psujesz – wyszeptała, całując go we włosy, i w tym momencie z przerażeniem przypomniała sobie, że kiedyś tuliła tak Grace, po tym, jak wypadła do tyłu z wózka, kiedy urządziły wyścigi po niemożliwie krzywym chodniku przed domem przy Fair Oaks.
– Jestem tu z twojego powodu, kochanie – wymamrotała i natychmiast zdenerwowała się, że Ryan źle to zinterpretuje, pomyśli, że miała na myśli „to przez ciebie tu tkwię”, chociaż to nieprawda. Chyba. – Nie możesz niczego zepsuć – dodała i w tej samej chwili wiedziała, że to też jest złe, ponieważ mógłby te słowa zrozumieć opacznie: „Nie możesz niczego zepsuć, ponieważ jesteś kompletnie nikim”.
Gdy trochę się uspokoił, z chaotyczną, nużącą monotonią zaczął do niej mówić o tym, jak okropnie się czuje i jak bardzo go to wykańcza, ponieważ nie ma pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale podejrzewa, że jego prezentacja dla LemonGraphics nie zostanie dobrze przyjęta i że może to właśnie przez to, sam nie wie. Kiedyś, w początkach ich związku, spojrzał na nią z rozpaczą i spytał: „Czy możemy coś z tym zrobić?”. I to złamało jej serce, bo w tych słowach było tyle nadziei, a Liza miała odpowiedź, jakieś rozwiązanie, zagrzebane głęboko w bzdurnych podręcznikach (gdzie depresję opisywano jako „utrzymujący się przez dwa tygodnie lub dłużej stan, w którym ludzie doświadczają obniżenia nastroju lub utraty zainteresowania zwykłymi zajęciami”, co nijak się miało do trzydziestotrzyletnich facetów, którzy siedzą otępiali w samych majtkach i opowiadają swoim dziewczynom, jak to od jedenastego roku życia marzyli o tym, że siedzą w garażu przy samochodzie z włączonym silnikiem, ponieważ „wydawało im się, że to najbardziej humanitarny sposób, żeby odejść”). Wtedy też go objęła, w rozterce, co ma powiedzieć, i w końcu wymamrotała coś w stylu „Przejdziemy przez to razem”, a on popatrzył z takim rozczarowaniem, tak zdruzgotany, że nie udało jej się wszystkiego naprawić. Od tamtej pory już jej nie pytał, czy można coś z tym zrobić.
Teraz wyszeptała: „Kocham cię” w czubek jego głowy, a potem to powtarzała, ponieważ te słowa nie zostawiały zbyt wiele możliwości błędnej interpretacji. Siedzieli tak ponad godzinę, aż w końcu musiała wstać, bo dramatycznie chciało jej się siusiu.
– Idę do łóżka – powiedział Ryan, również wstając. – Jestem bardzo zmęczony. Strasznie cię przepraszam, Lize.
Popatrzył na nią wyczekująco, a ona wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale w tej chwili czuła wyłącznie niechęć, ponieważ nie była w toalecie od południa, od wizyty u dziekana, po której od razu poszła na rozmowę do kierownika katedry. Potem musiała pędzić do sali trzysta dwadzieścia cztery na źle zaplanowane spotkanie ze studentem, który był przytłoczony i przepracowany, a być może pod wpływem adderallu, sądząc po tiku w lewym oku. Teraz była ósma dwadzieścia pięć wieczorem i istniało wysokie niebezpieczeństwo, że zasika kaszmirową ołówkową spódnicę, włożoną na cześć dziekana, a jednak musiała się zatrzymać, wziąć w ręce twarz Ryana i pocałować ją – mokrą i słoną od łez.
– Nie przepraszaj – powiedziała. – Wszystko gra. Będzie dobrze.
Twarz Ryana znów spochmurniała, a oczy wypełniły się łzami.
– Kurwa, nienawidzę siebie za to, że ci to robię.
– Naprawdę wszystko jest w porządku, kochanie. Będzie dobrze.
Zapewnienia Lizy brzmiały mniej przekonująco, bo skupiała się na niemiłosiernym nacisku trzydziestu ośmiu galonów moczu, który próbował wydostać się z jej ciała.
– Ja po prostu nie wiem, czy…
– Ryan, błagam. Od ośmiu godzin nie miałam kiedy się wysikać.
Nie chciała, żeby to zabrzmiało tak ostro. Ryan wyglądał na urażonego, a Liza przez jakąś sekundę nienawidziła go z całych sił.
Odwróciła się i ruszyła biegiem.
– Kocham cię bardzo, wszystko gra. Po prostu daj mi chwilę, okej?
Wpadła do łazienki i w chwili, gdy uwolniła radosny strumień moczu godny konia wyścigowego, przynoszący ekstatyczną ulgę, on stanął w drzwiach. Wyglądał jak dziecko, śpiący, zapłakany niemowlak, a ona poczuła, jak cała irytacja natychmiast się z niej ulatnia.
Pochylił się i cmoknął ją w głowę.
– Muszę się położyć.
Dokończyła, wstała i nie przejmowała się myciem rąk, żeby przez tych kilka sekund jej się nie wymknął.
– Dobrze, kochanie. Przyjdę niedługo.
Chwyciła go za nadgarstek i jeszcze raz przyciągnęła do siebie.
– Śpij dobrze – powiedziała, prawie dorównując matce, rodzicielce czterech krnąbrnych przedszkolnych leserek, w konkursie na najbardziej kojące pożegnanie.
Powlókł się na piętro, szurając nogami, a Liza poczekała na skrzypnięcie ramy łóżka i dopiero wtedy ruszyła posprzątać bałagan w holu. Kanapki lodowe, rozkoszne ohydy rozmiaru ludzkich twarzy, rozpuściły się pod płaszczem w obrzydliwą, lepką kupkę, a płynna część otoczyła butelkę wina tak, że kiedy ją podniosła, został po niej zakrzepnięty biały okrąg wokół ciemnej plamy drewna.
Rano zeszła na dół i zastała Ryana w kuchni. Szykował śniadanie.
– Dla uczczenia sukcesu – powiedział, odwracając się do niej z niepewnym uśmiechem na twarzy. – Jestem z ciebie naprawdę dumny, Lize. I gratuluję.
Tym razem nieoczekiwanie to jej oczy się zaszkliły. Podeszła do niego z tyłu i mocno go objęła. Ryan odwrócił się do niej w tym objęciu, a ona ujęła jego twarz w ręce i nagle ujrzała błysk czegoś, co nieomylnie rozpoznała.
Było to nie tyle nieskrywane pożądanie, ile raczej wyraz optymizmu, jakiejś wzruszającej tęsknoty za czymś, czego nie mieli, za możnością bycia parą, która nie ma trudności z uczczeniem sukcesu przy plackach z jagodami. Nie pamiętała, kiedy ostatnio uprawiali seks, ale bez względu na to, kiedy to było, nie zdawała sobie wtedy sprawy, że podążają w taką ciemność.
– Mam ochotę – powiedziała.
A Ryan spytał:
– Na co?
– Nie wiem.
I kochali się na kuchennym blacie z łatwością i zniecierpliwieniem, jak w dawnych, lepszych czasach.
Potem z całej siły starała się nie kojarzyć dziecka z dniem, w którym zostało poczęte.
Po nieudanym lunchu Wendy zostawiła wiele wiadomości głosowych, ale Violet oddzwoniła do niej dopiero po trzech dniach. Wyatt był w przedszkolu, Eli drzemał, a Violet chodziła nerwowo po piętrze, kiedy zbierała się w sobie, by wystukać numer. Rano Matt odwodził ją od tego nad płatkami z mlekiem, argumentując, że Wendy zachowała się wobec niej cholernie nieuczciwie i że nie musiała się wtrącać. I mąż miał rację, ale to nie zmieniło faktu istnienia chłopca. Matt wyszedł bez całusa na pożegnanie. Wcisnęła palce w ziemię w doniczce daktylowca. Wydrukowała gosposi rozpiskę podlewania, ale miała pewne podejrzenia co do umiejętności czytania po angielsku przez Małgorzatę, a bała się, że reprymenda byłaby niepoprawna politycznie. Poszła nalać wodę do konewki z pełną świadomością, że robi wszystko, aby odwlec rozmowę. Oczywiście, była szansa, że chłopiec nie jest tym, za którego go uznała, ale wiadomości zostawione przez Wendy sugerowały coś wręcz przeciwnego, podobnie jak jej własne przeczucie.
Zatrzymała się w połowie drogi do kuchni i wybrała numer Wendy, po czym się zatrzymała.
Miej to za sobą.
Jakby telefon do siostry miał być finałowym aktem, a nie początkiem długiej sekwencji wydarzeń, które po nim nastąpią, co właśnie przeczuwała.
– Czyżbym miała zwidy? – spytała Wendy.
Violet od razu się zjeżyła.
– Nie rób sobie żartów – powiedziała do siostry.
– Dzwoniłam osiem razy. Zaczęłam już myśleć, że przeszłaś transsubstancjację.
Violet zaczęła sobie powtarzać w duchu, że ma tytuł magistra prawa. Że swego czasu sprawiła, by duże linie lotnicze wypłaciły siedmiocyfrowe odszkodowanie za skisły sok pomarańczowy podany podczas lotu.
– Nie miałaś prawa – oznajmiła. – Absolutnie nie miałaś prawa stawiać mnie w takim położeniu.
– Odsłuchałaś moje wiadomości? Jezu, Violet, wiem to. Źle zrozumiałam sytuację.
– Czy ty, kurwa, sobie ze mnie żartujesz?
Jej głos odbił się od sklepionego sufitu w ogrodzie zimowym i spłynął w dół po ścianach. W tym domu się nie krzyczało. Nieczęsto zdarzało jej się wpaść w złość. Źle się czuła, słysząc wrogość w swoim głosie.
– Wendy, to było… Nie masz pojęcia, jakie to było trudne… Nie ma takiej sytuacji, która by choć trochę usprawiedliwiała to, co ty…
Przycisnęła czoło do szyby, wyjrzała na podwórze, na cedrowy domek gościnny, który przekonał ich do nabycia tej nieruchomości. Nie podobało jej się, że rozmowa wkracza w jej idealnie ułożone życie. Nie podobało jej się, że na wszystkie sposoby nieuchronnie wykracza poza to popołudnie.
– Powiedz mi, jak go znalazłaś – powiedziała.
– To długa historia – odparła Wendy.
– Bez jaj, mów.
– Zrobiłam to z ciekawości – zaczęła Wendy. – Jakiś czas temu. I… i trochę pogrzebałam.
– Jakiś czas temu, czyli kiedy?
– Nieważne.
– Ja decyduję, co jest ważne, a co nie.
– To była spontaniczna akcja, Violet, okej? Chryste. Rozmawiałam z jego zastępczą matką raz. Wieki temu. Nie spodziewałam się, że ją jeszcze kiedykolwiek usłyszę. Ale kilka tygodni temu zadzwoniła do mnie i… Boże, Viol, pewnie myślisz, że zwariowałam… Ta kobieta była jak pieprzona Joan Baez. No i zaczęła gadać o tym wszystkim, jak to poczuła, że rozmowa ze mną była zwiastunem zmian i że ja…
Szybko traciła wątek opowieści.
– Zaraz, czekaj, co masz na myśli? To była zamknięta adopcja. Jaka zastępcza matka? Wendy, to nie ma żadnego sensu.
– Mówiłam, że to długa historia. – Głos Wendy złagodniał, zabrzmiał nagle współczująco, jak u normalnej osoby.
Violet opadła na krzesło przy oknie i zamknęła oczy.
– Co się stało?
– Rodzice adopcyjni zginęli. Wypadek samochodowy. Straszna sprawa.
Violet poczuła to samo, co czuła, kiedy jej synowie byli chorzy – wewnętrzną słabość, współczującą niemoc. Kiedy Wyatt płakał przed wyjściem do przedszkola, też się tak czuła. Gdy Eliemu wyrzynały się zęby, czuła ból we własnych dziąsłach. Poczucie rodziło się z gorącej strefy za sercem i teraz też czuła ten pulsujący punkt, myśląc o chłopcu – wciąż nie zapytała o jego imię – kochającym innych ludzi; ludzi, którzy też kochali jego i pewnego dnia nie wrócili do domu.
– Ile miał lat, jak to się stało?
– Cztery.
– Chryste. Więc on…
– Trafił do rodziny zastępczej. Potem do kolejnej i tak dalej… A potem do ośrodka wychowawczego. Lathrop House? Pamiętasz tego dzieciaka, kiedy byłyśmy w podstawówce, mieszkał tam i mama zawsze na jego widok robiła się smutna?
Nie była w stanie odpowiedzieć, kiwnęła tylko głową.
Cztery lata.
– Tam poznał Hannę – ciągnęła Wendy. – Matkę Ziemię. Dziwaczkę. Wzięła go. Mieszkają z kilometr od rodziców.
– Kurwa.
– Wiem, dziwne, prawda? W każdym razie, według Hanny, to był jeden wielki biurokratyczny burdel. W normalnych okolicznościach zostałby natychmiast adoptowany przez inną rodzinę, ale nie został. Nie objęły go procedury. Trafiał do kolejnych tymczasowych miejsc, wiesz, jak to jest, do ludzi gromadzących dzieci, żeby dostać zasiłek, ale Hanna mówiła, że nie było tak strasznie. Powiedziała, że miał względne szczęście, a ja nawet nie chcę się domyślać, co to, do kurwy nędzy, oznacza. Na koniec trafił do Lathrop House, no i tam poznali się z Hanną… Jest z nimi od sześciu miesięcy. Hanna mówi, że jest tak cichy, że łatwo zapomnieć o jego obecności, i z tego, co zdążyłam się zorientować, rzeczywiście tak jest.
– Chryste.
Próbowała sobie wyobrazić, jak Wyatt krąży w takim systemie, próbowała sobie wyobrazić, że którekolwiek z jej dzieci doświadcza tego okropnego poczucia tymczasowości. „Ta sprawa otworzy drzwi, których nie chcesz otwierać, Violet”, powiedział Matt rano.
– Gówniana sprawa, ale chłopak jest fajny – powiedziała Wendy. – Zadziwiająco dobrze ułożony…
– Jak ma…
– Na imię! – Siostra roześmiała się zaskakująco naturalnie. – Cholera, przepraszam. Jonah. Bendt, niestety; jakby ktoś specjalnie szykował go na hydraulika.
Jonah. Przyłapała się na tym, jak bezwiednie sylabizuje jego imię wargami. Sama nie wybrałaby takiego, ale nie pozwoliła sobie wówczas, by taka myśl powstała w jej głowie. Próbowała dopasować imię do profilu, który przez mgnienie oka widziała w restauracji, do eterycznej masy, którą zobaczyła na jedynym zdjęciu USG, na jakie pozwoliła sobie spojrzeć.
To nie powinno się zdarzyć. Nie było w tym ani jednego elementu z tego, co miało się ponownie pojawić w jej życiu; życiu, które z taką trudnością zbudowała; ani jedna cząsteczka z tej drogi, której nie obrała – chociaż, oczywiście, myślała o nim czasem, przynajmniej raz w tygodniu – nie miała do niej wrócić, szczególnie teraz, kiedy jej mąż został wspólnikiem, a ona coraz lepiej odnajdywała się w towarzyskiej elicie Evanston, podczas gdy jeden syn był w wieku szkolnym, a drugi szybko ku temu zmierzał.
– Posłuchaj, Viol – odezwała się Wendy. – Jest… taka sytuacja…
– Skoro tak mówisz – wyszeptała Violet, czując się bezprzytomnie i bezcieleśnie. – To ty jesteś zwiastunem zmian.
– Tak, cała ja – odparła Wendy, ale jej głos zabrzmiał poważnie.
Na podeście pojawił się Eli, zaspany, ściskając pluszowego dziobaka. Przygarnęła go do siebie, a on wdrapał się jej na kolana.
– To ma związek z… Ameryką Południową – ciągnęła Wendy.
No oczywiście, musiała być jakaś Ameryka Południowa i, oczywiście, słowo „normalność” nie dotyczyło jej siostry, a ona sama teraz nie miała, oczywiście, prawa wtulać się w rozespanego synka, gdyż Wendy szalała, wprowadzając zamęt i próbując grać jej na emocjach.
Kiedy zmuszała się, by słuchać siostry, głaskała syna po plecach – rytmicznie, rytualnie, jak dziecko, które szuka pociechy w kołysaniu.
Budynek Wydziału Nauk Behawioralnych należał do tych miejsc, gdzie ludzie błądzili stale i absurdalnie. Plan pięter przypominał genom – z zewnątrz gmach wyglądał jak zrobiony z piernika; w środku snuli się studenci, z szeroko otwartymi oczami, przytępieni brakiem okien, szukający sali, szukający łazienki. Wszyscy ci ludzie krążyli po budynku, zmyleni podwójną helisą schodów, ale Marilyn Connolly już się tam odnalazła. Drugi semestr dojeżdżała do kampusu Circle Uniwersytetu Illinois i chociaż co wieczór wracała do domu w Fair Oaks, gdzie mieszkała spokojnie z owdowiałym ojcem, za dnia mogła robić, co chciała.
Szybko opanowała rozkład siedziby wydziału i miała ulubione schody, które wiodły do zamkniętej sali między drugim i trzecim piętrem – zimne w dotyku, nawet przez kilka warstw odzieży, zabójcze dla pleców, akustycznie ryzykowne. Na zajęciach była wygadana, ceniona i szanowana w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Wykładowcy śmiali się z jej żartów, inni studenci szeptali do niej poufale na wykładach. Nagle stała się atrakcyjna dla otoczenia nie dlatego, że potrafiła przetrzymać z podniesioną głową domowe kryzysy, kiedy to jej ojciec nadużywał szkockiej, lub prasować jego oksfordzkie kołnierzyki, ale z uwagi na jej umysł oraz – w ciemnych kątach tego szkaradnego budynku – jej ciało.
Właśnie w ten sposób trafiła na te schody. Mężczyźni patrzyli teraz na nią jak na dorosłą, dojrzałą do wszystkiego, a to ją jednocześnie przerażało i intrygowało. Lubiła fizyczny wymiar – zróżnicowanie, kanciastość betonowych stopni pod plecami, przyjemne poczucie wypełnienia między nogami, którego doświadczała ze studentami anglistyki, z ich ustami na szyi, na piersiach; nudny wielbiciel Joyce’a, Dean McGillis, nauczył ją, w dość nieprzyjemny sposób, robić loda. Może była to forma zachłanności czy kompensacji: od tak dawna – śmierć matki, załamany ojciec, silnie przeciwstawiający się jej kontaktom z płcią przeciwną – pozbawiona była miłości, swobody, elektryzującej przyjemności dotyku drugiej osoby na swoim ciele, że nie miała nic przeciwko korzystaniu z zastępów chętnych studentów, których miała pod ręką.
Niespodziewana komplikacja pojawiła się pewnego marcowego dnia, komplikacja w okularach i płaszczu przeciwdeszczowym, która wkroczyła do budynku, kiedy Marilyn czekała, by złapać któregoś z asystentów od teorii osobowości. Znała tylko ich charaktery pisma z uwag zostawianych na pracach pisemnych: był więc Ledwo Czytelny Niebieski Długopis, Pochylony w Lewo Ołówek nr 2 i – najmniej lubiany – Czerwone Pióro Dużego Nacisku, którego komentarze czasem zostawiały dziurę w papierze. Przyjrzała się mężczyźnie. Był wątły i spięty, prawie przepraszający, pomimo wzrostu – ponad sześć stóp – szczupły, ale o szerokich ramionach. Zastanawiała się, który charakter pisma należał do niego.
– Przepraszam?
Wstała ze schodów; wątpliwy, ale dający dobre efekty chwyt, który dziś miał służyć uczciwym celom. Mężczyzna spojrzał na nią zdumiony.
– Dzień dobry, czy pan… Ja… nazywam się Marilyn Connolly.
Jego twarz drgnęła, złagodniała w okolicy oczu.
– Aaa, dzień dobry.
– Mam nadzieję, że ma pan chwilkę, żeby porozmawiać.
Nagle uświadomiła sobie, jak jest ubrana: miękki sweter z głębokim dekoltem w serek, zamszowa trapezowa spódnica i, przede wszystkim, brązowe skórzane kozaki za kolano i na obcasie. Ale mężczyzna patrzył jej w twarz; jego wzrok ani razu nie ześlizgnął się w dół, na dekolt. Nie mogła się zdecydować, czy czuje się z tego powodu podbudowana, czy urażona.
– Może tu usiądziemy? – spytała. – Albo u pana w gabinecie? – Zanim zdążył odpowiedzieć, dodała: – W sumie i tu, i tu nie ma okien.
Uśmiechnął się do niej.
– Zastanawiam się, czy pani… – przerwał. – Może być tutaj.
Usiedli obok siebie, dostrzegła wreszcie cień zainteresowania wyeksponowaną krągłością kolana. Oczy miał ciemne, prawie czarne. W sposobie, w jaki jego szyja łączyła się z plecami, była jakaś łagodność. Ze zdumieniem poczuła na skórze głowy ciarki z nerwów.
– Proszę mi przypomnieć, jak pan się nazywa – zaczęła.
– Tak właściwie ja chyba nie… David. David Sorenson.
– Doktor Sorenson?
– Niezupełnie. Zostańmy przy Davidzie.
– Davidzie, miło mi pana poznać. Chciałabym porozmawiać o mojej ocenie z pracy semestralnej. – Wyciągnęła ją niczym pozew. – Zauważyłam, że nawet mała wzmianka o seksualności najwyraźniej sprawia, że wszyscy mężczyźni na wydziale palą się ze wstydu, ale Zachowania seksualne są na liście lektur do tego przedmiotu, prawda?
Zanim zdążył odpowiedzieć, Marilyn podjęła na nowo:
– Nie wybrałam tej pozycji prowokacyjnie, Davidzie. Chcę, żeby to było jasne. Wybrałam ją z powodu osobistych zainteresowań, do czego zresztą nas namawiano. Moim głównym przedmiotem jest angielski. Wybrałam te zajęcia, ponieważ interesuje mnie dynamika ludzkich zachowań. Ich złożoność psychologiczna. Proszę więc zrozumieć, że uznałam komentarz do mojej pracy oraz idącą za nim ocenę za wysoce problematyczne.
– Yyy, przykro mi to słyszeć.
– I zastanawiam się, czy praca studenta płci męskiej zostałaby poddana równie skrupulatnej analizie.
– Trudno mi powiedzieć.
– Bardzo ciężko pracuję na tych zajęciach – ciągnęła. – Jestem piątkową studentką.
Najbardziej bała się, że podczas tej przemowy zacznie płakać. Z przerażeniem poczuła ucisk za zatokami. Była, wiedziała o tym, jedną z najmądrzejszych osób na zajęciach, a czuła, że ciągle pracuje dwa razy ciężej od innych, by zapewnić wszystkich wokół, że jest w tym chociaż cień prawdy. Czwórka z przedmiotu fakultatywnego nie byłaby końcem świata, ale mogłaby przeszkodzić w przyjęciu do niektórych programów studiów doktoranckich, zamknąć drogę, którą z tak wielkim trudem musiała sobie utorować. Przełknęła ślinę.
– Jeden z komentarzy zarzucał mi „niepotrzebny wulgaryzm”.
– Nie był mój.
– W każdym razie… Czuję, że stawia mi się zupełnie inne wymagania, doktorze. Nie zasłużyłam na czwórkę z minusem z tej pracy. Jest dobrze udokumentowana, nawet jeśli komuś nie podoba się charakter cytowanych tekstów.
– Nie jestem doktorem – przypomniał, a ona aż pochyliła się w jego stronę ze zdumieniem.
– To wszystko, co chce mi pan powiedzieć?
– Sytuacja jest… niezręczna.
– Jest, i to cholernie. Boże. Chce pan uczyć studentów? Zapewniam, że nie wszystko da się podporządkować tym samym idealnym, sztywnym normom, ponieważ…
– Nie to miałem na myśli – powiedział David.
– Jezu, chce pan… och, jeśli to wszystko ma doprowadzić do jakiejś dwuznacznej sprawy seksualnej, to naprawdę nie mogę…
– Myślę, że pomyliła mnie pani… z kimś innym.
– Jak to?
– Ja… Marilyn, tak? Ja nie jestem… Przygotowuję się na medycynę. Przyszedłem tu porozmawiać z moim profesorem psychiatrii klinicznej.
Poczuła, że robi jej się zimno z zażenowania i wściekłości.
– Słucham?
– Przepraszam. Bardzo przepraszam. Ja tylko… Pani się tak zdenerwowała, a ja…
– No co?
– Nie chciałem przerywać. – Wzruszył ramionami.
Zaśmiała się teatralnie – jednym zaakcentowanym ha.
– Ile razy miałeś szansę powiedzieć mi, że robię z siebie żałosną idiotkę? Że tracę czas?
– Właściwie to niewiele. Szłaś jak burza.
Włożył ręce do kieszeni i po raz drugi popatrzył jej prosto w oczy. Wyzierająca z nich dobroć rozzłościła ją, ciepła bezcelowość.
– A tak szczerze, to… – zamilkł i spuścił wzrok.
– Jak na kogoś zbyt delikatnego, żeby przerwać, masz dziwny defekt, który nie pozwala ci kończyć własnych zdań.
– Z przyjemnością słuchałem, jak mówisz – powiedział. Musiał dostrzec wyraz oburzenia na jej twarzy, bo się zaczerwienił. – Nie chodzi mi o głos. To znaczy… głos masz też miły. Nie chcę wyjść na jakiegoś pochlebcę… Chodzi mi o to, że spodobał mi się sposób, w jaki budujesz zdania. Brzmiały jakoś tak melodyjnie. Nigdy wcześniej u nikogo tego nie słyszałem.
– To jest moment, w którym ta rozmowa nie może być już dziwniejsza.
– Naprawdę bardzo przepraszam. A tak na marginesie, moim zdaniem to śmieszne, że odjęli ci punkty z pracy, ponieważ napisałaś w niej coś potencjalnie… erotycznego. – Teraz zarumienił się jeszcze bardziej. – Idąc tym tropem, wszyscy powinniśmy dostawać czwórki z minusem z anatomii.
Podniosła rękę i zakryła usta – poczuła, że zaczyna się mimowolnie uśmiechać – i zaskoczyło ją, jak gorąca jest jej skóra.
– Ach, w porządku. Myślę, że świat potrzebuje więcej niezręcznych lekarzy.
Posmutniał.
– Żartowałam – powiedziała Marilyn. – Tak myślę. Po prostu dalej nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. Mogłeś bez trudu odmówić, kiedy poprosiłam, żebyśmy usiedli.
– Nie sądzę, żebym mógł to zrobić bez trudu. – Spuścił wzrok, potem szybko podniósł na nią oczy. – Nie co dzień piękna kobieta zaprasza mnie, żebym przy niej usiadł.
Dziwna rzecz, to zdanie wypłynęło z niego bez cienia sztuczności. Nie zabrzmiało jak wyuczone i sprawiło, że jej twarz znowu oblała się gorącem.
– Ale to nieistotne. Jestem szarlatanem. Przepraszam, Marilyn. Naprawdę. – Odchrząknął. – A może wiesz przypadkiem, gdzie jest gabinet doktora Bartletta?
– Wiem tyle samo co ty – odparła. – Ten budynek to labirynt.
Nie było w nim nic, co sprawiłoby, że mógł się jej wydać czarujący – ta powaga, ta cholerna bierność. Nic nie mogło jej zaintrygować w tym samozwańczym szarlatanie. Oceniła, że jest starszy, niewiele, ale starszy; na tyle, że może dostrzec w niej coś więcej niż pobudzoną studentkę, która niecnie opanowała topografię najbardziej zagmatwanego budynku w kampusie.
– No to ruszam na poszukiwania – stwierdził. – I jeszcze raz, Marilyn, jest mi tak przykro, że nie potrafię tego wyrazić. Nigdy wcześniej nie zrobiłem nic podobnego.
– No to może sprawdź, gdzie werbują do CIA, bo udało ci się mnie nabrać.
W tej chwili – niech to wszyscy diabli wezmą – wyobraziła sobie, że wsuwa się pod rękaw tego szarlatańskiego płaszcza i odchodzi razem z nim; wyobraziła sobie, że jest z nim w jakimś zupełnie innym miejscu albo też pozwala mu się zabrać w jakieś zupełnie inne miejsce.
– Zawrzyjmy układ – powiedziała. – Znajdziesz tego nieuchwytnego doktora Bartletta przed zachodem słońca. I postarasz się nie omamić innej biednej skromnej kobiety. – Poczuła, że serce staje jej w gardle i pulsuje tak, że widać to na zewnątrz. – Jeśli ci się uda, to może pozwolę zabrać się na kolację.
– Ja… Dobrze – odparł. – Umowa stoi.
I wyciągnął rękę.
Zauważyła, że ten mikroskopijny akt potwierdzenia przyszedł mu z wielkim trudem. Miała odkryć, że jego roztropność jest cudownie czarująca, z wyjątkiem chwil, kiedy sądziła inaczej. Kiedy uścisnęła tę wyciągniętą rękę, nie poczuła wstrząsu, filmowego impulsu elektrostatycznego, ale miłe ciepło, delikatny uścisk palców. Zawrotnie szybki puls pod cienką skórą jego nadgarstka; swoją rękę idealnie pasującą do cudzej ręki.
Jego matka była jednocześnie ładniejsza i brzydsza, niż się spodziewał. Miała ciemne włosy i duże oczy, do tego bardzo bladą cerę – prawie szarą – a poza tym coś takiego w zaciśniętych ustach, co przypominało mu nauczycielkę matematyki, panią DelBanco, która zawsze powtarzała, że za mało się stara. Nie pasowała do ich kuchni; przytłumiony błękit swetra gryzł się z czerwienią ściany nad kuchenką. Hanna zawsze mu powtarzała, że ma niesamowite oko do szczegółów.
– Jonah jest bardzo uzdolniony artystycznie – powiedziała Hanna, jakby czytała mu w myślach.