Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Byłam pewna, że spotkałam miłość swojego życia. Chociaż wcale tego nie planowałam. Samotna matka po przejściach szuka raczej spokoju niż fajerwerków, a Bernard zapewnił mi liczne fajerwerki. Był doskonały. Empatyczny, oddany, czuły. Miał świetną pracę, cudowną siostrę i mnóstwo planów na przyszłość. I szczerze pokochał mojego syna.
Nowe życie, które mi oferował, zapowiadało się bajkowo.
Po raz pierwszy zaniepokoiłam się, gdy nie chciał mnie zaprosić do swojego mieszkania. Na serio przeraziłam się, gdy zniknął na dwa dni i wrócił pobity. Wtedy już wiedziałam, że Bernard ma mroczne tajemnice. I niebezpieczeństwo grozi także mnie i mojemu dziecku.
A przecież miałam dobre, spokojne życie…
My, kobiety, zwykle nie chcemy dostrzegać czerwonych flag. Myślisz, że nie zaufałabyś podejrzanemu typowi? Ja też byłam o tym przekonana.
Poznaj moją historię, a wtedy może unikniesz podobnych błędów albo uchronisz przed nimi swoje przyjaciółki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 224
Copyright © Nina Dunst, 2024
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcie na okładce
© Svetlana/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Anna Sidorek
ISBN 978-83-8352-433-7
Warszawa 2024
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Nie ma sekretu,
który by nie wyszedł na jaw.
Jean Baptiste Racine
Bernard był mężczyzną z mojego snu. Tak przynajmniej długo o nim myślałam. Na początek opowiem o tym śnie. Wróciłam do domu po nieudanej randce. Kładąc się spać, przypomniałam sobie film Jedz, módl się i kochaj. Nie to, że byłam jego wielką fanką. Ale wryła mi się w pamięć jedna z pierwszych scen, gdy główna bohaterka grana przez Julię Roberts zaczyna się modlić i prosić Boga o znak, bo nie wie, co ma zrobić ze swoim życiem: zostać z mężem, odejść? Pamiętacie? Ona dostała ten znak. „Też chciałabym go dostać, dobrze?”. Uniosłam ręce w górę i poprosiłam wszechświat o ratunek. Nie śmiejcie się, wiem, jak to głupio brzmi! Ale zasnęłam i przyśnił mi się Bernard. To znaczy, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to on.
Znalazłam się w jakimś ogrodzie. Było upalne lato. Miejsce wyglądało znajomo, ale nie potrafiłam sobie przypomnieć, skąd je znam. Równo przystrzyżony trawnik, pnącza winorośli oplatające płot, grządki pełne kwiatów. Begonie, dalie, bratki, lawenda.
– Pani też szuka odosobnienia? – usłyszałam za sobą niski męski głos. Byłam zdenerwowana, ale to żadna nowość, na jawie wciąż się denerwuję. Ale ten męski głos wpływał na mnie kojąco. Odwróciłam się. Przede mną stał mężczyzna tylko ciut wyższy ode mnie, łysy. Raczej nie mój typ, choć miał niebieskie, bardzo inteligentne oczy, orli nos i mocno zarysowaną szczękę. Do tego uśmiechał się tak ujmująco, że nie znałam osoby tak pełnej uroku. Miałam wrażenie, że znam go od lat. Wyszliśmy z ogrodu przez jakieś mieszkanie. Zamówiliśmy taksówkę, a on złapał mnie za rękę. Miał elektryzujące i ciepłe palce, wodził nimi wokół mojego nadgarstka. Nie uznałam tego za czułostkowe ani tandetne, podobało mi się. Rano obudziłam się i zadzwoniłam do Diany, mojej przyjaciółki. „Przyśnił mi się mój przyszły facet, mówię ci!”. Obie wybuchnęłyśmy śmiechem w tym samym momencie, bo wiedziałyśmy, że to jest absurdalne. Ja, stojąca mocno nogami na ziemi, śnię o jakimś mężczyźnie – dobre sobie.
Ale te sny powtarzały się przez kilka miesięcy, później pojawiły się nowe i dotyczyły codzienności. Rodzinnego życia. Budziłam się spokojna i bezpieczna. Nie, nie wierzyłam, że to wizje przyszłości. Nie były nawet odzwierciedleniem moich świadomych pragnień. Ale nie opuszczały mnie.
Dziś śnią mi się koszmary. Gdy to piszę, siedzę na kanapie pod kocem i drżę. Jest sobotni poranek, w nocy spadł śnieg. Wiem, bo wyszłam wyrzucić śmieci. Wyszłam? Nie, to jednak złe słowo. Przemknęłam, modląc się, by nikt mnie nie obserwował. W normalnych domach o tej porze budzi się życie. Dzieci biegają od okna do okna, zadowolone, że wyjdą na sanki, ktoś odśnieża podjazd, pachnie kawą i grzankami. W domach bez dzieci ludzie o tej porze uprawiają seks, jedzą niespiesznie śniadanie, przeglądają wiadomości.
Siedzę w ciemnościach, nie podniosłam nawet rolet. Mam duży, przeszklony dom. Okna od sufitu do podłogi, kiedyś uwielbiałam przez nie wyglądać. Teraz boję się podnieść nawet jedną żaluzję. Kilka tygodni temu to zrobiłam – chwilę później odebrałam wiadomość „Ładna sukienka, ale kup sobie ciemną, bo niedługo twój pogrzeb”. Kocham biegać, dom stoi na skraju lasu, warunki doskonałe, ale nie biegam – boję się. Dostaję groźby, kilka razy ktoś obrzucił moje okna kamieniami. W nocy, w kominiarce, żeby kamery go nie zidentyfikowały. Gdy dzwoni telefon, cała się trzęsę ze strachu, że znów usłyszę serię obelg albo głośny oddech i dwa słowa: „Niedługo umrzesz”. Dzwonią różne osoby. Najczęściej mężczyźni. Głos bywa cichy, czasem przechodzi w krzyk. Najgorszy jest ten lodowaty. Gdy go słyszę, zamieniam się w sopel lodu.
Zostałaś kiedyś przez kogoś oszukana? Jeśli tak, piszę właśnie dla ciebie.
A może jesteś w związku, w którym coś nie gra? Niby to wiesz, ale każdego dnia obiecujesz sobie, że na pewno się poprawi. Bagatelizujesz to, co widzisz. Nie potrafisz stanąć przed lustrem i nazwać tego, co czai się w każdej komórce ciała, możemy to nazywać intuicją albo prawdą. Boisz się. Bo potem nic nie będzie tak samo, będziesz musiała zburzyć zamek, który tak pieczołowicie wznosiłaś. Co z tego, że to zamek z piasku.
Może boisz się popsuć dzieciom świat, może boisz się opinii innych, może po prostu przeraża cię zaczynanie od nowa, bo to nowe jest niczym K2 – obce i odległe, do pokonania wyłącznie przez najlepszych.
Albo właśnie poznałaś faceta i coś ci w nim nie gra? Za rzadko się spotykacie, on znika, czujesz, że jesteś tylko jedną z opcji, ale boisz się stracić szansę na relację, bo przecież na pewno się mylisz, on jest taki miły.
Nawet silne kobiety się boją, wczoraj moja przyjaciółka (dziś już w nowym, szczęśliwym związku) powiedziała mi, że jej eksmąż był agresywny. Kilka razy ją pobił, raz złamał szczękę. Latami dręczył ich syna. Obrażał, popychał, czasem uderzył. Interweniowała, ale wtedy sama obrywała. „Dlaczego mi nie powiedziałaś?”, powtarzałam. Nie mogłam uwierzyć. Idealne małżeństwo. Piękni, weseli, zabawni, robiący karierę. Nieraz siedząc w ich ogrodzie na grillu, myślałam, jak bardzo im zazdroszczę. Rodziny. Miłości. Dwójki dzieci. Pełni.
Gdy wyznała mi prawdę, miałam ochotę krzyknąć: jak mogłaś pozwolić, żeby krzywdził dziecko. Milczałam. Ludzie, którzy poznawali moją historię, otwierali oczy ze zdumienia i mówili: „No, trzeba być idiotką!”.
Nie mówcie, co byście zrobili. Często tylko się nam wydaje, że wiemy, a potem jesteśmy jak ten człowiek, który wyszedł na mżawkę i twierdził, że nie pada. Dopiero po kilku godzinach zauważył, że kompletnie przemókł.
Też wyszłam na mżawkę i przemokłam. Tak jak moja przyjaciółka.
Dlatego zdecydowałam się opowiedzieć tę historię. O tym, jak w odpowiednim momencie nie zawróciłam do domu, żeby ochronić się przed deszczem.
Jest ostrzeżeniem dla innych kobiet, w ogóle dla innych ludzi. Choć to chyba nas, kobiety, ta przemożna potrzeba miłości pcha jak ćmy w ogień. Ale to nie jest wina Bernarda. On też był ofiarą. Ale o tym później.
Kim jestem? Matką, praczką, pomywaczką. Architektem wnętrz, anglistką, sprzedaję produkty ubezpieczeniowe dużej firmy, mam własne biuro nieruchomości, żegluję (mam patent sternika jachtowego), jeżdżę na nartach (mam patent instruktora), pływam na windsurfingu (też mam patent instruktora). Umiem robić w drewnie, połowa rzeczy w domu to moje dzieło. Po co to piszę? Żebyś nigdy nie myślała, że jesteś idiotką, bo dałaś się w coś wplątać.
Zawsze byłam niezależna, sprawcza, samowystarczalna.
Teraz siedzę na kanapie, trzęsę się jak osika i zastanawiam, jak z tego wyjść.
Ale wyjdę. I ty też wyjdziesz, jeśli musisz.
Może razem wyjdziemy?
CZĘŚĆ I
POLOWANIE
Z wiadomości. Tytuł maila: „O życiu”
To miał być normalny dzień. Z tymi samymi jak zwykle czynnościami. Kawa rano, a potem ciąg spotkań. Nudni panowie pod krawatami, ja nudny, powtarzający te same frazy, sztuczne uśmiechy, uściski, a naprawdę twarde negocjacje. O 17.00 podjechałem przed knajpę, wchodziłem po schodach, usłyszałem twój śmiech. To mógł być przypadek. Ale taki przypadek? Już nie piszę, wiem, jak to brzmi. Ale może uciekniemy gdzieś na Kaszuby na kolację? Przepraszam, że milczałem. Co mam powiedzieć? Jestem cholernie zajętym człowiekiem. Ale nie chodzi tylko o to. Onieśmielasz mnie.
Z zeznań Anny K.
To, co zwróciło moją uwagę, to jego delikatność, ale i stanowczość. Nie był jednak człowiekiem, który się narzuca. Po prostu zawsze pojawiał się, kiedy trzeba. Napisał do mnie, kiedy utknęłam na „siódemce” z Warszawy do Gdańska, padł mi samochód. Było zimno, w aucie moja pięcioletnia córka., „Mam awarię, odezwę się” wysłałam wiadomość. Oddzwonił od razu. „Wychodzę z zebrania i jadę”. Chociaż stałam w Glinojecku, ponad 100 km od jego biura. Rzadko się spotyka takich mężczyzn. Nic nie budziło moich podejrzeń. Zachowywał się idealnie, nie narzucał, a jednocześnie widać było, że kocha cały świat, był pełen empatii.
WRZESIEŃ. POCZĄTEK
Przyjaciółki. Niech Bóg nas chroni przed nimi, jak słowo daję. Przecież wszystko zaczęło się od telefonu Diany. A raczej od jej przywiązania do tradycji i rytuałów. Dwa razy w roku organizowała imprezy tematyczne. W kwietniu powitanie wiosny, na początku września pożegnanie lata. Dwa poprzednie weekendy lało, imprezę odwołano. Teraz słońce znów wygrało z jesienią, było tak ciepło, że rano włożyłam klapki i letnią sukienkę.
– Nie możemy nie wykorzystać tej pogody! Musisz być! Błagam! – zawołała.
– Też cię błagam, nie mam siły!
– Oszalałaś? Będą nowi ludzie.
Przewróciłam oczami i żałowałam, że nie może tego zobaczyć. Jak moja najbliższa przyjaciółka może sądzić, że po całym tygodniu spotkań zrobi na mnie wrażenie fakt, że pojawią się u niej ludzie?! Niechby obiecała swoją bezę Pavlowa, ciasto śliwkowe, najlepsze zapiekanki świata. Uwielbiam jej kuchnię.
– Będzie beza! – wykrzyknęła. Jednak czytała mi w myślach. – Nie rób mi tego, przecież nasze imprezy to już tradycja.
– Nie chcę żadnych facetów. – Miałam nadzieję, że mój głos brzmi dobitnie. – Ale zobaczę, co da się zrobić.
Pięć minut później stanęłam w drzwiach pokoju Witka, mojego dziesięcioletniego syna.
– Jedziemy jutro do ciotki Diany? – Czekałam na werdykt.
Twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu.
– Taaak!
Dianie mogłabym jeszcze odmówić, synowi nie.
Witek uwielbiał Hanię, córkę Diany, swoją rówieśniczkę. Nie miałam już pretekstu, żeby odmówić.
*
No dobra, miałam nadzieję, że lunie deszcz. Ale gdy obudziłam się rano, wiedziałam, że choćbym modliła się do samych bogów greckich, nic to nie pomoże. Niebo było obrzydliwie piękne i niebieskie.
Godzinę przed planowanym wyjściem byłam gotowa. Spojrzałam w lustro. „Całkiem, całkiem”, mruknęłam. Trzydzieści pięć lat, regularne rysy twarzy, zielone oczy. Były mąż twierdził, że mam spojrzenie wilka. Przenikliwe, zimne. Kretyn. Nie byłam zimna, raczej stanowcza. Odeszłam od niego, bo nie dorósł do roli ojca. Może nigdy go nie kochałam? Przynajmniej jako dorosła osoba. Niektórzy ludzie pasują do nas przez jakiś czas. Potem z nich wyrastamy. Z eks do pewnego momentu współgraliśmy. Byliśmy parą od liceum, najlepsi kumple, później kochankowie. Na studiach się rozstaliśmy, ale wróciliśmy do siebie, zaszłam w ciążę. I to Maćka przerosło. Witek miał dwa lata, gdy powiedziałam: „dość”. Po co mi taki facet? Niezarabiający, niezaradny. Wolałam polegać na sobie i na rodzicach.
Tak, byłam chyba atrakcyjną kobietą, ciemne włosy do ramion, lekko kręcone, zawsze były moim atutem, twarz może i zmęczona, ale wystarczyła odrobina podkładu, pudru i różu, żeby rysy nabrały ostrości. Miałam to, co wiele kobiet uzyskiwało dopiero w gabinetach chirurgów: ostro zarysowane kości policzkowe, pełne, duże usta, zgrabny nos i trójkątny podbródek. Wiedziałam, że się podobam.
Jako nastolatka byłam za chuda. Typ chłopczycy, bardziej kumpel niż obiekt westchnień. To zmieniło się po maturze. Przestałam intensywnie uprawiać sport, zaokrągliłam się. Nie wiem, czy kochałam siebie, ale ludzie karmili mnie akceptacją i podziwem, czułam więc, że jestem coś warta. Ale potem przestało mnie to obchodzić, najbardziej ceniłam swoją sprawczość. Zrozumiałam coś, co kiedyś wydawało mi się nie do pomyślenia. Nawet najpiękniejsza twarz i najzgrabniejsze ciało w końcu stają się dla nas codziennością. Jako studentka potrafiłam tkwić godzinami przed lustrem, ciesząc się sobą, dziesięć lat później stałam się dla siebie oczywista.
Napisałam to? Napisałam, później skreśliłam, znów napisałam. Może to zabrzmiało, jakbym się chwaliła? Nie chcę, żeby to tak brzmiało. Nie wiem, czy jakakolwiek kobieta w Polsce akceptuje siebie w stu procentach. Wciąż chcemy być lepsze. Ja bardzo długo chciałam. Ale o urodzie piszę nie bez powodu, wyjaśnię później.
Wrócę do tamtego wieczoru. Godziny zero, momentu kulminacyjnego.
Skorzystałam z chwili samotności i zalogowałam się na portalu randkowym. Szaleństwo. Byłam tam dopiero miesiąc i każdego dnia chciałam rzucić to w cholerę. Namówiły mnie Diana i Oliwia. Znów te przyjaciółki. Zawsze wiedzą, co jest dla ciebie dobre. Szkoda, że po drodze nie powiedziały, jakie przypadki grasują na tych portalach. Większość to żonaci szukający przygód, pytali, jaki mam rozmiar biustu i czy cipka bardziej w typie bułeczki czy motylka. Jakie mam sutki i które pozycje seksualne lubię najbardziej. Opowiadali wciąż te same historie, flirtowali tandetnie. Miałam ochotę każdemu dać bana, ale w końcu nikt mnie nie zmuszał do siedzenia na takim portalu. I nie chciałam wyjść na nudną i grzeczną.
Nie umiałam grać w ich krępujące gry. To nie dla mnie. Mężczyźni udający młodszych i lepszych, niż są w rzeczywistości, pozowane zdjęcia albo w ogóle ich brak. Wielu pisało wprost: „Interesuje mnie tylko przygoda, mam żonę, w łóżku gorzej, szukam seksu”. Pach, fotka. Nie, nie twarzy. Penisa. Odstręczające, ale przynajmniej uczciwe. Wykładamy karty na stół. Inni kombinowali: „Pokażę ci zdjęcie, ale potem może kawa? Na hasło „kawa” dostawałam drgawek. Jakby nie można było z większą fantazją poderwać kobiety.
I najlepsza grupa – poeci. Wysyłali piosenki, prowadzili dyskusje i onanizowali się słowami. Najgorsi byli ci szukający okazji. Z trudem wyciągnęłyśmy Oliwię z bagna. Zaczął pisać do niej niejaki Stefan Muller, żołnierz na misji w Afganistanie, rozwiedziony. Rozmawiało się cudownie, Oliwia biegała z jego zdjęciem i podniecała się, że poznała żołnierza. Ta historia śmierdziała na kilometr, ale Oliwia nie dała sobie nic wytłumaczyć.
„Może go sprawdź, zobacz, czy nie pisze z innymi kobietami, może jego profil to fake”. Wściekła się. Ona z nim rozmawia dwa razy w tygodniu na Skypie, a ja jestem zazdrosna, bo nikogo nie mam. Odpuściłam.
Dwa miesiące później leczyłam jej złamane serce. I pożyczałam pieniądze, bo okazało się, że wysłała ukochanemu kasę. Na co? Żeby miał dla dzieci i wynajęcie mieszkania w Europie, gdzie planował się przeprowadzić, by zamieszkać z Oli. Pieniądze miał oddać po przyjeździe do Polski, bilet też mu kupiła.
Facet w dniu obiecanego przylotu zlikwidował swój profil, telefon był głuchy. Co wtedy pomyślałam? Że moja przyjaciółka to naiwna i nieodpowiedzialna wariatka. Jak można dać się oszukać facetowi?
Owszem, później spotykała już normalniejszych mężczyzn, przynajmniej nie chcieli od niej pieniędzy. Ale uraz pozostał.
Wrócę do moich randek. Poszłam na jedną. Z Mateuszem, online niesamowicie elokwentny, żartował, był uważny, co podobno rzadko się zdarza, prowadziłam z nim intelektualny ping-pong. Podsyłał zdjęcia, muskularny, ciekawy mężczyzna. Może nie dziesięć na dziesięć, ale to bez znaczenia, skoro mieliśmy podobne pasje: żagle, narty, windsurfing. Na spotkanie przyszedł zupełnie inny człowiek. Najwyżej metr sześćdziesiąt wzrostu, spora nadwaga, małe oczka, wielki brzuch. Okazał się też mało błyskotliwy. I mógłby być taki, ale mnie oszukał. Okazało się, że zdjęcia podkradł koledze. Próbowałam dać mu szansę, ale rozmowa się nie kleiła, w połowie spotkania wymknęło mu się, że ma żonę, uciekłam. Po co ludzie tworzą nieprawdziwy obraz siebie?
Wtedy nie znałam jeszcze odpowiedzi na to pytanie. Moi rodzice to chyba najbardziej szczerzy ludzie na świecie, nigdy nie słyszałam, żeby kogoś obgadywali, fałszywie się uśmiechali. Byli serdeczni i prawdziwi. I tego nauczyli też mnie. W naszym domu nie krytykowano innych, zastanawiano się, jak im można pomóc. Mama organizowała zbiórki finansowe dla samotnych matek, chorych albo starszych ludzi, pracowała w wolnym czasie w schronisku dla zwierząt. Ojciec prowadził firmę i zawsze wspierał sąsiadów, pomagał znaleźć im pracę, nieraz pożyczał pieniądze.
– Mamo, jedziemy? – z rozmyślań wyrwał mnie Witek.
Stanął przede mną uczesany, wystrojony i gotowy do wyjścia. Zamknęłam laptop.
*
Dolny Wrzeszcz. Ulica Saperów. Uwielbiałam tę część miasta, miałam sentyment, też się tu wychowywałam. Potem przenieśliśmy się do Gdyni, rodzice zamieszkali przy Świętojańskiej, ja z Witkiem w nowoczesnej części miasta, na Karwinach. Ale lubiłam stare domy, z duszą. Skrzypiące schody, przedwojenne, odnowione parkiety, które i tak zachowywały ducha przeszłości, piece kaflowe, ogród ze starodrzewem, pnączami winorośli wokół płotu. Taki właśnie był dom Diany.
Witek pobiegł na górę do Hani. Ja, wymieniwszy uprzejmości z pozostałymi, poszłam do ogrodu. Uwielbiałam winorośl tu rosnącą, już jako dziewczynki objadałyśmy się jej owocami z Dianą. Teraz zerwałam dojrzałą kiść i napawałam się słodko-kwaśnym smakiem. Dyskretnie obserwowałam gości.
Z Dianą znamy się od podstawówki, potem chodziłyśmy razem do liceum, to ona namówiła mnie na architekturę, na którą poszłyśmy razem. Dziś pracuje dla największych developerów, zawsze zbiera się u niej trójmiejska śmietanka towarzyska, byłam lekko skrępowana, bo nie lubiłam tych rozmów, gdzie największe znaczenie miało zwykle ego, które podlane alkoholem urastało do rozmiarów wielkiego drzewa, którego gałęzie zasłaniały wszystko, co znajdowało się niżej. Dziwnie się czułam w tym towarzystwie. Byłam architektką, ale nie pasowałam do narcystycznych miejsc, nie lubiłam tych pustych dialogów. Teraz, wśród obcych, głównie męskich głosów, rozpoznałam jeden znajomy. Należał do Magdy, psychiatry, wieloletniej znajomej męża Diany, też psychiatry.
– Ukrywasz się? – usłyszałam tuż przy uchu.
Odskoczyłam.
Za mną stał mężczyzna z mojego snu.
I nie przesadzam, tak właśnie było. Łysy, niewysoki, z tymi samymi niebieskimi oczami. Daleko mu było do Ryana Goslinga, ale miał jego zawadiackie spojrzenie. Przyciągał uwagę.
Nie jestem przesądna, nie wierzę we wróżby, przeznaczenie. Jednak moment, w którym spotkałam na jawie mężczyznę z mojej głowy, mną wstrząsnął.
– Śledzisz mnie czy też się ukrywasz? – odpowiedziałam głupio.
Uśmiechnął się. Codziennie spotykamy wielu ludzi, mamy z nimi zawodowe spotkania, poznajemy ich przez znajomych, mijamy w sklepie, ale tylko nieliczni mają to coś. Bernard był jedną z tych osób.
– Właściwie to się ukrywam, ludzie mnie męczą. Za dużo mam z nimi do czynienia w tygodniu. Przepraszam, nie przedstawiłem się. Bernard Majer. Bernard, inaczej silny niedźwiedź. Matka chciała, żeby jej syn był niezłomny. – Mrugnął do mnie i wyciągnął rękę.
– I jest?
– Tak jakby. Wierzysz, że imiona wpływają na nasze życie? – Nie puszczał mojej dłoni.
– Średnio, ale moje imię, Nina, wywodzi się z języków indiańskich, znaczy silna. No i cóż, nie da się ukryć, jestem silna.
– To się spotkaliśmy – zaśmiał się. – Co tu robisz?
– Stoję. A tak poważniej, jestem przyjaciółką gospodyni, a ty?
– O proszę, a ja pracuję z nią, jestem developerem. – Znów się uśmiechnął. – To jeden z kilku moich zawodów. – Spojrzał za moje ramię. – O wilku mowa.
To była Diana.
– Widzę, że poznałaś Bernarda. Człowiek wielu talentów. Developer, właściciel firmy, podróżnik, z pasji fizjoterapeuta i masażysta. Powiedziałabym, że do siebie pasujecie, oboje energetyczni i pełni życia – ekscytowała się.
Wiedziałam, co chce osiągnąć. Próbowałam dać jej znać spojrzeniem, żeby nie brnęła dalej. To była jej obsesja – wyswatać mnie. Poznać z dobrze sytuowanym facetem, żebym nie wdepnęła jak z Maćkiem. Musiałam zrobić dziwną minę. Diana jej nie zauważyła, ale Bernard już tak. Uniósł rękę, jakby chciał mnie uspokoić.
– Nie mam zamiaru cię podrywać, nie bój się.
W sumie nie wiedziałam, czy po tym wyznaniu poczułam ulgę czy rozczarowanie. Ludzie to skomplikowane istoty.
Wieczór był znośny, choć nowo poznany facet chyba poważnie potraktował obietnicę, że nie będzie mnie podrywał, bo zniknął w tłumie. Kilka razy łapałam na sobie jego spojrzenie, ale nie na tyle, żebym myślała, że spodobałam mu się jakoś szczególnie. Mnie natomiast męczył nietrzeźwy anestezjolog. Opowiadał o pracy, snuł tasiemcowe historie. I nie o ludziach, pacjentach, przypadkach, bo to by mnie na pewno interesowało. O sobie. O swoich spektakularnych osiągnięciach. Znałam takich, znów wielkie męskie ego, reszta to widownia. Nie mój typ, dlatego byłam szczęśliwa, gdy pozbyłam się go przed północą, bo wtedy właśnie przyszedł Witek i poprosił, żebyśmy wracali do domu.
*
Nie mogłam zasnąć. Bez końca analizowałam Bernarda. Pomyślałam, że może znajdę go na Facebooku i wyślę mu zaproszenie do znajomych. Zaraz popukałam się w czoło, kretynka. Przecież taki facet na pewno nie jest sam. W takim razie co robił sam u Diany? Zasnęłam przed piątą. Przed dziewiątą obudził mnie esemes z nieznanego numeru: „Wczoraj nie do końca nam wyszło”. „To Bernard!”, przemknęło mi przez myśl. Chwilę później rozczarowanie. Anestezjolog.
„Przepraszam za natarczywość. Proponuję kawę. Obiad? Wpadnę dziś o 15?”. „Może kiedy indziej, dziś jestem zajęta”, odpisałam. „To może za tydzień”, nie odpuszczał. „Muszę kończyć, biegnę na tenisa”, zbyłam go. Nie odpuszczał. „Mam strasznego kaca, ale dla ciebie się zbiorę”, zapewnił. Co za natręt! Na ostatnią wiadomość nie odpisałam, wykręciłam numer Diany.
– Zabiję cię za rozdawanie mojego numeru telefonu! Nie chcę faceta, a już tym bardziej napalonego anestezjologa!
– Niczego mu nie dawałam – fuknęła urażona. – Ale masz stronę internetową, więc chyba zdobycie twojego adresu i telefonu nie jest wielkim wyczynem, co?
Milczałam.
– A dlaczego nie chcesz faceta? Przecież jesteś na Tinderze! – drążyła.
– Przez was, ale zamierzam usunąć aplikację – burknęłam.
– Bardziej mi zależy na odpowiedzi na pierwsze pytanie – westchnęła.
Ale przecież znała odpowiedź. Nie miałam czasu na miłostki. Oczywiście to tylko część prawdy. Przede wszystkim się bałam. Mój ostatni dwuletni romans. Tak, romans, choć nazywałam to związkiem, głupia! Wprowadziłam Kubę do domu, oficjalnie nocował, jadał z nami kolację i śniadanie, wyjeżdżaliśmy na wakacje, Witek go polubił, nawet za bardzo. Był spragniony ojca. Wystarczyła jedna awantura, koleś wyciągnął czarne worki na śmieci i spakował się w dwadzieścia minut. Wyszedł w środku nocy, więcej się nie odezwał. Też się nie odezwałam. Najbardziej byłam zła z powodu Witka. Jak można tak po prostu zniknąć z życia dziecka, oswoić i zniknąć? Nie chciałam, żeby mój syn musiał przeżywać to od nowa.
– Dobra, rozumiem, że nie chcesz Burakowskiego, anestezjolog, ciągle pracuje, właśnie zostawiła go żona, facet szuka i może nie robi tego umiejętnie – kontynuowała Diana. – Ale co nie tak z Majerem? Wydaje się superczłowiekiem, uważnym, słuchającym i świetnie się z nim pracuje. Człowiek klasa.
– Ale co ma z nim być?
– Pytał o ciebie.
Strategicznie milczałam.
– Przyznam, że nikt mnie nigdy nie wypytywał o koleżankę tak szczegółowo – opowiadała z coraz większą ekscytacją. – Czy masz męża, czy Witek to twoje jedyne dziecko, gdzie mieszkasz, co robisz. Jestem przekonana, że przez resztę nocy szukał o tobie informacji w necie.
Trochę mnie zdziwiło to zachowanie, po co kogoś tak inwigilować, ale zrobiło mi się też miło. Musiał być zainteresowany, skoro tak wnikliwie sprawdzał.
– Pewnie się odezwie – dodała Diana i zachichotała. – Bo jemu akurat dałam twój numer telefonu i adres mailowy.
– Po co dajesz, skoro jest dostępny w sieci? – odgryzłam się.
*
W tygodniu nie miałam czasu na rozmyślanie o życiu. Działałam jak maszyna. Pobudka o szóstej, ogarnianie domu, joga. Potem budziłam Witka, jedliśmy śniadanie, odwoziłam go do szkoły, do szesnastej siedziałam w biurze, spotykałam się z klientami, popołudniami pomagałam Witkowi w lekcjach, woziłam na zajęcia dodatkowe, basen, tenis, angielski, piłkę.
Czekając na niego, włączałam laptop i pracowałam. Projektowałam, umawiałam klientów, odpisywałam na maile. Po powrocie robiłam kolację. Kolejną turę zaczynałam koło dwudziestej pierwszej, siedziałam do drugiej, czasem do trzeciej. Diana uważa, że jestem pracoholiczką. Być może. Moja mama i siostra też są. Nie pamiętam, żebym widziała mamę siedzącą na kanapie. Byłyśmy z Beatą taranami, tego nauczył nas tata. W śnieżycy i potwornym mrozie zjeżdżałyśmy z Kasprowego, wiatr smagał nam twarze, zamarzały mi palce. Przed oczami mam taką scenę: muszę zjechać wzdłuż grani na Goryczkowej. Jest mgła, wali śnieg, oblepia mi gogle, nic nie widzę. Boję się, z oczu lecą mi łzy. Podjeżdża do mnie ojciec. Nie pociesza, tylko surowo napomina: „Musisz zjechać! Nieważne, że jest lód, powoli się zsuwaj. Dawaj, nie jesteś mięczakiem!”. Nie miałam jeszcze sześciu lat. To nie był jedyny raz, kiedy ojciec nas ciężko trenował. Inne dzieci miały wakacje, a my o świcie jechaliśmy nad jezioro, ojciec ustawiał bojki i musiałyśmy zrobić kilka kilometrów wpław, później przesiadałyśmy się na łódkę. Na Mazurach pływałyśmy przy silnych szkwałach, nawet przed burzą, gdy inne żaglówki były już zacumowane. Ojciec kazał zrzucać żagle, dopiero gdy burza się zaczynała. Czy to było bezpieczne? Pewnie nie. Ale nauczyło nas się nie poddawać. Całe życie wiedziałam, że muszę stać obiema nogami na ziemi. Mocno.
Wcześnie zostałam samotną matką. Bywałam na jednym z forów dla samodzielnych mam. Nie skarżyłam się, ale nikt, kto żyje w rodzinie, nie wie, jak to jest dźwigać wszystko na własnych barkach. Przytłaczały mnie przerażające historie kobiet porzuconych, bez środków do życia, bez wykształcenia. Albo takich, które miały wykształcenie, ale zrezygnowały z pracy, bo tak chciał partner, one chciały. A potem bolesne zaczynanie od nowa, wynajmowane, obskurne mieszkania, pusta lodówka i liczenie każdej złotówki. A facet mówił: „Nic ci się nie należy”. Bałam się tego, dlatego pracowałam w kilku branżach. To zresztą pozwalało mi nie myśleć. Kiedy tylko głos w mojej głowie zaczynał szeptać, że już nigdy nie ułożę sobie życia, zabierałam się do pracy. Myśli odpływały. Nie tylko mama i ojciec byli tytanami pracy, babcia też. Przed śmiercią myła okna w całym domu i zrobiła wigilię dla czterdziestu osób. Po Nowym Roku umarła. Miałam wrażenie, że te święta były jej ostatnim darem dla nas. Podobnie jak spokojna śmierć w łóżku. Nie chciała być kłopotem dla nikogo. Miałam to samo. Też z trudem przychodziło mi siedzenie na kanapie.
Dlatego kiepsko czułam się w weekendy. Zaczynało się w piątek wieczór. Ludzie zrzucali uniformy i szli świętować wolność, jedli kolację, pili wino, uprawiali seks.
Ja w piątek nie miałam siły na spotkania, znajdowałam sobie robotę w domu, tapicerowałam kanapy i krzesła, szyłam, przesadzałam kwiaty.
W tamten piątek, gdy wszystko się zaczęło, też nie miałam siły na spotkania. O dziwo, nie miałam też siły na pracę. Witek nocował u kolegi, kupiłam wino i włączyłam film. Znacie takie momenty? Wydaje się, że nic już nas nie czeka. To oczywiście nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, to tylko lęk. Możesz być najbardziej spełnioną kobietą świata, a i tak czujesz tę straszną pustkę. I w tym momencie nikt racjonalnie ci nie wytłumaczy, że to tylko subiektywne wrażenie. Demony. Jesteś gotowa zrobić wiele, żeby nie trwać w nicości. Też byłam gotowa. I wtedy przyszedł ten mail.
Zegar wybił jedenastą, a na ekranie mojej komórki wyświetliło się nazwisko: Majer. „Ci ludzie nie mają litości”, zirytowałam się, bo byłam pewna, że to klient. Dopiero potem skojarzyłam imię. Serce zabiło z ekscytacji, tytuł maila brzmiał „O życiu”, zaciekawiona kliknęłam i zaczęłam czytać wiadomość.
Ale w środku nie było nic o życiu.
Majer zapytał: „Pojedziemy w kolejny weekend nad jezioro?”. Może to wino, może niechęć do kolejnego weekendu spędzanego w ten sposób, poza tym Witek miał akurat pojechać do ojca… W innym momencie życia, innemu mężczyźnie nie odpowiedziałabym wcale, uznałabym, że to nietaktowne, że propozycja jest idiotyczna, przecież się nie znamy. Ale przypomniałam sobie jego oczy, głos. Tak, byłam ciekawa Bernarda Majera. Odpisałam: „Jak przygotujesz prowiant, to masz szansę”. „Co lubisz, będzie”. „Okej, ale to jeden koleżeński wypad”, „Oczywiście, znajomi, fajnie się gadało”.
Jedna chwila. Tyle wystarczyło, żebym przestała myśleć, że już nic mnie nie czeka.
*
Maciek przyjechał spóźniony.
– Zabieram Witka nad Charzykowskie, ubierz go jak na piknik – oznajmił.
– Ale mieliście iść do kina, on na to czekał – zwróciłam mu uwagę.
– Tylko ty nie zmieniasz planów. Zobacz, jaka ładna pogoda, do kina pójdziemy w tygodniu. Co, Wito? – Poklepał syna po plecach.
I paplał dalej, udając, że nie widzi rozczarowania w jego oczach.
– Spotkamy się z moją koleżanką, ma córkę w twoim wieku, potem zjemy obiad w karczmie. Kupię ci największą porcję nuggetsów.
Już go miał, Witko uwielbiał kurczaka. Ucieszyłam się nawet, że mój były kogoś poznał. Gdy się z kimś spotykał, nie zawracał mi głowy.
Pomachałam Witkowi i chciałam wejść z powrotem do domu, ale Maciek przestępował z nogi na nogę i głupio się na mnie gapił.
– Pięknie wyglądasz – skomplementował mnie z uśmiechem.
Wzruszyłam ramionami.
– Zapomniałem pieniędzy. – Zaczął klepać się po kieszeniach spodni.
– Świetnie. A ja jestem opieka społeczna.
Te jego tanie komplementy, gdy czegoś ode mnie chciał. Standard. Miałam ochotę przegryźć mu aortę.
Ale poszłam do domu po portfel. Wróciłam na parking i podałam Witkowi banknot.
– Dlaczego jemu? Przecież to ja będę płacił – zirytował się ojciec roku.
– Bo to jego utrzymuję, a nie ciebie?
Nienawidziłam go. Tej beztroski, szczeniactwa, pewności, że rodzicielstwo załatwi za niego ktoś inny.
Dlaczego oni to robią? Dlaczego upokarzają się przed swoimi dziećmi i jeszcze do nas, matek, mają pretensje? Zrobił tę swoją minę. Jak zawsze, gdy mówiło się do niego językiem dorosłego, odpowiedzialnego człowieka.
Próbowałam być miła. Nie chciałam, żeby Witek wiedział, że nasze relacje pozostawiają wiele do życzenia. Ale każde spotkanie podnosiło mi ciśnienie. Jak można być takim niezaradnym pasożytem, jak można wyciągać od kogoś pieniądze? Te pytania zadawałam sobie niemal obsesyjnie, ale wciąż nie znajdowałam odpowiedzi. W bajeczkę o portfelu nie uwierzyłam. Maciek nie miał kasy albo szkoda mu było wydawać pieniądze na syna. Nie płacił alimentów, chyba że sobie przypomniał. Powinnam załatwić tę sprawę raz na zawsze, w sądzie. Ale byłam za miękka.
Zepsuł mi humor i nawet chciałam odwołać te Kaszuby, straciłam ochotę na podróże, rozmowy, flirty.
Zadzwoniłam do Diany.
– Chyba się wycofam.
– Zwariowałaś?!
– Ej, ja nawet nie wiem, kto to jest. Może ma kogoś? Dobrze wyglądający facet, ogarnięty, sam? Niemożliwe.
– Może nie jest sam, tylko ma kochanki. Dwa lata temu rozwiódł się z żoną.
– Dlaczego? – wyrwało mi się.
– Czy ja jestem detektywem czy architektem? – Dałabym sobie rękę uciąć, że przewróciła oczami.
Gdy Bernard dał znać, że jest na dole, zeszłam tylko po to, żeby mu powiedzieć, że nie mam nastroju. Nie odpuścił.
– Uważasz, że chcę cię poderwać, i zamierzasz się bać, bo na pewno jestem świrem? Na przykład planuję cię zamordować. – Zrobił groźną minę. – Czekaj, mam tu gdzieś nóż.
– Sama nie wiem, wkurzył mnie mój eks. – Nie odrywałam oczu od ziemi.
– O, proszę. I zamierzasz zostać z tym sama? Po co? Ja też mam eks. Szczerze powiedziawszy, także za nią nie przepadam. Możemy się licytować, kto ma gorzej. Chcesz?
– Nie pociesza mnie cudze nieszczęście.
– Patrz! Spróbuję od innej strony. Kiedy byłaś ostatnio nad jeziorem?
Wzruszyłam ramionami.
– Masz piętnaście kilometrów do najbliższego jeziora i szkoda ci czasu, żeby pojechać? Skąd ty się urwałaś? – Wydawał się autentycznie zdziwiony. – Daj mi godzinę, jeśli ci się tam nie spodoba, nawet nie wysiądziesz, odwiozę cię do domu. Ale zobacz, co przygotowałem. – Otworzył bagażnik.
Niechętnie podeszłam. Wnętrze wyłożone czerwonym materiałem, a na nim wielki, wiklinowy kosz.
– No dalej – zachęcił.
W środku znajdował się ogromny zestaw sushi, truskawki, winogrona, prosecco. Jestem maniaczką sushi, musiał się o tym dowiedzieć.
– I to nie jest żadna randka. Nie licz na to! Jedziemy tylko pogadać i się przejść. Widziałaś niebo? Lazur. Będziesz siedzieć sama i rozmyślać?
– Posprzątam – walczyłam jeszcze, choć oboje wiedzieliśmy, że kupił mnie tym sushi.
Chwilę później sunęliśmy trójmiejską obwodnicą w stronę Kościerzyny.
Pogoda była piękna, ciepło, bez wiatru, jak rzadko kiedy w Trójmieście.
I jaką miałam alternatywę? Ogarnianie domu albo pracy. Znów cały dzień miałam robić pilne i mniej pilne rzeczy? Należała mi się choć odrobina odpoczynku.
*
To była najlepiej spędzona sobota od miesięcy. Najpierw Wiele, urocza kaszubska miejscowość. Ponad półtorej godziny jazdy i mówiliśmy bez przerwy. Nie miałam wrażenia, że ciągnę rozmowę na siłę, nie czułam też, że Bernard mnie zagaduje.
– Dlaczego Wiele? – zapytałam.
– Kiedyś przyjeżdżałem tu z rodzicami na wakacje, ale nie do tego ośrodka wczasowego, tylko do domku w lesie, ktoś go od nas kupił. Moja ciotka miała tu gospodarstwo. To były najlepsze chwile mojego dzieciństwa – powiedział, parkując samochód na skrzyżowaniu Brukowej i Polnej, prowadzącej nad jezioro Blewicz. – Mało było tych dobrych chwil. Miałem czternaście lat, gdy mój ojciec umarł.
– Rany, przykro mi. – Tylko ta banalna formułka przyszła mi do głowy.
– Niepotrzebnie, nienawidziłem go.
Spojrzałam na niego przerażona, ale jemu nie zmienił się nawet wyraz twarzy. Jakby właśnie powiedział, że nie przepada za śliwkami w czekoladzie. W milczeniu dotarliśmy na małą plażę, tuż koło przesmyku dzielącego Blewicz od drugiego, już rynnowego jeziora. Ależ tam było przepięknie. Gapiłam się urzeczona na taflę gładkiego jeziora i zastanawiałam się, jak to do cholery możliwe, że pozbawiam się takich przyjemności. I dlaczego pozbawiam ich swoje dziecko.
Bernard wyciągnął z koszyka prowiant, rozłożył koc i obrus, ustawił kieliszki, otworzył prosecco, z torby wyciągnął talerz i pałeczki. Starannie układał kawałki sushi. Z trudem zachowywałam powagę. Miałam ochotę zrobić zdjęcia i wysłać dziewczynom. Oto ja, singielka po trzydziestce, zaharowana matka, kobieta biznesu, wylądowałam w środku sceny rodem z komedii romantycznej.
– A ty opowiesz o swojej rodzinie? – Usiadł koło mnie.
– Będziemy robić sobie terapię? Czy liczysz, że to początek związku i właśnie opowiadamy o domach rodzinnych? – zaśmiałam się.
Nie odpowiedział, ale pomyślałam, że już nie pierwszy raz opowiadam mężczyźnie o rodzinie. Te wytyczone szlaki, którymi podążamy, gdy kogoś poznajemy. Dzieciństwo, rodzice, najlepsze i najgorsze wspomnienia. Powinniśmy to nagrywać, a potem puszczać kolejnemu partnerowi.
– Moi rodzice są fajni – zaczęłam. – Sprawdzili się w tej roli. Tata ma firmę, mama jest tłumaczką, pomaga też ojcu. Są dobrym małżeństwem, choć zdarzały się kłótnie, ale kto się nie kłóci. On jest w mamie niezmiennie zakochany, jak na nich patrzę, to zastanawiam się, jak to możliwe i dlaczego mnie się nie udało…
Zastanawiałam się, czy powiedziałam prawdę. Ale nawet jeśli nie, nie chciałam, żeby wiedział więcej.
– Zazdroszczę. – Wpatrywał się w wodę. – Mój ojciec chlał i nas bił.
Podniósł się, zdjął koszulkę i zaczął rozpinać spodnie.
– Pływasz? – rzucił.
– Zwariowałeś? Woda na pewno jest lodowata.
– Oj tam. Lodowata to jest zimą, jak morsuję w Bałtyku.
I wskoczył do jeziora. Wynurzył się kilkanaście metrów dalej, odwrócił się i mi pomachał.
*
– Nie powinienem o tym mówić, to miała być niezobowiązująca sobota – stwierdził, gdy wyszedł z wody i usiadł obok.
Pachniał jeziorem, a kropelki wody migotały mu na skórze. Odwróciłam wzrok, bo nagle zrobiło się zbyt intymnie.
– Chyba lepiej powiedzieć to sobie od razu. Pochodzę z marginesu społecznego. – Rozłożył ręce. – Z dna. Od pucybuta do milionera, no może nie powinienem przesadzać z tymi milionami, ale jestem na dobrej drodze. Do wszystkiego doszedłem sam. Moje trzy mieszkania i dom, w którym mieszka moja eks. Mam firmę. Podróżuję. Nowy Jork, Zurych, Genewa, Londyn… Dziś w Gdyni, jutro w Warszawie, pojutrze w Krakowie.
Aha. Gadał jak faceci spotykani na imprezach, którzy chcieli babce zaimponować. Zawsze znajdowali coś, czym mogli się pochwalić. Pieniądze, prestiż, podróże, pracę.
– Ale kiedyś mieszkałem w Kościerzynie w czworakach. Kojarzysz to miejsce?
– Nie bardzo.
– Mama była sprzątaczką w szkole, ojciec grabarzem. Dzięki ciotce miałem przynajmniej wakacje, tu, w Wielu. Za granicę wyjechałem pierwszy raz w wieku dwudziestu lat, tylko dlatego, że zarobiłem w knajpie. Szybko zostałem menadżerem. Wiesz, że mam knajpę w Sopocie? Stworzyliśmy ją z kumplem, teraz otwieramy kolejną. No i mam jeszcze biuro podróży, jestem właścicielem. Do tego jestem masażystą.
– I do tego developer, fiu fiu, odpoczywasz kiedyś? – zaśmiałam się. Bo jednak mówił o wszystkim inaczej niż tamci na imprezach. Naturalnie. – Widzę, że masz taki sam rozstrzał jak ja. I też mam certyfikat masażystki.
– Też tak bardzo boisz się biedy, że zabezpieczasz się z każdej strony?
– Zabezpieczam… tak, ale nie z lęku przed biedą, tylko przed bezradnością.
Złapał mnie za rękę.
– Przy mnie nie musiałabyś bać się bezradności.
Poczuł mój chłód, wycofał się szybko.
– No dobra, dość tego gadania, miewam męczące tendencje do analizowania, mało męskie. Boisz się, że jestem nudnym beta?
– Skąd. – Chciałam być miła. – Lubię, kiedy mężczyźni potrafią o sobie mówić.
Ale nie byłam pewna, czy lubię.
Tego dnia Bernard już nic więcej o sobie nie opowiadał, raczej pytał. Był ciekawy, jak radzę sobie z Witkiem, co robię w pracy, co lubię. Żartowaliśmy. W moim środowisku spotykałam dwa typy mężczyzn. Pierwszy: tzw. poważny facet. Nazywałam ich emerytami po trzydziestce, czterdziestce. Zajęci biznesami, poważni, niemający ani chwili dla siebie. Drugi typ: wieczny chłopiec, artysta.
Bernard był inny. Miał w sobie lekkość, której nie znałam. Jakby nagle w moim życiu wylądował motyl. Kolorowy, inny od reszty. Dawno z nikim nie bawiłam się tak dobrze. Nie miałam ściśniętego żołądka, nie czułam niepokoju. Miałam wrażenie, jakbym spędziła dzień z kimś, kogo znam od dawna.
Wracaliśmy w milczeniu, ale nie było krępujące. Wynikało z nadmiaru bodźców. Bernard włączył muzykę, co jakiś czas wymienialiśmy spojrzenia. To było nawet śmieszne, bo zaraz każde z nas odwracało szybko głowę i wpatrywało się w okno.
– To trzymaj się – rzucił, gdy podjechaliśmy przed mój dom.
Chciałam spytać: „Tyle?”, ale się powstrzymałam. Żadnej prośby o spotkanie, narzucania się, nic z tych rzeczy.
I znów nie wiedziałam, czy czuję ulgę, czy jestem rozczarowana.
Sporo myślałam. Na czym to polega, że jeden facet potrafi uwieść w kilka godzin, a drugi się stara, dwoi i troi, a to nie działa. Dziś już znam największą tajemnicę Bernarda, sekret siły jego oddziaływania, ale o tym opowiem później.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI