Nas dwoje – nastroje - Wiesława Bladoszewska - ebook

Nas dwoje – nastroje ebook

Wiesława Bladoszewska

0,0

Opis

Zwyczajne życie zwykle wydaje nam się mało interesujące i pozbawione walorów literackich. Gdy pojawia się powieść ukazująca przeciętnego człowieka, to zaraz się okazuje, że autor każe mu uczestniczyć w niezwykłych wydarzeniach, które przecież nie przytrafiają się większości z nas.  Klasyczna niegdyś powieść obyczajowa nie jest popularnym gatunkiem. Czyżby współczesne życie było mniej ciekawe niż w dziewiętnastym wieku? A może po prostu starając się nadążyć za modą, przegapiamy coś istotnego?
*
Proza życia bohaterki przeplata się z jego lirycznymi akcentami, których w życiu Wiktorii, na szczęście, wcale nie tak mało. Autorka niesamowicie sugestywnie oddaje uczucia towarzyszące borykającej się z codziennością młodej kobiety. Mimo trudności – nie tak rzadkich przecież chwil strachu, niepewności, poczucia bezradności i bezsilności, doskonale daje sobie radę przy wsparciu najbliższych. Samo życie (słodko-gorzkie), ale jakże ponętne i piękne – chciałoby się powiedzieć. Doskonała lektura na dłuższy wieczór nie tylko dla wrażliwych kobiet.
*
Od pierwszych stron powieści widać aluzje do polonistycznej wiedzy autorki. Charakterystyczne są nazwiska mówiące, które jednoznacznie charakteryzują postacie. Nazwy miejscowości to dziwny miszmasz prawdziwych nazw z wymyślonymi, tak że biorąc mapę, łatwo zidentyfikujemy wszystkie miejsca. Nie jest to jednak niekonsekwencja, lecz wyrafinowana gra z czytelnikiem, który ma mieć ciągłe wątpliwości – co w powieści jest autobiografią, a co zwykłym literackim prawdopodobieństwem.

Fragmenty opinii czytelników

 

Wiesława Bladoszewska – absolwentka filologii polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku, 34 lata przepracowała jako nauczycielka języka polskiego w wiejskich szkołach na  Pomorzu. Wnikliwa obserwacja środowiska nauczycielskiego zaowocowła wydaniem powieści Słodkie – gorzkie (pod pseudonimem Tamara Brzoza) w 2011 roku.

Oddajemy do rąk czytelników rozszerzoną historię sympatycznej Wiktorii, polonistki z wiejskiej szkoły, która stawia czoła licznym wyzwaniom. Obserwujemy, jak bohaterka ewoluuje i mierzy się z kolejnymi przeciwnościami, jakie niesie jej z pozoru monotonne życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Spis treści

Cz. I Słodkie - gorzkie

ROzdział I

Landmarks

Cover

Wiesława Bladoszewska

Nas dwoje – nastroje

 

 Gdynia 2023

Nas dwoje - nastroje

Wiesława Bladoszewska

Ilustracje: Wojciech Bladoszewski / instagram: paleshoemaker

Projekt, skład, korekta: Ewa Krefft-Bladoszewska / www.ef-ef.pl

Wydawca: W paszczy sztuki

www.wpaszczysztuki.pl

Isbn 978-83-968107-8-6

Cz. ISłodkie - gorzkie

Rozdział I

Osiem długich lat czekała Wiktoria na wybudowanie bloku, a tam z kolei czekało na nią pięciopokojowe mieszkanie – przestronne, eleganckie, jasne. Tak przynajmniej wtedy myślała. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że sama tego nie wymyśliła. Nadzieje na to mieszkanie rozbudził w niej inspektor oświaty w Wilczku, Feliks Magnat, który zatrudniał ją do pracy. Była młoda, bardzo młoda, kiedy wraz z mężem, z dyplomami magisterskimi w kieszeniach, ruszyli na podbój okolicznych wiosek. Mogła bez przeszkód mieszkać na wsi, bo po prostu kochała przestrzeń życiową, a tam tej przestrzeni nie brakowało. A już szczególnie Wiktoria kochała drzewa. Uwielbiała wpatrywać się w ich korony i rejestrować pory roku, które tam widoczne były jak mało gdzie. Wiosną podziwiała świeżą, soczystą zieleń liści, nieporównywalną z żadną inną zielenią. Latem bujne i gęste listowie zasłaniało świat i to też miało dla Wiktorii swój urok. Jesień przynosiła całe bogactwo barw, od jasnożółtych, poprzez brązowe, aż do bordowych. Ale nawet te cudne liście i tak w końcu sfruwały z drzew. Ten taniec liści na wietrze także nie uszedł uwadze Wiktorii, nigdy. To był taki jej prywatny film jeszcze z dzieciństwa, zarejestrowany nie na kasecie wideo czy na płycie CD, tylko po prostu w jej głowie. Zimowe, ciemne konary drzew siały natomiast lekki zamęt w uczuciach Wiktorii, trochę ją przerażały i przypominały o śmierci, o której nie chciała na razie myśleć.

Miała zamiar na stałe osiedlić się na wsi, bo najzwyczajniej lubiła wieś i chciała po prostu uczyć dzieci.

Oboje z mężem byli absolwentami Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Słupsku; on ukończył matematykę, a ona filologię polską.

– Wiesz, Antoś, nie mogę już doczekać się, kiedy wyniesiemy się z naszego stryszku. Mam już dosyć tego palenia w piecu, kurzu na ścianach. I w ogóle, chcę już wreszcie być u siebie, a nie siedzieć kątem u obcych ludzi – przekonywała męża z błyskiem w oku.

– Coś mi się zdaje, że jeszcze nieraz zatęsknisz za naszym gniazdkiem – Antek z wyrozumiałością przyjmował gorączkowe zapędy Wiktorii. W tym momencie myślał raczej praktycznie. Wiedział, że musi wynająć jakiś ciągnik z przyczepą i kogoś do pomocy. Trochę się tych gratów nazbierało!

– Ale pomyśl, będziemy mogli dać chłopakom oddzielne pokoje, a i sobie urządzimy coś w rodzaju takiego gabinetu do pracy. Boże, będzie cudownie!

A w myślach już widziała ten wymarzony pokoik, taki tylko ich, do pracy i kochania, będący ich bazą i przystanią. Taki azyl, który da schronienie i w razie potrzeby schowa przed niedobrym światem. Czas miał pokazać, że to marzenie nigdy się nie ziści, przynajmniej w takiej postaci.

Wiktoria miała tę właściwość, że bezkrytycznie wierzyła ludziom. Nigdy nie wietrzyła żadnego podstępu w ich słowach, nie wyczuwała ironii czy fałszu. Nic. Żadnej pułapki. Sądziła, że każdy wie, co mówi, i bierze w pełni odpowiedzialność za swoje słowa. Dlatego przyjęła niemalże za pewnik słowa Feliksa Magnata, który zapewnił ją, że w nowym bloku, który właśnie był w budowie, da im mieszkanie pięciopokojowe. Bo to nikt inny, tylko on – Feliks – miał jako inspektor oświaty dysponować tymi mieszkaniami. Raz nawet wywiązała się rozmowa na ten temat w czasie obiadu w szkolnej stołówce.

 

Siedziało wtedy parę osób przy stole, był Feliks Magnat, jego żona Natalia, Kinga Modnicka („Modliszka” – zdaniem uczniów, „Hrabina” – zdaniem zawistnych koleżanek), była tam też Wiktoria. Tak się jakoś zgadało na temat mieszkań.

– No, komu mam to dać, komu? Tu jest dwoje nauczycieli, matematyk i polonistka. Zgodnie z Kartą Nauczyciela należą się dodatkowe pomieszczenia do nauki i pracy. Jest też dwoje dzieci, o właśnie – wysłał jeden z tych swoich czarujących uśmiechów w stronę Wiktorii, a ona już gotowa była uwierzyć, że urządza to właśnie pięciopokojowe. Chociaż w duchu myślała: „Zbyt piękne, zbyt piękne”. Ale chciała, bardzo chciała w to wierzyć.

– Feliks, nie galopuj się. – To Natalia, czujna jak zwykle, próbowała studzić zapędy męża. – Przecież Wiki ma dwóch chłopców, mogą mieć jeden pokój. – Jej uśmiech był prawie jadowity. Ach, te żony dyrektorów, inspektorów, ministrów. Dużo mogą, za dużo.

– A nie sądzisz, że należałoby powołać komisję, która byłaby takim głosem doradczym? Sam chcesz brać na siebie tę odpowiedzialność? – dorzuciła od niechcenia Kinga Modnicka vel Modliszka, vel Hrabina.

***

I faktycznie, komisja wsparła Feliksa i to tak, jak on tego oczekiwał, a raczej – jak tego oczekiwała Natalia, która już tam znalazła sposób, by przekonać męża co do słuszności swego zdania. Wszystko odbyło się zgodnie z „literą prawa” – w skład komisji weszły osoby o wysokim poczuciu sprawiedliwości i wysokim morale. (Hrabina także się tam znalazła. Magnat doceniał jej elokwencję, szczególnie gdy mu była na rękę). Te właśnie osoby dokonały jak najbardziej sprawiedliwego podziału szkolnych mieszkań.

Osiem razy drzewa zmieniały swą szatę, ubierały i zrzucały liście, nim wreszcie Kostrzewscy zamieszkali w wymarzonym bloku. Trzeba bowiem wiedzieć, że wtedy, w PRL, było takie, a nie inne tempo budowania domów, a w ogóle tempo pracy. Do nowego mieszkania przeprowadzali się dokładnie pierwszego czerwca. Nie było to pięcio- czy nawet czteropokojowe mieszkanie, tylko trzy pokoje, ni mniej, ni więcej – trzy. Wiktoria przełknęła tę gorzką pigułkę i zabrała się ochoczo do urządzania nowego gniazdka. Jednak najbardziej cieszył się Łukasz. Miał już wtedy jedenaście lat i potrafił docenić przestronność nowego mieszkania. W końcu siedemdziesiąt metrów kwadratowych to nie żadna klatka, tylko dość przyzwoite lokum. Łukasz ganiał po całym mieszkaniu, oglądał każdy kąt. Od razu zaakceptował swój pokój, który był sporo mniejszy od tego w poprzednim kurniczku na strychu, tym wynajmowanym przez szkołę. Ale co tam! Wreszcie jesteśmy u siebie, u siebie! Trzeba było wydobyć trochę przytulności z tego betonu. O to już zadbała Wiktoria – w oknie pojawiły się białe firanki i czerwone zasłonki w białe groszki (te z poprzedniego pokoju Łukasza), czerwony dywanik w esy­-floresy, biurko, tapczanik do spania, szafki na ciuchy i książki. Sama radość! Trochę trudniej było z urządzeniem pozostałych pokoi, które mimo wielu starań Wiktorii wciąż wydawały się jakieś nieprzytulne, zimne, nie to, co tamte w mieszkanku na strychu. Tam każdy, kto wchodził, od razu nie omieszkał powiedzieć: „Jak tu u was milutko!” czy coś w tym rodzaju. Tu nie było na to szansy. Było po prostu zwyczajnie, jak u wszystkich. Tamto mieszkanko na strychu posiadało „duszę”. Było „klimatyczne”, jak to mówią młodzi ludzie, gdy coś im się podoba, bo jest po prostu wyjątkowe, nieszablonowe. Tu, w bloku, było znacznie trudniej mówić o „klimatyczności” czy „duszy”. Ale Wiktoria nie poddawała się i uparcie poszukiwała sposobu na ocieplenie nieprzyjaznego człowiekowi betonu. Wkrótce w oknach pojawiły się kwiaty (o które Wiktoria dbała, jak umiała, z różnym skutkiem), ściany zapełniły obrazy zaprzyjaźnionego malarza, Juliana Zakrzewskiego. A już szczególnie dużo w domu było książek. Były praktycznie wszędzie – w pokojach, kuchni, nawet ubikacji. Tu wszyscy uwielbiali czytać i czynili to namiętnie, w różnych miejscach. Nawet mały Mateusz przewracał z zacięciem tekturowe kartki swoich dziecięcych lektur, wodził paluszkiem po kolorowych rysunkach, wreszcie rzucał książeczkę, gdzie popadło.

Życie w bloku zaczynało nabierać rytmu. Do pracy było stąd bardzo blisko, bo szkoła znajdowała się dosłownie o kilka kroków. Łukasz znowu miał powód do radości. Do Mateusza, który miał już półtora roku, przychodziła niania – babcia Celina, która albo pozostawała z nim na miejscu, albo szła do siebie, „do kurków”, co było dla malca nie lada atrakcją.

Czas płynął. Praca, dom. Praca, dom.

Łukasz był bardzo zrównoważonym i pogodnym chłopczykiem. Potrafił być odpowiedzialny, chociaż nie przepadał za obowiązkami i jak się tylko dało, migał się od nich. Czasami jednak pomagał Wiktorii – brał na spacer brata, który w takich okolicznościach nie sprawiał raczej żadnych kłopotów i przyjmował z zadowoleniem wyprawę po uliczkach i drożynach Wilczka. Z perspektywy wózka dziecięcego świat wydawał się piękny i intrygujący. Malec podziwiał bujną trawę na polnej drodze, maki i chabry w zbożu, raz nawet widział konika pol-nego. Łukasz bardzo skrupulatnie podchodził do tych spacerów. Gdy matka powierzyła mu Mateusza na godzinę, odstawiał brata do domu zgodnie z wyznaczonym czasem. Jeżeli jednak wrócił z wyprawy po Wilczku nieco wcześniej, krążył wokół bloku i tęsknie spoglądał w okna swego domu… i na zegarek. Z chwilą, gdy mijał wyznaczony przez Wiktorię czas spaceru, wracał natychmiast do domu. A tam już Wiktoria i Antek zajmowali się młodszym synem, czasem do późnej nocy. Mateusz był dzieckiem bardzo żywotnym, z dużym temperamentem. Zdarzało się, że wieczorem nie mógł zasnąć i rodzice na różne sposoby próbowali go uśpić. Zamieszkali z nim w pokoju, bo było to po prostu wygodne. Opracowali różne wariacje na temat usypiania dzieciaka. Łóżeczko stało w pobliżu tapczanu tak, że można było, leżąc w pościeli, wyciągnąć tylko rękę, chwycić za szczebelek i potrząsać nim (łóżeczkiem – nie dzieciakiem). Jeżeli to nie skutkowało, Wiktoria brała synka do siebie do łóżka, Antek wówczas lądował na podłodze, na materacu. Bywało, że i ta metoda kończyła się niepowodzeniem. Wtedy jedyna nadzieja była w Antku – brał Mateusza na ręce, maszerował z nim po całym pokoju i miarowo podrzucał w takt Marsza Radetzkiego – ta da ta, ta da ta, ta da ta, ta, ta… To się Mateuszowi bardzo podobało, no i w końcu potrafiło go ukoić i ukołysać do snu.

Wiktoria i Antek ciągle uczyli się życia w bloku. Rządziło się ono swoimi prawami. Pewnego popołudnia, gdy Mateusz spał w swoim pokoju, Wiktoria siedziała przy stole w kuchni i przeglądała jakieś papiery.

– Wiesz, mamo, Zośka miała dużo owoców: kiwi, pomarańcze – usłyszała wyraźnie głos Irenki Kownackiej dobiegający przez kratkę wentylacyjną… z drugiego piętra.

– Owoców? I jak ona je podała? – To pani Kownacka, jak zwykle pełna sceptycyzmu.

– Zwyczajnie, poukładała na paterze, tak piętrowo.

– Też mi cudowanie. Na osiemnastkę najważniejszy jest tort. I to jakiś porządny, choćby czekoladowy – przekonywała córkę pani Kownacka.

– Też wymyśliłaś! To już lepiej zrobić owocowy, sto razy lepszy. O, można też podać lody. To, co wszyscy lubią, a nie jakiś tam czekoladowy, który tylko zemdli człowieka – nie ustępowała Irenka.

„No, no, niechcący poznałam menu na osiemnaste urodziny Irenki Kownackiej spod szóstki” – pomyślała z uśmiechem Wiktoria. Uroki bloku!

Innym znowu razem Wiktoria wylegiwała się w wannie pełnej piany.

„Nareszcie chwila ciszy. Mogę się nią delektować do woli”. – Zanurzyła się po czubek nosa.

– Tomek, wymyj mi plecy – to wyraźnie głos Miry, mieszkającej piętro wyżej. Wiktoria zamarła bez ruchu. Potem lekko uchyliła drzwi łazienki.

– Antek, chodź no tu szybko! – zawołała półgłosem. – Posłuchaj, jak Mira z Tomkiem mydlą się w łazience – zachichotała.

– Może my do nich dołączymy? – Antek nie należał do tych, którzy zasypiają gruszki w popiele. Jego łakomy wzrok zatrzymał się na drobnych piersiach Wiktorii.

– Wynoś mi się! Belmondo akustycznych łazienek się znalazł! – Delikatnie wypchnęła męża za drzwi i ponownie zanurzyła się w wodzie. A i na górze trochę jakby przycichło.

„A to heca. Przecież tu wszystko słychać. Trzeba uważać, co się mówi” – zadumała się Wiki.

Z czasem Wiktoria miała się przekonać, że są jeszcze inne, kto wie, czy nie gorsze, odgłosy dające się słyszeć w tym bloku. Mieszkanie Kostrzewskich znajdowało się na parterze. Tuż obok ich drzwi przechodzili dosłownie wszyscy – mieszkańcy, ich goście, psy, koty, palący, niepalący – klasyfikację można by rozszerzać w nieskończoność. Wszyscy oni byli głośni – stukali butami, nawoływali się, uderzali w balustradę, i tak bez końca. Ale to wszystko było jeszcze do wytrzymania. Najgorsze były psy! Taka się jakaś ogólnopolska moda zrobiła na miłość do zwierząt, a szczególnie do psów, że w zasadzie co drugi z mieszkańców bloku posiadał swojego czworonoga. W klatce Wiktorii mieszkały cztery psie panienki – Bora, Busia, Niunia i Kama. Wszystkie one defilowały ze swymi paniami tuż obok drzwi mieszkania Wiktorii. A i to byłoby do wytrzymania. Gorsze jednak były liczne i niezapowiedziane wizyty składane przez psich kawalerów. Można ich było spotkać na parterze przy drzwiach wejściowych, nieraz bezpośrednio za drzwiami, czyhających na gapowicza, który nie zamknie za sobą drzwi. Toczyli boje między sobą – głośne, oj, głośne.

Ale najczęściej znakowali swoje terytorium pieczątkami o różnym odcieniu zapachowym. I to już było nie do zniesienia. Wiktoria cierpiała katusze. Wspólnie z sąsiadką, właścicielką urodziwej Kamy, walczyły z tymi „dowodami” psich zalotów.

„Oto spełniły się moje marzenia. Zamieszkałam w swoim wytęsknionym bloku. Ale nigdy, w najczarniejszej godzinie, nie przypuszczałam, że zamieszkam w schronisku dla psów!”.