Nasi przyjaciele na wsi - Gary Shteyngart - ebook + książka

Nasi przyjaciele na wsi ebook

Shteyngart Gary

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy na początku pandemii Gary Shteyngart opuścił trawiony wirusem Nowy Jork, by wraz z grupą przyjaciół schronić się w swojej podmiejskiej daczy, poczuł, że ma historię do opowiedzenia. Nic sobie nie robiąc z apeli felietonistów, by poczekać z książkami o czasie zarazy, napisał rzecz zanurzoną we współczesności, która jednak wyrasta poza doraźność. Nasi przyjaciele na wsi to utrzymana w czechowowskim duchu opowieść o rozpadzie świata, jaki znaliśmy, a czego symptomy autor obserwuje we współczesnej Ameryce.

Oto główny bohater Sasha Senderovsky, niegdyś poczytny autor „głupich, komicznych książek”, zaprasza do swojej wiejskiej posiadłości ludzi mu najbliższych: nieprzyzwoicie bogatą Karen o koreańskich korzeniach, która zbiła pieniądze na innowacyjnej aplikacji randkowej, jej kuzyna Eda, bon vivanta, który żyje z odziedziczonego majątku, Vinoda, hinduskiego imigranta, który ani nie odniósł zawodowego sukcesu, ani się nie dorobił, Dee – swoją dawną studentkę, której prowokacyjna eseistyczna książka o niskich klasach, z jakich się wywodzi, uczyniła ją znaną w pewnych kręgach, wreszcie sławnego Aktora, którego obecność częściowo ma zaimponować pozostałym gościom, a częściowo załatwić zmagającemu się z długami gospodarzowi intratną fuchę w telewizji. Na miejscu jest jeszcze żona Senderovsky’ego Masha, podobnie jak on rosyjska imigrantka żydowskiego pochodzenia, która trudni się terapią swoich rodaków, oraz ich adoptowana, urodzona w Chinach córka – Nat, niebinarna i neuroatypowa, która wydaje się z wszechobecnego chaosu rozumieć najwięcej. Ta kolorowa gromadka będzie przez kilka miesięcy rozmawiać, kłócić się, nawiązywać przelotne romanse i bardzo dobrze jeść. Jednak wszystkie te rozrywki nie przykryją poczucia, że życie przeciekło im przez palce i nie rozwieją lęku przed nadchodzącym kresem. Shteyngart znakomicie oddaje atmosferę końca epoki, która u cieszących się przywilejami gości Senderovsky’ego – podobnie jak u bohaterów Czechowa – objawia się nudą, apatią, potrzebą eskapizmu i zgoła dekadenckimi kompulsjami. Tymczasem za murami posiadłości, w której zaszywają się przyjaciele Sashy o „etnicznym wyglądzie”, buzuje. Prowincjonalna biała Ameryka wrze z wściekłości, co i raz słychać ostrzegawcze strzały…

Jednak polityka i kwestie klasowe są tu tylko tłem dla rozważań o naturze miłości i przyjaźni oraz czającej się w ich cieniu zdrady. Czy w kapitalistycznej rzeczywistości bliska i głęboka więź jest w ogóle możliwa? Czy, jak ujmuje to Masha: „każda relacja jest transakcją i nikt nie daje więcej, niż musi”?

Gary Shteyngart to nasz skarb narodowy. Jego powieści zawsze były przepełnione humorem i czułością, ale tutaj przeszedł samego siebie. Uważajcie, by nie czytać tej powieści w miejscach publicznych: będziecie się śmiać do rozpuku.

Jonathan Safran Foer

To najbardziej poruszająca powieść Shteyngarta, Czechow i Boccacio zreinterpretowani w Ameryce czasów pandemii, mocna historia o końcu naszej epoki.

Salman Rushdie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla E.W.

Osoby

Alexander (Sasha) Senderovsky – pisarz i właściciel posiadłości

Masha Levin-Senderovsky – jego żona, psychiatrka

Natasha (Nat) Levin-Senderovsky – ich dziecko

Karen Cho – twórczyni popularnej aplikacji randkowej i koleżanka Senderovsky’ego z liceum

Vinod Mehta – były wykładowca i pracownik gastronomii, kolega Senderovsky’ego i Karen Cho z liceum

Ed Kim – dżentelmen

Dee Cameron – pisarka, była studentka Senderovsky’ego

Aktor – według „Neue Zürcher Zeitung” najlepszy artysta dramatyczny na świecie

AMERYKAŃSCY WIEŚNIACY

Akt pierwszyKolonia

1

W Domu na Wzgórzu trwała gorączkowa krzątanina.

Długim żwirowym podjazdem napływały samochody fachowców. Dwie brygady hydraulików z obu stron rzeki, które zawezwano, by po zimie doprowadziły do stanu używalności pięć domków za głównym budynkiem, skutecznie się ignorowały. W jednym domku trzeba było na gwałt wymienić popękane szyby, w innym rodzina polnych myszy przegryzła kable. Sytuacja do tego stopnia przytłoczyła konserwatora, który mieszkał poza posiadłością, że ten schronił się na przestronnym zadaszonym tarasie, gdzie powoli i z namysłem pochłaniał kanapkę z serem. Pani domu, Masha, opuściła rolety w gabinecie na parterze, żeby uciec przed kakofonią odgłosów nowoczesnych narzędzi i donośnych wiejskich przekleństw. Co jakiś czas zerkała na zewnątrz i dostrzegała kolejne powierzchnie, które trzeba będzie wytrzeć, kiedy robotnicy już sobie pójdą. Jej ośmioletnia córka Natasha (wolała, żeby mówić na nią Nat) siedziała na górze po ciemku, w blasku ekranu, samotna w swoim publicznym świecie.

Jedyną szczęśliwą osobą w domu był Alexander Borisovich Senderovsky, dla przyjaciół Sasha. Choć określenie „szczęśliwy” powinniśmy opatrzyć przypisem. Senderovsky był poruszony i podniecony. Wichura zwaliła ciężkie gałęzie dwóch martwych drzew stojących po obu stronach podjazdu i rozrzuciła butwiejące odłamki po rozległym frontowym trawniku. Senderovsky lubił się rozwodzić nad „entropijnym” charakterem posiadłości, rozprawiać o tym, że wszystko tu rośnie, jak chce, sumak może bez przeszkód wypierać szlachetniejsze rośliny, bluszcz zatruwać granice, a świstakom wolno siać zniszczenie w ogrodach. Ale konary martwych drzew nadawały domostwu rys apokaliptyczny – kojarzyły się z czymś, przed czym jego goście chcieli uciec. Konserwator nie kwapił się z ich usunięciem, wymawiając się bólem pleców, a tak zwany facet od drzew gdzieś przepadł. Ubrany w spodnie od dresu i wściekle kolorowy szlafrok Senderovsky próbował sam dźwignąć jedną, wyglądającą jak prehistoryczny relikt gałąź, ale to wystarczyło, żeby przestraszył się przepukliny.

– Do diabła z tym – powiedział i wsiadł do samochodu.

Słówko na temat auta. Choć może nie tyle auta, ile sposobu, w jaki nim jeżdżono. Senderovsky nauczył się prowadzić trzy lata temu, w krytycznym wieku czterdziestu pięciu lat, i to tylko w granicach hrabstwa. Na autostradzie po drugiej stronie rzeki czuł się niepewnie. Był kierowcą wybitnie nieudolnym. Na poły puste lokalne drogi traktował jako zachętę, by w swoim solidnym, choć mało zwrotnym szwedzkim wozie wciskać gaz do dechy, a żółte pasy rozdzielające jezdnie jako ledwie sugestię dla „mniej doświadczonych kierowców”, kimkolwiek byli. Ponieważ nie uznawał znaków drogowych ani pewnych aspektów teorii względności, umykała mu koncepcja ślepego zakrętu. (Żona nie pozwalała mu prowadzić, kiedy w samochodzie było dziecko). Co gorsza, podłapał skądś wyrażenie „wozić się”.

I teraz gnał po sprawunki, zważając wyłącznie na fotoradary, które z nudną przewidywalnością rozmieszczono na postrzępionych obrzeżach miast i w pobliżu szkół, czyli w miejscach, gdzie można było dostać mandat podwójnej wysokości. Najpierw zajrzał do rzeźników – pary z Nowego Jorku, która miała za sobą karierę modeli katalogowych i dziś, już jako małżeństwo, sprzedawała swoje wyroby w stodole tak czerwonej, że zakrawało to na patriotyzm. Błyskając zębami, dwoje wspaniałych dwudziestopięciolatków w roboczych kombinezonach zapakowało mu łagodne włoskie kiełbaski, lśniące hamburgery i jego sekretną broń – steki z jagnięciny uparcie trzymające się kości, tak świeże, że mogła z nimi iść w konkury tylko oferta restauracji, która urzekła go w kwartale rzeźniczym w Rzymie. Sam widok mięsa na jutrzejszego grilla wzbudził w Sashy zachwyt, który w przypadku kogoś młodszego można by nazwać miłością. Chodziło zresztą nie tyle o mięso, ile o rozmowy, które w czasie marynowania, grillowania i serwowania potraw będą się toczyły mimo coraz surowszych ograniczeń, jakim podlegała podobna bliskość. Do południa następnego dnia najlepsi przyjaciele Senderovsky’ego, ci, których tak trudno było ściągnąć w minionych latach, zbiorą się wreszcie przygnani, owszem, coraz głośniejszymi pomrukami tragedii, ale jednak razem w jego ukochanym miejscu – Domu na Wzgórzu.

Rzecz jasna miał się zjawić ktoś jeszcze. Ktoś, kogo nie można było nazwać przyjacielem. Ktoś, kto sprawiał, że Senderovsky, już i tak pijak, pił jeszcze więcej.

Z tą myślą pomknął do najbogatszego miasteczka w okręgu, gdzie w budynku dawnego kościoła mieścił się sklep monopolowy. W południowej części transeptu wybrał dwie skrzynki austriackiego rieslinga, w północnej jedną rosé i jedną beaujolais – okrutnie poza sezonem, ale zarówno on, jak i Vinod z Karen, jego przyjaciele z liceum, mieli do tego wina ogromny sentyment. Jak zwykle najtrudniej będzie dogodzić Edowi. Głęboko w zakrystii Senderovsky wyłowił osiemnastoletnią butelkę czegoś, co było poza jego zasięgiem finansowym, dwie butelki koniaku i żytniej whiskey, wreszcie, by dać wyraz żartobliwej stronie swojej natury, sznapsa i osobliwą single malt z Tyrolu. Właściciel, kudłaty Anglo z czerwonym nosem wystającym znad luźno założonej maseczki, sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego, gdy palcami w czarnych jednorazowych rękawiczkach wystukiwał ceny kolejnych towarów.

– Właśnie dzwonili ze stanu – powiedział. – Mój sklep nie jest niezbędny, więc w każdej chwili mogą go zamknąć.

Senderovsky westchnął i dokupił skrzynkę rieslinga oraz dwie butelki rzemieślniczego ginu, o którym nigdy nie słyszał. Wyobraził sobie, jak Ed macza usta i oznajmia, że jest „pijalny”. Gdy wreszcie kasa, wielokrotnie się krztusząc, wypluła serpentynę rachunku, na którym po zsumowaniu widniały cztery cyfry, ręka Senderovsky’ego z trudem pokonała wszystkie zakręty podpisu. Pocieszył się, że to wyjątkowa okazja.

Z bagażnikiem pełnym butelek i mięsa wcisnął gaz i ruszył w stronę kolejnego miasteczka, tym razem piętnaście mil na północ, żeby zrobić dalsze zakupy, po których zamierzał zostawić mięso w domu, a potem odebrać ze stacji Eda. Wyjechał, kierując się w stronę mostu, i trafił na sznur samochodów. Nic nie irytowało go bardziej niż lokalna odmiana korka. Przywiózł ze sobą na wieś wielkomiejską niecierpliwość. Mimo że w okolicy trąbienie uważano za niegrzeczne, nacisnął klakson. Opuścił szybę, wystawił długą, kościstą twarz i zatrąbił znowu, całą dłonią, jak to widział na filmach. Samochód przed nim ani drgnął. Był nisko zawieszony, z bagażnika wystawała zardzewiała taczka, w oknie po stronie kierowcy trzepotała flaga, a na zderzaku częściowo zdarta naklejka głosiła: „WSPIERAM SWOJEGO PREZY…”. Senderovsky zorientował się, że w tym tempie nie uda mu się dotrzeć do sklepu, a potem jeszcze wrócić do domu przed przyjazdem Eda. Ignorując wyraźne znaki, które przestrzegały przed podobnym manewrem, zawrócił i już wkrótce mknął długim podjazdem, znów przeklinając zwalone gałęzie, które rujnowały widok. Z hukiem wrzucił mięso do przemysłowej zamrażarki w ogromnej białej kuchni (dom należał niegdyś do profesjonalnego kucharza), wybrał numer chłopaka zza rzeki, który wpadał kosić trawnik, i zaczął go błagać, żeby przyjechał uprzątnąć gałęzie. Tamten miał jednak co innego do roboty.

– Ciekawe co? – spytał prowokacyjnie Senderovsky i zagroził, że zapłaci podwójnie.

Na tarasie dopadł konserwatora, który słuchał starych kawałków z uroczego czerwonego radyjka, lecz tamten rzucił tylko:

– Pani powiedziała, żebym nie ruszał nic ciężkiego ze względu na plecy.

Rzeczona pani weszła właśnie na taras w kaftanie i podparła się pod boki, zanurzając palce w miękkim brzuchu.

– Ten hałas jest nie do zniesienia – odezwała się do męża po rosyjsku, świadoma obecności konserwatora. – Przecież ja dziś pracuję. Pacjenci już i tak są wytrąceni z równowagi, a teraz ledwie mnie słyszą.

– Jaki hałas?

– Wiercenie przy domkach, wrzucanie mięsa do zamrażarki i krzyczenie na chłopaka od trawnika.

– Skarbie – odparł, używając nieco na wyrost zdrobnienia doroguszka. Znali się z żoną od dziecka. Rosyjski był dla nich językiem wydychanego ciepła i bólu, ostatnio jednak Senderovsky zorientował się, że jego deklaracje uczuć w stosunku do żony nabrały koturnowości, jak gdyby deklamował kwestie z jakiejś sztuki. – Robotnicy jak zwykle skończą o trzeciej. A ja muszę tylko odebrać Eda i kupić zieleninę.

Konserwator gapił się na nich jak na obcych, którymi faktycznie byli. Gdy trzy lata temu zaczął u nich pracować, oboje mieli podobne kształty: dwie drobne postacie, najpewniej wykładowcy (niewielka, ale prężna uczelnia znajdowała się w zasięgu jazdy samochodem od posiadłości), irytujący ze swoimi wymaganiami, oszczędni w wydatkach, w ich wielkomiejskich głosach słychać było zaledwie ślad akcentu. Teraz ona nabrała ciała, zaokrągliła się w pasie i ramionach, zaczęła przypominać kobiety z okolicy, on zaś przeciwnie, skurczył się i wychudł, stracił większość włosów, w oczy rzucały się tylko spiczasty nos i wysokie czoło – do tego stopnia, że konserwator podejrzewał jakąś chorobę. Jeśli chodzi o inne różnice, to mimo syczących spółgłosek języka, którym się posługiwali, mąż wydawał się dziś szczęśliwszy, z kolei żona przejęła jego wcześniejszą dziarskość. Cokolwiek przyniesie ten weekend, pomyślał konserwator, nie będzie to nic dobrego. Poza tym słyszał, że Senderovsky od wielu miesięcy nie płacił człowiekowi od napraw, choć lodówka w głównym domu wciąż psuła się na nowe interesujące sposoby.

Dyskusja trwała, przybierając na sile, aż wreszcie kobieta zwróciła się do konserwatora:

– Mógłby pan przyciąć żywopłot przy basenie? Wszyscy są dziś zajęci.

– Nie bardzo się do tego nadaję – odparł tamten.

Mimo marcowego chłodu miał na sobie krótkie dżinsowe spodnie w kolorze staroświeckiego błękitu. Wyglądała z nich noga pokryta symboliką, na której żadne z Senderovskich się nie wyznawało: orły, węże, a do tego jakieś tajemnicze znaki; mieli nadzieję, że nie wiązało się to z przynależnością do żadnego przemocowego ugrupowania. W pierwszym roku po zakupie posiadłości, gdy ustawili swoje bezwyznaniowe drzewko noworoczne, konserwator powiedział do męża: „Nie sądziłem, że państwo są z tych, co obchodzą Boże Narodzenie”. I choć się przy tym uśmiechał, tej nocy Senderovscy nie zmrużyli oka – leżeli w łóżku, zastanawiając się, co miał na myśli.

– Sekator jest w garażu – oznajmiła żona. – Będziemy bardzo wdzięczni.

To była kolejna zmiana, którą w ciągu tych lat zauważył konserwator: mąż się wahał, a żona stała się stanowcza, jak strzelająca w palcach recepturka.

Senderovsky niezgrabnie pocałował żonę w czoło i pobiegł do samochodu. Wystartował z prędkością czterdziestu mil na godzinę, zostawiając na żwirowym podjeździe łyse placki, i skręcił na szosę, nie patrząc, czy nic nie jedzie. Gdy na wysokości sąsiedniego gospodarstwa, w którym hodowano owce, przyspieszył i usłyszał z tyłu brzęczenie, zrozumiał, że zapomniał wypakować butelki. Ciekawe, co by się stało, gdyby wyjął whiskey i położył na przednim siedzeniu. Kiedy ostatnio Ed wpadał w odwiedziny, w drodze do domu pociągali z gwinta, niecierpliwie pragnąc podjąć przerwany wątek przyjaźni. Dziś Senderovsky, szczęśliwy, że przyjeżdżają przyjaciele, i zdenerwowany perspektywą spotkania ze swoją nemezis, miał ochotę zalać się w pestkę, otumanić na modłę przodków.

Na parkingu przed dworcem na pasażerów czekało mnóstwo europejskich samochodów. Senderovsky pomachał profesorowi kalabrystyki z miejscowej uczelni oraz właścicielowi zaskakująco dobrze prosperującej kawiarenki z księgarnią, która przycumowała w modnej dzielnicy miasta tuż za rzeką. Widok znajomych twarzy poprawił mu humor. Był w tej okolicy osobistością powszechnie szanowaną. „Masz uroczą rodzinę i uroczy dom”, powiedziała mu kilka lat temu, bawiąc z wizytą, jego agentka z Los Angeles, gdy kolejny telewizyjny projekt spalił na panewce.

Pociąg spóźnił się dwadzieścia minut, lecz w końcu jego archaiczna szara sylwetka pojawiła się ponad równie szarą linią rzeki. Mieszczuchy wspinały się po schodach prowadzących z peronu na stację, sapiąc ze starości. Senderovsky spostrzegł swojego pierwszego gościa, stosunkowo młodego i zwinnego. Ed Kim, w pilotkach na nosie, taszczył skórzaną torbę typu Gladstone. Włosy wciąż miał ciemne. Senderovsky poznał go, gdy obaj byli dwudziestoparolatkami, i od pierwszej chwili Ed kojarzył mu się z filmem o ostatnim cesarzu Chin, który kiedyś widział, a zwłaszcza z okresem rozpusty, gdy główny bohater, władca marionetkowego Mandżukuo, nosił smoking.

Wyskoczył z samochodu. Wciąż miał na sobie szlafrok, prezent od Eda kupiony w Hongkongu, w sklepie o nazwie The Armoury. Przyglądali się jeden drugiemu rozdzieleni przez krawężnik, Senderovsky w roli psa, Ed zaś – kota. Do tej pory zwykle gospodarz obejmował przyjaciela chudym ramieniem, a gość klepał go jedną ręką po plecach, jakby chciał, żeby mu się odbiło.

– I co teraz zrobimy? – zawołał Senderovsky.

– Mam dość stukania się łokciami – stwierdził Ed. – Niech ci się przyjrzę.

Opuścił okulary wzorem niektórych wujów witających młode siostrzenice. Zmarszczki wokół jego oczu wyglądały, jakby były tam od zawsze, wyraz twarzy miał zarazem chłodny i rozbawiony. Karen, przyjaciółka Senderovsky’ego, spokrewniona z Edem przez jakiegoś rozpustnego przodka z Seulu, też czasem tak wyglądała; pozbyła się tego grymasu dopiero ostatnio, gdy odniosła sukces.

Ed zapalił papierosa, równocześnie otwierając bagażnik i chowając swoją vintage’ową torbę.

– Masha kazała mi powiedzieć – oznajmił Senderovsky – że w samochodzie nie wolno palić. Tak samo jak na terenie posiadłości. Mówi, że jeśli się złapie wirusa, palenie pogarsza sprawę. Ale – dodał – zostawiłem ci popielniczkę w domku. Jest pod umywalką.

– Tylko trzy machy – oparł Ed.

Sasha patrzył, jak przyjaciel zaciąga się niczym postać z kreskówki i wydmuchuje dym w szare powietrze. W młodości marzył, żeby być taki jak Ed. Wciąż fantazjował, że gdy tylko jego córka skończy bardzo drogą szkołę w mieście, przeznaczoną dla wrażliwych i skomplikowanych dzieci, wybiorą się we dwóch w roczną podróż dookoła świata.

– Poza tym powiedziała, żeby nikt nie siadał z przodu. Dla zachowania dystansu.

– Oj, do diabła z tym – stwierdził Ed, otwierając drzwi od strony pasażera. – Ludzie naprawdę przesadzają. Schylę się, jak dojedziemy. – Samochód wypełnił zapach świeżo palonego tytoniu, wzbudzając w Senderovskim tęsknotę za fajką. Ed oparł dłoń o schowek na rękawiczki w oczekiwaniu na moment obrotowy. – Co się stało? – Wskazał na smętnie zwisające boczne lusterko.

– Boksy garażowe są za wąskie – odparł Senderovsky. Upłynęła zaledwie chwila, a oni już zdążyli zostawić stację daleko w tyle i teraz, skręciwszy gwałtownie, pędzili obok szkieletu czegoś, co za trzy miesiące miało się zamienić w stoisko z warzywami i owocami. – Powinienem kazać je poszerzyć.

– Jak szło to rosyjskie porzekadło o dyletantach, którzy próbują zwalić winę na okoliczności?

Senderovsky się roześmiał.

– Złemu tancerzowi przeszkadzają jajca.

– Mhm.

– Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zajrzymy do sklepu? Mam tylko mięso i alko.

– Nigdzie mi się nie spieszy – odparł Ed.

Senderovsky’emu natychmiast przyszło do głowy stosowne epitafium: „TU LEŻY EDWARD SUNGJOON KIM, KTÓREMU NIGDZIE SIĘ NIE SPIESZYŁO”. Wcisnął gaz, pędząc na północ wąską drogą stanową, z której widać było purpurowe góry po drugiej stronie rzeki; wszystkie nosiły dziecinne nazwy – jego córka najbardziej lubiła Peekamoose. Gdy Senderovsky monologował na temat pogody, najnowszych wiadomości ze świata polityki, spekulacji dotyczących wirusa oraz przewagi łagodnych włoskich kiełbasek nad pikantnymi, Ed dostrzegł na horyzoncie rozległy front nudy – niekończące się pogaduszki przedstawicieli wyższej klasy średniej, kiepsko przyrządzone wiejskie negroni, palone ukradkiem papierosy. Co miał począć? Przyjaciel błagał, żeby przyjechał, a poza tym cisza w mieście i tak działała na niego przygnębiająco.

– To kto jeszcze będzie? – spytał. – Oprócz Pana Egzaltowanego. – Nazywał tak słynnego aktora, który miał wpaść na kilka dni, żeby popracować z Senderovskim nad scenariuszem, i wprawiał gospodarza w stan podenerwowania. – Wspominałeś o Karen.

– Vinod.

– Nie widziałem go całe wieki. Wciąż się w niej kocha?

– Kilka lat temu zachorował na raka i stracił płuco. A potem pracę w City College.

– No to pechowo.

– Masha postanowiła go ściągnąć, bo może mieć osłabioną odporność.

– Szkoda, że nie jestem dość tragiczny, żeby twoja żona mnie polubiła.

– Wszystko przed tobą.

– Kto jeszcze?

– Moja dawna studentka. W zeszłym roku wydała zbiór esejów. Wielka księga autokompromitacji i kapitulacji. Narobiła sporo szumu.

– Cóż, przynajmniej jest młoda. Może się czegoś nauczę. A przy okazji: jak tam twoja córka?

– Kwitnąco – odparł Senderovsky.

Wjechali do miasteczka, o którym nie można było tego powiedzieć. Na półkach w Rudolph’s Market, jedynym sklepie o tej nazwie, znaleźli towary, o jakich Ed (urodzony w Seulu w 1975 roku) i jego gospodarz (urodzony w Leningradzie w 1972) w pierwszych, nieamerykańskich latach życia mogli co najwyżej pomarzyć – cukierki o smaku fiołków czy chleb tak wzbogacony, że nadawał się na materiał do izolacji. Oprócz budzących nostalgię produktów w skandalicznie zawyżonych cenach były tu jeszcze droższe dobra z całego świata i Ed beztrosko wrzucał je do koszyka. Świeże sardynki, które można zgrillować przed mięsem, pochodzące z antycznych wysp greckie oliwki w kształcie sterowców, sery tak nafaszerowane aromatycznymi ziołami, że wywoływały (przynajmniej u Senderovsky’ego) wspomnienia czegoś, czego nigdy się nie przeżyło, czy składniki na proste vitello tonnato, które jakimś cudem kosztowały ponad osiemdziesiąt dolarów, i to nie licząc cielęciny.

– Myślę, że wystarczy – powiedział zaniepokojony Senderovsky. – Nie chciałbym, żeby coś się zepsuło.

Stanęli w długiej kolejce obszarników. Gdy szokująca kwota należności pojawiła się na wyświetlaczu, obaj odwrócili wzrok, aż starsza kobieta za ladą zakaszlała znacząco w dłoń obciągniętą rękawiczką. Senderovsky westchnął i sięgnął po kartę.

Już po chwili wzbijali kurz na długim żwirowym podjeździe. Była dopiero czternasta, ale robotnicy ze swoimi potężnymi pick-upami, na których widniały wymalowane od szablonu miejscowe nazwy, zdążyli się zwinąć.

– Przepraszam za te gałęzie – powiedział Senderovsky. – Nie udało mi się ich uprzątnąć.

– Jakie gałęzie? – Ed patrzył nieobecnym wzrokiem na swój nowy dom, jedną z chatek, które niczym księżyce otaczały półokręgiem główny budynek. Niebo miało kolor staromodnego ekranu projekcyjnego rozwiniętego aż po skraj odległych wzgórz, poplamionego tu i ówdzie ręką Józia-niemyjka.

Tymczasem Masha uniosła w swoim gabinecie ciężką zasłonę z paciorków. Spostrzegła Eda z nonszalancją gramolącego się z samochodu męża. Oczywiście nie usiadł z tyłu, tak jak prosiła. Prychnęła i natychmiast rozpoznała w tym babkę ocalałą z obozu pracy. „No proszę”, powiedziałaby babka. Pierwsze z gromady dzieci, którymi trzeba się zająć. I to nie licząc tego na górze, które z otwartymi ustami i błyszczącymi oczami, spacyfikowane, oglądało teledyski azjatyckich boysbandów. Wkrótce w całym domu zaroi się od dorosłych dzieci bez dzieci. Jej znajomi, w przeciwieństwie do przyjaciół męża, wszyscy byli pożenieni i dzieciaci (żaden nie wpadłby na pomysł, żeby w takich czasach wybrać się w gości). Wyłączyła monitor, zastanawiając się, czy na powitanie Eda nie zdjąć kaftana, ostatecznie jednak wyszła na podjazd tak, jak stała.

Ed taszczył za sobą skrzypiącą skórzaną torbę Gladstone. Masha dorastała w New Jersey i widywała potężnych mężczyzn noszących w podobny sposób torby golfowe.

– Jak tam podróż? – zawołała może nieco zbyt natarczywie.

– Wspaniale – odparł Ed. – Dostałem miejsce z widokiem na rzekę. – Wiedział, że najpierw czeka go maglowanie. – Bardzo dziękuję za gościnę w taki czas. Naprawdę. – Zmusił się, żeby przesadnie głęboko zaczerpnąć wilgotnego powietrza. – Mmm. Dokładnie tak, jak zaleca naczelny lekarz kraju. A wy oboje wyglądacie znakomicie. Widać, że Sasha zrzucił parę kilo.

Natychmiast zdał sobie sprawę, że Masha może źle to odebrać. Gospodyni była piękna, ale teraz przypominała nobliwą matronę z portretu, który Ed widział w zeszłym roku w Galerii Tretiakowskiej. Kaftan z pewnością nie pomagał. Obaj mężczyźni w milczeniu weszli po cedrowych schodach na rozległy taras przy głównym budynku, wychodzący na bungalowy. To było centrum posiadłości i jej klejnot, osłonięty siatką świat wewnątrz świata.

– Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zachowam się trochę po doktorowemu – powiedziała Masha. – O ile w ogóle jest takie słowo.

– Ależ skąd – odparł Ed.

Ależ skąd, bo nie miał nic przeciwko temu, czy ależ skąd, bo nie było takiego słowa? Musiała się nad tym zastanowić, i może właśnie o to chodziło.

– Wprowadziłam kilka zasad – poinformowała. – Przyjechałeś pociągiem, więc zanim się rozgościsz, dobrze by było, żebyś się przebrał. Tylko że najpierw chciałabym powycierać w twoim domku to, czego dotykali robotnicy. Wciąż tak mało wiemy o tym wirusie.

– Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Mashy nie podobał się jego ton. Senderovsky stał obok przygarbiony. Przez kilkadziesiąt lat odgrywał rolę dyplomaty między dwojgiem skłóconych rodziców.

– W przestrzeni wspólnej, takiej jak taras czy jadalnia – ciągnęła Masha – będę się starała nas rozdzielać i wyznaczyć każdemu stałe miejsce. Przykro mi, jeśli wygląda to tak, jakbym chciała popsuć zabawę.

– W tej sytuacji nie ma dobrych ani złych rozwiązań – oznajmił Ed. – Wszyscy musimy zachowywać się zgodnie ze swoją naturą.

Prawdę mówiąc, były dobre i złe rozwiązania. Ed kojarzył się Mashy z rodzicami jej męża. Rozmowa z nimi przypominała pertraktacje z przeciwnikiem, który wprawdzie się uśmiechał, ale w kieszeni trzymał garść zatrutych wykałaczek i kiedy tylko człowiek opuścił gardę, zaraz czuł ukłucie w pośladek.

– Muszę cię też o coś zapytać. Tak naprawdę to komplement, bo ciągle jesteś w rozjazdach. Potrafisz powiedzieć, gdzie byłeś od, powiedzmy, grudnia zeszłego roku?

– Od grudnia? Hm… – Ed uniósł wzrok na otynkowaną fasadę głównego budynku. Neutralna szarość, jak niebo. Ludzie z pewnej klasy, zwłaszcza imigranci, woleli się nie wychylać. Podest na piętrze i sąsiednie okno oświetlało padające pod dziwnym kątem żółte światło, jak na obrazie Mondriana. W górnej ćwiartce najpewniej znajdował się pokój córki. Ed nie pamiętał, jak miała na imię.

– No więc najpierw poleciałem do Addis na ten event jazzowy – powiedział. – A potem do Azet w odwiedziny do Jimmy’ego, który tam teraz uczy. – Narysował w powietrzu linię z Addis Abeby (najpewniej) do Abu Zabi (prawdopodobnie). – Na Boże Narodzenie wróciłem do Seulu. Nie, czekaj. – Na środku Morza Arabskiego palec Eda zatrzymał się gwałtownie i zatoczył koło, spuszczając paliwo. – Na weekend wpadłem do Bombaju zobaczyć się z Suketu i dopiero stamtąd poleciałem do Seulu.

Sasha z wielkim zainteresowaniem śledził szlak rysowany przez Eda, wyobrażając sobie, że to on, a nie przyjaciel, odbywa tę podróż w klasie biznes, ze szklanką whiskey w ręku. Dawno temu, gdy jego dziecięca relacja z Mashą dobiegła końca, a dorosła jeszcze się nie zaczęła, jako współpracownik magazynu podróżniczego woził się po świecie wyposażony jedynie w notatnik i kilka obcych słówek. Ten okres obejmował najlepsze lata jego życia, fundusze reprezentacyjne, pot tropikalnych miast i pijackie towarzystwo Edów tego świata.

– Kiedy wyleciałeś z Seulu? – spytała Masha.

– Och, już widzę, do czego zmierzasz. Zaraz po Bożym Narodzeniu, zanim zrobiło się nieciekawie. I stamtąd – palec wskazujący Eda przygotował się do pokaźnego skoku – poleciałem na Big Island.

– Żeby uhonorować nasz bungalow! – stwierdził radośnie Sasha. Domek zarezerwowany dla Eda przypominał ten, w którym spędzili z Mashą miesiąc miodowy na największej wyspie Hawajów. Miał coś, czym nie mógł się poszczycić żaden inny: zewnętrzny prysznic, którego ściany zdobił ornament z morskich muszli.

– Tak – odparł Ed. – Mój przyjaciel Wei ma bungalow nieopodal Mauna Kea. Można powiedzieć, że bungalowy to mój konik.

– Wei Li? – spytał Senderovsky.

– Wei Ko. Robi w biotechnologii. Zdaje się, że właśnie ma swoje pięć minut.

– A potem wróciłeś do Nowego Jorku – powiedziała Masha.

– Prawdę mówiąc, niezupełnie. Mój brat kupił winnicę na Węgrzech – oznajmił Ed, a Senderovsky, przypomniawszy sobie, że austriacki riesling i pozostałe alkohole wciąż czekają w bagażniku, pomodlił się w duchu, żeby podczas licznych przejażdżek nic się nie stłukło, a już zwłaszcza flaszka osiemnastoletniego trunku, którą kupił do podziału między Eda i Aktora. – Byłem nad Balatonem – ciągnął Ed. – Może jeździliście tam w dawnych czasach na bratnie wakacje. Wino okazało się kiepskie, jadłem za to pyszną cielęcą wątróbkę w maśle i papryce. Chętnie bym się dowiedział, jak ją przyrządzają. A potem wpadłem do Londynu.

– W jakimś konkretnym celu? – spytała Masha.

Sasha pomyślał, że brzmi jak urzędniczka imigracyjna na Heathrow przepytująca przybysza z mniej rozwiniętego kraju.

– Nie, tak po prostu – odparł Ed.

– Obiecuję, że to już ostatnie pytanie. Zaglądałeś po drodze do Chin albo północnych Włoch?

– Nie. – Zirytowany Ed odstawił głośno torbę. – Chociaż, czekaj, miałem przesiadkę na Linate.

– To w Mediolanie – powiedział Sasha.

Obaj zauważyli, jakim wzrokiem Masha obrzuciła męża. Ale to nie jego sugestia, że jest nie dość światowa, tak ją zirytowała. Zmuszają mnie, żebym była kimś, kim nie jestem, pomyślała. Mylą troskę z autorytaryzmem, a ja nie mam wyboru i zamieniam się w Stalina w fartuchu. Bo co innego mogę zrobić, jeśli mam uchronić tych kretynów przed chorobą?

– To była bardzo krótka przesiadka – powiedział Ed. – Jestem pewien, że tego nie złapałem.

Kiedy Ed Kim zaczynał się denerwować, otaczał dłonią prawe ucho, jakby próbował zrobić z małżowiny konchę. Ten nerwowy tik wszyscy dobrze znali, sam Ed zresztą zdawał sobie z niego sprawę, a mimo to nie potrafił się powstrzymać.

– Oczywiście – odparła Masha. – Nie lubię tego robić. Ale to ze względu na Natashę.

Właśnie, tak miała na imię ich córka. Sasha, Masha i Natasha. Ci Rosjanie byli niemożliwi.

– Ostrożności nigdy za wiele – dodała. – Masz jakieś specjalne życzenia w związku z kolacją?

– Nawet o tym nie myśl – powiedział Ed. – Dziś wieczorem ja gotuję. Ty sobie po prostu odpocznij. Słyszałem, że rodzicom jest ostatnio szczególnie ciężko. I założę się, że Sasha wcale nie pomaga.

– Kupiliśmy same pyszności – oznajmił Senderovsky. – Wiem, jak lubisz świeże sardynki.

Masha się uśmiechnęła. Nawet jeśli wymyślił to kłamstwo na poczekaniu, było miłe. Mogła się nim zadowolić. Ed miał wrażenie, że w jej uśmiechu dostrzegł cień młodości. Nowa pulchność podbródka przypomniała mu pewną Greczynkę, w której zakochał się niemal dokładnie dekadę temu. To była jedna z jego ostatnich miłości, jedna z ostatnich okazji, kiedy pozwolił, by zapomniane rejony ciała, takie jak skóra poniżej kostek czy rzęsy, mrowiły bez powodu. Senderovsky przyłożył obie ręce do żyznej doliny pomiędzy piersiami a gardłem, szczęśliwy, że jego przyjaciel i żona się dogadują. W posiadłości panował całkowity spokój, jeśli nie liczyć skrzeczenia nadmiernie podekscytowanych rzekotek oraz głośnego szczęku sekatora, którym konserwator przycinał żywopłot obok krytego basenu, jak gdyby protestował przeciwko swej doli.

Wśród domków biegła wyłożona kamieniami ścieżka – Senderovsky miał nadzieję, że stworzy klimat jednej z tych schludnych europejskich wiosek, w których jego przodkowie nigdy nie byli mile widziani. Domki otaczały półokręgiem główny budynek, część wychodziła na klasyczną łąkę, inne zaś na niewielki lasek, gdzie roiło się od hałasujących zwierząt. Zimą były przytulne, jak przystało na małe chatki, latem praktyczne, brakowało im jednak stylowości, którą zapewniają dym z komina czy przesuwane drzwi na taras. Luksusy miały być wspólne: wyborne jedzenie i jeszcze lepsza konwersacja. W domu rodzinnym Senderovsky’ego brakowało śmiechu i błyskotliwych idei, a choć dziś bywał w restauracjach czy na okolicznościowych imprezach literackich w mieście, nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż brylowanie wśród własnej menażerii na wsi. Nie wspominając o potajemnym zdumieniu, jakie budziła w nim możliwość przemierzania hektarów własnej ziemi na kontynencie, który go przygarnął.

Ed w samotności rozpakował torbę, wyjął laptopa (przypomniał sobie, że w bungalowie nie było zasięgu), ładowarki, zwiniętą w kulkę świeżą koreańską bieliznę, którą dostał od pokojówki matki, koszulki polo, lnianą marynarkę (naprawdę będzie musiał tu zostać aż do lata?), dwa krawaty i poszetkę. Usiadł na miękkim, wygodnym, zatrącającym o art déco łóżku i przeżył coś, co trzeba by nazwać atakiem paniki – oddychał płytko i szybko, jakby pod groźbą broni wysysał powietrze z balonika.

Przez jedyne okno widać było gęstniejącą szarówkę, wyobrażenie sztucznej inteligencji na temat upływu czasu na Ziemi. Tak blisko było stąd, a zarazem tak daleko do zmieniającego się jak w kalejdoskopie nieba nad zatoką w mieście. Czy ponad spiczastym dachem z cedrowego drewna kiedykolwiek widać smugi kondensacyjne? Samoloty lecące wzdłuż rzeki na lotnisko? Słyszał surowy i napięty głos głównego stewarda, zdawał się dobiegać z innej epoki: „Meine Damen und Herren, wir begeben uns jetzt auf den Abstieg nach Berlin-Tegel”. Ilu jego przyjaciół na całym świecie znalazło się w podobnej sytuacji i wyglądało teraz przez podwójne okno albo patrzyło na skośny cedrowy sufit, przywołując podobne inkantacje, żeby się uspokoić?

Nad wezgłowiem wisiała pyszna fotografia wrzącej lawy, która spływała do Pacyfiku z wulkanu Kīlauea na Big Island. Ed pomyślał, że kompozycja jest oczywista, ale piękna, wręcz kosmiczna, a mimo to wdrapał się na łóżko i przekręcił ramkę o jakieś dwadzieścia stopni. Wzburzył starannie ułożoną pościel, jakby przed chwilą para kochanków oddawała się w niej miłosnym zapasom. Na modernistycznym biurku dostrzegł dwa rzeźbione drewniane ananasy (pomyślał, że znacząca produkcja tych owoców zawsze odbywała się wyłącznie na Maui i O’ahu, nigdy na Big Island) i przewrócił jeden, wprowadzając nieco asymetrii w otaczający go zabójczy szpitalny porządek.

Co by powiedziała jego matka, siedząca nieruchomo w swoim kokonie w Gangnam, z gardłem mrowiącym od gorącej herbaty z jęczmienia? Dałaby mu radę, do której sama nigdy by się nie zastosowała: „Bądź silny dla przyjaciół”.

Jakaś kobieta – to musiała być Masha – krzyczała od strony długiego krytego tarasu. W uszach Eda brzmiało to jak: „Gnat! Gnat! Gnat!”. Czyżby znalazła jakieś kości? Ed oparł się na łokciach, wyswobodził gauloise’a ze zmiętej paczki i spojrzał na mrugające światełko czujnika dymu nad głową. Bądź silny dla przyjaciół? Jego przyjaciółką była prędkość. Znikający krajobraz. Przypomniał sobie, że Sasha zostawił popielniczkę pod umywalką w łazience. Buntowniczy papieros szybko poprawił mu humor. Wciąż zostało trochę czasu do kolacji, prawda? Zapomniał zatyczek do uszu, ale i tak udało mu się zasnąć.

2

Karen Cho, pokonując wypożyczonym autem liczne pochyłości i niebezpieczne zakręty na znajomej wiejskiej drodze, hamowała się tylko odrobinę bardziej niż Senderovsky. Znalazła stację, która puszczała piosenki z czasów jej młodości, i śpiewała razem z radiem, starając się każdy kawałek traktować z równą powagą, jak zawsze robił to Ed – dawała z siebie wszystko nawet przy najgłupszych. A ten wcale nie był głupi:

Christine, the strawberry girl.

Christine, banana split lady.

Po przeprowadzce z Zachodniego Wybrzeża brakowało jej przyjemności jazdy, ale w przeciwieństwie do Senderovsky’ego nigdy nie potrafiła nazwać dreszczu, o jaki przyprawiało ją prowadzenie samochodu, tego wrażenia, że jest bardziej amerykańska, bo mknie wielotonowym olbrzymem, bagażnik ma wypakowany ręcznikami, których wystarczyłoby dla całej rodziny, albo włącza hipnotyzujący metronom kierunkowskazu. Siedzenie za kierownicą pasowało do poczucia władzy – nowości, której, jeśli miała być ze sobą szczera, wciąż w pełni nie rozumiała. „Jak to jest?”, pytał ją Senderovsky, gdy sprzedała swoją tak zwaną firmę, choć w istocie tylko pomysł, programistę (przyjaciela, z którym kiedyś grali razem w kapeli) i dwoje prawników specjalizujących się w sprawach własności intelektualnej, którym płaciła za dyspozycyjność. Odparła, że teraz mogłaby wyskoczyć z pyskiem na białego mężczyznę w drogiej bluzie z kapturem, bo wiedziała, że kiedy skończy się na niego drzeć, wciąż będzie miała swoje pieniądze.

Now she’s in purple, now she’s the turtle.

Disintegrating.

Dała po hamulcach.

– Nie tak szybko – powiedziała. Po rozwodzie zaczęła mówić do siebie.

Idealnie obłe zielone wzgórze wyglądało jak grzbiet dinozaura. Grzbiet pokryty małymi wełnistymi kleszczami. Karen przypomniała sobie, że część posiadłości Sashy przylega do owczej farmy, zjechała więc na bok i wysiadła z samochodu. Owce stały w rzędach, jakby zachowywały dystans, który zalecano ich właścicielom. Niedawno je ostrzyżono i teraz nosiły się jak nastoletni gangsterzy. Część przeżuwała trawę, ale większość przyglądała się czemuś za ogrodzeniem oddzielającym farmę od ziem Senderovsky’ego. Karen miała ochotę wyjąć komórkę i zrobić zdjęcie, ale się powstrzymała. Przyrzekła sobie niedawno, że przestanie zamieszczać fotki w mediach społecznościowych – tych samych, którym zawdzięczała fortunę – i zamiast zatrzymywać chwile, będzie się nimi cieszyła.

Podeszła do siatki, mijając sterty świeżo skoszonej trawy. Po drugiej stronie drogi, obok imponującego nowego domu, zauważyła konie w swetrach. Konie w swetrach, co za świat. Trudno uwierzyć, że właściciele ruder, które widziała przy szosie, „państwowych gówniaków”, jak kiedyś nazwał je Ed, oddychali tym samym bogatym wiejskim powietrzem co Sasha i część jego sąsiadów. Zdumiewające, że żaden algorytm nie otagował jeszcze samej atmosfery i nie rozparcelował jej zgodnie z zawartością. Niektórzy jej kumple z Doliny pewnie właśnie nad tym pracowali. Zwędziła wielki haust powietrza nad pączkującą forsycją, a potem drugi, i poczuła nagły przypływ wdzięczności miejskiej dziewczyny. Niedługo Wielkanoc, a jej matka wciąż nie żyła.

Pies pasterski, czy raczej suka, biegał wzdłuż ogrodzenia, ujadając co sił, a stojące za nim owce cierpliwie przyglądały się widowisku – czuły się bezpiecznie w jego towarzystwie. Karen wypatrzyła samotną postać, która poruszała się w mroku zalegającym po stronie posiadłości Senderovsky’ego, i urzeczona ruszyła w jej kierunku. Dlaczego zdecydowała się przyjechać? Wersja oficjalna była taka, że chciała zobaczyć się z przyjaciółmi, bo miała wrażenie, że ich zaniedbuje, odkąd odniosła sukces. Tylko że kiedy ostatni raz rozmawiała z Vinodem, trudno jej było powstrzymać smutek. I złość. Chociaż stracił część płuca, wciąż pracował w zapyziałej garkuchni swojego wuja. Jakby z Karen kpił. Była o krok od tego, żeby zaproponować mu pieniądze albo jakąś posadę bez znaczenia, innymi słowy: złamać serce. No cóż, lepiej to niż drugie płuco. Jego serce zresztą przez lata wykazywało wyjątkową odporność, zważywszy na to, ile musiało od niej wycierpieć. Dlaczego więc Karen tu jest?

Wersja, którą powtarzała samej sobie, nieoficjalna, była taka: chce zobaczyć Aktora. To prawda, że w swoim nowym życiu widywała mnóstwo sławnych osób, ale w nim kochała się od tego pierwszego filmu z końca lat dziewięćdziesiątych, w którym tańczył nago w głupim kapeluszu, od razu stając się ulubieńcem jej pokolenia. Myśl o Aktorze na tle desperacko uroczej kolonii domków Sashy sprawiła, że wypożyczyła samochód i zostawiła nieczynne miasto. Już w trakcie jazdy pustą, malowniczą autostradą zorientowała się, że trzyma rękę po wewnętrznej stronie uda, oddech ma niespodziewanie gorący, a jej górna warga pachnie wiosną.

Wizyta Karen miała więc dwa powody: oficjalny i prywatny. Tylko – jak zapytałby ekswykładowca, a obecnie podkuchenny Vinod – który był prawdziwy?

Teraz wyraźniej widziała podskakującą postać: chłopiec, tylko co robił? Ostatnio wzrok jej się pogarszał, zwłaszcza po zmroku. Była rok starsza od Sashy i Vinoda, co oznaczało, że od pięćdziesiątki dzieliły ją już nie lata, lecz miesiące. Ale nie, to był chłopiec, wyraźny jak gasnący wiejski dzień: podskakiwał, tańczył, klaskał, boksował powietrze, jakby trenował sztuki walki, i do tego śpiewał słodkim, dziewczęcym głosikiem. Po drugiej stronie siatki suka szczekała ostrzeżenia, które przechodziły bez echa, a jej urzeczone podwładne patrzyły, zbyt zaskoczone, żeby meczeć.

Gdy Karen usłyszała piosenkę, wybuchnęła głośnym śmiechem – tak samo zareagowała, kiedy Leon, dziś już były mąż, wręczył jej papiery rozwodowe, a prawnik przedstawił wstępną ofertę na jej firmę. Dzieciństwo Karen upłynęło niemal bez niespodzianek, jego rytm wyznaczało wahadło: rodzicielskie zniewagi i kultura popularna, krzyki na dole i szukanie pociechy na górze (w tym miejscu rodzice zwróciliby uwagę, że w odróżnieniu od biedniejszych krewnych z Elmhurst oni przynajmniej mieli schody). Piosenka, którą śpiewał chłopiec, była ewidentnie w języku jej matki, angielski refren brzmiał: „I’m so sick of this fake-ah love, fake-ah love, fake-ah love”, „mam już dość tej fałszywej-ach miłości”. Przebój popowego boysbandu sprzed jakichś dwóch lat. Karen słyszała go na okrągło, robiąc zakupy dla leniwych krewnych w Lotte World, gdy pojechała do Seulu; prasa przez tydzień obsypywała ją komplementami jako wybitną przedstawicielkę koreańskiego narodu, odnoszącą sukcesy córę Daehan Minguk.

Protokoreański chłopiec miał na sobie uroczy biały kardigan z dekoltem w serek, jasnobrązowe spodnie oraz coś, co wyglądało jak dorosły krawat i sięgało aż do ud. Spaczona wersja koreańskiego szkolnego mundurka. Karen zarazem była i nie była zaskoczona. Wszystko, co dotyczyło Senderovsky’ego, zawsze miało nieco osobliwy charakter.

– Cześć! – zawołała do chłopca. Żadnej odpowiedzi. Może nie mówił po angielsku (jeśli nie liczyć „fake-ah love”)? – Annyeonghaseyo! – krzyknęła.

Dziecko podniosło wzrok, pomachało jej i wróciło do tańca. Suka, widząc teraz dwoje wrogów, w tym jednego większego od siebie, porzuciła wściekłość na rzecz groźby i zawarczała, a spanikowane owce, nawet te, które wciąż przeżuwały trawę, zaczęły beczeć. I wtedy Karen dostrzegła w chłopcu coś znajomego – owalna twarz, długie, choć masywne nogi, szeroki nos. To samo dziecko widziała kilka lat temu na kolanach u Senderovsky’ego, kiedy siedząc na tarasie, próbował wyjaśnić – w sposób ocierający się o rasizm – pochodzenie cech charakterystycznych dla okolic Harbinu, regionu w Chinach na granicy z Rosją, skąd je adoptowali.

– Natasha? – zawołała. Dziecko wciąż tańczyło. Suka i jej podwładne prowadziły teraz wściekły dialog z wyobrażonymi wrogami i sobą nawzajem, konfrontację między grupą wątpiących i twardogłowych neoliberałów. – Natasha!

– Wolę, jak mówi się do mnie Nat – oznajmiło dziecko między wersami piosenki, niewinnie wypychając pierś i kołysząc biodrami w sposób zbyt wyćwiczony, żeby uznać go za kuszący. Ni stąd, ni zowąd Karen przypomniała się piosenka z serialu noszącego niewiarygodny tytuł Happy Days. Jakże ważny był taniec, który wykonywała do niej w swojej sypialni prawie pół wieku temu, z brzuchem pełnym matczynego ramyeon. „Saturday, what a day, groovin’ all week with you”, „sobota, co za dzień, cały tydzień kołyszę się z tobą”.

– Nat, gdzie twoja mama? – spytała Karen. – I tata? – dodała.

Dziecko machnęło ręką w stronę Domu na Wzgórzu.

– Fajna fryzura – powiedziała Karen. Żadnej reakcji. – Chodź do domu, zjemy coś. Przyjechałam z miasta i umieram z głodu.

– Nie, dzięki. – Dziecko było zasapane, ale głos miało stanowczy. Najwyraźniej mogło tak tańczyć godzinami.

– Rodzice pewnie się martwią. – Podeszła bliżej i wzięła Nat za rękę. – Chodźmy. – Dziecko podniosło wzrok i ściągnęło usta ze złości. – Hej, jestem Karen, twoja ciocia. Jak ostatnio tu byłam, bawiłyśmy się moją komórką. Pamiętasz?

– Jesteśmy spokrewnione?

To było takie dorosłe pytanie. Ale Karen wiedziała, skąd się brało.

– Pewnie. Tak jakby.

– Tatuś mówił, że przyjeżdża wujek Ed, ale on się nie lubi bawić z dziećmi.

– To prawda.

– Ciebie nie pamiętam.

– Chodź, podwiozę cię do domu.

– Mamusia mówiła, żebym nie wsiadała do samochodu z nieznajomymi.

– I ma rację. Ale ja nie jestem nieznajoma.

– Tak by powiedział ktoś nieznajomy.

Trudno się było nie zgodzić.

– Słusznie. Tylko że twoi rodzice pewnie się martwią. Zaraz zrobi się ciemno.

– No dobra. Ale najpierw muszę się pożegnać z owieczkami i sunią.

– Jasne.

Nat podeszła do siatki oddzielającej ją od warczących i beczących zwierząt.

– Dobranoc, owieczki. Dobranoc, Luna – powiedziała. A potem ukłoniła się sztywno jak członek boysbandu odbierający nagrodę. Owce natychmiast się uspokoiły, jakby już wcześniej widziały ten rytuał. Luna, wciąż ochryple warcząc, podążyła za nimi do jasno oświetlonego samochodu, z którego dobiegały głosy z Manchesteru.

– Nie mam pojęcia, jak się przypina dziecko – oznajmiła Karen. – Poza tym nie powinnyśmy siedzieć zbyt blisko siebie.

– Przez wirusa – domyśliła się Nat.

– Tak, dopóki to się nie skończy. Ale to nie potrwa długo.

– Nie wiadomo – zauważyła dziewczynka.

Bystra jak matka, pomyślała Karen, i taka sama optymistka. Przypinając ją z tyłu, zorientowała się, że nigdy wcześniej nie wąchała dziecięcego potu i że wszystko, co o nim mówią, to prawda.

– Dziękuję, ciociu Karen – powiedziało grzecznie dziecko.

Kiedy Karen ostatni raz widziała się z Senderovskim, ten długo skarżył się na problemy córki i na czesne w wysokości pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dolarów w szkole, która nie tylko tolerowała odmienność, ale też, według wydrukowanej na eleganckim papierze ulotki, celebrowała ją do tego stopnia, że Karen, wywróciwszy oczami, co należało do jej standardowego repertuaru, naskoczyła na przyjaciela, mówiąc: „Jezu, może powinieneś odesłać ją do Chin”.

Jechała powoli długim podjazdem, zerkając na pasażerkę we wstecznym lusterku. Choć zapadł już zmrok, dostrzegła białe gałęzie rozrzucone na frontowym trawniku, jakby to było pole bitwy pod Gettysburgiem. Tyle lat, a Senderovsky wciąż nie potrafił zadbać o swoje sprawy. Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnęła. Sasha, Sasha, zawsze ten sam.

Światła reflektorów wyłowiły nieznajomą postać, która biegła ku nim od strony domu, wyraźnie krzycząc: „Nat! Nat! Nat!”, a pasażerka oznajmiła:

– To moja mamusia.

Karen zmrużyła oczy. W pamięci miała obraz Mashy z dawnych dni, kiedy wszyscy się martwili, że za mało je. Teraz w matczynym pędzie Masha omal nie wpadła na samochód i Karen musiała zjechać na trawę. Wielka biała gałąź zachrzęściła pod kołami.

Masha otworzyła drzwi z tyłu i mocując się z pasem, ni to krzyczała, ni to łkała:

– Gdzieś ty była?! Gdzieś ty była?! Gdzieś ty była?!

– Śpiewała owcom – odparła cicho Karen, która nauczyła się radzić sobie ze zdenerwowanymi rodzicami w formatywnym okresie swojego życia, choć w przypadku Mashy ten wybieg okazał się niewystarczający. – To było takie słodkie.

Wysiadły i teraz Masha klęczała na żwirze, trzymając córkę za ramiona.

– Nie wolno ci tak robić! – Chwyciła krawat należący najpewniej do Sashy i zaczęła szarpać, próbując go rozwiązać.

– Nie! – krzyknęła płaczliwie Nat. – Mamusiu, zostaw!

– Udusisz się.

Zdarła krawat i schowała do kieszeni. Dziewczynka zaczęła głośno płakać. Karen spostrzegła Sashę schodzącego z tarasu w czymś, co, choć nie mogła w to uwierzyć, było szlafrokiem. Nie rozumiała lęku Mashy. Naprawdę sądziła, że córka od nich uciekła? Dokąd miałaby pójść?

– Powinnam odstawić samochód – powiedziała.

– Ach! – wykrzyknął Senderovsky. – Karen! Nat! – Wyglądał niechlujnie i był wychudzony, od osiemnastego roku życia nosił się jak pięćdziesięciolatek. – Znalazłaś ją! Dziękuję. Myśleliśmy, że uciekła. Już mieliśmy budzić Eda, żeby pomógł jej szukać.

– Ed nie potrafi znaleźć nawet samego siebie – odparła Karen. – A szuka dosłownie wszędzie.

Senderovsky się roześmiał.

– Tak dobrze cię widzieć – powiedział. – Szkoda, że nie możemy się uściskać.

Karen przesłała mu całusa. Przez chwilę patrzyli na jego żonę i córkę. Masha szeptała do dziewczynki rosyjskie słowa, które rozumiał tylko Senderovsky. To była uspokajająca mantra, do której uciekała się wyłącznie w najgorszych chwilach: „Mam cudowną rodzinę i cudownych przyjaciół. Mogę osiągnąć wszystko, jeśli będę ciężko pracować i będę dobra dla ludzi”.

Najwyraźniej mantra zadziałała. Dziewczynka pochyliła się i kilka razy pocałowała matkę w czoło, a ta odpowiedziała jej tym samym. Senderovsky ze skrzypiącym rosyjskim „oj” zgiął się wpół i dołączył do nich, zanurzając poły szlafroka w błocie.

– Robimy tak, żeby wiedzieć, że wszyscy jesteśmy pieskami z jednej rodziny – wyjaśniła dziewczynka.

– Słucham? – nie zrozumiała Karen.

– Piesków preriowych jest tak dużo, że całują się, żeby mieć pewność, że są spokrewnione – odparł Senderovsky.

– Mogę pocałować ciocię Karen? – spytało dziecko. – Chyba jesteśmy spokrewnione.

Karen ochoczo zrobiła krok do przodu, ale Masha uniosła dłoń.

– Ciocia dopiero przyjechała z miasta, więc musimy dać jej trochę czasu – powiedziała. A potem zwróciła się do Karen: – Bardzo ci dziękuję, że znalazłaś tego postrzeleńca. Odchodziłam od zmysłów.

– Ile ma lat? – spytała Karen.

– Osiem! – wykrzyknęła dziewczynka. – Popatrz tylko na moją bransoletkę, dostałam ją na urodziny od mamy. Osiem koralików z wełny merynosa, po jednym na każdy rok. Z literkami N-A-T-A-S-H-A i wykrzyknikiem. Natasha! Ale wolę, jak się mówi na mnie Nat. Moje zaimki to ona/jej, ale zastrzegam sobie prawo, żeby je potem zmienić.

– To ośmiolatka, która zbliża się do osiemdziesiątki – stwierdził Senderovsky. – W każdym razie przepraszam za dramat zaraz na wstępie. Obiecuję, że od tej pory będzie tylko wiejska cisza i spokój. Masha pomoże ci się rozgościć. Ja muszę odebrać Vinoda.

– Nie pomożesz mi uspokoić córki? – spytała Masha i zaraz zorientowała się, że powiedziała to nie w tym języku, co trzeba. – Co z tobą? – dodała po rosyjsku.

– Nie mogę zostawić Vinoda na dworcu. Nie z jego zdrowiem. A z Nat już wszystko w porządku. Dostała całusa pieska preriowego.

Resztę drogi do garażu Karen pokonała w towarzystwie Senderovsky’ego, który szedł obok samochodu niczym korny wasal. Futurystyczne auto energicznie wjechało do wolnej zatoczki. Zamieszanie towarzyszące przybyciu przyjaciółki sprawiło, że Senderovsky posmutniał, Karen natomiast ucieszyła się z awansu na „ciocię”. Wiedziała, że wkrótce będzie się nurzać w rozlicznych problemach przyjaciół. Ale w przeciwieństwie do jej młodszej siostry i matki, gdy jeszcze żyła, Sasha i Vinod przynajmniej będą jej słuchać.

3

Po raz kolejny samochód Senderovsky’ego zaatakował niewinną skrzynkę pocztową na zakręcie przy drodze prowadzącej na most, jeszcze mocniej wgniatając naiwną podobiznę wiecznie młodego zajączka wielkanocnego zachwyconego polem koniczyny. Po raz kolejny Senderovsky wyobraził sobie płaczące dziecko: „Ktoś zgniótł zajączka!”, oraz pocieszającego je rodzica: „To nie było specjalnie. Po prostu nie umie jeździć”. Po raz kolejny alarm czujników parkowania włączył się już podczas masakry. Senderovsky przyspieszył. Kiedyś kupi właścicielowi posiadłości nową skrzynkę z zajączkiem, tym razem namalowanym przez jakiegoś nowojorskiego artystę, coś, co na pewno zyska na wartości, jeśli się tylko odpowiednio zabezpieczy obrazek przed deszczem. Dziś jednak miał do zaoferowania tylko ciche przeprosiny, które przybrały postać samousprawiedliwienia:

– Mam tyle na głowie.

Dwudziestominutowa nieobecność Nat okazała się koszmarem, okrzyki spanikowanej Mashy (nic nie przerażało Senderovsky’ego bardziej niż panikująca psychiatrka): „Nataszeńka!”, i jego niepewne, niezdecydowane: „Nat?” rozbrzmiewały w całej posiadłości. Choć nie umawiali się, kto będzie pilnował córki, która w przekonaniu Senderovsky’ego siedziała na górze, oglądając teledyski, wiedział, że Masha ciągałaby go po sądach za to, że pozwolił jej zniknąć.

– Już i tak zupełnie się rozregulowała, odkąd ma lekcje online, a ty sprowadzasz tu pięć osób, które będą biegać dookoła, hałasować i diabli wiedzą co jeszcze.

– Towarzystwo dobrze jej zrobi.

– Rówieśników, a nie tych ludzi.

– Ci ludzie to moi najlepsi przyjaciele.

– Och, dobrze wiem. Nie masz nawet pojęcia, jak dobrze.

– Oni też mogą mieć na nią wpływ wychowawczy. Zresztą uwielbiasz Vinoda.

– Vinod potrzebuje odpoczynku, a nie przejęcia obowiązków, których ty się zrzekłeś.

– Czyli twierdzisz, że uciekła, bo przyjeżdżają goście?

– Nowe twarze budzą w niej lęk. Przecież wiesz, co to jest zespół lęku uogólnionego.

– Gdyby mnie udało się opanować deficyty społeczne w dzieciństwie, teraz na pewno radziłbym sobie dużo lepiej.

– Pamiętam cię z czasów kolonii. Miałeś osiem lat i byłeś cholernie towarzyski. – Po czym, przechodząc na rosyjski, dodała: – Usta ci się nie zamykały.

– No właśnie. A to jest kolonia Nat.

– Tylko że bez rówieśników. A ona ma – znów przeszła na angielski – problemy z tożsamością.

– Próbuje odkryć, kim jest.

– I Ed Kim ma jej pomóc w tej podróży?

– Mnie pomógł.

Na wszelki wypadek zaznaczmy, że ta rozmowa nigdy się nie odbyła. Ale mogła, łącznie z tymi wszystkimi terapeutycznymi wtrętami. Jakże Senderovsky zazdrościł pisarzom, którzy pisali o problemach małżeńskich!

Co gorsza, stracił twarz przed Karen. Odkąd jej wkład w rozwój cywilizacji przyćmił jego własny, Senderovsky jeszcze mocniej odczuwał potrzebę aprobaty z jej strony. „Urocza rodzina i uroczy dom”, by zacytować jego agentkę z Los Angeles, miały dowodzić, że w przeciwieństwie do rozwiedzionej i bezdzietnej przyjaciółki „miał wszystko”. A teraz Karen widziała, jak jego córka uciekła i śpiewała owcom. (Choć może to akurat uzna za przejaw dziecięcej wyobraźni i niezależności. Młodsza Karen tak właśnie by pomyślała). Jeszcze kilka podobnych incydentów, a niepostrzeżenie przejdą do rozmów na temat diagnozy, te zaś doprowadzą do kolejnych wzmianek na temat jej szkoły, w której uczyli najbardziej przenikliwi nauczyciele, jacy kiedykolwiek dzierżyli w dłoni kredę, i w której, pomimo licznych interwencji, Nat wciąż nie miała żadnych przyjaciół.

Gdy tak przemierzał posiadłość w poszukiwaniu córki, dostał wiadomość od Aktora, który pisał, że przyjedzie późno albo jutro, albo może wcale. To ostatnie oznaczałoby brak postępów w pracy nad scenariuszem i pozbawiło Senderovsky’ego połowy z pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dolarów czesnego za szkołę Nat. Nie wspominając o kosztach żywienia gości przez czas nieokreślony, a także wydatkach na ogrzewanie i klimatyzację. Z drugiej strony gospodarz wiedział, że kiedy zjawi się Aktor, atmosfera ulegnie zmianie. To już nie będą odwiedziny w luksusowej kolonii domków Sashy, tylko wieczór z Aktorem na wsi. Będzie musiał albo walczyć, żeby się przebić przez wspaniałe milczenie gościa, albo zapewnić mu podkład ze śmiechu, co w ostatecznym rozrachunku wychodziło na to samo.

Do skrzyżowania dwóch głównych dróg stanowych zbliżyły się trzy samochody. Senderovsky nie pamiętał, co o takiej sytuacji mówią przepisy, uznał, że pierwszeństwo należy do niego, i wcisnął gaz. Pół mili później minął znak, który nakazywał mu ustąpić, ale go nie usłuchał. Nieopodal mostu wcisnął hamulec, żeby zwolnić, bo w oddali dostrzegł coś, co wyglądało jak policyjny radiowóz (wciąż nie naprawił bocznego lusterka), i usłyszał dobiegający z bagażnika odgłos wielkiego przetasowania zakończony niepozostawiającą wątpliwości symfonią tłuczonego szkła. Niech to szlag. Znów zapomniał wyjąć butelki. Zjechał na pobocze, na parking kiss & ride. Nigdy nie mieszkał obok stacji kolejowej i nie miał pojęcia, skąd wzięła się nazwa „pocałuj i jedź” – zachęta do prostytucji? Otworzył bagażnik, z którego natychmiast buchnął smród alkoholu. Senderovsky westchnął. Czyżby to ten osiemnastoletni trunek, który kupił, żeby zaimponować Edowi i Aktorowi? (Swoją drogą zupełnie zapomniał, że ten ostatni praktycznie nie pije). Grzebał w kartonach, dopóki nie rozciął sobie palca kawałkiem rozbitej butelki, na szczęście niezbyt głęboko. Włożył go do ust i ssał przez chwilę. Wreszcie ośmielił się opuścić wzrok. Drogi alkohol nie ucierpiał, ale dwie butelki wiejskiej żytniej stuknęły o siebie i ich zawartość wyciekła do pudła. Senderovsky uniósł karton do ust, przechylił powoli i wypił, językiem osłaniając gardło przed odłamkami. Teraz był w swoim naturalnym stanie: umiarkowanie pijany, w szlafroku, z żoną i dzieckiem na innej planecie. Gdyby prawo miejscowe, federalne czy międzygalaktyczne na to pozwalało, spędziłby następną godzinę na parkingu, upijając się do stanu tragikomedii, a potem pognałby po przyjaciela. Wyrzucił resztki butelek do czekającego obok kosza, stanął na poboczu i jął wpatrywać się w samochody mknące na most – ich kierowcy, zatopieni w naszpikowanych elektroniką kokpitach, wydawali się mali i niewyraźni, niegotowi na ten moment historii.

Choć miasto po drugiej stronie rzeki stało się ostatnio modne, wciąż służyło studentom urbanistyki za przestrogę. Autostrady przeznaczone dla znacznie większych metropolii wybudowano tu, żeby odseparować od siebie dzielnice i rasy, a niezbyt lotny królik doświadczalny nazwiskiem Senderovsky często gubił się na bezkolizyjnych skrzyżowaniach i rondach. Dworzec autobusowy, obsługiwany przez mało znane przedsiębiorstwo działające w całym stanie, jakimś cudem wylądował w modnej, niegdyś czarnej okolicy, obok świetnie prosperującej kawiarnio-księgarni i dwudziestu restauracji o mrocznych wnętrzach i wielkomiejskich cenach.

Senderovsky znalazł Vinoda stojącego samotnie nieopodal obskurnego budynku. Z dwiema plastikowymi walizkami u stóp wyglądał jak odrobinę nowocześniejsza wersja własnego ojca w chwili, gdy ten opuszczał Indie, nieco za późno, by w Nowym Świecie odnieść sukces jako właściciel sklepu z komputerami. Masha uparła się, żeby zafundować biedującemu przyjacielowi bardziej komfortową podróż i kupić bilet na pociąg – uważała, że to lepsze dla zdrowia niż autobus. Vinod jednak odmówił z tym samym grzecznym uporem, z jakim odrzucił ofertę Karen.

Senderovsky zahamował kilka cali od walizek i wyskoczył z auta. Spojrzeli na siebie z Vinodem i przez chwilę znów mieli po piętnaście lat, tak jak wtedy na kursie zapoznawczym w liceum dla bystrej, choć przegranej młodzieży z zagranicy. Głowę Vinoda otaczała aureola siwiejących włosów, które spływały na ramiona, pieprz baków przechodził w sól brody, a wśród wszystkich tych odrośli znajdowały się płonące niegdyś oczy, które ostatnio grzecznie przygasły.

– Bhai – powiedział Vinod. Słowo to wydostało się z jego ust w postaci krótkiego, zgrabnego wybuchu.

– Bhai – odpowiedział Senderovsky, co w hindi oznaczało „bracie”. W czasie studiów i przez kolejną dekadę mieszkali razem w dobrze zapowiadającej się okolicy, takiej jak ta, gdzie teraz stali (gdy zapowiedź się spełniła, dla nich nie było tam już miejsca), i przez cały ten czas Vinod nazywał Sashę bhai albo behenćot (to drugie oznaczało mężczyznę cieszącego się względami jego siostry, choć służyło też jako niemal mantryczne określenie wszelkich godnych pożałowania osób i okoliczności – na tej samej zasadzie co słowo bladź, czyli „kurwa”, którego Rosjanie używają do opisu bezlitosnego świata: „Kiedy ta kurewska zamieć wreszcie się skończy?”).

Senderovsky rozłożył ręce.

– Nie możemy się uściskać – powiedział. – Ostrzegam, że Masha serio traktuje wszystkie zalecenia epidemiologiczne.

– Nic dziwnego, jest przecież lekarką – odparł Vinod.

– Psychiatrką.

Senderovsky’emu wystarczyło jedno słowo, by wylać przed Vinodem wszystkie żale – rzecz niemożliwa w przypadku bardziej nastawionych na rywalizację i lepiej radzących sobie w życiu przyjaciół.

– Usiądę z tyłu – oznajmił Vinod, gdy Sasha umieścił jego lśniące walizki wśród kartonów alkoholu.

– Jesteś pewien? Nie musisz. Jestem zdrów jak ryba. Tylko trochę schudłem.

– W ten sposób będę mógł udawać, że jadę taksówką, a ty jesteś kierowcą.

Szybko zamienili to w żart i zaczęli się prześcigać w naśladowaniu wymowy rodziców czy też, w przypadku Vinoda, akcentu, którego sam nigdy się nie pozbył.

– O cjej porze pajechałbym Belt Parkełej – powiedział Senderovsky najopryskliwszym leningradzkim tonem.

– Ale co pan, chcie mnie pan okraźć? – zaprotestował Vinod.

Senderovsky nie zauważył, że w przeciwieństwie do większości pasażerów przyjaciel nie zaparł się o siedzenie z przodu, gdy samochód przyspieszył, nie wezwał imienia żadnego bóstwa nadaremnie ani nie złapał za uchwyt, gdy Senderovsky gwałtownie skręcił na most, ledwie zwalniając, żeby zapłacić za przejazd. Zwrócił za to uwagę na bardzo głośne ziewnięcie, które pojawiło się, gdy dziesięć lat temu u Vinoda wykryto raka. Wcześniej zdarzało się, że siedział całą noc, wspomagając się jedynie kartonem marlboro i serdecznością, w której dorównywał Senderovsky’emu i która tryskała z tego samego źródła – osamotnienia.

– Będziemy w domu za dziesięć minut – oznajmił kierowca, choć Vinod świetnie wiedział, w jakim punkcie trasy się znajdują: samochód, zawieszony nad rzeką, właśnie opuszczał widoczny w tylnym lusterku właściwy kontynent.

Vinod odwrócił się, żeby pochwycić ostatki dnia. I jakby włożył nowe okulary: zielona trawa, szare niebo, które nad horyzontem przechodziło w ciemny błękit, parawan nieskazitelnie purpurowych gór. Jeśli to wszystko było tylko komputerową symulacją, to bardzo dobrą. W jakiejś kosmicznej wersji Bangaluru ktoś, a raczej coś naprawdę dało z siebie wszystko.

W trzeciej klasie Vinod nauczył się na pamięć Deklaracji niepodległości, żeby udowodnić prześladującym go natywistom, że ten kraj należy także do niego. W ciągu ostatnich dwóch tygodni, gdy ludzie naprawdę zaczęli umierać, zrozumiał powagę sytuacji i uznał, że skoro „wskutek biegu wydarzeń konieczne stało się, aby jeden człowiek zerwał więzy łączące go ze światem”, to właśnie on mógłby być tą osobą. Zaproszenie przyjaciela potraktował jako szansę na tego rodzaju zerwanie, zniknięcie, rozpłynięcie się nie w alkoholu czy miękkich narkotykach, ale w dzielonych z innymi opowieściach. I gdyby przyszło co do czego, na dnie walizki miał notarialnie potwierdzone dokumenty, które przygotowywały go na taką ewentualność.

Teraz, mimo nerwowego stylu jazdy Senderovsky’ego, zasnął i śnił o buicku ojca, o wszystkich miejscach, do których próbował dotrzeć. Senderovsky patrzył, jak Vinod śpi z twarzą przyciśniętą do przyciemnianej szwedzkiej szyby, i nie potrafił powstrzymać fali uczuć, przejrzystego strumienia miłości. Wyjątkowo zwolnił, żeby napawać się tą chwilą.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Tytuł wydania oryginalnego: Our Country Friends

Język oryginału: angielski

Copyright © 2021 by Gary Shteyngart

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2023

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Makaruk, 2023

This edition published by arrangement with Random House, an imprint and division of Penguin Random House LLC

Wydanie I, Warszawa 2023

Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki

Redakcja: Justyna Chmielewska

Konsultacje: język koreański – Dominika Jang i Klaudia Ciurka; język gudźarati –Agnieszka Kuczkiewicz-Fraś

Korekty: d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Fragmenty dramatów Antona Czechowa w przekładzie Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej.

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

www.wydawnictwofiltry.pl

[email protected]

ISBN 978-83-967433-2-9