Nasz Papież i zamiatacze ulic - Andrzej Wodziński - ebook + audiobook

Nasz Papież i zamiatacze ulic ebook

Andrzej Wodziński

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść " Nasz Papież i zamiatacze ulic" - Andrzeja Władysława Wodzińskiego - warszawskiego poety, prozaika i dziennikarza, to narracja o pierwszych dwóch pielgrzymkach Jana Pawła II do Ojczyzny.

Po wyborze kardynała Karola Wojtyły na tron Piotrowy, Edward Gierek - I sekretarz PZPR, wykrzyknął w Biurze Politycznym KC : -  "Jezus Maria ! To już koniec" !

Dla komunistycznych władz polskich pierwsza pielgrzymka Papieża Polaka, była ogromną, niewyobrażalną dotąd akcją policyjną. W krakowskiej części pielgrzymki zaangażowano np. 67 tys. funkcjonariuszy milicji obywatelskiej i 20 tyś. tajniaków SB.

Ich oczy skupione były tylko na jednym człowieku, który bez kompleksów wołał: "Totus Tuus" i  zachęcał słuchających do wiary w Chrystusa i do osobistej wolności i godności.

Na naszego Papieża, "patrzyła" także ociemniała od dzieciństwa pianistka Dominika, która po Mszy świętej na Placu Zwycięstwa w Warszawie, w cudowny sposób odzyskała wzrok.

Nie trzeba zaglądać do nut, żeby zrozumieć śpiew słowika, na nic szukanie pięknych wyrazów w słowniku, aby opisać szczęście i radość cudem uzdrowionej i jej najbliższych. Pomimo, że rychło po pierwszej pielgrzymce JP2 wprowadzono 13.12.1981r. stan wojenny w Polsce, ale to już inna historia także opisana w książce Andrzeja W. Wodzińskiego.

Po inauguracji pontyfikatu Jana Pawła II w 1978 roku w Rzymie, prymas, kardynał Stefan Wyszyński zwrócił się w imieniu polskich pielgrzymów do naszego Papieża:

-  "Ojcze święty, kiedy wrócimy do naszych domów w Polsce, wyklęczymy w kamieniach dziury za Ojca świętego".

I modliliśmy się i modlimy nadal za Niego. Niektórzy modlą się pisząc o JP2 wiersze, jeszcze inni powieści, traktaty filozoficzno - teologiczne, lub malują obrazy, rzeźbią w kamieniu czy komponują muzykę, a także kręcą o Nim filmy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 230

Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© An­drzej Wła­dy­sław Wo­dziń­ski, 2013

© Wy­daw­nic­two „Ber­nar­di­num” Sp. z o.o., Pel­plin 2013

Re­dak­cja

Ju­sty­na Ma­lu­ga

Pro­jekt okład­ki

Mar­cin Li­piń­ski

Zdję­cie au­to­ra na okład­ce

Ewa Wo­dziń­ska

Wy­daw­nic­two „Ber­nar­di­num” Sp. z o.o.

ul. Bi­sku­pa Do­mi­ni­ka 11, 83-130 Pel­plin

tel. 58 536 17 57; fax 58 536 17 26

ber­nar­di­num@ber­nar­di­num.com.pl

www.ber­nar­di­num.com.pl

ISBN 978-83-7823-233-9

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Tyl­ko pod krzy­żem, tyl­ko pod tym zna­kiem

– Pol­ska jest Pol­ską, a Po­lak Po­la­kiem.

[sło­wa przy­pi­sy­wa­ne ADA­MO­WI MIC­KIE­WI­CZO­WI]

Nie­wol­ni­cy wszę­dzie i za­wsze nie­wol­ni­ka­mi będą –

daj im skrzy­dła u ra­mion,

a za­mia­tać pój­dą uli­ce skrzy­dła­mi.

CY­PRIAN KA­MIL NOR­WID

I

W so­bo­tę 2 czerw­ca 1979 roku obu­dzi­łem się oko­ło siód­mej rano. Ja­sny let­ni dzień po­śpiesz­nie i go­rącz­ko­wo sko­czył na dwie rów­ne nogi cie­pła i słoń­ca.

Pierw­szym dźwię­kiem, usły­sza­nym prze­ze mnie tego dnia, był mia­ro­wy po­świst, od­głos za­mia­ta­nia uli­cy wi­kli­no­wą mio­tłą. Miesz­ka­łem w przed­wo­jen­nym domu na pierw­szym pię­trze przy uli­cy Fran­cu­skiej na war­szaw­skiej Sa­skiej Kę­pie. Drzwi bal­ko­no­we były w po­god­ną let­nią noc na wpół uchy­lo­ne, tak iż po chwi­li po­mię­dzy jed­nym a dru­gim ryt­micz­nym od­gło­sem tar­cia mio­tły o chod­nik bez tru­du wy­ło­wi­łem uchem strzę­py roz­mo­wy pro­wa­dzo­nej pod moim bal­ko­nem. Po­zna­łem po gło­sie jed­ną z mó­wią­cych osób, był to bez wąt­pie­nia nasz do­zor­ca, pan Wa­len­ty Baj­da.

Nie wi­dząc go­spo­da­rza na­sze­go domu, uj­rza­łem go ocza­mi wy­obraź­ni, jak kil­ka razy omia­ta chod­nik przy ogro­dze­niu na­szej ka­mie­ni­cy, prze­ry­wa na chwi­lę sprzą­ta­nie i z kimś w cza­sie mi­nu­to­wej prze­rwy roz­ma­wia.

Tak do­kład­nie to może nie tyle roz­ma­wia, co ra­czej wy­gła­sza ko­lej­ną mowę do ko­goś. Ma na­resz­cie z rana upra­gnio­ne­go wol­ne­go słu­cha­cza, po­my­śla­łem, ale to chłop z ko­ścia­mi, i to pol­ski­mi, śpie­wa­ją­co lwow­ski­mi. Po­wo­li, le­ni­wie wsta­łem z ka­na­py.

Spoj­rza­łem w stro­nę roz­su­wa­nych drzwi po­ko­ju ja­dal­ne­go i ze zdzi­wie­niem do­strze­głem, że mój pies Amor rasy coc­ker spa­niel, po­wszech­nie zna­ny w oko­li­cy ła­kom­czuch, rudy piesz­czoch o wel­we­to­wej sier­ści i dłu­gich uszach, drze­mie jesz­cze smacz­nie w fo­te­lu obok re­ga­łu z książ­ka­mi.

Na­pi­ję się kawy i pój­dę z nim póź­niej na spa­cer, a przy oka­zji ku­pię ga­ze­ty oraz świe­że pie­czy­wo, po­sta­no­wi­łem w my­ślach, lecz przed­tem mu­szę iść do ła­zien­ki wziąć prysz­nic, umyć zęby i ogo­lić się.

Za­nim jed­nak po­sze­dłem po­plu­skać się pod na­try­skiem, po­ma­sze­ro­wa­łem w stro­nę bal­ko­nu – otwo­rzy­łem po­dwój­ne skrzy­dła drzwi bal­ko­no­wych i wy­sze­dłem na świe­że po­wie­trze. W drew­nia­nych, po­ma­lo­wa­nych na pa­ste­lo­wy ko­lor skrzyn­kach jesz­cze w cał­kiem do­brej for­mie ro­sły żon­ki­le, sto­krot­ki, hia­cyn­ty i kil­ka czer­wo­nych i żół­tych tu­li­pa­nów.

Małą żół­to-ma­li­no­wą pla­sti­ko­wą ko­new­ką, uda­ją­cą kurę ko­kosz­kę, pod­la­łem kwia­ty i spoj­rza­łem mimo woli na dół, na ogró­dek pod bal­ko­nem o wy­mia­rach więk­szej chu­s­tecz­ki do nosa.

No, może praw­dę mó­wiąc o po­wierzch­ni chu­s­tecz­ki dla sło­nia, o ile za­ło­ży­my hi­po­te­tycz­nie, że sło­nie w ogó­le uży­wa­ją chu­s­te­czek do swo­ich wiel­kich trąb.

W ogród­ku ro­sły dwa już nie­ste­ty prze­kwi­ta­ją­ce krza­ki po­czwór­nych bzów – je­den w ko­lo­rze fio­le­to­wo­bi­sku­pim, a dru­gi bia­łym.

Do ople­cio­nej szczel­nie ciem­no­zie­lon­ka­wym blusz­czem siat­ki ogro­dze­nia od uli­cy Fran­cu­skiej przy­tu­li­ły się brac­twa ko­lo­ro­wych sto­kro­tek, przy­wę­dro­wa­ły skądś le­gio­ny brat­ków, two­rząc oka­za­ły klomb, i przy­ma­sze­ro­wa­ła błę­kit­na ko­hor­ta iry­sów. Wy­chy­la­ła się z czar­nej tor­fo­wej grząd­ki wy­smu­kła, jak­by sto­ją­ca na bacz­ność woj­sko­wa kom­pa­nia mło­dych żoł­nie­rzy na de­fi­la­dzie w sze­re­gu – gro­ma­da bia­łych kon­wa­lii ogro­do­wych.

Gęst­niał nie­omal we wszyst­kich ko­lo­rach tę­czy barw­ny tłum tu­li­pa­nów, pra­wie dzie­cię­co za­baw­nie roz­bie­ga­ny, nie­omal gra­ją­cy w ber­ka lub cho­wa­ne­go wo­kół świe­żo wy­ko­szo­ne­go so­czy­ście wio­sen­ne­go zie­lo­ne­go traw­ni­ka.

W głę­bi ogród­ka, bli­żej szczy­to­wej ścia­ny ka­mie­ni­cy, na bla­do­la­zu­ro­wej kuli o prze­kro­ju me­tra wy­pa­lo­nej z ce­ra­micz­nej ka­mion­ki, stał dwu­me­tro­wy me­ta­lo­wy krzyż. Tak jak w pra­wo­sław­nych iko­nach krzyż wbi­ty jest w tak zwa­ny „pę­pek świa­ta”, a pod nim znaj­du­je się czar­na ot­chłań, w któ­rej wid­nie­je czasz­ka Ada­ma, a w tę ot­chłań spły­wa krew Je­zu­sa, tak w na­szym ogród­ku-li­li­put­ku, pod że­la­znym krzy­żem na mo­sięż­nej, pro­sto­kąt­nej, so­lid­nej ta­blicz­ce wid­niał wy­gra­we­ro­wa­ny na­pis:

WY­KO­NA­ŁO SIĘ! War­sza­wa – maj – 1940 r.

Z por­ce­li­to­wej kuli ziem­skiej, z któ­rej wy­ra­stał krzyż pod co­ko­łem ka­plicz­ki wznie­sio­nym z ka­mie­ni po­lnych spo­jo­nych ce­men­tem – za­miast czar­nej ot­chła­ni jak na pra­wo­sław­nych iko­nach – nie­bie­ścił się wo­kół wio­sną gę­sty, roz­le­gły, mo­dry łan nie­za­po­mi­na­jek.

A w le­cie do póź­nej je­sie­ni nie­za­po­mi­naj­ki za­stę­po­wa­ła la­wen­da po­dob­no już od śre­dnio­wie­cza sym­bo­licz­nie od­no­szo­na do cnót Mat­ki na­sze­go Zba­wi­cie­la – Ma­rii.

„Wy­ko­na­ło się!” za­wo­łał znów Je­zus z krzy­ża w 1940 roku, a krzyż był dwie­ma bel­ka­mi z Jego ry­bac­kiej ło­dzi, rzu­co­ny­mi Po­la­kom na ra­tu­nek w mo­rzu woj­ny, śmier­ci, w porę bez­na­dziei i zwąt­pie­nia. Aże­by się wy­ba­wi­li, mu­sie­li ów krzyż schwy­cić jak na­dzie­ję… Jak po­krze­pia­ją­ce sło­wo, wy­raz otu­chy, sło­wo po­cie­sze­nia na prze­trwa­nie, na zba­wie­nie.

Trze­ba było krzyż – ser­co­we koło ra­tun­ko­we – moc­no uchwy­cić i dzier­żyć w dło­niach i umy­słach, bo wio­sna tego roku była dla Po­la­ków strasz­na, wręcz tra­gicz­na. Niem­cy do­ko­ny­wa­li licz­nych eg­ze­ku­cji lud­no­ści cy­wil­nej w War­sza­wie, mię­dzy in­ny­mi w Waw­rze, za­ję­li Pa­ryż, a do kra­ju do­szły pierw­sze nie­ofi­cjal­ne wie­ści o ma­so­wym mor­dzie so­wiec­kich Ro­sjan w 1940 roku na pol­skich ofi­ce­rach w Ka­ty­niu.

Krzyż wy­ra­sta­ją­cy z kuli ziem­skiej był więc w tym wo­jen­nym trud­nym cza­sie wręcz mo­de­lo­wą me­ta­fo­rą, jego pio­no­we ra­mię łą­czy­ło zie­mię z nie­bem, czy­li lu­dzi z Bo­giem. Ra­mię zaś po­zio­me uosa­bia­ło re­la­cje mię­dzy­ludz­kie.

Krzyż był zna­kiem roz­dro­ża, szcze­gól­ne­go miej­sca na świe­cie, w któ­rym krzy­żu­ją się dro­gi zmar­łych i jesz­cze ży­wych… Ży­wych, jak na ra­zie, ale jak­że bar­dzo wów­czas cier­pią­cych.

Tak jak kie­dyś – kie­dy to we­dług Ewan­ge­lii Je­zus zo­stał ukrzy­żo­wa­ny w dzień po­prze­dza­ją­cy świę­to Pas­chy. To świę­to za­wsze za­czy­na się czter­na­ste­go dnia ży­dow­skie­go mie­sią­ca ni­san.

Ucze­ni bi­bli­ści zna­leź­li rok, w któ­rym czter­na­sty ni­san przy­pa­dał w pią­tek. Te wa­run­ki speł­nia­ły dwie daty:  7  k w i e t n i a  3 0  r o k u  albo  7  k w i e t n i a  3 3  r o k u.

Pa­mię­ta­łem jesz­cze z prze­czy­ta­nych na te­mat ukrzy­żo­wa­nia na­sze­go Zba­wi­cie­la ksią­żek, że na­ukow­cy wy­zna­cza­jąc datę i czas mę­czeń­stwa Je­zu­sa Chry­stu­sa, bra­li rów­nież pod uwa­gę daty za­ćmie­nia Słoń­ca, o któ­rym wspo­mi­na­li ewan­ge­li­ści, oraz za­ćmie­nia Księ­ży­ca, tak zwa­ny „Krwa­wy Księ­życ”.

To wów­czas na­gie­go, ocie­ka­ją­ce­go krwią Je­zu­sa, ra­zem z dwo­ma in­ny­mi ska­zań­ca­mi, pę­dzo­no ulicz­ka­mi Je­ro­zo­li­my. Je­zus dźwi­gał bel­kę krzy­ża. Przed Nim żoł­nierz niósł ti­tu­lus - ta­bli­cę, na któ­rej wy­pi­sa­no prze­stęp­stwo ska­zań­ca, było to: INRI, Je­zus Na­za­reń­ski, król ży­dow­ski.

Dro­ga na miej­sce mę­czeń­stwa wio­dła za­pew­ne przez gór­ne mia­sto do bra­my Gen­nath koło wie­ży Hip­pi­kus, a stam­tąd na Gol­go­tę, czy­li Miej­sce Czasz­ki.

We­dług Mar­ka Ewan­ge­li­sty było oko­ło go­dzi­ny dzie­wią­tej, kie­dy Je­zu­sa przy­bi­to do krzy­ża. Prze­kaz hi­sto­rycz­ny opo­wia­da, że kie­dy Je­zus dźwi­gał krzyż w dro­dze na Gol­go­tę, pew­na ko­bie­ta nie­ocze­ki­wa­nie pod­bie­gła do Nie­go i po­da­ła Mu chust­kę, aby mógł otrzeć krwa­wy pot z twa­rzy. Wów­czas na chu­ście od­bi­ło się świę­te ob­li­cze Zba­wi­cie­la.

Ten praw­dzi­wy wi­ze­ru­nek, ve­ra­ikon (stąd być może imię We­ro­ni­ka), był in­spi­ra­cją do póź­niej­szej ge­nial­nej twór­czo­ści ma­la­rzy, rzeź­bia­rzy i po­etów chrze­ści­jań­skie­go Za­cho­du i nie tyl­ko.

Każ­dy chrze­ści­ja­nin dziś i nie­gdyś ży­ją­cy chciał zo­ba­czyć ob­li­cze swo­je­go Zba­wi­cie­la, Me­sja­sza, na ja­kimś ob­ra­zie, rzeź­bie, pa­pie­rze, płót­nie, a to wszak nic dziw­ne­go, to zwy­kła prze­cież czło­wie­cza, czy­li ogól­no­ludz­ka po­trze­ba du­cho­wa.

W chrze­ści­jań­stwie ist­nie­je po­ję­cie rze­czy, któ­rych nie uczy­ni­ła ręka ludz­ka, czy­li ta­kich, któ­re po­wsta­ły w spo­sób cu­dow­ny, bo­ski, nad­przy­ro­dzo­ny, nie­zwy­kły jako wi­do­my znak mocy i świę­to­ści.

Prócz chu­s­ty świę­tej We­ro­ni­ki sła­wę na świe­cie zdo­był Ca­łun Tu­ryń­ski. Przed­sta­wia on wi­ze­ru­nek mło­de­go męż­czy­zny ze śla­da­mi ob­ra­żeń na gło­wie i cie­le, pa­su­ją­cy­mi do­kład­nie do ewan­ge­licz­nych opi­sów cier­pień i mę­czeń­skiej śmier­ci na krzy­żu w Je­ro­zo­li­mie. Wi­dzi­my na ca­łu­nie śla­dy po cier­niach, bi­czo­wa­niu, prze­bi­ciach nad­garst­ków i stóp gwoź­dzia­mi, ra­nie kłu­tej boku; są śla­dy krwi gru­py O, jak zba­da­no to pre­cy­zyj­nie w la­bo­ra­to­rium, a na­wet pył­ków kwia­to­wych wy­stę­pu­ją­cych po­dob­no je­dy­nie w Pa­le­sty­nie.

Ba­da­cze oce­ni­li na pod­sta­wie Ca­łu­nu Tu­ryń­skie­go, że Je­zus miał mniej wię­cej sto sie­dem­dzie­siąt czte­ry cen­ty­me­try wzro­stu, lek­ko śnia­dą cerę i se­mic­kie rysy twa­rzy. Ta ostat­nia in­for­ma­cja uczo­nych za­wsze nie­co mnie śmie­szy­ła, no bo ja­kie, jak nie se­mic­kie rysy twa­rzy miał mieć nasz Zba­wi­ciel?

Lecz wie­lu lu­dzi nie chce, zda­je się, do dziś o tym pa­mię­tać, że Je­zus Chry­stus uro­dził się Ży­dem. Ale naj­waż­niej­sze dla każ­de­go wie­rzą­ce­go w zmar­twych­wsta­nie Je­zu­sa Chry­stu­sa jest i było to, że gdy pa­trzy na twarz Je­zu­sa na Ca­łu­nie Tu­ryń­skim, my­śli wów­czas: tak, aha – a więc ostat­nie sło­wo nie na­le­ży do śmier­ci!

Ile­kroć pa­trzy­łem z mo­je­go bal­ko­nu na błę­kit­ną kulę ziem­ską, z któ­rej jak­by miał ule­cieć do nie­ba krzyż, ty­le­kroć wra­ca­łem pa­mię­cią do hi­sto­rii owe­go sym­bo­lu Męki Pań­skiej opo­wia­da­nej mi przez bli­skich są­sia­dów, któ­rzy prze­ży­li w na­szej ka­mie­ni­cy wy­buch dru­giej woj­ny świa­to­wej, całą pię­cio­let­nią oku­pa­cję nie­miec­ką w sto­li­cy i Po­wsta­nie War­szaw­skie. Krzyż wro­śnię­ty w kulę ziem­ską w 1940 roku ufun­do­wa­ła He­le­na Ja­montt.

Mało jed­nak osób wie­dzia­ło o tym, może tyl­ko miesz­kań­cy na­szej sa­dy­by, że po woj­nie na ka­mien­nym co­ko­le od stro­ny domu, nie­wi­dzial­nym od uli­cy – ro­dzi­na, przy­ja­cie­le i są­sie­dzi ku pa­mię­ci fun­da­tor­ki ka­plicz­ki z kulą ziem­ską, z któ­rej ula­ty­wał do nie­ba krzyż, umie­ści­li dru­gą, mo­sięż­ną ta­blicz­kę z wy­gra­we­ro­wa­nym na­pi­sem:

Krzyż ten w in­ten­cji szyb­kie­go za­koń­cze­nia woj­ny i oku­pa­cji nie­miec­kiej w Pol­sce, wio­sną 1940 r. ufun­do­wa­ła He­le­na Ja­montt żoł­nierz Ar­mii Kra­jo­wej pseu­do­nim Han­ka Wa­rzyc­ka.

Zgi­nę­ła wal­cząc w Po­wsta­niu War­szaw­skim w wie­ku 23 lat.

Cześć Jej Pa­mię­ci – Ro­da­cy – War­sza­wa – 3 maja 1949 r.

Jako uro­dzo­ny pięć lat po woj­nie nie mo­głem na­tu­ral­nie pa­mię­tać zda­rzeń zwią­za­nych z krzy­żem wy­ra­sta­ją­cym z kuli ziem­skiej w ogród­ku przed na­szą ka­mie­ni­cą. Jed­no było bez­spor­ne, krzyż wy­ra­sta­ją­cy z kuli ziem­skiej wspa­nia­le na­wią­zy­wał do wia­ry w Chry­stu­sa miesz­kań­ców na­sze­go domu.

A ta­blicz­ka pod nim la­pi­dar­nie ko­men­to­wa­ła woj­nę i jej skut­ki, po­dob­nie jak zda­nie Al­ber­ta Schwe­it­ze­ra: „Gro­by żoł­nie­rzy są naj­lep­szy­mi ka­za­nia­mi o po­ko­ju”.

Zna­łem ową hi­sto­rię tyl­ko z re­la­cji star­szych wie­kiem są­sia­dów z na­szej ka­mie­ni­cy. W my­ślach na swój wła­sny uży­tek na­zwa­łem owe słow­ne świa­dec­twa na­ro­do­wo-pa­trio­tycz­no-chrze­ści­jań­ską nar­ra­cją.

Na­to­miast bar­dzo do­brze za­pa­mię­ta­łem waż­ne zda­rze­nie z pew­ne­go ma­jo­we­go dnia i kil­ka są­sia­dek, a wśród nich ociem­nia­łą od pią­te­go roku ży­cia cór­kę na­sze­go do­zor­cy Wa­len­te­go Baj­dy – sied­mio­let­nią Do­mi­ni­kę. Dziew­czyn­ka sia­ła na­sio­na kwia­tów przy po­mo­cy są­sia­dek, sa­dzi­ła ro­śli­ny, krze­wy, gra­bi­ła grząd­ki w ca­łym na­szym li­li­pu­cim ogro­dzie.

Wą­cha­ła kwia­ty, krze­wy, pa­trzy­ła na nie do­ty­kiem, po­zna­wa­ła, de­li­kat­nie mu­ska­jąc ko­niusz­ka­mi pal­ców, oglą­da­ła ich kształ­ty opusz­ka­mi pa­lusz­ków ma­łych dło­ni, przy­tu­la­ła do pier­si i do ust. Ca­ło­wa­ła, pie­ści­ła je, ma­ca­ła i z nie­chę­cią od­da­wa­ła są­siad­kom, aby po­sa­dzi­ły je w zie­mi.

To wte­dy, po­ma­ga­jąc no­sić wor­ki i wia­dra z zie­mią ogrod­ni­czą oraz tor­fem, od sta­rej damy, pani Mar­kie­wicz – eme­ry­to­wa­nej pro­fe­sor po­lo­nist­ki, do­wie­dzia­łem się co nie­co, skąd się wzię­ło sło­wo nie­za­po­mi­naj­ka.

– Otóż trud­no dziś po­wie­dzieć o tym z całą pre­cy­zją – orze­kła wów­czas pani pro­fe­sor – na­wet bo­wiem ła­ciń­ska na­zwa tej ro­śli­ny – my­oso­tis - za­po­ży­czo­na jest z gre­ki i ozna­cza my­sie uszko, a więc or­gan od­po­wie­dzial­ny nie za pa­mięć, lecz za słuch. Jed­nak w wie­lu ję­zy­kach od­no­si się ona do nie­za­po­mi­na­nia. Inny mo­tyw na­zew­ni­czy po­da­je re­li­gij­na le­gen­da, któ­ra opo­wia­da, że mały Je­zus Chry­stus, sie­dząc na ko­la­nach Mat­ki Bo­żej, za­pra­gnął, aby przy­szłe po­ko­le­nia pa­mię­ta­ły o naj­bliż­szej Mu na zie­mi oso­bie. Do­tknął wów­czas oczu Ma­ryi i po­ma­chał swą małą rącz­ką nad roz­le­głą po ho­ry­zont łąką. Wte­dy po­ja­wi­ły się w tym miej­scu bez­kre­sne ko­bier­ce nie­za­po­mi­na­jek. Już w pięt­na­sto­wiecz­nych Niem­czech – do­da­ła pod­ów­czas pani pro­fe­sor po­lo­ni­sty­ki – uzna­wa­no ma­gicz­ną moc tych kwia­tów i uwa­ża­no, że oso­ba je przy­no­szą­ca nie bę­dzie nig­dy za­po­mnia­na przez ob­da­ro­wa­ne­go. A w okre­sie ro­man­ty­zmu nie­za­po­mi­naj­ki zy­ska­ły na zna­cze­niu, gdyż ich prze­kaz uczu­cio­wy i emo­cjo­nal­ny do­sko­na­le wpi­sy­wał się w li­te­rac­ki kli­mat epo­ki – za­koń­czy­ła star­sza pani od pol­skie­go i na ko­niec za­cy­to­wa­ła mi Ju­liu­sza Sło­wac­kie­go, któ­ry w Be­niow­skim na­pi­sał, że Boga zna­leźć moż­na „w sto­kro­ciach i nie­za­po­mi­naj­kach a szu­kać w mo­dłach i do­brych uczyn­kach”.

– Tak bar­dzo bym chcia­ła zo­ba­czyć te kwia­ty – wy­zna­ła nam ci­chut­ko pod ko­niec ów­cze­snych wio­sen­nych prac ogrod­ni­czych sied­mio­let­nia ociem­nia­ła Do­mi­ni­ka. Ści­snę­ło mi się wów­czas moje chło­pię­ce ser­ce i chy­ba nie tyl­ko mnie… Są­siad­ki rap­tow­nie od­wró­ci­ły gło­wy od Do­mi­ni­ki, bar­dzo tym zwie­rze­niem za­kło­po­ta­ne, a jed­na z nich dys­kret­nie otar­ła z po­licz­ka łzę. Za­pa­mię­ta­łem tę jej skar­gę na całe moje ży­cie.

Tak moc­no chcia­łem wte­dy opo­wie­dzieć jej kwia­ty, nie o kwia­tach, ale wła­śnie kwia­ty. Ale z tym może po­ra­dzić so­bie tyl­ko wiel­ki po­eta, no może ge­nial­ny ma­larz, i to nie każ­dy, lecz wte­dy o tym nie wie­dzia­łem.

Bo czyż na­wet naj­więk­szy po­eta lub ma­larz może opo­wie­dzieć nie­wi­do­me­mu ko­lo­ry kwia­tów, ich zmie­nia­ją­ce się wraz ze słoń­cem i po­ra­mi dnia bar­wy, ich nie­jed­no­staj­ny ob­raz w zdu­mie­wa­ją­cych, chi­me­rycz­nych, si­nu­so­idal­nych to­na­cjach świa­tła. Czy może nie­wi­dzą­ce­mu opo­wie­dzieć o sied­miu ko­lo­rach i od­cie­niach tę­czy na nie­bie? Nie! Choć może oczy­wi­ście pró­bo­wać.

Do­mi­ni­ka w kil­ka mie­się­cy po smut­nej śmier­ci swo­jej mamy Ma­rii w roku 1954 na­gle utra­ci­ła cał­ko­wi­cie wzrok. Mia­ła wte­dy pięć lat.

Roz­pacz jej ojca się­gnę­ła dna, dla lwo­wia­ka Wa­len­te­go Baj­dy, żoł­nie­rza wrze­śnia 1939 roku, par­ty­zan­ta Ar­mii Kra­jo­wej, a póź­niej żoł­nie­rza I Ar­mii Woj­ska Pol­skie­go, wie­lo­krot­nie ran­ne­go w cza­sie woj­ny mię­dzy in­ny­mi na Wale Po­mor­skim i w Ber­li­nie, było to wprost nie­po­ję­te. On, głę­bo­ko wie­rzą­cy ka­to­lik, py­tał, za co go tak Pan Bóg ka­rze? Dla­cze­go musi nieść na ra­mio­nach jesz­cze je­den krzyż? Po la­tach mó­wił jed­nak: „Je­śli Bóg za­my­ka ci drzwi, to otwie­ra okno, trze­ba tyl­ko, abyś umiał to w porę do­strzec. I mo­dlić się tak, jak każ­dy umie, a Pan Bóg i tak go zro­zu­mie”. Do­da­wał jesz­cze ze lwow­skim cha­rak­te­ry­stycz­nym za­śpie­wem z ak­cen­tem i żar­to­bli­wym przy­mru­że­niem oka: „Le­piej nieść swój krzyż, niż wlec go po zie­mi. Ból jest chle­bem po­wsze­dnim, któ­rym Je­zus dzie­li się z ludź­mi na krzy­żu. Trud­no zo­ba­czyć Boga jako oso­bę, ła­twiej jako do­bry czyn”.

Mama Do­mi­ni­ki zmar­ła na gruź­li­cę w wie­ku trzy­dzie­stu trzech lat. Po dru­giej woj­nie świa­to­wej wie­lu lu­dzi na nią umie­ra­ło, było to dal­sze wo­jen­ne trau­ma­tycz­ne kon­ti­nu­um, tra­gicz­ne żni­wo i plon be­stial­skiej pię­cio­let­niej oku­pa­cji nie­miec­kiej w Pol­sce oraz trud­ne­go ma­te­rial­ne­go ży­cia po woj­nie.

Zmar­ła mama Do­mi­ni­ki – Ma­ria Baj­da była po­nad trzy lata więź­niar­ką nie­miec­kie­go obo­zu za­gła­dy Ra­vens­brück. W obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym czy­nio­no na niej pseu­do­me­dycz­ne eks­pe­ry­men­ty, była kró­li­kiem do­świad­czal­nym w rę­kach osza­la­łych me­dycz­nych hi­tle­row­skich po­two­rów. Po­nad pięć ty­się­cy ko­biet pol­skich w Ra­vens­brück po owych te­stach śmier­ci za­ga­zo­wa­no i spa­lo­no.

Ko­men­ta­rze na te­mat jej przed­wcze­snej śmier­ci są­sia­dom wy­da­wa­ły się zbęd­ne. Mó­wio­no tyl­ko tak: „Dwa­dzie­ścia lat za­brał jej Hi­tler, dy­chę Sta­lin do spół­ki z mor­der­cą żoł­nie­rzy AK Bie­ru­tem”.

Szko­da, mój Boże, tej ma­łej Do­mi­ni­ki i tego chło­pa z ko­ścia­mi Wa­len­te­go, jej ojca. Za­kła­da­no przy tym opty­mi­stycz­nie i ra­czej ma­rzy­ciel­sko, że prze­cięt­na mat­ka Po­lka po­win­na prze­żyć po­nad sie­dem­dzie­siąt lat. Tak, ale nie w Pol­sce.

By­łem rów­no­lat­kiem Do­mi­ni­ki, je­sie­nią 1956 roku nie po­szli­śmy jed­nak ra­zem do szko­ły, gdyż Do­mi­ni­ka oglą­da­ła w miej­sce świa­tła ciem­ność. Przy­ję­ły ją do szko­ły pod­sta­wo­wej za­kon­ni­ce ze Zgro­ma­dze­nia Sióstr Fran­cisz­ka­nek Słu­żeb­nic Krzy­ża w Za­kła­dzie dla Nie­wi­do­mych w La­skach pod War­sza­wą.

A ja, cóż, ja po­sze­dłem 1 wrze­śnia do szko­ły ze wszyst­ki­mi ró­wie­śni­ka­mi. Do­mi­ni­ka ukoń­czy­ła szko­lę pod­sta­wo­wą, a po­tem śred­nią w La­skach, w tym cza­sie uczy­li ją gry na for­te­pia­nie w Za­kła­dzie dla Nie­wi­do­mych pro­fe­so­ro­wie Bie­la­jew, Do­lań­ski i ociem­nia­ły pia­ni­sta – lau­re­at Mię­dzy­na­ro­do­we­go Kon­kur­su Pia­ni­stycz­ne­go imie­nia Fry­de­ry­ka Cho­pi­na – Edwin Ko­wa­lik.

Uczy­li ją gry naj­pierw ze słu­chu, a po­tem z nut za­pi­sa­nych al­fa­be­tem Bra­il­le’a w no­ta­cji mu­zycz­nej. Ukoń­czy­ła na­stęp­nie jako jed­na z nie­licz­nych osób ociem­nia­łych War­szaw­skie Kon­ser­wa­to­rium Mu­zycz­ne w kla­sie for­te­pia­nu. Czę­sto cha­ry­ta­tyw­nie kon­cer­to­wa­ła pu­blicz­nie na rzecz nie­za­moż­nej mło­dzie­ży wiej­skiej oraz uczy­ła mu­zy­ki nie­wi­do­me dzie­ci w La­skach i w sto­li­cy.

„Być nie­wi­do­mym nie jest tak strasz­nie” – na­pi­sał ktoś, kto już jako tako oswo­ił się z ciem­no­ścią – bo do­brą stro­ną bra­ku wzro­ku jest to, że nie mu­siał być na każ­dym kro­ku uwo­dzo­ny, urze­ka­ny, ma­mio­ny przez świat czy wręcz oszu­ki­wa­ny. Ileż to pra­cy wkła­da­ją lu­dzie w two­rze­nie swo­ich wi­ze­run­ków, aby ja­wić się, przed­sta­wiać z re­gu­ły in­ny­mi, niż na­praw­dę są w isto­cie! „Ja nie mu­szę – pi­sał ów pe­cho­wiec-nie­szczę­śnik – być ani wi­dzem, ani ak­to­rem. Nie daję się więc zwo­dzić ob­ra­zem. Gło­sem jest o wie­le trud­niej okła­mać, zwłasz­cza nie­wi­do­me­go”. Może bie­dak tak się po­cie­szał, bo cóż miał in­ne­go ro­bić?

Do­mi­ni­ka nie zga­dza­ła się z tą opi­nią, nig­dy nie po­go­dzi­ła się z na­głą utra­tą wzro­ku, „niech mnie lu­dzie i cały świat uwo­dzi, mami, okła­mu­je, ale niech ja to mimo wszyst­ko wi­dzę, niech wi­dzę nie­bo, kwia­ty i pta­ki, i na­wet okła­mu­ją­cych mnie lu­dzi, ale niech ja to wi­dzę” – po­wta­rza­ła wie­lo­krot­nie z du­żym na­ci­skiem na sło­wa: „niech ja to wi­dzę!”.

Tyle wspo­mnień na­cho­dzi­ło mnie, ile­kroć pa­trzy­łem z bal­ko­nu na krzyż ula­tu­ją­cy do nie­ba z błę­kit­nej kuli ziem­skiej, tyle pa­mię­ci o tak wie­lu lu­dziach, o nie­zna­nej mi fun­da­tor­ce krzy­ża He­le­nie Ja­montt z Ar­mii Kra­jo­wej, któ­ra zgi­nę­ła w Po­wsta­niu War­szaw­skim, o nie­wi­do­mej dziew­czyn­ce Do­mi­ni­ce, któ­ra sa­dzi­ła kwiat­ki wo­kół sym­bo­lu Męki Pań­skiej, a te­raz jest pia­nist­ką po War­szaw­skim Kon­ser­wa­to­rium Mu­zycz­nym i uczy mu­zy­ki mło­dzież do­tknię­tą utra­tą wzro­ku. O miesz­kań­cach ka­mie­ni­cy, w któ­rej się uro­dzi­łem, wy­cho­wa­łem, uczy­łem i pra­co­wa­łem, ko­cha­łem i by­łem ko­cha­ny.

Od Do­mi­ni­ki do­wie­dzia­łem się o hi­sto­rii po­wsta­nia ośrod­ka dla ociem­nia­łych dzie­ci i mło­dzie­ży w pod­war­szaw­skich La­skach, gdzie ona ukoń­czy­ła szko­łę pod­sta­wo­wą i śred­nią. Usły­sza­łem po raz pierw­szy o hra­bian­ce Róży Czac­kiej, któ­ra od dziec­ka za­gro­żo­na śle­po­tą, stra­ciw­szy osta­tecz­nie wzrok w wie­ku dwu­dzie­stu dwóch lat, nie uzna­ła tego ka­lec­twa za ży­cio­wą po­raż­kę, lecz od­waż­nie wcho­dzi­ła w zu­peł­nie nowy świat ciem­no­ści.

Głę­bo­ka wia­ra chrze­ści­jań­ska spra­wi­ła, że ro­bi­ła to z opty­mi­zmem, a wro­dzo­ny zmysł prak­tycz­ny skło­nił ją do na­uki al­fa­be­tu Bra­il­le’a, po­zna­nia li­te­ra­tu­ry oraz ów­cze­snych naj­now­szych osią­gnięć w pra­cy z nie­wi­do­my­mi w kil­ku kra­jach Eu­ro­py.

Po od­wie­dze­niu za­kła­dów dla nie­wi­do­mych we Fran­cji, Szwaj­ca­rii i Au­strii do­szła do wnio­sku, że moż­na i na­le­ży po­łą­czyć re­li­gij­no-mo­ral­ny i spo­łecz­ny wą­tek oraz wy­miar ży­cia osób nie­wi­do­mych, po­móc im w zdo­by­ciu ży­cio­wej sa­mo­dziel­no­ści i ich za­wo­do­wej przy­dat­no­ści w przy­szło­ści.

W la­tach 1910-1911 hra­bian­ka Róża Czac­ka za­ło­ży­ła To­wa­rzy­stwo Opie­ki nad Ociem­nia­ły­mi i roz­po­czę­ła dzie­ło two­rze­nia pla­ców­ki szko­le­nio­wo-wy­cho­waw­czej dla dzie­ci i mło­dzie­ży nie­wi­do­mej naj­pierw w War­sza­wie, a po­tem w pod­war­szaw­skich La­skach.

Chcąc wy­po­sa­żyć nowo po­wsta­ły za­kład w ide­owy per­so­nel, w 1918 roku hra­bian­ka Róża Czac­ka po­wo­ła­ła Zgro­ma­dze­nie Sióstr Fran­cisz­ka­nek Słu­żeb­nic Krzy­ża. Do współ­pra­cy za­pro­si­ła księ­dza Wła­dy­sła­wa Kor­ni­ło­wi­cza.

W ten spo­sób zro­dzi­ło się dzie­ło La­sek, któ­re dla uczcze­nia Trój­cy Prze­naj­święt­szej na­zwa­no „Triu­no”, gdyż łą­czy­ło ono trzy ele­men­ty two­rzą­ce fun­da­ment dzie­ła: nie­wi­do­mych, sio­stry za­kon­ne i współ­pra­cow­ni­ków świec­kich.

Poza tym w pod­war­szaw­skich La­skach po­wstał ośro­dek współ­cze­snej my­śli chrze­ści­jań­skiej. Tu w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych licz­nie gro­ma­dzi­ła się nie­za­leż­na in­te­li­gen­cja sto­łecz­na po­szu­ku­ją­ca Pana Boga.

W wie­lu ko­ścio­łach i klasz­to­rach na świe­cie wszę­dzie szu­ka się okru­chów Pana Boga, nie tyl­ko tych ze zło­tej pa­te­ny. Boża obec­ność jest do­stęp­na świec­kie­mu czło­wie­ko­wi w ma­łych ułam­kach, w czę­ściach pra­wie, jak­by w roz­bi­tych, roz­pry­śnię­tych szyb­kach wi­tra­ży. W każ­dej stłu­czo­nej szyb­ce wi­tra­ża jest wszyst­ko, a wszyst­ko to Bóg, o któ­rym świę­ty Au­gu­styn pi­sał: „Bóg jest bli­żej czło­wie­ka niż czło­wiek sam sie­bie”.

Nie py­ta­no w La­skach, czy Bóg nas wi­dzi, wie­rzo­no, że wi­dzi i jest wszę­dzie. Lecz dys­ku­to­wa­no rów­nież mię­dzy in­ny­mi o tak zwa­nych zna­nych z hi­sto­rii przy­pad­kach na­wró­ceń w obie stro­ny – z wia­ry w nie­wia­rę i à re­bo­urs.

Przy­po­mi­na­no o na­wró­ce­niu Pas­ca­la, co do­wo­dzi pew­nej otwar­to­ści na trans­cen­den­cję nie­któ­rych sła­bo wie­rzą­cych lub wąt­pią­cych.

Dys­ku­to­wa­no, roz­ma­wia­no, słu­cha­no wąt­pią­cych, umac­nia­no ich w wie­rze, roz­pa­la­no małe ogni­ska wia­ry, aby wy­wo­łać duży po­żar uf­no­ści do Zba­wi­cie­la i Jego zmar­twych­wsta­nia.

Uczniem księ­dza Kor­ni­ło­wi­cza był póź­niej­szy Pry­mas Ty­siąc­le­cia ksiądz kar­dy­nał Ste­fan Wy­szyń­ski.

W pod­war­szaw­skich La­skach znaj­do­wa­li miej­sce na­wet prze­śla­do­wa­ni przez nad­gor­li­wych fa­na­tycz­nych na­ro­dow­ców pol­scy księ­ża, na przy­kład Ta­de­usz Pu­der, któ­ry był wspa­nia­łym ka­to­lic­kim ka­pła­nem. Pra­co­wał głów­nie w War­sza­wie, był mię­dzy in­ny­mi rek­to­rem w ko­ście­le Świę­te­go Ja­ku­ba na war­szaw­skiej Ocho­cie. Nie­ro­zum­ni, ogra­ni­cze­ni, skraj­ni na­cjo­na­li­ści prze­śla­do­wa­li go ze wzglę­du na se­mic­kie po­cho­dze­nie, a na­wet do­szło do tego, że zo­stał spo­licz­ko­wa­ny, gdy szedł na am­bo­nę. Ktoś ude­rzył księ­dza, krzy­cząc: „A masz, Ży­dzie!”. Ten epi­zod zo­stał opi­sa­ny przez wy­bit­ne­go pol­skie­go po­etę Ju­lia­na Tu­wi­ma w Kwia­tach Pol­skich: „A księ­dza Pu­dra o tym cza­sie / Po­licz­ko­wa­no przed oł­ta­rzem”.

Skraj­ni, fa­na­tycz­ni, za­pew­ne z lek­ka fa­szy­zu­ją­cy na­cjo­na­li­ści cho­dzi­li po sto­li­cy Pol­ski za księ­dzem Ta­de­uszem Pu­drem, wy­krzy­ku­jąc: „Pu­der – Żyd” i rzu­ca­li w nie­go ka­mie­nia­mi. Kie­dyś pod­czas nie­dziel­nej mszy świę­tej ksiądz Pu­der za­py­tał: „Moi dro­dzy, a co ja wam złe­go uczy­ni­łem, że mnie tak prze­śla­du­je­cie?”.