Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia niełatwych miłości pragnących doczekać spełnienia.
Juliusz, młody gdańszczanin, przyjeżdża do Gliwic, by odnaleźć piękną Marikę, a także studiować architekturę na tutejszej Politechnice. Już na miejscu poznaje Gretę, starszą od siebie studentkę, która bardzo szybko staje się jego przewodniczką zarówno po nowym mieście, jak i po świecie architektury. Nawiązuje się między nimi silna relacja, lecz nie zostają parą na całe życie, gdyż Greta nie chce wiązać się z „obcym”, z kimś, kto nie pochodzi ze Śląska. Juliusz wyjeżdża, a ona wkrótce wychodzi za miejscowego chłopaka.
Mijają lata, każde z nich wiedzie osobne życie, ale w głębi serca wciąż za sobą tęsknią. Pewnego dnia Juliusz dostaje wiadomość, która nim wstrząsa. Niedługo potem odbiera telefon od Grety…
Opowieść, która zabiera czytelnika w podróż emocjonalną i duchową, ale również w wojaże po wielu przepięknych miastach: Gliwicach, Gdańsku, Warszawie, Neapolu i Pizie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Copyright © Alina Staneczek
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68364-01-9
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Do wszelkiego działania potrzebne jest zapomnienie
Friedrich Nietzsche
Rozczarowania trzeba palić, a nie balsamować
Mark Twain
Spis osób
Juliusz – architekt z Gdańska
Jerzy – lwowiak, ojciec Juliusza
Anna – matka Juliusza, z Buska
Greta – gliwiczanka, przyjaciółka Juliusza
Klara – gliwiczanka, babcia Grety
Marika – przyjaciółka Grety
Lilka – gliwiczanka, przyjaciółka Grety
Frau Sofia / Zośka – właścicielka Klementyny, ciotka Inki
Pola – przyjaciółka Juliusza z Gdańska
Elena – przyjaciółka Juliusza z Pizy
Flo – neapolitanka, przyjaciółka Juliusza
Jędrzej – lwowiak, przyjaciel Jerzego
Wiktor – syn Mariki
Inka – gliwiczanka, spadkobierczyni Klementyny
1. JULIUSZ
19 września 2014, Gliwice
– Młodziaku, wysiadamy! Już Gliwice, końcowa stacja.
Greta? Otworzyłem oczy i… pierwsze rozczarowanie. Starsza kobieta delikatnie trącała moje ramię. Spojrzałem przez okno. Czy miasto pozwoli się rozpoznać?
Końcowa stacja… Bywa, że słowa rzucone bezwiednie uderzają trafnością. Nieoczekiwana wiadomość, wskutek której stabilny świat się zachwiał. W poukładaną rzeczywistość weszła osoba spóźniona o kilkadziesiąt lat. Przewrotny los właśnie tu wyznaczył miejsce spotkania. Gliwice, miasto zakurzonych wspomnień, którego tak naprawdę nigdy nie opuściłem. Peron drugi, tor trzeci, tutaj żegnała go Greta. „Napisz czasem, młodziaku!” – ostatnia prośba rzucona w pośpiechu i pociąg ruszył. Dziewczyna w niebieskiej sukience stopniowo zlewała się z niebem.
Miejskie dworce, świadkowie przemiany, choć same rzadko się zmieniają. Miejsca wzruszeń, punkty zwrotne w czasie i przestrzeni. Wchodząc na ich teren, za drzwiami porzucamy przeszłość. Wyglądając przez okna pędzącego pociągu, nawet nie zauważamy, że tęsknota została na peronie, a sami niecierpliwie wypatrujemy przyszłości. Wychodząc, jesteśmy już po drugiej stronie.
Każda podróż przynosi zmianę. Nie zawsze taką, na którą się czeka. Świadomość zmian dopiero teraz uderzyła z całą mocą. Wszystko będzie inne. A może jednak nie? Może zmiana już się dokonała i nie należy oczekiwać niczego więcej?
Zwolniłem przy ścianie z kolorową mozaiką. Poprawiłem plecak. Turkusowe wzory zaskakiwały podróżnych, którzy mimo pośpiechu zatrzymywali wzrok. Greta widziała w tych turkusach anioła, jak z uniesioną dłonią czuwa nad podróżnymi opuszczającymi miasto. Machała mu na pożegnanie, ufając, że ten gest zapewni szczęśliwy powrót.
Sam nie wierzyłem w żadne przesądy i nie rozszyfrowałem przekazu kafli łysogórskich kamieniarzy.
Dziś witały mnie w niezmienionej formie. Może przyszedł czas, by ich moc w pełni się objawiła?
Podróż minęła szybko, sprzyjało kołysanie pociągu. W poprzednią noc nie zmrużyłem oka. Wypaliłem zapasy papierosów, o których istnieniu zupełnie zapomniałem. Rano, nie wypiwszy nawet kawy, wszedłem pod prysznic. Zarzuciłem plecak na ramię i szybko na dworzec. Wsiadłem do pierwszego pociągu, który jechał na Śląsk. Pędziłem do miasta zatrzymanej młodości. Zamówiłem kawę. Jakże ta podróż różniła się od tamtej, pierwszej… Ciszę rozpraszał stukot wagonów.
Ciągle nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, które nurtowało mnie od kilku miesięcy. Co powinien zrobić mężczyzna, gdy w dniu sześćdziesiątych drugich urodzin dowiaduje się, że jest ojcem? I to od ponad czterdziestu lat.
Tamtego dnia odebrałem telefon. Dawno niesłyszany głos życzył mi wszystkiego najlepszego. Ten głos… Marika. Usiadłem, poruszony tym, że pamiętała. Po tylu latach pamiętała. Dobrze się stało, że usiadłem. Kolejna wiadomość wymagała stabilnej pozycji.
Świat zawirował.
Nie wiedziałem, kiedy się spotkamy, i czy w ogóle dojdzie do spotkania. Czy on, mój syn, będzie chciał mnie poznać? Kiedy będzie na to gotowy? I czy ja będę…
Długo szukałem słów pasujących do takiej chwili. Nie znalazłem, a ta chwila właśnie nadchodziła.
Potem niespodziewany telefon – Greta. Tyle lat milczenia. Zapytała o mnie, o moje projekty. Wtedy jeszcze nie powiązałem faktów. Po wakacjach znowu zadzwoniła, już z propozycją spotkania. Nie wahałem się ani przez chwilę. Dręczyło jedynie – dlaczego ona? Skąd wiedziała o jego istnieniu? Jednak znałem ją mniej, niż sądziłem. Powiedziała, że wszystko wyjaśni, najlepiej na żywo, gdy przyjadę do niej. Bo przyjadę, prawda? On tak długo czekał.
Co znaczyło, że on długo czekał? Czyli wiedział wcześniej niż ja. Pewnie Greta też wiedziała wcześniej. Może ktoś jeszcze? Wszyscy wkoło wiedzieli wcześniej, tylko ja nic… Tułałem się po świecie, nie wiedząc, że powinienem być gdzie indziej, bo on czekał.
Czyli w końcu dojrzałem. Greta powinna być zadowolona. Według niej, mężczyzna wtedy w pełni dojrzewa, gdy posadzi drzewo, zbuduje dom i spłodzi syna. A co z córkami, czy one się nie liczą? – pytałem wtedy z uśmiechem. Ona odpowiadała, zupełnie na poważnie, że fakt spłodzenia córki nie wpływa na dojrzewanie mężczyzn. Obserwacja rzeczywistości potwierdza tezę w stu procentach. Po tych słowach zapadała cisza. Jak ja, taki młodziak, mogłem podważać mądrość dojrzałej kobiety?
Drzewo posadziłem, niejedno, nawet tu, w tym mieście. Za namową Grety wziąłem udział w czynie społecznym i w niedzielny poranek posadziliśmy młode drzewa pobrane z Wilczych Dołów. Wyborne miejsce, osłonione szpalerem wysokich głogów, które chronią je przed wiatrem. Po latach pewnie odwdzięczają się, dając schronienie ptakom i krzewom. Zapewne i mieszkańcy znajdują przyjemność w spacerowaniu w ich cieniu. Chętnie tamtędy przejdę, zobaczę, jak się mają. Może rozpoznam to, sadzone dłonią Grety?
A o domach chyba nie muszę opowiadać. Ślady mojej obecności rozsiane szeroko. Cieszyłem się, że nie tylko projekty wychodziły spod mojej ręki. Często spędzałem czas na budowach, nosiłem cegły bez oporów, przesuwałem zbrojenie, sprawdzałem gęstość betonu. Nie zamykałem się w zaciszu pracowni. Lubiłem patrzeć, jak papierowy projekt zamienia się w prawdziwy dom. Sprawdzałem, czy wpasowuje się w okolicę. Czy współgra kolorami, kompozycją. Czy pasuje do tego miejsca. Bywałem zadowolony.
Przede mną spacer ulicami miasta, któremu zawdzięczam to, jaki jestem. To ono mnie ukształtowało. Tutaj pasowano mnie na pełnoprawnego architekta. Tutaj stawiałem pierwsze niepewne kroki. Dzięki Grecie nauczyłem się tworzyć w dialogu z otoczeniem.
„To nie moje spostrzeżenie, podkreślała, babcia nauczyła mnie wrażliwości”. Klara, babcia Grety, osoba zasługująca na osobną opowieść. Uwielbiałem prowadzić z nią dyskusje. „Architektura polega na zachowaniu trzech zasad: trwałości, użyteczności i piękna”, próbowałem pochwalić się znajomością zasad Witruwiusza. Ale ona tylko machała ręką i stawiała na stole pachnące pączki z Wisienki. „Żałujcie, że nie widzieliście przy pracy mojego szefa. On wiedział, jak się projektuje miasta.”
Greta z dumą prowadzała mnie jego śladami. Prawdziwy wódz, podziwiałem jego wizję i smak. Rozumiał ludzi, wiedział, co zrobić, by lubili swoje miasto, by dobrze im się w nim mieszkało. I choć powojenne czasy zmieniły jego oblicze, i tak zachowało bazę, szkielet, kręgosłup. Układ ulic, charakterystyczne narożniki, kamienice, przestrzeń, dorodne lipy, których zapach pobudza do życia. Byłem zbyt młody, by dostrzec ogrom jego intuicji i doświadczenia. Utraciłem okazję, by mógł być moim pierwszym mistrzem, zbyt późno go doceniłem. Dopiero dziś, idąc wzdłuż głównej ulicy, czuję jego obecność. Genius loci rozpostarł swoje skrzydła.
Zbliżam się do celu, za chwilę ją zobaczę. Obraz, na którego widok dawniej serce przyspieszało. Czy na taką samą reakcję zasłuży teraz, po kilkudziesięciu latach? Czy jej piękno jest na tyle silne, że wytrzyma konfrontację z tysiącem innych, spotykanych po drodze? Czy oparła się upływowi lat?
Zatrzymałem się na rogu ulicy, uniosłem głowę.
W pełnym majestacie górowała nad sąsiednimi kamienicami. Niezmiennie piękna. Marzyłem, by kiedyś zbudować choć trochę do niej podobną. La mia bella casa, mówiła o niej Greta. Słowa brzmiały tak magicznie, że zapragnąłem nauczyć się włoskiego, nie spodziewając się nawet, że tak bardzo okaże się przydatny.
A Greta? Czy ona także wygrała z czasem?
Więc najpierw spotkanie z nią. Cieszyłem się, że tak to zaplanowała. Może coś wyjaśni… Ciągle nie wiedziałem, czy jestem gotowy na poznanie syna.
Wszedłem na pierwsze piętro. Znajomy układ korytarza, znajomy zapach drewnianych poręczy. Znajomy głos dzwonka uświadomił mi, że niektóre rzeczy wcale się nie zmieniają.
– Witaj, młodziaku. Dobrze, że jesteś. W końcu.
I niektóre osoby także się nie zmieniają. Udaje im się wpleść w czas.
La mia bella donna.
Wzruszenie. Znajomy zapach i uścisk dłoni. Czułe objęcie i chwila na oddech. Wszedłem do salonu i szukałem wzrokiem fotela, który zazwyczaj zajmowała Klara.
– I tak nikt w nim nie siadał.
Bez zdziwienia przyjąłem odpowiedź Grety na niezadane pytanie.
– Poza tym niewiele zmian.
Miała rację. Zniknął tylko fotel, reszta mebli zastygła w miejscach przydzielonych przez Klarę. Zegar w rogu pokoju niepowstrzymanie wskazywał odchodzący czas.
Usłyszałem dzwonek. Rozczarowanie, że nie dano nam nawet krótkiej chwili intymności. Czy byłem gotowy na kolejne niespodzianki?
– Jednak zdecydowałaś się przyjechać. – Radosny głos Grety zmącił spokój.
Usiadłem i w napięciu czekałem na nieznanego gościa.
Głośny śmiech wypełnił wnętrze. Znałem ten głos. Mimo że upłynęło prawie pół wieku, rozpoznałem od razu. W drzwiach pojawiła się Marika. Po chwili obok stanęła Greta. Wstałem, i próbując ukryć zdumienie, zbliżyłem się do obu jakże bliskich mi kobiet. Po raz pierwszy zobaczyłem je razem. Jak długo się znają?
– Nigdy nie lubiłeś niespodzianek.
2. MARIKA
Sierpień 1969, Gliwice
– Jednak się zdecydowałaś!
Nieudawana radość w głosie Grety rozwiała wątpliwości, które ogarnęły Marikę, gdy podjęła ostateczną decyzję. Tuż przed zakończeniem praktyk Greta zaproponowała jej przyjazd do Gliwic. Choćby na kilka dni. Marika ze zdziwieniem przyjęła te słowa, wszak dopiero się poznały. Mimo różnicy wieku i zupełnie innych doświadczeń życiowych, czuły, że są bratnimi duszami. Czy to możliwe, że choć wychowały się po dwóch stronach granicy, tak dobrze się rozumiały?
– To jest mały krok człowieka, ale wielki skok dla ludzkości.
Roześmiały się obie. Od kilku tygodni słowa Armstronga krążyły we wszystkich mediach. Z taką dumą je wypowiadał – nic dziwnego – jako pierwszy człowiek postawił stopę na Księżycu.
– Myślisz, że twój przyjazd tak bardzo wpłynie na dalsze życie…
– Ludzkości? Raczej nie, ale na moje na pewno. Może i na twoje, kto to wie.
Gretę poznała we Wrocławiu. Przyjechała tu za radą przyszywanej ciotki. Marika zrządzeniem losu trafiła do grupy studentów architektury, która właśnie odbywała wakacyjne praktyki. Tak spotkała Gretę, od początku pojawiła się między nimi nić porozumienia. Na tyle silna, że starały się spędzać jak najwięcej czasu razem. Los im sprzyjał, zostały przydzielone do wspólnej pracy przy renowacji Auli Leopoldina. Podczas przerw siadały na schodach przy wyjściu z budynku, Greta wyjmowała termos z herbatą i kubki. Zazwyczaj nie dołączały do grupy, z którą pracowały przy zabezpieczaniu eksponatów. Pierwsza rozmowa zaczęła się od analizy korzeni.
– Marika, po imieniu trudno rozpoznać pochodzenie. Jesteś Niemką?
Nie powinna się dziwić pytaniu, bo skoro przyjechała z Dusseldorfu, to wydawało się naturalne. Zaprzeczyła.
– Miejsce zamieszkania nie świadczy o pochodzeniu. Kto jak kto, ale Polacy powinni to wiedzieć.
– Polacy pewnie wiedzą.
Teraz to Marika spojrzała na Gretę ze zdziwieniem. Czyżby źle oceniła pochodzenie dziewczyny? Z góry założyła, że Greta jest Polką, choć przecież imię sugerowało coś innego. Jednak nie zapytała.
Wieczorem dokończyły rozmowę. Greta dociekała:
– Przyjechałaś z Niemiec, a mówisz po polsku z francuskim akcentem. Nawet dla mnie jest to dość zagadkowe.
Marika wzruszyła ramionami, nie było tu żadnej tajemnicy. Mama Polka, a ojciec rodowity paryżanin. Przyzwyczaiła się, że jej wymowa skupia uwagę rozmówców. Czasem cierpiała, gdy koleżanki dokuczały jej z powodu akcentu, z żadną nie potrafiła się zaprzyjaźnić. Próbowała się go pozbyć, ale dziwnym trafem wrósł w nią nieodwołalnie. Ostatecznie został jej atutem, zwracał uwagę i stał się rozpoznawalnym znakiem. Nawet brak przyjaciółek przestał przeszkadzać, choć z zazdrością słuchała opowieści mamy o ciotce Marie, przyjaciółce z pociągu. Obie, jako młode dziewczyny, jechały na podbój świata, do Paryża. Połączyła je prawdziwa przyjaźń, która przetrwała trudne chwile i powrót Marie do ukochanego miasta.
– Jak znalazłaś się we Wrocławiu?
– Przez chłopaka, a jakże. Martin od dawna chciał poznać to miasto. Mieszka w Norymberdze, ale urodził się we Wrocławiu, więc chciał je poznać.
– Jest tutaj?
– Nie. Mieliśmy przyjechać tu razem, ale ostatecznie…
– Przyjechałaś sama?
– Tak. Coś ważnego mu wypadło.
Nie chciała mówić o Martinie. Bez sensu, że w ogóle go wspomniała. Bezwiednie się wyrwało, a przecież postanowiła nie myśleć…
– I dobrze się stało. Razem je poznamy. Nie będziesz żałować, że go tu nie ma, przekonasz się.
Ostatnie zdanie Greta wypowiedziała z wielką stanowczością.
Miała rację. Za sprawą Grety Wrocław okazał się magicznym miejscem, idealnym do tego, by skupić się na przyszłości. Grzebanie w przeszłości niczego nie zmieni. Lepiej odpuścić i nie ciągnąć na siłę. Gdy komuś zależy, to zrobi wszystko, by dopiąć celu, a skoro nie robi, to znaczy, że nie zależy. Dla niej to oczywiste, i dla Grety także. Dobrze się rozumiały, mimo że dzieliły je cztery lata. Co dziwniejsze, Marika czasem odnosiła wrażenie, że to ona jest tą młodszą.
– Nie martw się, Ślązaczki szybciej dojrzewają. Tak uważa babcia Klara.
Postać babci Klary intrygowała. Greta na tyle często ją cytowała, że Marika zapragnęła ją poznać.
– Chciałabym być czyjąś wnuczką. To musi być cudowne uczucie.
Sama nie poznała żadnej ze swoich babć. Jedna zginęła w czasie wojny, a z drugą papa nie utrzymywał kontaktów. Unikał odpowiedzi, co było powodem. Mama, słysząc to pytanie, odwracała głowę i natychmiast wyszukiwała jakieś zajęcie. Może Marika kiedyś sama znajdzie odpowiedź.
Wspólny wyjazd z Martinem nie doszedł do skutku, nieważne z czyjej przyczyny. Ona nie chciała rezygnować, więc przyjechała bez niego. Spotkanie Grety dawało szansę na poznanie kraju, który do tej pory wydawał się trudny do odkrycia. No a szansa zaprzyjaźnienia się z babcią Klarą stanowiła dodatkową atrakcję.
I tak Marika znalazła się w Gliwicach.
Babcia Klara, ku zdziwieniu Grety, już przy kolacji zaproponowała Marice mówienie po imieniu.
– No a jak dziewczyna ma się do mnie zwracać? Nie ma co komplikować życia.
Wkrótce obie przywykły, choć wyglądało zabawnie, gdy jedna mówiła „babciu”, a druga „Klaro”. Jednak Klara twierdziła, że dzięki temu czuje się młodsza o kilkadziesiąt lat.
Marika zazdrościła Grecie tej wyjątkowej relacji. Ostatnia szansa na pozyskanie babci została utracona bezpowrotnie.
***
– Jedziemy na wieś. Lilka wróciła na kilka dni i zaprasza do siebie – obwieściła Greta radośnie.
Lilka, przyjaciółka Grety, o której zdążyła się nieco dowiedzieć. Marika nie podzielała entuzjazmu Grety. Ledwo przyjechała do Gliwic, ledwo zdążyła je pobieżnie zwiedzić. Wcale nie spieszyło się jej do zmiany miejsca. Jednak nie chciała wyjść na marudę i nie zdradziła obaw.
Droga z przystanku wiodła pomiędzy łanami zbóż ścieżką, którą Greta nazwała miedzą.
– To nasze dobro narodowe, bogactwo natury. Nie masz pojęcia, ile roślin i zwierząt znajduje w niej schronienie. Poza tym spójrz, czy pola nie wyglądają jak witraż?
Łagodne pagórki, poprzecinane miedzami, przypominały pejzaże van Gogha.
– Wczesnym latem wyglądają jeszcze piękniej. Miedze, jak te ołowiane obrąbienia witraża, rozdzielają złote łany rzepaku, zielonej oziminy, która zroszona rosą nabiera szmaragdowej barwy. Gdzieniegdzie zaorane ugory dopełniają paletę malarską.
Obraz stworzony przez Gretę przemawiał do wyobraźni Mariki mocniej niż sam widok, który rozciągał się przed oczami. Czyżby bez wskazówek Martina traciła uważność?
– Masz duszę artystki.
– Każda kobieta jest artystką, tylko nie każda chce się ujawniać.
Słowa przywołały mamę, ona uważała tak samo. Ale przecież minęło tyle lat, nowe powojenne pokolenie zmieniło postrzeganie świata. Inne wartości nadawały życiu rytm.
– Czasem lepiej skupić się na prozaicznych czynnościach.
I jakby na potwierdzenie własnych słów Greta zerwała różne kłosy i zaczęła objaśniać różnice w budowie zbóż.
– Pszenica nie ma wąsów, żyto ma krótkie, jęczmień długie i gęste. No i jest jeszcze owies, ale ma zupełnie inne kłosy. Nie da się pomylić.
Marika przyjrzała się wszystkim czterem. Teraz faktycznie każdy wyglądał inaczej.
– A to chabry, zwane bławatkami. Moje faworytki.
Niebieskie kwiaty, zerwane dłonią Grety, między które wsunęła kilka białych i przeplotła ze sobą, zmieniły się w kolorowe wianki, zdobiące głowy obu dziewczyn. Ruszyły dalej.
Ceglaste budynki złamały linię horyzontu. Dwupoziomowy dom rzucał cień, w którego chłodzie stała młoda kobieta. Ręką przesłaniała oczy, by obraz nabrał wyrazistości. Uchyliła furtkę.
– Ależ się naczekałam! Zamiast na obiad dotarłyście na kolację.
Delikatne wyrzuty nie przeszkodziły w gorącym powitaniu, po którym posiłek smakował wyjątkowo. Objedzone przeniosły się na trawę pod rozłożystą lipę. Jej zapach wypierał wszystkie inne. Wieczór ciągle upalny i ciągle jeszcze długi. Nagrzana ziemia dzieliła się ciepłem.
– Marika, skąd takie imię?
Widać i Lilka nie mogła przejść obojętnie wobec jej imienia. Dostała je na cześć Marie, przyjaciółki mamy. Dla mamy była Marysią, ale papie z trudem udawało się je wymawiać, więc wymyślił Marikę. Nigdy nie nauczył się polskiego. A mama robiła wszystko, by nie zapomnieć. Przed snem czytała jej bajki, a gdy córka podrosła, poważniejsze lektury.
– Lektury szkolne? Nasze polskie? – Lilka była wyraźnie poruszona.
– Nie mam pojęcia, być może szkolne. Ostatnią, którą czytała mi na głos, była Lalka.
To takie dziwne, że nigdy nie wiadomo, że coś dzieje się po raz ostatni. Robimy coś, nie zdając sobie sprawy, że to już się nie powtórzy z tą samą osobą, w tych samych okolicznościach. Ostatni zjazd na sankach, ostatni skok przez skakankę, ostatni pocałunek, ostatnia wspólna kawa, ostatnia lektura czytana na głos.
– Niezła lektura na zaśnięcie. Niektóre opisy mogły działać usypiająco.
– Nie w interpretacji mojej mamy. Mogła być aktorką. Ponoć nawet przez chwilę marzyła o tym, ale się nie udało.
– Wojna?
– Nie, jeszcze przed wojną musiała zrezygnować z marzeń.
Poszła do pracy, ale i w niej znalazła spełnienie. Trafiła do Domu Towarowego Braci Jabłkowskich, a stamtąd do Paryża, do galerii Lafayette, gdzie zapewniała właścicielom największe utargi. Nie wiadomo, ile zawdzięczała urodzie, a ile talentowi aktorskiemu. A potem pojawił się papa…
– Tobie też Wokulski działał na nerwy? Ja nie zniosłabym takiego dręczyciela.
Marika spojrzała na Gretę. Nic dziwnego, że dobrze się rozumiały. Wkurzał ją maksymalnie. Próbowała dyskutować o tym z mamą, która uważała, że był po prostu szaleńczo zakochany. Tak głęboko i prawdziwie, i bezinteresownie. A Izabela to przecież taka zimna i niewdzięczna lalka.
– Ja także nie. I żal mi było Izabeli. Nie obiecywała mu niczego, nie jej wina, że zadurzył się jak smarkacz.
– Zauważyłaś, jak Prus mistrzowsko posługuje się mową pozornie zależną?
– Prosimy jaśniej. Nie każda z nas studiuje filologię.
– Cała ocena postawy panny Izabeli jest pisana z perspektywy Wokulskiego, a czytelnikowi wydaje się, że to obiektywny obraz.
– Sprytnie to sobie wymyślił.
–Nie zdawałam sobie sprawy, że Prus to taki mistrz manipulacji. Uważny czytelnik z ciebie.
Lilka wzruszyła ramionami.
– Raczej czytelniczka. Poza tym nie lubię, jak autor niejawnie próbuje sterować uczuciami czytelników. Oczywiście na lekcji podpadłyśmy polonistce, która wcale nie chciała się zgodzić z tą interpretacją. Miałam nadzieję, że na uczelni będzie lepiej, ale chyba muszę pozbyć się złudzeń.
– W żadnej szkole nie ma miejsca dla otwartych umysłów!
– We Francji także? Po cichu liczyłam, że wasz świat jest inny. Taki wolny i kolorowy.
– Pozory, może faktycznie jest trochę bardziej kolorowy. A poza tym nasze światy aż tak bardzo się nie różnią.
Wszędzie kobietom odbiera się prawa do decydowania o sobie. Od zawsze ją to wkurzało, szczególnie gdy widziała, jak kobieta przestaje walczyć, poddaje się i ostatecznie ulega.
– Nie znoszę facetów, którzy nie zostawiają kobietom przestrzeni i wolności.
– I takich, którzy próbują objaśniać nam świat.
– I zazdrośników!
Marika dawno odkryła, że zazdrość to rodzaj smyczy, która przytrzymuje partnera na odległość własnego wzroku. Nie pozwala robić tego, co się lubi, w sposób dający zadowolenie. Dlatego, między innymi, wyjechała z domu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie chciała dłużej słuchać narzekań ojca i tłumaczeń mamy, gdy wybierali się gdzieś razem. Zazwyczaj kończyło się tym, że mama zmieniała sukienkę, a tę wybraną uprzednio rzucała w kąt pokoju. Tylko z naszyjnikiem nie miała problemu – zawsze ten sam, z labradorytem. To do niego dobierała kolory swoich kreacji. Była taka piękna, ponoć sam Picasso się nią zachwycał. Francuzi są bardzo zazdrośni i czujnie strzegą swoich zdobyczy. Zdobycz, co za okropne słowo. Dlatego zostawiła dom i Paryż. Liczyła, że Niemcy będą inni. Ale nie są, wszak Martin…
Nie, nie będzie myśleć o Martinie.
– A czytałaś Edena? Jacka Londona.
Czyżby mówiła na głos? Dlaczego Lilka przywołała akurat tę lekturę? Ale tak, czytała.
– Czemu o niego pytasz?
– Martin robi wszystko, by zaimponować wybrance. Nigdy nie przepadałam za takimi facetami. Drażnią mnie podobne działania. Czy nie przypomina ci Wokulskiego?
– Czy ja wiem… Może cel miał podobny, ale środki wybiera całkiem inne. A Ruth nie przypomina Izabeli, nie byłam w stanie jej polubić.
– Coś jeszcze ich różni. London obnaża pustkę ludzi z wyższych sfer.
– Przecież Prus robi to samo!
– Może masz rację. Ale ustawia ich w zupełnie innym świetle.
– Jesteś pewna? Myślę, że ich obrazy są podobne.
– Chłopak awansował społecznie, ale stał się samotny, nie należał teraz do żadnej grupy. W obu czuł się obco. Czy było warto?
– Czyli lepiej niczego nie zmieniać?
– Tego nie powiedziałam, trzeba tylko liczyć się ze skutkami. Mieć pełną świadomość, co może się wydarzyć.
– No właśnie. Czy po osiągnięciu celu był szczęśliwy?
– No niestety, życie przestało go cieszyć. Może dlatego, że nie znalazł nowych celów ani wyzwań. Osiągnął zarówno bogactwo, jak i status.
– Czyli to nie osiągnięcie celu daje szczęście?
– Według mnie samo dążenie do niego. I to starał się pokazać London.
Takiego wniosku Marika się nie spodziewała. Koniecznie musi przeczytać polską wersję, może francuskie tłumaczenie coś przekłamuje. Być może filologia pomaga odkrywać nie tylko tajemnice literatury, ale także odnaleźć drogę do szczęścia.
– Wydawać by się mogło, że to obcowanie ze sztuką daje zadowolenie, ale patrząc na losy wielu artystów, mało który odnajdywał szczęście w życiu.
– Że już nie wspomnę o artystkach. Jest ich mnóstwo: Camille Claudel, Dora Maar, czy nawet nasza Stryjeńska.
Utalentowane i nieszczęśliwie zakochane w swoich mistrzach, Rodinie, Picassie, którzy wyssali z nich, co najwartościowsze i porzucili. Lilka miała rację. Kobiety nie dość, że musiały włożyć więcej pracy, by dostrzeżono ich dzieła, to jeszcze często były okradane przez partnerów, zazdrosnych o ich talent.
Marika zauważyła, że Greta już od dłuższej chwili milczała. Sięgnęła po koc leżący pod drzewem i narzuciła na ramiona. Być może architekci ze swoimi ścisłymi umysłami nie lubią brać udziału w takich dywagacjach. Ale przecież Greta ma duszę artysty.
– Zastanawiam się, czemu moja mama tak uwielbiała Lalkę. Może dzięki niej mogła spacerować po swojej Warszawie?
Ciągle marzy, by ją jeszcze zobaczyć, ale chyba boi się tego spotkania.
– A ty widziałaś Warszawę?
Marika zaprzeczyła. Ale gdyby nadarzyła się okazji, z wielką radością odwiedziłaby stolicę. Mogłaby skonfrontować opowieści mamy z rzeczywistością. W jej oczach miasto wygrywało nawet z Paryżem, co według ojca było zupełnie niemożliwe. Mama opuściła ukochaną stolicę jako młoda dziewczyna. Miała dziewiętnaście lat i podróż do Paryża wydała się spełnieniem marzeń. Jednak zaraz potem wybuchła wojna i nie było jej dane powrócić. Najbliższa rodzina zginęła w bombardowaniu, więc ona została w Paryżu. Poznała ojca, a on nie wyobrażał sobie życia poza Francją. Ba! Nawet poza Paryżem. Jak się okazało, Marie stała się jedyną łączniczką z krajem. Nawet zaplanowały wspólną podróż do Warszawy, jednakże los przeszkodził w spełnieniu marzeń. Drugi raz nie próbowała, twierdziła, że to znak. Papa nie zaprzeczał, sprawiał wrażenie uspokojonego takim obrotem sprawy. Kto wie, może to ona zrealizuje marzenie mamy.
– Koniecznie musimy tam pojechać. Sprawdzisz, za czym tęskni tyle lat.
***
– Zazdroszczę wam tego poczucia zakorzenienia. I ty, i Lilka macie swoje miejsce na ziemi. To daje wam siłę.
Marika zerwała jeden z ostatnich chabrów, które wraz z koszeniem kolejnych łanów zbóż znikały z pola. Na rozstaju dróg z żalem pożegnały się z Lilką, która nazajutrz wyjeżdżała na studenckie praktyki. Od przystanku autobusowego dzieliło je kilka minut, ale wieczorny zapach pól opóźniał powrót do miasta. Co prawda miejsce, gdzie mieszkała Lilka, nie było już wsią, tylko jedną z dzielnic, przyłączonych do Gliwic pół wieku temu, ale mieszkańcy ciągle nie czuli się mieszczuchami. Oddzielone od centrum tylko kilkoma kilometrami, szczęśliwie zachowało wiejski klimat. Rankiem dziewczyny budziło pianie kogutów, a na spacer odprowadzało tęskne beczenie kóz. Zimne mleko na śniadanie dopełniało wakacyjnego obrazu.
Mimo sielskiego krajobrazu myśli Mariki krążyły wokół różnych, nienazwanych tęsknot. Może wyssała je z mlekiem matki? Może właśnie w Polaków wrosła na wieki nieokreślona, nienazwana tęsknota.
Ostrożnie przeszły przez ściernisko i usiadły na pagórku, z którego rozciągała się panorama miasta. Na pierwszym planie długa, jak szyja żyrafy, konstrukcja drewnianej radiostacji.
– To może dziwne, ale wypełnia mnie tęsknota za latem, choć przecież jeszcze się nie skończyło.
– Znam ten żal, pewnie ci się udzielił. Pojawia się w chwili, gdy opuszczam dom Lilki. Czasem pod koniec sierpnia, ale czasem jeszcze w lipcu odczuwam smutek, że wkrótce kolejne lato się skończy…
Skąd ta tęsknota za latem? Czy odchodzące lato najbardziej pokazuje upływający czas? Dni się skracają, okres od wschodu do zachodu bezlitośnie się kurczy i przez to nawet młodość zdaje sobie sprawę, że przeminie.
Moment wyjazdu także nastał tak nagle. Ledwo przyjechały, ledwo rozpakowywały rzeczy w pokoju na poddaszu, ledwo Marika zdołała oswoić kozę, która obgryzała trawę wzdłuż płotu i potrafiła podejść niespodziewanie w nadziei, że uzyska jakiś smakołyk, a już wrzucały rzeczy z powrotem do plecaka. Rozczarowanie, które pojawiło się w chwili, gdy usłyszała o zaproszeniu do Lilki, wyparowało zaraz po przybyciu na miejsce. Co prawda Marika, decydując się na przyjazd do Gliwic, do Grety, liczyła na poznanie miasta, jego architektury, na wypady do okolicznych miast. Propozycja spędzenia czasu w wiejskiej okolicy nie wydawała się atrakcyjna. Obawiała się też, jak się odnajdzie w towarzystwie dwóch przyjaciółek. Nigdy nie lubiła być tą trzecią. Wszystkie obawy okazały się nietrafione.
Życie nieustannie funduje niespodzianki. Pieszczoty promieni słońca na skórze, chłodny powiew wieczornego wiatru od pól, śmiech i wąsy z chłodnego mleka, nabieranego z wielkiej bańki ukrytej w sieni. Lubiła przyglądać się, tak trochę z boku, jak dziewczyny ze sobą rozmawiały. Czasem wystarczyło słowo, a rozumiały przekaz. Zazdrościła… Zazdrościła im także tego, że tak dokładnie wiedziały, czego chcą od życia. Ledwie skończyły dwadzieścia lat, a plan na życie miały już opracowany. Obie nie wyobrażały sobie wyjazdu z miasta, tutaj zamierzały znaleźć pracę, założyć rodzinę. Najlepiej ze Ślązakiem, bo tylko z nim można iść stabilną wspólną drogą.
Dzieliła ją od dziewczyn różnica wieku i doświadczeń, ale tym bardziej stanowiły wdzięczny obiekt obserwacji. Czasem jednak potrzebowała wytchnienia. Oddalała się bez zapowiedzi i w samotności kreśliła obrazy. Kilka ruchów ołówkiem pozwalało uchwycić najważniejsze elementy, które będą bazą do pracy w szare jesienne dni. Tak zakładała, ale nie chciała zbyt dokładnie planować tego, co będzie robić jesienią. Czy wróci do pracy u Arno, czy dogada się z Martinem? A może jednak pojawi się w Paryżu, ku radości mamy? Jedyny pewny element to podróż do Gdańska. Wyrusza pierwszego września, i tak ma spore opóźnienie.
Do autobusu wbiegły w ostatnim momencie. Podziękowały uprzejmemu kierowcy i zajęły miejsca. Były jedynymi pasażerkami, jak widać o tej porze gliwiczanie już nie podróżują. Marika szerzej otworzyła okno. Lubiła, gdy chłodny pęd powietrza rozwiewał włosy. Przed oczami migały okna domów równomiernie rozłożonych wśród ulicy.
– To kolejny z pomysłów Schabika, przedwojennego radcy budowalnego. Chciał przekonać niezdecydowanych o lepszej perspektywie życie po niemieckiej stronie.
– Nie rozumiem. Jakich niezdecydowanych?
– Po plebiscycie Ślązacy musieli dokonać wyboru, czy chcą żyć po polskiej, czy po niemieckiej stronie. Przygotowane domy szybko dawały dach nad głową tym, którzy wybrali Niemcy i emigrowali z terenów przynależnych po plebiscycie Polsce.
Plebiscyt na Śląsku, jakieś pojedyncze przebłyski faktów, o których słyszała na lekcji historii, wyskakiwały z pamięci. Mieszkańcy Gliwic zdecydowanie opowiedzieli się za Niemcami. Ironia losu…
– To Schabik zainicjował budowę zielonych i przyjaznych do życia osiedli wybudowanych tuż przy granicy z powiatami należącymi do Polski.
– Pewnie miał jakiś powód.
– Lokalizacja w otoczeniu zieleni, dobre nasłonecznienie, przewiewność, atrakcyjne miejsca do zamieszkania, przestrzeń przed domem. Wszystko to przyciągnęło Ślązaków ze strony polskiej na niemiecką. Gliwice powiększyły swoją liczebność.
– Czyli poszło po jego myśli.
Marika nie chciała gasić entuzjazmu Grety, więc nie rozwijała swoich wątpliwości, co do działań podejmowanych przez Schabika.
– Drugiego takiego radcy Gliwice nie mają do dziś. I nie chodzi tylko o te osiedla. Jak lepiej poznasz miasto, to zrozumiesz.
No i znowu ten błysk w oku. Pojawiał się u Grety za każdym razem, gdy wspominała Gliwice. Czy miłość do miasta można wyssać z mlekiem matki?
Ciąg dalszy w wersji pełnej