Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy bohaterki, ta sama historia.
Rozpoczynająca się przed drugą wojną światową poruszająca opowieść o kobietach, których splatające się losy w przeszłości naznaczył jeden mężczyzna. Historia tym bardziej niesamowita, że dwie z nich nigdy go nie poznały. Zośka, Inka i Mika – należą do różnych pokoleń i mają różne doświadczenia, ale we wszystkich trzech płynie kresowa krew. Zośka - ciotka i Inki i Miki, wywiera silny wpływ na obie dziewczyny. Inka i Mika, choć są spokrewnione, bardzo długo nie wiedzą o swoim istnieniu. Postać Zośki łączy losy młodych kobiet, wpływając na ich wybory.
Akcja toczy się w latach 1945-2014 głównie w Gliwicach, ale w książce pojawiają się także Gdańsk, Sopot, Wrocław, Paryż, Edynburg i Malaga, za to wspomnienia i retrospekcje bohaterów przenoszą czytelnika do przedwojennego Lwowa.
Tamten utracony świat to historia miłości do ludzi, ale także do miejsc, wzruszająca opowieść o próbie zastąpienia ukochanego Lwowa innymi miastami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Copyright © Alina Staneczek
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do werjsi elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektronicze 2023
eISBN
978-83-67639-30-9
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
…upadamy wtedy, gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem…
Myslovitz
WYRÓWNANIA
Zośka (Zofia)
Stefan – narzeczony Zośki
Klementyna Walicka – mama Zośki
Juliusz Walicki – papa Zośki
Leon Walicki – brat Zośki
Jerzy – przyjaciel Leona
Luśka (Ludwika)
Michał – mąż Luśki
Michalina – siostra Michała
Paulina – córka Michaliny i Leona
Jan – syn Luśki i Michała
Krystyna – żona Jana
Inka (Michalina) – córka Krystyny i Jana, wnuczka Luśki i Michała
Max – przyjaciel i wspólnik Zośki
Pan Stanisław – krawiec ze Lwowa
Antoni (Toni) – brat Luśki, ojciec Stefana, mąż Marie
Marie – druga żona Antoniego
Eleonora – lwowianka, dobra znajoma Zośki
Gliwice – wrzesień 1945
– Zośka! Wysiadamy! Nie jedziemy dalej, stąd łatwiej będzie wrócić do Lwowa!
Chwycił ją za rękę i wyskoczyli z wagonu. Zdążyli w ostatnim momencie. Stefan sprawnie zajął się bagażami, a ona stała nieruchomo, wpatrując się w odjeżdżający z gwizdem pociąg, którego sylwetka zlewała się z poranną mgłą unoszącą się nad peronem. Wrócić do Lwowa…
Pociąg zniknął. Pozostały po nim kłęby dymu i zapach, którego nigdy nie zapomni. Nasilał się z każdym dniem i nie dawał oswoić. Zośka miała wrażenie, że po rodzaju zapachu rozpoznałaby jaki to dzień. Nie głód jej doskwierał, nie zimno, ale właśnie on. Ratunkiem były papierosy. Zaciągała się do utraty tchu. Wdychała ich aromat, zamykała oczy i przenosiła się do Szkockiej. Tam nauczyła się palić, patrząc na profesora wypuszczającego z ust zgrabne kółka dymu. Zasłuchana, zanurzała się w uporządkowanym świecie matematyki, innym od codziennego chaosu.
W pociągu każde zaciągnięcie odrywało od rzeczywistości. I choć nie bała się przyszłości, w przeciwieństwie do reszty pasażerów, to jednak odsuwała ją od siebie. Spod zmrużonych powiek obserwowała Stefana, nie dopuszczając go do siebie zbyt blisko. Czuł to i szanował. Patrzyła na silne dłonie, którymi potrafił przełamać kawał drewna na opał. Z czułością podawał kawę i gorącą zupę. Sprawdzał się w każdych warunkach.
Był zupełnie inny niż Jerzy, lecz nie zniosłaby, gdyby było inaczej. Jej mężczyzna na nowe życie.
***
– Musimy wziąć ślub, inaczej zabiorą nam mieszkanie. To lokum dla rodzin.
Stefan patrzył wyczekująco. Tyle razy pytał, kiedy, a ona ciągle mówiła, że jeszcze nie czas.
Więc właśnie nadszedł. Zośka pokiwała głową. Uśmiechnęła się. Miała dwa dni na przygotowania. Zdąży. Rozpakowywała rzeczy. Nie mieli wielkiego bagażu, kilka pudeł i toreb. Stefan delikatnie otworzył jedno. Spojrzała z niedowierzaniem. Samowar babki! Kochana mama! To jej robota. Wiedziała, że ułatwi Zośce oswajanie nowego miejsca.
Zaparzyła herbatę, zapachniało domem. Ale żadna z sukienek na ślub się nie nadawała. Jutro coś wymyśli.
Wczesnym rankiem delikatnie zamknęła drzwi. Stefan jeszcze spał. Ufając ostrzeżeniom sąsiadek, unikała wieczornych wypraw, gdy niebo chowało się pod powieką zmierzchu. Poranne miasto wydawało się bezpieczniejsze. Wrzesień już i tak złagodził jego wcześniejsze ponure oblicze. Szczęśliwie nie przypominało wymarłego, apokaliptycznego miejsca, jakim było w styczniu, w pierwszych tygodniach pobytu Sowietów. Rześkie powietrze dodawało otuchy. Jesień łaskawie obdarzała ciepłem. Zośka podniosła świeże, wilgotne, kasztany i mocno zacisnęła w dłoni. Wskoczyła na kamienny murek i jej uwagę przyciągnęły dwie kobiety w rozwianych płaszczach. Chichocząc i walcząc z wiatrem, maszerowały w stronę zabudowań. Po chwili powróciła cisza.
Zośka poszła za głosami kobiet. Minęła znajomy już dworzec i weszła na szeroką ulicę. Po prawej modernistyczna kamienica. Seidenhaus Weichmann. Miasto budziło się do życia. Przyglądała się ulicom; czuła nieobecność tłumu, który zapewne niedługo się pojawi. Przeszła przez most i spojrzała na monumentalny budynek. Nad ostatnim, piątym piętrem, wśród spalonych ścian przebłyskiwały resztki dachu oraz potężna rzeźba półleżącej kobiety. Germania, symbol Niemiec i całego narodu niemieckiego. Z trudem odczytała resztki napisu Cafe Haus Oberschlesien. Muszę poprawić swój niemiecki, pomyślała. Tu i ówdzie szklarze uwijali się z robotą. Piekarnia jako pierwsza zapraszała kuszącym aromatem, później otworzyła drzwi cukiernia. „Po gorzkiej wojnie osłodź sobie życie hojnie”.
Wrócę tu później, postanowiła. Teraz wypatrywała czegoś zupełnie innego. Nie miała wiele czasu.
***
Zośka powolnym ruchem otworzyła szafę. Dębową, niemiecką. Zwlekała z tym, bała się, co w niej zastanie. Drzwi zaskrzypiały ostrzegawczo, zawahała się, nie chciała oglądać czyichś śladów.
Pusto. Na drzwiach przykurzone lustro. Wytarła i przyjrzała się odbiciu. Sukienka leżała doskonale. Obróciła się. Z tyłu też nieźle. Pan Stanisław nie zawiódł, tak jak obiecał. Gdy tylko weszła do jego pracowni, czuła, że wybrała słusznie.
Była gotowa. Na ślub. Na nowe życie.
Gliwice – październik 1946
– Dzień dobry, pani Zosiu! Zapraszam na śniadanie oczywiście. – Żona pana Stanisława, okrągła kobieta, uśmiechnęła się szeroko.
Zośka weszła do środka i zajęła swoje już miejsce przy stole. Zawsze wstawała wcześnie, lubiła ten moment, gdy świat budził się do życia. Parzyła kawę i siadała przy oknie. Kawa, towar od wojny luksusowy, była jej tlenem. Musiała ją zdobyć, bez względu na cenę. Niespiesznie, łyk za łykiem, napawając się aromatem, układała plan dnia. Śniadania nie były koniecznością, rzadko rano bywała głodna. Jadała je tylko przy okazji odwiedzin pracowni pana Stanisława.
Na początku odmawiała, ale teraz lubiła patrzeć, jak pani Stanisławowa krząta się po kuchni przewiązana kolorowym fartuchem. Jeszcze ciepła bułka z masłem i marmoladą domowej roboty zaspokajała wszelkie potrzeby. W kolorowym pudełku wydobytym spod gruzów, jak wspominała pani Stanisławowa, leżało kilka wizytówek, miniaturek szyldu wiszącego na szybie wystawowej. To on przykuł uwagę Zośki i jemu zawdzięczała spotkanie z lwowskim krawcem.
Zatrzymała się wtedy przy witrynie, po czym weszła do zakładu. Brzęknął dzwonek. W drzwiach stanął krawiec z belą bladoróżowego materiału. Odruchowo dotknęła tkaniny. Idealny szelest i struktura. W kilku słowach przedstawiła wizję sukienki. Poprosiła, by na jutro była gotowa, po czym wyjaśniła, skąd pośpiech. Pan Stanisław, jak prawdziwy lwowiak, stanął na wysokości zadania. Sukienka spełniła oczekiwania. Cudownie zgrała się ze słonecznikami, które kupił Stefan. Zrobiła wrażenie na sąsiadkach, a wkrótce i na klientkach, które prosiły o podobne.
Tak się zaczęło. Zośka dogadała się z panem Stanisławem. Na początku pomagała przy tworzeniu form, usiadła też do maszyny. Zamówień przybywało, krawiec musiał przyjąć uczennice, bo z trudnością dotrzymywał terminów. Jednakże to materiał podnosił jakość strojów; zawsze były najwyższej klasy. W piwnicy Domu Tekstylnego, która wcześniej mieściła dział sprzedaży hurtowej Erwina Weichmanna, znajdowały się prawdziwe skarby. Dzięki zabezpieczeniom i wzmocnionym filarom w piwnicach, zaprojektowanym przez Ericha Mendelsohna, budynek nie uległ zniszczeniu. Tekstylia przetrwały zawieruchę nienaruszone. Max, który opiekował się nimi, wywiązywał się z zadania znakomicie.
Zośka nie dowiedziała się, jak pan Stanisław znalazł Maxa, Niemca, który z ramienia właściciela zarządzał składem, ale współpraca układała się więcej niż dobrze. Jej wprawne oko doceniało unikatowość paryskich i wiedeńskich materiałów. Szyła z nich prawdziwe kreacje, a gliwiczanki zakochały się w tych strojach. Klientkami były głównie te nowo przybyłe mieszkanki, które wcale nie chciały być nazywane gliwiczankami. W ich domach wciąż czekały nierozpakowane kuferki, na wypadek gdyby nagle okazało się, że można wracać do domu… Tęskne myśli uciekały do prawdziwego „swojego miasta”. Kobiety z nieufnością odnosiły się do rodowitych mieszkanek, lecz i one stopniowo oswajały się z nowym krawcem i krawcową, po ichniemu zwaną szwoczką albo Schneiderin. Frau Sofia szybko zaskarbiła sobie zaufanie miejscowych kobiet. Nieoceniony wkład miał Max, który z kolei zdobył zaufanie Zośki. Z biegiem czasu pomieszczenia zakładu krawieckiego stały się zbyt ciasne.
List, który pewnego dnia przyszedł z St. Louis, otwierał drogę do realizacji śmiałych planów. Zośka czytała go z drżeniem serca, stojąc w cieniu neogotyckiego ceglanego gmachu poczty. Powoli wpasowywała się w krajobraz nowego miasta.
***
– Zosia Walicka? Nie wierzę! Jak się pani tu znalazła?
Nowy prezydent miasta wybiegł zza biurka i zbliżył się do stojącej w drzwiach Zośki. Dobrze, że podjęła tę decyzję i przyszła prosto do urzędu, bezpośrednio do gabinetu.
– Panie Janie, już nie Walicka. Sambor, po mężu – powiedziała i zrobiła krok w jego kierunku.
Prezydent, nie zważając na konwenanse, uściskał ją z całych sił.
Liczyła na to. Poznali się jeszcze we Lwowie, w czasie wojny, w instytucie profesora Weigla, gdzie pracował na stanowisku laboranta. Czasem zaglądał do sali, w której odbywało się karmienie wszy. Znajomości tak zawarte zapadały w pamięć. Z chwilą rozpoczęcia drugiej wojny światowej Jan był zmuszony uchodzić z kraju. Znalazł schronienie we Lwowie.
Historia zatoczyła koło i tak oto uczestnik powstań śląskich wrócił na Śląsk. Gdy kilka dni temu Zośka usłyszała, że został wybrany na prezydenta, była poruszona. Los jej sprzyjał. Znalezienie i uzyskanie zgody na dodatkowe pomieszczenia spędzało sen z powiek.
Jan z uwagą wysłuchał prośby. Spełnienie jej nie było proste. Gliwice, jak chyba wszystkie miasta po wojnie, borykały się z trudnościami lokalowymi. Mimo że nie zostały tak zniszczone jak Warszawa czy Wrocław, to jednak wiele budynków nie nadawało się do użytku. I to nie wskutek działań wojennych. Najwięcej krzywd zrobiły wojska sowieckie, które przybyły tu w styczniu czterdziestego piątego. Tysiące zniszczeń, podpaleń, grabieży. Nikt i nic ich nie powstrzymywało. Zagarniali ocalałe budynki, szpitale, szkoły. A potem tak trudno było odesłać ich do siebie. Nie ciągnęli do ojczyzny, zbyt dobrze wiedzieli, co tam czeka.
A repatrianci ciągle napływali. Starano się odsyłać ich dalej, na zachód, ale nie chcieli. Mówili, że tu znaleźli rodziny i nie zamierzają ich znowu utracić. Miejscowa ludność niemiecka ociągała się z opuszczeniem swoich domów. Woleli zostać tu, niby w nowym kraju, ale na starym miejscu. Tu heimat święty nasz, mówili. Nagle w jednej kamienicy musiały się odnaleźć odmienne światy.
Zośka w skupieniu słuchała opowieści pana Jana. Widać było, że nie jest lekko.
– Pani Zosiu, proszę przysłać męża do mnie. Coś wymyślimy. Zadziałamy.
Przyśle na pewno, skoro obecność Stefana pomoże.
Szkoda tylko, że sama niewiele mogła.
Gliwice – listopad 1947
– Nie, nie jest pani w ciąży.
Lekarz podszedł do umywalki. Dokładnie umył ręce i wytarł w ręcznik wiszący na mosiężnym wieszaku.
Ulga. A może jednak żal i rozczarowanie? Stefan byłby taki szczęśliwy.
– Może się pani ubrać, to już koniec badania.
Zośka zmieszana zeszła z fotela i skupiła się na ubieraniu. Nie była gotowa, by teraz zostać matką. Miała tyle obowiązków, organizowała pracę szwalni, szukała dziewczyn do pracy. No i studia, choć ich kontynuacja wzbudzała wątpliwości. Wszystkie egzaminy zdała w terminie, semestr zaliczony, ale żadnej satysfakcji ani pożytku ze zdobywanej wiedzy nie czuła.
Nie czekając na zaproszenie, usiadła na krześle. Skromny gabinet, niewiele sprzętów. Na szerokim parapecie drewniana doniczka z monsterą zasłaniającą widok na ulicę. Przy ścianie biurko, po obu stronach solidne krzesła z wyprofilowanymi oparciami. Po prawej leżanka i fotel, przy nim wypłowiały parawan. No i szafa, ogromna, z przeszkloną zamykaną częścią, w zamku kluczyk. Na jego końcu kołysała się podkowa.
Dotknęła szyi, sprawdzając, czy jej złota podkowa wisi na miejscu. Nosiła ją od niedawna. Włożyła, gdy poczuła się na tyle bezpiecznie, że wyjęła ją z ukrycia.
Lekarz usiadł naprzeciwko, wyjął kartę i coś notował. Pisał i pisał, strasznie długo to trwało. Zastanawiała się, co powinna powiedzieć Stefanowi. Na pewno będzie zawiedziony, już dwa lata się starają. Nie przyznała mu się, że nie jest gotowa. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie i czy kiedykolwiek mu to powie.
– Niestety nie mam dobrych wieści. – Lekarz skończył notować i popatrzył na nią uważnie. – Czy była pani kiedyś w ciąży?
Wytrzymała spojrzenie brązowych oczu i skinęła głową.
– I co się stało?
Zawahała się.
– Poroniłam, ponad trzy lata temu, dokładnie dwudziestego siódmego lipca.
Nikt o tym nie wiedział. Mamie nie powiedziała o ciąży, bo bała się reakcji. Jerzemu nie zdążyła. Tamtego popołudnia młody żołnierz, Jędrek, przyniósł wieść, że 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich został ostrzelany przez sowieckie samoloty. Akcja Burza, ostatni zryw lwowskich żołnierzy, nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Jerzy zginął gdzieś na skraju lasów, po których jeszcze tak niedawno galopowali razem, przepełnieni szczęściem i nadzieją.
Zobaczyła ukochane ciało rozdarte przez bomby, obok wierny koń Zeus, także leżący bez ruchu, i serce jej stanęło. Upadła. Ułan próbował ją ocucić, a gdy oprzytomniała, pomógł usiąść na fotelu. Nagle poczuła wilgoć wypływającą z własnego wnętrza. Resztką sił dotarła do łazienki. Nie miała wątpliwości, co się stało. Rodziców nie było w domu, nie chciała zostawiać śladów, więc jak w transie posprzątała. Chłopak był przerażony, lecz na tyle niedoświadczony, że nie zdawał sobie sprawy z tego, czego był świadkiem. Nie pozwoliła wezwać lekarza, więc tylko posiedział do wieczora, podając wodę na zmianę z herbatą. Pamiętała do dziś przerażenie, które widziała w jego oczach.
Gdy rodzice stanęli w progu, na widok zapłakanej i załamanej córki oraz siedzącego w kącie żołnierza, zapytali tylko czy Jerzy…?
Przytaknęła. Mama mocno ją przytuliła i już nie pytała. Potem nikt chyba nie zauważył, że do żałobnej wstążki nosiła przypięty malutki czarny kwiat.
– Co powiedzieli w szpitalu?
Głos lekarza wyrwał ją ze wspomnień.
– Nie byłam u doktora. Jest pan jedyną osobą, której to powiedziałam.
Mężczyzna poprawił się na krześle i zamknął kartę.
Zośka przejechała palcem po bliźnie w kąciku ust. Czekała.
– Wygląda na to, że nie będzie pani mogła mieć dzieci. Mam nadzieję, że się mylę, ale wielkim błędem był brak natychmiastowej konsultacji lekarskiej. Być może…
Nie chciała słuchać dalej. Wstała, podziękowała i wybiegła z gabinetu.
Jerzy, dlaczego mi to zrobiłeś?
Zatrzymała się na ulicy, usiadła na omszałym pniaku leżącym samotnie wśród gruzów, i zapłakała. Deszcz, który osiadał na rzęsach, mieszał się ze łzami, jakby chciał ukryć przed światem jej rozpacz. Kłodnica szumiała, przepełniona wzbierającą wodą, szczęśliwa, że nie została zepchnięta do podziemi. Ta obca rzeka mogła radośnie płynąć, przyglądając się światu. Ale czy świat faktycznie dawał radość? Świadkiem ilu tragedii musiała być? Może jednak Pełtew miała więcej szczęścia, że nie mogła widzieć tego, co działo się we Lwowie?
Zośka zamknęła oczy. Mimo wszystko zamarzyła, by znowu być nad Pełtwią, spacerować po Wałach Hetmańskich. Ujrzała Azję galopującą za Zeusem, papę w galowym mundurze zapinającego mamie naszyjnik. Jadzię pucującą srebrny samowar, rozdartą lipę, pod którą Jerzy po raz pierwszy ją pocałował. I nagle przed oczami stanęła Luśka… przyjaciółka, rywalka… sama nie potrafiła zdecydować, jak powinna o niej myśleć, trzymająca w ramionach niemowlę, jedynego syna Jerzego, o którego istnieniu Zośka dowiedziała się przypadkiem od doktora Dobrzanieckiego. Pamiętała ból, zazdrość i bezsilność, które teraz wróciły z podwójną siłą.
Mocno przygryzła wargi i usłyszała w głowie głos profesora Banacha: „Zapomnij o tym. Do przodu, moja droga!”.
Słowa podziałały jak zimny strumień powietrza podczas cwału. Wstała, otarła twarz i strzepnęła kurz z płaszcza. Jerzy i Luśka zostali daleko.
Ma pan rację, profesorze. Inne życie przede mną.
Ruszyła w stronę domu, miała ochotę na gorącą herbatę. Jednak na rynku się zatrzymała. Dostrzegła kobietę lekko wspartą o ścianę, która w jednej ręce trzymała ołówek, w drugiej szkicownik i w pełnym skupieniu wstrzymywała czas. Zośka dostrzegła zarys przeciwległych kamienic wraz z wieżą kościoła.
Gdy przechodziła obok, ich spojrzenia na chwilę się spotkały. Kobieta skinęła głową i powróciła do przerwanej pracy.
Skoro muzy wróciły z wygnania, to świat wraca do normalności.
Spotkanie – lipiec 1954
– Zośka, jedź ze mną. To tylko kilka dni. Tak rzadko cię o coś proszę.
Rzadko? Nie pamiętała, czy od czasu oświadczyn Stefan prosił ją o cokolwiek. To przesądziło. Nieczęsto robili coś razem. Zajęci swoimi obowiązkami, które mocno ich pochłaniały, żyli w odrębnych światach. Jednak musiała przyznać, że Stefan zaangażował się w rozwój jej firmy. Rozwiązywał problemy, które czasem napotykała. Nie wnikała, jak mu się to udawało. On nie lubił tych pytań, a ona nie drążyła. Całą energię wkładała w prace nad projektami i organizację zakładu krawieckiego „Klementyna”. Po trzecim semestrze rzuciła studia, przekonana, że marnuje czas. Klementyna się rozrastała. Zlecenia spływały już nie tylko z Gliwic. Od czasu do czasu także i Stefan przyprowadzał nowe klientki. Pan Stanisław skupił się na zarządzaniu szwalnią, a ona na realizacji zleceń. Powoli zyskiwała popularność na całym Śląsku. Żony prominentów, które chciały wyróżniać się w środowisku, zamawiały u niej kreacje. Wpadały z zaskoczenia, bez zapowiedzi. Okazywało się, że wieści docierały do nich poprzez Stefana. Ale też pocztą pantoflową. Zośka nie dawała ogłoszeń do żadnych gazet, jak widać, nie było to potrzebne.
Klementyna miała swoje punkty w domach handlowych, które stopniowo otwierały się w większych miastach. Kiedy jednak Zośka dostała propozycję z Warszawy, zastanawiała się, czy sprosta wyzwaniu. Stefan nie miał wątpliwości. Jego pomocne podpowiedzi w kwestii dbania o wizerunek firmy wywoływały zdziwienie. Praca u Baczewskiego, w jednej z największych przedwojennych destylarni alkoholi, wiele go nauczyła. Tak, jak zdobione karafki o różnych kształtach i rozmiarach stały się wyróżnikiem trunków Baczewskiego, tak apaszki i szale dodawane do każdej kreacji Klementyny podnosiły jej rozpoznawalność. Wykonał nawet projekt znaku towarowego, który Zośce wydawał się zbędny. Cierpliwie i do skutku tłumaczył i wyjaśniał zalety jego posiadania. Nie pomylił się, wszystko zaczęło procentować. A i Zośka przywiązała się do tego symbolu.
Stefan wiedział, że nie to zaważyło na sukcesie. To Zośka była jego źródłem. Jej smak i intuicja sprawiały, że klientki z ufnością oddawały się w jej ręce.
Pamiętał dzień, gdy przywiózł kilka paczek do zakładu. Zazwyczaj zostawiał je na zapleczu i wychodził. Jednak wtedy zerwał się silny wiatr i po chwili ulicę zalewały strugi deszczu. Postanowił przeczekać. Zza odsuniętej kotary obserwował Zośkę w pracy. Stała oparta o parapet i wpatrywała się w klientkę w milczeniu. W lewej dłoni trzymała papierosa. Po chwili zaciągnęła się i podeszła bliżej.
– Pani Eleonoro, nie zostawię tej długości. Dokładnie tu muszę przyciąć. – Wskazała miejsce.
Papieros spoczął na wysokiej popielnicy, która zawsze czekała w pogotowiu. Klientka się zawahała. Obróciła się i stanęła bokiem do lustra.
– Pani Zofio, nigdy nie nosiłam takiego fasonu.
– Wiem, co robię.
Wskutek kilku szybkich ruchów, bez czekania na akceptację, sukienka zmieniła proporcje. Stefan miał wrażenie, że kobiecie przybyło kilka centymetrów wzrostu albo ubyło kilogramów. Jej sylwetka nabrała lekkości, nie tracąc zupełnie elegancji.
Zośka sięgnęła po papierosa i wróciła na miejsce przy parapecie. Nie poganiała klientki, wiedziała, że musi dać jej chwilę na oswojenie efektu.
– Pani Zofio, skąd pani wiedziała, że tak będzie dobrze?
– Po to tu jestem. Zapraszam za trzy dni po odbiór.
– Cudownie, pani Zofio. Na pewno przyjadę osobiście. – Uśmiech zadowolenia rozpromieniał twarz pani Eleonory.
Gdy klientka wyszła, Stefan nie mógł się oprzeć ciekawości i zapytał Zośkę wprost, w jaki sposób tak szybko i precyzyjnie dopasowała fason.
– Złoty podział, zasada boskich proporcji, tak zbudowane jest nasze ciało. Nawet liczba płatków w kwiatach jest równa liczbie Fibonacciego, złotą spiralę odnajdziesz w układzie ziaren kwiatu słonecznika. Nawet huragany formują się zgodnie ze złotą proporcją. Matematyka jest wszędzie i pomaga w każdej dziedzinie, nigdy o tym nie zapominaj, mój drogi.
Wpatrywał się w nią urzeczony. Gdy mówiła o matematyce, jej oczy nabierały blasku. Zanikała codzienna powściągliwość, a pojawiał się entuzjazm. Żadna inna rzecz nie wywoływała w Zośce takiej przemiany.
Od tej pory starał się częściej bywać w pracowni. Obserwowanie Zośki w pracy stało się jego nową fascynacją. Miała siłę przekonywania. Bez wahania potrafiła zamienić suknię w garnitur, długą suknię w krótką, gdy według niej lepiej pasowała na daną okazję. Do tego dokładała buty i dodatki. Nikt się nie sprzeciwiał. Salony wyposażyła w niezbędne elementy. Kobiety wychodziły odmienione i zawsze zachwycone, podobnie jak i mężowie, bo i oni lubili tutaj przychodzić. Zośka miała w sobie coś takiego, że gdy tylko zaczynała mówić, inni milkli. Gdy się poruszała, patrzyli w jej stronę. Czasem siadała w fotelu, bardzo wolno i zmysłowo paliła papierosa, a wszyscy zapominali, że poza nią istnieje ktoś jeszcze.
Stefan zdawał sobie z tego sprawę, jak niezwyczajna była ta kobieta, która dziewięć lat temu zgodziła się zostać jego żoną. Kochał ją niezmiennie i wiedział, że jedyną szansą, by wciąż mogli być razem, było danie jej wolności. Całkowitej. Dlatego zawsze dopasowywał się do jej potrzeb. Nie pytał, nie nalegał.
Ale tym razem bardzo mu zależało, by pojechała z nim. Gdy podczas ostatnich odwiedzin we Wrocławiu dowiedział się, że jego ojciec odnalazł siostrę i marzy, by razem do niej pojechali, Stefan nie zastanawiał się ani chwili. Marie, druga żona ojca, także była poruszona. Choć byli prawie rok po ślubie, nikogo poza nim nie znała.
Drogę z Wrocławia do Gliwic pokonał w okamgnieniu, nie zważając na męczące podskakiwanie na „trzęsawce”. I teraz tak bardzo chciałby, by Zośka poznała jego rodzinę.
***
Wstali o świcie. Wypili kawę i ruszyli. Ojciec Stefana i Marie czekali z walizką przed domem, by nie opóźniać wyjazdu. Stefan ucałował ich na powitanie i włożył walizkę do bagażnika.
Droga upływała w milczeniu. Wszyscy wydawali się przejęci mającym wkrótce nastąpić spotkaniem. Stefan przy zmianie biegów muskał dłoń Zośki.
Szarzało, gdy zajechali pod wskazany adres, wcześniej błądząc nieco po okolicy. Teść wysiadł pierwszy i podał dłoń Marie. Szepnął jej coś do ucha i wskazał kierunek. Stefan ruszył za nimi, a Zośka czekała, nieświadomie opóźniając moment spotkania. Sięgnęła po szal i narzuciła na ramiona.
W pierwszej chwili jej nie poznała. Ale po sekundzie była już pewna, mimo braku tego jasnego warkocza. Serce załomotało, bezwiednie dotknęła blizny.
Na progu domu stała Luśka i z uśmiechem zapraszała do środka.
Lwów – listopad 1938
– Przepiękna podkowa, pani Zosiu, na pewno przyniesie szczęście.
Młoda pielęgniarka stanęła przy moim łóżku. Wyprostowałam się i dotknęłam złotej zawieszki. Dziś rano, mimo bólu, który przenikał całe ciało, udało mi się ją zapiąć. Nie lubiłam się z nią rozstawać. Podkowę dostałam od papy zaraz po tym, jak wygrałam zawody. Był taki szczęśliwy. Wszystkim wokół opowiadał, jak wspaniale pokonałam ostatnią przeszkodę. Po dekoracji z dumą zawiesił mi naszyjnik z podkową oplecioną literami S i F. Wypatrywałam Jerzego, mając nadzieję, że widział, jak świetnie mi poszło. Stał w cieniu rozłożystej lipy, razem z Leonem, uśmiechał się i bił brawo. Cudowna chwila, najpiękniejsza w moim życiu.
– Chyba już przyniosła. Operacja się udała, czy tak? – Patrzyłam pytająco na dziewczynę z grubym warkoczem.
Uśmiechnęła się i poprawiła poduszkę.
– Tak, udała się znakomicie. Zaraz przyjdzie doktor i obejrzy ranę. Potem zmienimy opatrunki. Pielęgniarka zaczęła delikatnie odwijać bandaże. Jej ruchy były precyzyjne, bił od niej spokój, który i mnie się udzielał.
Gdy z początkiem jesieni postanowiłam, że poddam się operacji zlikwidowania okropnej blizny, która zajmowała pół twarzy, byłam w głębi duszy przerażona. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Ale przed oczami miałam obraz, na którym Jerzy pochyla się nade mną, dotyka gładkiego już policzka, po czym gorąco całuje w usta. Ta myśl dodawała mi odwagi podczas pobytu w szpitalu. Tylko dzięki niej się nie rozmyśliłam i nie uciekłam do domu. Doktor Dobrzaniecki dokładnie wyjaśnił i przestrzegł, że nie będzie to prosta operacja. Powiedział, że niewiele się takich robi, i to nie tylko tu, we Lwowie, ale i na całym świecie. Byłam tego świadoma, spędziłam wiele godzin na rozmowach z mamą. Obie wierzyłyśmy w jego dobrą rękę. Mama jednak nie była pewna, czy to słuszna decyzja, ale ja upierałam się przy swoim postanowieniu.
– Dzień dobry, Zosiu! Jak się spało?
Głos doktora Dobrzanieckiego wyrwał mnie z zamyślenia.
– Całkiem dobrze – odpowiedziałam, choć każde słowo sprawiało mi ból, szwy ciągnęły, szczególnie te blisko ust.
– No to bardzo się cieszę! Ale nic już nie mów, musisz się oszczędzać. Zaraz zobaczymy, jak się sprawy mają. – Doktor się pochylił. – Myślę, że jest lepiej, niż się spodziewaliśmy. Ludwisiu, przytrzymaj lampę, proszę, bo ciemno tu okrutnie.
Sala szpitalna pogrążona była w półmroku. Słońce dawno wzeszło, lecz niewiele światła wpadało do środka mimo wielkich okien i jasno pomalowanych ścian. Listopadowe dni były krótkie i ciemne, szczególnie wtedy gdy deszczowe chmury wisiały nad miastem.
Wpatrywałam się w doktora, jakbym z jego spojrzenia chciała wyczytać stan swojej twarzy. Policzek rwał, a piekący ból promieniował i docierał aż do ramienia. Nie przyznałam się, że noc była ciężka i niewiele spałam, bo chciałam jak najszybciej opuścić szpital.
– Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Rana goi się wyśmienicie, myślę, że niedługo wrócisz do domu. Ludwisiu, możesz założyć opatrunek, a ja przyjdę jeszcze raz po obiedzie.
Doktor uśmiechnął się i mrucząc pod nosem, oddalił się żwawym krokiem.
Pielęgniarka podjechała z wózkiem pełnym bandaży i zabrała się do przemywania rany. Dotyk jej dłoni, mimo że zahaczał o bolącą tkankę, przynosił dziwną ulgę, jakby wlewał w ranę leczniczy balsam.
– Siostro, jak siostra sądzi, czy operacja choć trochę pomogła?
Pielęgniarka odłożyła bandaż.
– Nasz doktor potrafi zdziałać cuda. Według mnie wygląda pięknie.
– A… czy mogłaby mi siostra podać jakieś lusterko, chciałabym zobaczyć.
– Doktor mówił, że najwcześniej za dwa, trzy dni, jak już rana będzie lepiej wygojona.
– Wiem, wszystko wiem. Ale nie chcę tyle czekać. Czy siostra mnie rozumie? I proszę mi mówić po imieniu. Zośka jestem.
– Ludwika, dla wielu Luśka. Bardzo mi miło. Doskonale cię rozumiem. Przezornie wzięłam je ze sobą. – Luśka wyjęła z kieszeni fartucha lusterko i przysiadła na brzegu łóżka.
Zamknęłam oczy. Bałam się rozczarowania.
– Śmiało, nie bój się, będziesz zadowolona.
Ścisnęłam jej dłoń, otworzyłam oczy i zapatrzyłam się w odbicie.
– Jest chyba lepiej.
Moje rysy, mimo świeżej jeszcze rany, zmieniły się. Twarz nabrała symetrii, lewy policzek pozbawiony blizny niewiele różnił się od prawego. Próbowałam się uśmiechnąć, ale ból i szwy mi to uniemożliwiały.
– Niedługo będziesz się uśmiechać. A teraz proszę, wypij to.
Poczułam w ustach nieznaną goryczkę. Nie rozpoznałam smaku.
– Co to było?
– Napar na ból i lepsze gojenie ran.
Ogarnęła mnie dziwna senność.
Hałas przerwał sen. Leżąc bez ruchu, wsłuchiwałam się w męskie głosy. Otworzyłam oczy. Niezgrabnie się podniosłam i oparłam na poduszce.
– Witaj, dzielna siostrzyczko! – Leon zerwał się z krzesła i podbiegł do łóżka. Ucałował mój czubek głowy.
Charakterystyczny dołeczek pojawiający się na jego policzku wynikał z szerokiego uśmiechu. Po chwili zauważyłam Jerzego, który stał w rogu z bukietem w dłoni.
– Nie chcieli nas tu wpuścić – wyszeptał Leon. – Ponoć musisz wypoczywać i wizyty są niewskazane. Ale Jureczek jak zwykle użył swojego czaru i nawet groźna pielęgniarka mu uległa.
Uśmiech zniknął mi z twarzy.
– Która jest taka groźna?
– Czy to ważne? Pewnie każda. – Leon mrugnął porozumiewawczo.
W tym momencie podszedł Jerzy i wręczył mi kwiaty.
– Niezmiernie się cieszę, że już po wszystkim. Mam nadzieje, że niedługo wyruszymy na przejażdżkę. Zeus nie może się doczekać, stęsknił się za Azją.
Nawet mnie nie pocałował. Mocniej przycisnęłam bukiet. Nie składał się z czerwonych róż, niestety. Lekko rozczarowana wdychałam zapach kwiatów i zastanawiałam się, czy jest jakaś szansa, że Jerzy przestanie mnie traktować jak młodszą siostrę przyjaciela, a zacznie widzieć we mnie kobietę. Kobietę, w której w końcu się zakocha.
W drzwiach pojawiła się Ludwika. Poprawiła warkocz i szybkim krokiem przeszła przez pokój. Odkręciła kurek i napełniła słoik wodą. Wyglądała na osobę, której ta prosta czynność sprawiała dziwną radość.
– Ciągle nie mogę przywyknąć, że życie może być takie wygodne. W klasztorze, w Jazłowcu, chodzimy po wodę do studni – powiedziała, wkładając bukiet do słoika. – A panowie ułani powinni już iść, Zosia musi odpoczywać.
– Ależ oczywiście! – Leon z Jerzym zerwali się i zgodnie zasalutowali.
Zauważyłam błysk w oku Jerzego. Wpatrywał się w dziewczynę z warkoczem, zupełnie o mnie zapominając. Mocniej okryłam się kocem.
– Zaraz będzie wieczorny obchód i dobrze by było, gdyby do tego czasu panowie zniknęli. – Pielęgniarka postawiła bukiet na stoliku. – Zosiu, nie jest ci zimno? Mroźna noc się zapowiada, zaraz przyniosę drugi koc.
Ludwika wyszła, odprowadzana rozmarzonym spojrzeniem obu ułanów. A ja po raz pierwszy żałowałam, że zdecydowałam się na tę operację.
Ciąg dalszy w wersji pełnej