Nazwij to snem - Roth Henry - ebook + książka

Nazwij to snem ebook

Roth Henry

4,0

Opis

Wydana po raz pierwszy w 1934 powieść z początku nie odniosła wielkiego sukcesu sprzedażowego, choć krytycy byli nią zachwyceni, a dziś uważana jest za arcydzieło żydowsko-amerykańskiej literatury i klasyczną powieść o imigrantach.

 
Zauważona została dopiero przy okazji wznowienia w roku 1964, do którego pisarza namówił jego agent i wydawca. Przy swoim drugim wejściu na rynek, „Nazwij to snem” odniosło spektakularny sukces i w krótkim czasie sprzedało się w ponad milionie egzemplarzy.
 
Powieść znalazła się na opublikowanej w 2005 roku liście 100 najlepszych powieści napisanych w języku angielskim po 1923 roku magazynu TIME.
 
Dawid Schearl to jeszcze mały chłopiec. Syn żydowskich imigrantów, mieszkający z rodziną w nowojorskich slumsach. Wraz z nim poznajemy brutalny i bezwzględny, pełen konfliktów świat ludzi starających ułożyć sobie życie na obczyźnie. Nowego, obcego miasta, w którym trudno się zadomowić nie równoważą chłopcu niestety trudne stosunki rodzinne.
 
Przez ponad trzydzieści lat „Nazwij to snem” pozostawało jedyną powieścią Rotha. Zmieniło się to dopiero napisany u schyłku życia, po prawie sześćdziesięciu latach milczenia, cykl autobiograficznych powieści „Mercy of a Rude Stream”.
 
Rzucił on nowe światło na część wywołujących kontrowersje kazirodczych wątków przedstawionych w „Nazwij to snem”. Wywołało to spór z Rose Broder, siostrą pisarza, która zagroziła wydawnictwu St Martin procesem sądowym i zażądała usunięcia owych wątków z udziałem postaci, której była pierwowzorem – Minnie Stigman – z kolejnych powieści w cyklu. W toku ugody wydawnictwo zapłaciło Rose 10 000 dolarów. Drugi tom powieści, choć wciąż z kontrowersyjnymi wątkami, ukazał się z adnotacją, że „ta powieść w żadnym wypadku nie jest autobiografią i nie powinna być jako taka czytana”, w kolejnych zaś – owe wątki zostały usunięte. W "Nazwij to snem" nie było oczywiście możliwości, by cokolwiek zmienić.
 
Robert Weil – redaktor Rotha w St. Martin – przyznał, że w celu zabezpieczenia wydawnictwa na wypadek procesu sądowego odbył z Rothem, nagrany na wideo, wywiad, w którym ustalił, które wątki powieści są autobiograficzne. Weil twierdzi, że Henry Roth potwierdził prawdziwość wątków kazirodczych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 687

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (48 ocen)
23
10
10
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jolazuk

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczna,niepokojąca,wspaniałe napisana książka
10

Popularność




Henry Roth (1906-1995)

Amerykański nauczyciel, rolnik, maszynista, pisarz żydowskiego pochodzenia.

Urodził się w Tyśmienicy (dzisiejsza Ukra­ina). W 1908 roku przybył z rodzicami - żydowskimi emigrantami - do Nowego Jorku. Ukończył Collage of the City of New York w 1928 roku. W 1934 roku debiutował po­wieścią Nazwij to snem opowiadającą o życiu żydowskich imigrantów w nowojorskim getcie przy Lower East Side. Dopiero drugie wydanie książki rozbudziło zainteresowanie twórczością, a przede wszystkim ży­ciem posądzanego o kazirodztwo pisarza.

Przez trzydzieści lat od debiutu do reedycji Nazwij to snem Roth nie zajmował się pisaniem. Parał się między innymi korepe­tycjami, hodowlą ptactwa wodnego oraz wychowywaniem dzieci. Jego druga książka - zbiór opowiadań i esejów Shifting Landscape: A Composite, 1925-1987 - ukazała się w 1987 roku. W 1994 roku opublikował pierwszy tom monumentalnego dzieła Mercy of a Rude Stream, kolejne części ukazywały się po śmierci Rotha. Zmarł w Al­buquerque w Nowym Meksyku.

Wacław Niepokólczycki (1929–2001)

Tłumacz literatury anglojęzycznej. W czasie II wojny światowej wywieziony do Kazachstanu. Opuścił Związek Radziecki z Armią Andersa. Po wojnie powrócił do Polski. Ukończył filologię angielską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W latach 1953 – 1956 pracował w Instytucie Wydawniczym PAX. Był członkiem warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Tłumaczył przede wszystkim prozę, w tym także powieści sensacyjne, kryminalne i fantastykę

Prolog

Błagam, nie pytaj o nic, to jest ta Kraina Złota.

Mały biały parowiec Peter Stuyvesant, który ze swego pulsującego a smrodliwego wnętrza dostarczał imigrantów do równie pulsujących i smrodliwych czynszówek nowojorskich, kołysał się lekko na wodzie przy kamiennym molo w pobliżu spłowiałych baraków i nowych ceglanych budynków Ellis Island. Jego kapitan czekał na ostatnich urzędników, robotników i członków straży, by odbić od brzegu i wziąć kurs na Manhattan. Ponieważ było to sobotnie popołudnie i ostatni kurs parowca w tym tygodniu, spóźnieni musieliby pozostać tu do poniedziałku. Syrena statku wydawała z siebie chrapliwe ostrzeżenia. Z drzwi urzędu imigracyjnego wyszło, nie śpiesząc się, kilka postaci w kombinezonach i skierowało się szarym chodnikiem w stronę doku.

Był maj roku 1907, owego roku, który miał się odznaczyć największą liczbą imigrantów przybyłych na wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Cały ten dzień, jak każdego innego dnia od początku wiosny, na pokładach parowca tłoczyły się setki obcokrajowców pochodzących ze wszystkich niemal krajów świata: krótko wystrzyżeni Teutoni o wystających szczękach, brodaci Rosjanie, pejsaci Żydzi, a wśród nich chłopi słowaccy o potulnych twarzach, gładko wygoleni śniadzi Ormianie, kostropaci Grecy, Duńczycy z pomarszczonymi powiekami. Cały dzień pokłady mieniły się barwami cudzoziemskich strojów, zielono-żółtych fartuchów, kwiecistych chustek, haftowanych samodziałów, serdaków lamowanych srebrem, kolorowych szarf, żółtych butów, futrzanych czap, kaftanów, matowych gabardyn. Cały dzień gardłowe, ostre głosy, okrzyki zdumienia i podziwu, wielokrotnie powtarzane wyrazy radości wzbijały się nad pokładem pomieszaną falą dźwięków. Teraz jednak pokłady były puste, ciche, rozciągnięte w słońcu, jakby te rozgrzane deski odpoczywały po trudzie dźwigania miriadów uciskających je stóp. Wszyscy pasażerowie czwartej klasy, którzy przypłynęli tego dnia, a którym zezwolono zejść na ląd Stanów Zjednoczonych, dawno już to uczynili – z wyjątkiem dwojga: kobiety i dziecka w jej ramionach. Weszły one właśnie na pokład parowca z towarzyszącym im mężczyzną.

Wygląd tych spóźnionych pasażerów niczym się specjalnie nie wyróżniał. Mężczyzna widocznie spędził już pewien czas w Ameryce i właśnie sprowadził żonę i dziecko zza oceanu. Można by nawet pomyśleć, że przeżył szmat życia w dolnej części Manhattanu, bowiem nie zwrócił prawie uwagi na Statuę Wolności ani na wyrastające nad wodą miasto, ani na mosty spinające East River. A może tylko był zbyt podniecony, by tracić wiele czasu na te cuda? Jego ubiór był zwykłym ubiorem przeciętnego nowojorczyka owego okresu – spokojny i bez wyrazu. Czarny melonik podkreślał ostrość rysów i bladość twarzy wynikającą z nieprzebywania na świeżym powietrzu; surdut wiszący luźno na długim, chudym ciele, zapięty wysoko pod szyję, z wywiniętymi w kształcie V klapkami, a nad tym V mocno ściągnięty czarny krawat osadzony w zagięciu wysokiego nakrochmalonego kołnierzyka. Co zaś do żony, dawało się odgadnąć, że jest Europejką, raczej po zastrachanym, niedowierzającym wyrazie jej oczu, które spoglądały to na port, to znów na męża, aniżeli po ubiorze. Ubrana była bowiem z amerykańska – w czarną spódnicę, białą bluzkę i czarny żakiet. Najwidoczniej mąż przysłał jej to ubranie do Europy lub przywiózł na Ellis Island, gdzie je zdążyła włożyć.

Jedynie dziecko na jej ręku miało zdecydowanie obcy strój. Wrażenie to wywoływał głównie dziwaczny cudzoziemski niebieski kapelusz słomkowy z również niebieskimi wstążeczkami w groszki, które mu zwisały na ramiona.

Gdyby nie ten kapelusz i gdyby pasażerowie owi stali w tłumie, nikt zapewne nie mógłby rozpoznać w kobiecie i dziecku świeżo przybyłych imigrantów. Nie mieli opasłych tobołów, pękatych koszy wiklinowych, cennych piernatów, skrzynek ze smakołykami, kiełbasami, najczystszą oliwą z oliwek, rzadkimi serami; stojąca obok duża czarna torba była jedynym ich bagażem. Ale mimo to, mimo nawet mniej niż przeciętnego ich wyglądu, dwaj robotnicy w kombinezonach, którzy siedzieli rozwaleni na rufie i palili papierosy, popatrywali na nich ciekawie. Również i stara handlarka z koszem pomarańczy na kolanach bez przerwy wytrzeszczała w ich kierunku słabe oczy.

Rzecz w tym, że w ich zachowaniu było coś nietypowego. Stara handlarka na ławce i dwaj mężczyźni w kombinezonach na rufie widzieli dostatecznie wielu mężów witających żony i dzieci po długiej rozłące, by wiedzieć, jak tacy ludzie zwykli się zachowywać. Przedstawiciele ras wysoce wybuchowych, jak Włosi, często tańczyli z radości, padali sobie w ramiona, kręcili się w kółko, robili piruety; Szwedzi po prostu patrzyli na siebie, dysząc przez otwarte usta jak zziajane psy; Żydzi płakali, szwargotali i mało nie wykłuwali sobie oczu nierozważnymi gestami rąk; Polacy ryczeli i ściskali się wyciągniętymi na całą długość ramionami, jakby chcieli sobie wzajem wyrwać garść ciała; Anglicy zaś, musnąwszy się wargami, robili ruch, jakby chcieli się uścisnąć, lecz do uścisku z reguły nie dochodziło. A ci dwoje stali milczący i z dala od siebie; mężczyzna patrzył wyniosłym, urażonym wzrokiem w wodę, a jeśli w ogóle zwracał twarz ku żonie, to tylko po to, aby obrzucić pełnym wściekłości i wzgardy spojrzeniem niebieski kapelusz na główce dziecka w jej ramionach, po czym spoglądał z wrogością w oku po pokładzie, aby się przekonać, czy ich nikt nie obserwuje. Stojąca obok żona popatrywała na niego niespokojnie, błagalnie. A dziecko u jej piersi wodziło od jednego do drugiego uważnym, przerażonym wzrokiem. Było to niezwykłe powitanie.

Stali tak w ten dziwny i milczący sposób kilka minut, kiedy kobieta, jakby nie mogąc znieść napięcia, spróbowała się uśmiechnąć i trącając lekko męża w ramię, powiedziała bojaźliwie:

– Więc to ma być ta Kraina Złota. – Słowa te wyrzekła po żydowsku.

Mężczyzna chrząknął, lecz nie odpowiedział.

Nabrała powietrza w płuca, jakby dla dodania sobie odwagi, i rzekła drżącym głosem:

– Przykro mi, Albercie, że tak głupio postąpiłam. – Urwała, czekając na zapowiedź choćby rozchmurzenia, jakieś słowo, ale nadaremnie. – Taki jesteś chudy, Albercie, taki wynędzniały. I twoje wąsy… zgoliłeś wąsy.

Szorstkie spojrzenie ukłuło ją i cofnęło się.

– Choćby nawet.

– Pewnie cierpiałeś w tym kraju – ciągnęła łagodnie, niezrażona odprawą. – Nic mi nie pisałeś. Wychudłeś. Ach, więc i tu, w tym nowym kraju jest ta sama stara nędza. Nie dojadałeś. Widzę to po tobie. Zmieniłeś się.

– To nie ma nic do rzeczy – odwarknął, ignorując jej współczucie. – I wcale nie usprawiedliwia tego, że mnie nie poznałaś. Kto inny mógłby przyjść po ciebie? Znasz w tym kraju jeszcze kogoś oprócz mnie?

– Nie. Ale tak się bałam, Albercie. Posłuchaj. Byłam taka zdezorientowana, w dodatku to czekanie w tym wielkim pokoju od samego rana. Och, to okropne czekanie! Widziałam ich wszystkich, jak wychodzą po kolei. Ten szewc z żoną. I kotlarz ze Stryja ze swoimi dziećmi. Wszyscy, którzy przyjechali na Kaiserin Victoria. A ja… ja zostałam. Jutro jest niedziela. Powiedziano mi, że jutro nikt po mnie nie może przyjechać. Myślałam, że odeślą mnie z powrotem! Szalałam ze strachu!

– Chcesz powiedzieć, że to moja wina? – W głosie mężczyzny zadźwięczała niebezpieczna nuta.

– Nie! Nie! Oczywiście nie, Albercie! Po prostu ci tłumaczę.

– No to pozwól, że ja tobie wytłumaczę – rzekł krótko mężczyzna. – Robiłem, co mogłem. Zwolniłem się na cały dzień z pracy. Chodziłem do tych cholernych Hamburg-American Lines cztery razy. I za każdym razem mówiono mi, że nie ma ciebie na pokładzie.

– Nie mieli już miejsca w trzeciej klasie, więc musiałam wziąć czwartą…

– Tak, teraz wiem. Bardzo dobrze. Nie było innej rady. W każdym razie przyjechałem. Ostatnim statkiem. I co się dzieje? Ty mnie nie poznajesz. Nie znasz mnie. – Oparł łokieć na barierce, odwrócił zagniewaną twarz. – Oto co mnie spotyka na powitanie.

– Przepraszam cię, Albercie – pogłaskała go po ramieniu pokornie. – Przepraszam.

– I jakby te kundle w granatowych kurtkach jeszcze mało ze mnie drwiły, podajesz im prawdziwy wiek dzieciaka. Może ci nie pisałem, żebyś mówiła, że ma siedemnaście miesięcy, bo to zaoszczędzi połowę opłaty za przejazd? Czy nie słyszałaś, jak podawałem jego wiek?

– A jak mogłam słyszeć? – zaprotestowała. – Jak, Albercie? Stałeś po drugiej stronie tej… tej klatki.

– Wszystko jedno, mogłaś powiedzieć, że ma siedemnaście miesięcy. Spójrz! – Wskazał na kilku urzędników ubranych w niebieskie kurtki, którzy wyszli właśnie z drzwi urzędu imigracyjnego. – Oto oni. – Złowieszcza duma zabrzmiała w jego głosie. – Niech no tutaj przyjdą, już ja sobie porozmawiam z tym, co mnie tak bardzo wypytywał.

– Zostaw go, Albercie – wykrzyknęła zaniepokojona. – Proszę cię, Albercie! Co on winien? Spełniał swój obowiązek. To jego praca.

– Taaaak? – Ani na chwilę nie odrywał oczu od zbliżających się do statku urzędników. – Wcale nie musiał się do niej tak przykładać.

– A przecież ostatecznie mu skłamałam, Albercie – powiedziała śpiesznie, aby odwrócić jego uwagę.

– Właśnie że nie – warknął, zwracając gniew przeciwko niej. – Zepsułaś to kłamstwo, mówiąc później prawdę. I zrobiłaś ze mnie pośmiewisko!

– Nie wiedziałam, co mam robić. – Rozpaczliwym ruchem wczepiła się palcami w siatkę pod barierką. – W Hamburgu lekarz wyśmiał mnie, kiedy powiedziałam, że ma siedemnaście miesięcy. Patrz, jaki on duży. Urodził się duży. – Uśmiechnęła się i wyraz zatroskania znikł z jej twarzy, kiedy głaskała policzek dziecka. – Nie odezwiesz się do tatusia, synku?

Chłopczyk w odpowiedzi ukrył twarz za plecami matki.

Ojciec popatrzył na niego, po czym odwrócił wzrok i spojrzał groźnie na urzędników. Następnie zmarszczył czoło z roztargnieniem, jakby zmieszany.

– Ile on mu dawał?

– Lekarz? Ponad dwa lata. I jak mówię, śmiał się.

– A ile mu zapisano?

– Siedemnaście miesięcy – mówiłam ci.

– To trzeba było im też powiedzieć, że siedemnaście… – Urwał i wzruszył ramionami. – Ha! W tym kraju trzeba być silniejszym. – Przyjrzał się jej uważnie, a potem zmarszczył nagle czoło. – Przywiozłaś jego metrykę?

– Zaraz… – zakłopotała się. – Może jest w kufrze… na statku. Nie wiem. Pewnie ją zostawiłam. – Ręka powędrowała niepewnie do warg. – Doprawdy nie wiem. Czy to takie ważne? Zupełnie o niej nie pomyślałam. Ale z pewnością ojciec może nam ją przysłać. Wystarczy napisać.

– Hm! No, postaw go już. – Wskazał ostrym ruchem głowy dziecko. – Nie musisz go tak cały czas trzymać. Jest już dosyć duży, żeby stać na własnych nogach.

Zawahała się, a potem, ociągając się, postawiła chłopca na pokładzie. Wystraszony maluch czmychnął na drugą stronę matki i ukrył się za nią przed ojcem, uczepiwszy się jej spódnicy.

– No, w każdym razie już po wszystkim – spróbowała być wesoła. – Prawda, Albercie, że mamy to wszystko za sobą? Już te moje błędy się nie liczą. Prawda, Albercie?

– Ładna zapowiedź tego, co mnie czeka! – Obrócił się do niej plecami i oparł z ponurą miną o barierkę. – Ładna zapowiedź!

Milczeli. W dole na nabrzeżu zsunięto już brązowe liny ze słupków cumowniczych i marynarze na dolnym pokładzie wyciągali je, ociekające, z wody. Zadźwięczały dzwonki. Pokład zaczął drgać. Spłoszone chrapliwym wyciem syreny okrętowej mewy, które krążyły przed dziobem statku, wzbiły się z lekkim, skrzypiącym okrzykiem nad zielone wody i w miarę jak statek oddalał się od kamiennego mola, przecinały jego drogę na swych opieszałych szablowatych skrzydłach. Biały ślad statku, znaczący się na wodzie od Ellis Island, wciąż się wydłużał i niknąc, nabierał zieleni melona. Z jednej strony leżała krzywizna niskiego monotonnego brzegu Jersey ze sterczącymi w niebo masztami i rejami urządzeń nabrzeża; z drugiej Brooklyn, płaski, jeżący się wieżami ciśnień; portowe syreny. A przed nimi, wznosząc się na wysokim piedestale ponad łuskowate lśnienie rozświetlonej od zachodu wody, Statua Wolności. Obracający się krąg popołudniowego słońca skrył się poza nią, toteż patrzącym z pokładu jej twarz wydawała się czarna jak węgiel, wgłębienia wyrównane, wypukłości sprasowane zupełnie na płask. Na tle świetlistego nieba promienie jej aureoli były jak czarne kolce ostrogi godzącej w powietrze; cień spłaszczył również pochodnię i czynił z niej krzyż czerniejący w niezmąconym blasku – poczerniałą rękojeść złamanego miecza. Wolność. Dziecko i matka patrzyli z podziwem na masywną postać.

Statek podążał wielkim łukiem ku Manhattanowi, zostawiając z boku Brooklyn, kierując się ku mostom, których liny i filary, splątane z sobą w oddali, spinały East River niby sztywne, przezroczyste fale. Zachodni wiatr, który targał wody portu na świetliste strzępy, wiał tutaj świeży i czysty i miał w sobie posmak soli. Załopotał wstążeczkami w groszki przy dziecięcym kapeluszu i zwrócił na nie wzrok ojca.

– Skąd wytrzasnęłaś ten kapelusz?

Zaskoczona tym nagłym pytaniem żona spojrzała na dziecko.

– Ten? To prezent od Marii. Naszej starej niani. Sama go kupiła, a potem przyszyła te wstążki. Nie podoba ci się?

– Podoba? Jeszcze mnie pytasz? – Jego chude szczęki były prawie nieruchome, gdy to wypowiadał. – Nie widzisz, że ci idioci, którzy tam leżą z tyłu, już na nas patrzą? Śmieją się z nas. A co będą robili inni, kiedy będziemy jechali pociągiem? Dzieciak wygląda w tym kapeluszu jak błazen. Wszystko przez niego.

Ostry ton, gniewne spojrzenie, wymachująca w jego stronę ręka, wszystko to przeraziło chłopca. Choć nie znał powodu, zrozumiał, że gniew tego obcego zwrócił się przeciwko niemu. Zalał się łzami i mocniej przycisnął do matki.

– Cicho! – warknął głos ponad nim.

Skulił się i zaczął płakać jeszcze głośniej.

– Sza, kochanie! – Opiekuńcze dłonie matki spoczęły na jego ramionkach.

– Właśnie jak mamy zejść na ląd! – wściekał się mąż. – Właśnie teraz musiał z tym wyjechać! Z tym wyciem! I pewnie będzie ryczał całą drogę. Cicho! Słyszysz?

– Sam go przestraszyłeś, Albercie, dlatego płacze – zaprotestowała.

– Ach tak? Więc każ mu być cicho. I zdejmij to słomiane paskudztwo z jego głowy.

– Ależ Albercie, zimno.

– Zdejmiesz to z jego głowy, jak ci… – Warkliwy dźwięk zdusił resztę słów. Na oczach osłupiałej matki długie palce zerwały kapelusz z główki dziecka. W następnej chwili, powiewając wstążeczkami, spłynął za burtę i opadł na zielone wody w dole. Rozwaleni na rufie mężczyźni w kombinezonach uśmiechnęli się do siebie. Stara handlarka potrząsnęła głową i zachichotała.

– Albercie! – matka odzyskała mowę. – Jak mogłeś?

– Jak widzisz! – odpalił. – Trzeba było zostawić to w domu. – Zgrzytając zębami, rozejrzał się po pokładzie.

Matka uniosła łkające dziecko w ramionach i przycisnęła do piersi. Z wyrazem osłupienia wodziła wzrokiem od ponurej rozognionej twarzy swego męża ku rufie statku. Niebieski kapelusz kołysał się jeszcze i podskakiwał z rozwiniętymi na falach wstążkami w srebrnozielonym pasie, którym znaczyła się na wodzie droga statku. Łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je szybko, potrząsnęła głową, jakby chcąc rozproszyć wspomnienie tego wydarzenia, i spojrzała ku dziobowi. Przed nią majaczyły ponure kopuły i spiętrzone mury miasta. Ponad poszarpaną linią dachów biały dym, wybielony i lekko zabarwiony ukośnymi promieniami słońca, wylewał się w szczeliny i załomy nieba. Przytuliła twarz do dziecka, uciszyła je szeptami. Oto ów ogromny a niewiarogodny kraj, kraj wolności, bajecznych okazji, owa Kraina Złota. Znowu spróbowała się uśmiechnąć.

– Albert – powiedziała trwożnie. – Albert.

– Hm?

– Gejn wir wojnen du? In New York?[1]

– Najn. Bronzeville. Ich hob dir szojn geszriben.[2]

Pokiwała głową niepewnie, westchnęła.

Młócąc śrubami wstecz, Peter Stuyvesant zbliżał się do swej przystani – wolno i z wytraconym rozpędem, jakby niechętnie.

[1] Czy będziemy tu mieszkać? W Nowym Jorku? (jid.)

[2] Nie. W Bronzeville. Już ci o tym pisałem (jid.)

Część pierwsza. Piwnica

1

Stojąc przed zlewem kuchennym i patrząc na dwa mosiężne krany, błyszczące tak wysoko, a każdy z kapką wody u nosa, kapką, która z wolna pęczniała i opadała, Dawid raz jeszcze zdał sobie sprawę, że świat został stworzony bez myśli o nim. Czuł pragnienie, ale cóż, kiedy nawet nóżki żeliwnego zlewu były prawie tak wysokie jak on sam i choćby nie wiadomo jak wyciągał rękę, podskakiwał, nie zdołałby dosięgnąć odległego kurka. Skąd bierze się woda, która się czai w zakrzywieniu mosiężnej rurki? Dokąd odpływa, bulgocąc w zlewie? Jaki przedziwny świat musi się kryć poza ścianami domu! Był jednak spragniony.

– Mama! – zawołał, przekrzykując szelest szczotki we frontowym pokoju. – Mama, ja chcę pić.

Niewidoczna szczotka zatrzymała się, żeby posłuchać.

– Zaraz przyjdę – odpowiedziała matka. Zapiszczały kółka przesuwanego fotela, zgrzytnęło zamykane okno, rozległy się matczyne kroki.

Stanąwszy w drzwiach na górnym schodku (do pokoju frontowego wchodziło się po dwóch schodkach), matka przyjrzała się z uśmiechem chłopcu. Wyglądała jak wysoka wieża. Podniszczona szara suknia, którą miała na sobie, biegła prosto od mocnych nagich kostek do pasa, zakrzywiała się na wypukłościach bujnych piersi i na szerokich ramionach, dawała pełnej szyi oprawę z wystrzępionej koronki. Gładka, pochylona twarz była zaczerwieniona od pracy, ale tylko troszkę, leciuteńko. Matka miała łagodne, pełne usta, kasztanowate włosy. Słaby, przelotny cień zacierał zarys wgłębienia nad kością policzkową, nadając jej twarzy i wielkim brązowym oczom osadzonym w białych owalach wyraz powściągliwości i niemal żałoby.

– Mama, ja chcę pić – powtórzył.

– Wiem – odpowiedziała, zstępując ze schodków. – Słyszałam. – I rzucając mu szybkie ukośne spojrzenie, podeszła do zlewu i odkręciła kran. Trysnęła z szumem woda. Matka stała chwilę, rozdzielając palcem wartki strumień, i czekała, aż woda się ochłodzi. Uśmiechała się leciutko. Potem napełniła szklankę i podała Dawidowi.

– Kiedy ja już będę duży? – spytał urażonym tonem, biorąc szklankę w obie dłonie.

– Przyjdzie na to czas – odparła z uśmiechem. Rzadko uśmiechała się szeroko; najczęściej tylko nad kącikiem ust mocniej zarysowywała się cieniutka zmarszczka. – Nie bój się.

Z oczyma utkwionymi w matce pił wodę duszkiem, nierównymi łykami, po czym oddał szklankę zdumiony, że jej zawartość prawie się nie zmniejszyła.

– Czemu nie można mówić z ustami w wodzie?

– Boby cię nikt nie słyszał. Napiłeś się?

Skinął głową z pomrukiem zadowolenia.

– Tylko tyle? – spytała. W jej głosie wyczuł lekkie wyzwanie.

– Tak – odparł z wahaniem, starając się jednocześnie odgadnąć z jej twarzy, co ma na myśli.

– Tak też myślałam. – Uniosła głowę z udawanym rozczarowaniem.

– A co?

– Jest lato. – Wskazała okno. – Robi się coraz cieplej. Kogo orzeźwisz chłodem ust, który ci dała woda?

– Och! – Podniósł uśmiechniętą twarz.

– O wszystkim zapominasz – strofowała go i z gardłowym chichotem wzięła go na ręce.

Topiąc palce w jej włosach, Dawid pocałował ją w czoło. Poczuł znajome ciepło, zapach skóry i włosów.

– No widzisz! – roześmiała się, pocierając nosem o jego policzek. – Ale za długo czekałeś, już usta nie są bardzo chłodne. Dla mnie – przypomniała mu – usta muszą być zawsze chłodne jak woda, która je zwilżyła. – Postawiła go na podłodze.

– Kiedyś zjem trochę lodu – ostrzegł ją – wtedy będziesz zadowolona.

Roześmiała się, a potem spytała poważnie:

– Nie wyjdziesz wcale na ulicę? Już późno.

– Eeet!

– Lepiej idź. Chociaż na chwileczkę. Ja tu zaraz będę zamiatała.

– Najpierw chcę kalendarza – powiedział nadąsany, odwołując się do swego przywileju w złej godzinie.

– To go weź. Ale potem będziesz musiał zejść na dół.

Przysunął krzesło do miejsca, gdzie wisiał na ścianie kalendarz, wdrapał się na nie, zerwał niepotrzebną już kartkę i przejrzał następne, żeby się przekonać, czy daleko jest czerwony dzień. Czerwone dni to były niedziele, dni pobytu ojca w domu. Zawsze odczuwał lekki skurcz strachu, widząc ich bliskość.

– No, już masz swoją kartkę – upomniała go matka. – Chodź. – Wyciągnęła do niego ramiona.

Ociągał się.

– Pokaż, gdzie są moje urodziny.

– O, ja nieszczęsna – wykrzyknęła z niecierpliwym śmiechem. – Pokazuję ci je co dzień od tygodni.

– Pokaż jeszcze raz.

Przewertowała kalendarz, odwróciła plik kartek.

– Lipiec – mruczała. – Dwunasty lipca… Jest! – Odnalazła odpowiednią kartkę. – Dwunasty lipca tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Skończysz sześć lat.

Dawid spoglądał na dziwne znaki z powagą.

– Jeszcze dużo kartek – poinformował ją.

– Tak.

– I to będzie czarny dzień.

– Tylko w kalendarzu – zaśmiała się – tylko w kalendarzu. A teraz zejdź, proszę!

Uczepił się jej ręki i zeskoczył z krzesła.

– Muszę ją teraz schować – wyjaśnił.

– Musisz. Widzę, że się dziś nie uporam z robotą.

Zbyt pochłonięty własnymi sprawami, by zwracać uwagę na jej kłopoty, podszedł do kredensu, otworzył go i wyjął tekturowe pudełko po butach, swój skarbiec.

– Widzisz, ile już mam? – Wskazał z dumą stos zmiętych kartek w pudełku.

– Cudownie! – Spojrzała na pudełko z pozornym zachwytem. – Obierasz dni z roku jak liście z kapusty. Gotów do podróży?

– Tak. – Odstawił pudełko na miejsce bez cienia ochoty.

– Gdzie twoja bluza marynarska? – mruknęła, rozglądając się. – Ta z białymi paskami. Co ja z nią… – Znalazła. – Jest wiaterek.

Dawid podniósł ręce, żeby mogła mu wsunąć bluzę przez głowę.

– A teraz, mój kochany – powiedziała, całując go w głowę w chwili, gdy się wynurzała z bluzy – idź i pobaw się. – Podprowadziła go do drzwi i otworzyła je. – Tylko niedaleko. I pamiętaj, że jeśli cię nie zawołam, masz zaczekać, póki nie zagwiżdże fabryka.

Wyszedł na klatkę schodową. Za nim, jak zamykająca się powieka, przymknięte cicho drzwi odcięły światło. Wymacał nogą schody opadające pod nim w ciemność i chwytając się po kolei cienkich pionowych słupków poręczy, zaczął schodzić. Nigdy nie czuł się nieswojo na tych schodach, ale wolałby, żeby nie były przykryte chodnikiem. Jak tu usłyszeć odgłos własnych stóp w ciemności, jeżeli chodnik tłumi każdy krok? A jeśli się nie słyszy własnych kroków i nic nie widać, to skąd wiadomo, że się tam naprawdę jest, że to nie sen? O kilka schodków od parteru zatrzymał się i spojrzał ostro na drzwi do piwnic. Pęczniały ciemnością. Czy wytrzymają?… Wytrzymały! Zeskoczył z ostatnich schodków i pognał przez wąską sień ku światłu ulicy. Skok w drzwi był jak zderzenie się z falą. Oślepiający grzywacz światła słonecznego przewalił się nad jego głową, zalał powodzią wirującego blasku i ustąpił… Wynurzył się szereg drewnianych domów na wpół ukrytych w skąpym cieniu, nierówny rynsztok, skrzynia na popiół z otwartą klapą – jak szczątki statku wyrzuconego na brzeg, jego ulica.

Mrugając powiekami i cały roztrzęsiony, czekał na niskiej podmurówce, aż mu przestanie wirować przed oczyma. Dopiero potem zauważył, że na krawężniku koło domu siedzi chłopiec. Był to Josiek, który niedawno się wprowadził i zamieszkał piętro wyżej nad Dawidem. Josiek miał pełną, bardzo czerwoną twarz. Jego duża siostra chodziła, kulejąc, i miała dziwne stalowe klamry na jednej z nóg. Co ten Josiek robi, dziwił się Dawid, co on trzyma w rękach? Zszedłszy z podmurówki, przybliżył się i całkiem zlekceważony, stanął przy nim.

Josiek zabawiał się odartym z zewnętrznej powłoki budzikiem. Obnażone mosiężne geometryczne wnętrzności cykały, gdy je poszturchiwał, furkotały i brzęczały niepewnie.

– Chodzi – oświecił go z powagą Josiek. Dawid usiadł. Patrzył zafascynowany na lśniące ząbki, które się poruszały na nieruchomych tarczach blasku.

– A czemu? – spytał. Na ulicy Dawid mówił po angielsku.

– Nie widzisz? Bo to maszyna.

– Och!

– Ona budzi rano mego tatę.

– Mego tatę też.

– Mówi, kiedy trzeba jeść i kiedy iść spać. Pokazuje gdzie, ale ja to odczepiłem.

– A ja mam w domu kalendarz – pochwalił się Dawid.

– Phi! Kto nie ma kalendarza?

– Ale ja swój chowam. Mam już taką grubą księgę z numerami.

– Taką księgę każdy może mieć.

– Ale mój tata sam zrobił ten kalendarz – Dawid podkreślił z naciskiem wyjątkowość tego faktu.

– Czym jest twój tata?

– Mój tata jest drukarz.

– Mój tata pracuje u jubilera. W Brooklynie. Mieszkałeś kiedyś w Brooklynie?

– Nie. – Dawid potrząsnął głową.

– A my mieszkaliśmy. Koło jubilera, gdzie pracuje mój tata. Na Rainey Avenue. A gdzie twój tata pracuje?

Dawid zastanowił się.

– Nie wiem – wyznał wreszcie, żywiąc nadzieję, że Josiek zarzuci ten temat. Tak też się stało.

– Ja nie lubię Brownsville – oświadczył Josiek. – Mnie się więcej podoba Brooklyn.

Dawid poczuł ulgę.

– Szukaliśmy cygar w rynsztokach – ciągnął Josiek. – I rzucaliśmy je w panie na ulicy, a potem uciekaliśmy. Kogo ty wolisz, panie czy panów?

– Panie.

– Ja wolę mojego tatę – rzekł Josiek. – Mama się tylko wścieka na mnie. – Wcisnął paznokieć między dwa kółka. Lśniący żółty trybik odskoczył nagle i wpadł do rynsztoka u jego stóp. Josiek podniósł trybik, zdmuchnął kurz i wstał. – Chcesz?

– Daj. – Dawid wyciągnął rękę.

Josiek już, już miał położyć trybik na wyciągniętej dłoni, ale zastanowił się i nie zrobił tego.

– Nie. Podobny do miedziaka. Spróbuję wrzucić go do automatu z gumą do żucia. Masz, dam ci ten. – Wyjął z kieszeni większe kółko i dał Dawidowi. – Podobny do dziesiątaka. Idziesz ze mną?

Dawid wahał się.

– Muszę tu czekać, aż będzie gwizdało.

– Co będzie gwizdało?

– Fabryki. Wszystkie razem.

– I co?

– I wtedy pójdę do domu.

– Do domu?

– Bo raz gwiżdże na dwunastą, a potem na piątą i wtedy mogę iść do domu.

Josiek przyglądał mu się ciekawie.

– Idę po gumę – oznajmił wreszcie, wzruszając ramionami. – Do automatu. – I poszedł wolno w kierunku sklepu ze słodyczami na rogu ulicy.

Trzymając w dłoni kółeczko, Dawid raz jeszcze zastanowił się, czemu tak jest, że każdy chłopiec z ulicy wie, gdzie pracuje jego ojciec, tylko on jeden nie wie. Ojciec tak często zmienia pracę. Ledwie się Dawid zdąży nauczyć adresu miejsca pracy ojca, a już przenosi się on gdzie indziej. I czemu zawsze mówi: „Krzywo na mnie patrzą, widzę drwinę w ich oczach! Jak długo można to znosić? Niech ich piekło pochłonie!”. Stanął mu przed oczyma przerażający obraz – wspomnienie pewnej kolacji, gdy matka ośmieliła się powiedzieć, że to może tylko jego wyobraźnia, że może wcale nikt krzywo na niego nie patrzy. Wówczas ojciec warknął i jednym gwałtownym ruchem ramienia zmiótł całe jedzenie i nakrycia z brzękiem na podłogę. A potem napłynęły i inne wspomnienia, wspomnienie drzwi otwartych kopniakiem i obraz ojca, jak wchodzi z twarzą bladą i dziką i siada, jak siadają starcy, szukając za plecami drżącą ręką krzesła. Nie mówił nic. Szczęki, a nawet stawy, ściskała mu miażdżąca wściekłość. Śniło się często Dawidowi, że słyszy kroki ojca dudniące na schodach, widzi obracającą się lśniącą klamkę w drzwiach, a sam siedzi przy stole i trzyma w ręku sztućce, których nie ma siły podnieść.

Zadumany, zatopiony w myślach, zaabsorbowany rytmem równiuteńkich ząbków żółtego trybika, który trzymał w dłoni, Dawid nie zauważył, że nieopodal na ulicy zebrała się grupka dziewcząt. Ale gdy dziewczynki zaczęły śpiewać, drgnął i podniósł wzrok. Miały poważne twarze i trzymały się za ręce; krążąc powoli w kole, śpiewały płaczliwie, przez nos:

Stoi Różyczka w mirtowym wieńcu,

My się kłaniamy niby książęciu.

Ty, Różyczko, dobrze wiesz, dobrze wiesz,

Kogo kochasz, tego bierz, tego bierz.

Raz za razem powtarzały refren. Słowa, początkowo niewyraźne, zabrzmiały wreszcie zrozumiale, nabrały znaczenia. Piosenka dziwnie poruszyła Dawida. Różyczka to mała dziewczynka. Dawid ją znał. Mieszkała w Europie, daleko stąd, gdzie, jak mama mówi, się urodził. Widział ją, jakby stojącą daleko, na wzgórzu. Przepełniony ciepłym nostalgicznym smutkiem chłopiec zamknął oczy. Pod powiekami zakołysały się fragmenty zapomnianych rzek, pylistych dróg, niezmierzonych krzywizn drzew, jakaś gałąź w oknie pod niebem bez skazy. Inny, całkiem inny świat.

Stoi Różyczka w mirtowym wieńcu,

My się kłaniamy niby książęciu.

Ciało odprężyło się, poddając się rytmowi pieśni i złotemu czerwcowemu słońcu. Jakby się unosił i opadał gdzieś na falach. A wewnątrz niego mówił jakiś głos, ale nie słowami, tylko ruchami słabego ognika.

Ty, Różyczko, dobrze wiesz, dobrze wiesz,

Kogo kochasz, tego bierz, tego bierz.

Z osłabłych, rozprostowujących się palców wypadł na ziemię trybik, zadźwięczał jak moneta, znieruchomiał. Ten nagły dźwięk ściągnął Dawida z fali, zacumował do cichej podmiejskiej ulicy, do krawężnika. Niemy płomyczek, który pulsował wewnątrz niego, zamigotał i zgasł. Dawid westchnął, schylił się i podniósł kółko.

Kiedyż wreszcie zacznie gwizdać. Jakoś długo to dzisiaj trwa…

2

Była to, odkąd pamiętał, jego pierwsza wyprawa z ojcem, a już to sam na sam wywoływało w nim wrażenie opuszczenia, wzniecało straszne przeczucia, wzbudzało ogromną tęsknotę za matką. Ojciec był taki milczący i taki jakiś daleki, że idąc u jego boku, Dawid czuł się samotny. Co będzie, jeżeli go zostawi, porzuci na którejś z opustoszałych uliczek? Na myśl o tym aż zatrząsł się z przerażenia. Nie! Nie! Nie może tego zrobić!

Doszli wreszcie do ulicy, którą biegła linia tramwajowa. Widok ludzi podniósł go na duchu, odpędził na chwilę strach. Wsiedli do tramwaju i po długiej jeździe wysiedli na zatłoczonej ulicy, którą przebiegała trasa kolei nadziemnej. Ściskając nerwowo Dawida za rękę, ojciec przeprowadził go przez jezdnię. Stanęli przed spuszczoną kratą u zamkniętego wejścia do teatru. Po obu ich stronach wisiały barwne afisze, zza pleców dolatywał zastarzały zapach perfum. Ludzie gnali przed siebie, pociągi przelatywały z hukiem. Dawid rozglądał się wokół wystraszony. Po prawej stronie teatru w oknie lodziarni tańczyły i podskakiwały w strudze powietrza od wentylatora kolorowe ziarna prażonej kukurydzy. Spojrzał nieśmiało na ojca. Ojciec był blady, ponury. Drobniutkie żyłki na jego nosie wyglądały jak różowa pajęczyna.

– Widzisz te drzwi? – Potrząsnął chłopcem, żeby przywołać jego uwagę. – W tym szarym domu. Widzisz? Skąd ten człowiek właśnie wyszedł.

– Tak.

– Wejdziesz w te drzwi, pójdziesz po schodach na górę i tam zobaczysz drugie drzwi. Wejdziesz w te drugie drzwi i pierwszemu człowiekowi, którego zobaczysz, powiesz tak: Jestem synem Alberta Schearla. Ojciec mnie przysłał po ubranie, które leży w jego szafce, i pieniądze, co mu się należą. Rozumiesz? Potem przyniesiesz to tu. Ja będę na ciebie czekał. Więc jak masz powiedzieć?

Dawid zaczął powtarzać wskazówki po żydowsku.

– Mów po angielsku, bałwanie!

Powtórzył po angielsku. Uspokojony, że syn wszystko dobrze zapamiętał, ojciec kazał mu iść.

– Tylko nie mów, że ja tutaj czekam – ostrzegł na odchodnym. – Pamiętaj: przyszedłeś sam.

Pełen złych przeczuć, zdenerwowany koniecznością rozmowy z obcymi, obcymi, których własny jego ojciec, widać, się obawia, wszedł do sieni i wspiął się na schody. Na podeście pchnął drzwi i znalazł się w małym pokoiku. Gdzieś za ścianą dźwięczała i klekotała jakaś maszyna. Zza biurka spojrzał na niego mężczyzna palący cygaro.

– No co, chłopcze? – spytał, uśmiechając się. – Czym mogę ci służyć?

Wszystkie pouczenia ojca nagle uleciały.

– Mój… mój tata mnie tu przysłał – wyjąkał.

– Twój tata? A jak się nazywa?

– Ja… ja jestem syn Alberta Schearla – bełkotał. – Tata chce, żebym ja zabrał jego ubranie, co jest w szafce, i pieniądze, co pan jemu winien.

– Ach, więc jesteś synem Schearla – rzekł mężczyzna z dziwnym wyrazem twarzy. – Ojciec chce pieniędzy, co? – Pokiwał głową krótkim wibrującym ruchem dzwonu. – Masz nie byle jakiego ojczulka, chłopcze. Możesz mu to ode mnie powiedzieć. Ja sam nie miałem okazji. Kawał wariata. Kto tylko… Co on robi w domu?

Dawid potrząsnął głową zmieszany.

– Nic.

– Nic? – zachichotał. – Nic, powiadasz? No to… – Urwał i podszedł do małego łukowatego okienka w głębi pokoju. – Joe! – zawołał. – Hej, Joe! Chodź no tu.

Za chwilę do pokoju wszedł siwy człowiek w kombinezonie.

– Pan mnie wołał, panie Lobe?

– Taa, wyjmij no rzeczy Schearla z szafki i zapakuj w papier. Przyszedł jego chłopak.

Twarz drugiego mężczyzny rozszerzyła się w uśmiechu, który odsłonił brązowe zęby.

– To ten? – Obrócił w ustach prymkę tytoniu, jakby starając się powstrzymać śmiech.

– Taa.

– Nie wygląda na wariata.

– Nie. – Lobe przywołał go do porządku ruchem ręki. – Miły chłopak.

– Twój stary mało mi łba nie rozwalił młotkiem – rzekł siwy do Dawida. – Nawet nie wiem za co. Nic mu nie zrobiłem. – Uśmiechnął się. – Co za facet, panie Lobe! Jezusie przenajświętszy, myślałem, że go krew zaleje. Widział pan tę szynę, którą skręcił w rękach? Może mu ją zapakować na pamiątkę?

Lobe uśmiechnął się.

– Daj spokój chłopakowi – powiedział cicho. – Przynieś te rzeczy.

– Sie robi. – Nie przestając chichotać, siwy mężczyzna wyszedł z pokoju.

– Usiądź, chłopcze – rzekł Lobe, wskazując krzesło. – Rzeczy zaraz będą.

Dawid usiadł. Za chwilę do pokoju weszła dziewczyna z kartką papieru w ręku.

– Słuchaj, Marge – zwrócił się do niej Lobe – sprawdź no tam, ile Schearl u nas dostaje.

– Dobrze, proszę pana. – Popatrzyła na Dawida. – To jego syn?

– Uhu.

– Podobny do niego, nie?

– Ja wiem…

– Ja bym oddała go w ręce policji – oświadczyła, otwierając wielką księgę.

– Co by komu z tego przyszło?

– Nie wiem, może na przyszłość byłby mądrzejszy.

Lobe wzruszył ramionami.

– Ja się tylko cieszę, że nikogo nie zabił.

– Powinno się go zamknąć w wyściełanej celi – zawyrokowała dziewczyna, gryzmoląc coś na kartce.

Pan Lobe nic nie odpowiedział.

– Należy mu się sześć sześćdziesiąt dwa. – Odłożyła ołówek. – Mam dać te pieniądze?

– Aha.

Podeszła do dużego czarnego safesu w rogu pokoju, wysunęła szufladkę i odliczywszy pieniądze, włożyła je do koperty i podała Lobemu.

– Chodź no – rzekł Lobe do Dawida. – Jak ci na imię?

– Dawid.

– Dawid i Goliat – uśmiechnął się. – Słuchaj, Dawidzie, masz ty jakąś dobrą, głęboką kieszeń? Zaraz zobaczymy. – Zaczął oglądać kurtkę Dawida. – No, proszę, jest. – Namacał małą kieszonkę od zegarka po wewnętrznej stronie. – Schowamy w niej pieniądze. – Złożył kopertę i wcisnął do kieszonki. – Tylko pamiętaj, żebyś ich nie wyjmował. I nie mów nikomu, że je masz, póki nie znajdziesz się w domu. Rozumiesz? Co za pomysł, żeby posyłać takiego szkraba w podobnej sprawie.

Dawid, patrząc wprost przed siebie spod łokcia pana Lobe, spostrzegł dwie twarze zaglądające przez małe okienko w głębi pokoju. Dwie pary oczu wpatrywały się w niego badawczo, jakby był jakimś zdumiewającym, nieznanym im dotąd dziwadłem. Obie twarze uśmiechnęły się nagle, kiedy Marge odwróciła się przypadkiem i spostrzegła je, a jeden z mężczyzn mrugnął i postukał się palcem w czoło. Lobe odwrócił się, twarze zniknęły. W chwilę później siwy mężczyzna powrócił z owiniętą w papier paczką.

– To wszystko, co znalazłem, panie Lobe. Ręcznik, koszula i marynarka.

– Dobra, Joe. – Lobe wziął od niego paczkę i zwrócił się do Dawida. – Weź tę paczkę, chłopcze. Wsadź ją sobie pod pachę i uważaj, żeby nie zgubić. – Wsunął ją Dawidowi pod pachę. – Nie za ciężka? Nie? To dobrze. – Otworzył drzwi. – Do widzenia! – Przez jego twarz przemknął suchy uśmieszek. – Trudne dla ciebie zadanie.

Mocno ściskając pod pachą paczkę, Dawid powoli schodził na dół. Więc to tak wyglądało odejście ojca z pracy! Trzymał w ręku młotek, mógł kogoś zabić. Dawid miał ten obraz przed oczyma: młotek wzniesiony nad głową ojca, twarz wykrzywiona straszliwym gniewem, umykający w popłochu ludzie. Zadrżał, wyobraziwszy to sobie, i zatrzymał się na schodach nieruchomy, przerażony koniecznością stawienia czoła rzeczywistości. Ale musi zejść na dół, musi się z nim spotkać; jeżeli będzie zwlekał, będzie jeszcze gorzej. Nie chciał iść, ale musiał. Żeby choć te schody były dłuższe.

Zbiegł na dół i wypadł na ulicę. Ojciec czekał na niego oparty o żelazną kratę i ujrzawszy go, dał mu ręką znak, żeby się pośpieszył, i sam ruszył z miejsca. Dawid pobiegł za nim, dopędził go w końcu, a ojciec, nie zwalniając kroku, uwolnił go od ciężaru paczki.

– Nie śpieszno im draniom – rzekł, rzucając za siebie złe spojrzenie. Widać było z jego twarzy, że czekanie wprawiło go we wściekłość. – Dali ci pieniądze?

– Tak, tato.

– Ile?

– Sześć… sześć dolarów, ta panienka…

– Mówili ci coś? – Zacisnął zęby z groźną miną. – Mówili o mnie?

– Nie, tato – odparł śpiesznie. – Nic. Tylko mi dali te… te pieniądze i zaraz poszedłem.

– Gdzie są?

– O, tutaj – Pokazał kieszeń.

– Dawaj!

Dawid wyszarpnął z wysiłkiem kopertę z kieszonki. Ojciec pochwycił ją, przeliczył pieniądze.

– I nic ci nie mówili? – domagał się jakby ostatecznego potwierdzenia. – Żaden z tych ludzi z tobą nie rozmawiał? Tylko ta łysa świnia w okularach? – Przyglądał mu się badawczo.

– Nie, tato. Tylko on. Dał mi te pieniądze i już. – Wiedział, że gdy spoczywa na nim wzrok ojca, musi mieć szczery wyraz twarzy, naturalny, szeroko rozwarte oczy.

– Bardzo dobrze. – Przez usta ojca przemknął uśmiech zadowolenia. – Doskonale.

Na rogu zatrzymali się i zaczekali na tramwaj.

Dawid nigdy nikomu nie powiedział o swoim odkryciu, nawet własnej matce – było zbyt przerażające, zbyt nierzeczywiste, aby się nim móc podzielić. Rozmyślał o nim i rozmyślał, aż przeniknęło w jego sny, aż przestał już odróżniać, co jest snem, co prawdą. Któż by mu uwierzył, gdyby powiedział: „Widziałem ojca ze wzniesionym w ręku młotkiem; stał na wysokim sklepieniu ciemności, a pod nim były odwrócone w górę twarze – jak kamienie ciągnącego się po krańce świata bruku”. Kto by mu uwierzył? Toteż nie śmiał.

3

Na stole stały najlepsze nakrycia. W piecyku piekł się kurczak. Matka wlewała resztki lśniącego czerwonego wina z oplatanej butli do pękatej karafki. Do tej chwili nie mówiła nic, ale postawiwszy karafkę na środku stołu, zwróciła się do Dawida, który nie odrywał od niej wzroku.

– Czuję się jakoś dziwnie – powiedziała. – Jakaś zatroskana. – Przez chwilę stała z opuszczoną głową, patrząc zasmuconymi, niewidzącymi oczami w podłogę, potem uniosła rękę dłonią w górę, jakby zapytując samą siebie: „Czemu?”, i nie uzyskawszy odpowiedzi, opuściła ją z westchnieniem. – Bo może wydaje mi się, że moje starania są na nic.

Dawid zastanawiał się chwilę, dlaczego to powiedziała, i zaraz sobie przypomniał. Ma przyjść ten człowiek. Człowiek, którego imię jest na ustach ojca od tygodnia – odkąd znalazł nową pracę. Ten człowiek jest kierownikiem warsztatu. Ojciec mówił, że pochodzi z tych samych okolic odległej Austrii co on sam. Jakie to dziwne, że wyjechali tak daleko od stron rodzinnych i odnaleźli się w jednym warsztacie, i zamieszkali w tej samej okolicy w Brownsville.

Ojciec oświadczył, że nareszcie znalazł prawdziwego przyjaciela, a matka westchnęła. A teraz westchnęła znowu i powiedziała, że jej starania są na nic. Dawid żywił nadzieję, że matka się myli. Pragnął być jak inni chłopcy z ulicy. Móc mówić, gdzie pracuje ojciec.

Wkrótce usłyszał na schodach jego głos. Matka podniosła się, spojrzała śpiesznie, czy wszystko gotowe, a potem podeszła do drzwi, żeby je otworzyć. Mężczyźni weszli, najpierw ojciec, za nim ten drugi.

– No, jesteśmy – powiedział ojciec z nerwową serdecznością. – Moja żona – Joe Luter, mój krajan. A to jest ten – wskazał Dawida – który po mojej śmierci będzie się za mnie modlił. Czuj się jak u siebie w domu.

– Piękne macie mieszkanie – pochwalił mężczyzna, uśmiechając się do matki. – Bardzo, bardzo miłe – promieniał.

– Dosyć przytulne – odparła matka.

– I piękny chłopak. – Przyjrzał się Dawidowi z uznaniem.

– No – wtrącił ojciec nagle – zjemy sobie obiad, co?

Podczas gdy ojciec namawiał Lutra na kieliszek wina, Dawid przyglądał się pilnie nowo przybyłemu. Wzrostem nie dorównywał ojcu, ale był w plecach szerszy, tęższy, miał też dosyć spory brzuch. W twarzy miał coś, z czym trudno się było oswoić. Nie żeby była szczególnie brzydka lub zeszpecona, ale że patrząc na nią, mimo woli naśladowało się jej ruchy. Usta były tak małe, a wargi tak bardzo grube i wygięte w łuk, że Dawid nie mógł się doczekać, kiedy się wreszcie zwolni ściągające je napięcie. Ciągły ruch nozdrzy był nie do zniesienia i człowiek tylko pocieszał się nadzieją, że głębokie dołki na policzku wkrótce się wypełnią. Mówił w sposób wolny i monotonny, był uprzedzająco grzeczny i wyrozumiały i właśnie dlatego, a także wskutek stałej ruchliwości twarzy sprawiał wrażenie ogromnie uprzejmego i dobrodusznego. W rzeczywistości, jak się wkrótce okazało, nie tylko był uprzejmy, ale też grzeczny i znający się na rzeczy, i bardzo chwalił wino i ciasto, które do wina podano, czystość mieszkania w porównaniu z czystością u jego gospodyni, i wreszcie pogratulował ojcu Dawida tak wspaniałej żony.

Kiedy podano obiad, nie chciał zacząć jeść, póki nie usiadła matka – co ją bardzo żenowało, bo zawsze najpierw usługiwała innym, a dopiero później jadła sama – potem podczas jedzenia bardzo uważał na wszystkich, podając mięso, pieczywo i sól, zanim ktokolwiek zdążył o nie poprosić. Gdy mówił, starał się, aby rozmowa obejmowała wszystkich, zadając pytania albo zwracając na kogoś wzrok. Wszystko to zbijało Dawida z tropu. Przyzwyczajonego do spożywania posiłków nieomal w milczeniu, do tego, że go ignorowano lub zgoła nie zauważano, gniewało to przymuszanie do samoświadomości, to dręczenie pytaniami, jak fałszywy splot we wzorze tkaniny jego własnych myśli. Ale najwięcej gniewały go oczy pana Lutra. Były one jakby niezależne od słów, wyprzedzały słowa. Zamiast bowiem spoglądać na kogoś, przykuwały go i trzymały, póki ich nie doścignęła mowa. Dawid wymyślił sobie coś w rodzaju gry, jakby tajemniczego berka, starał się ujść przed spojrzeniem Lutra, wbić wzrok w serwetę lub skierować go na matkę, w chwili gdy wyczuwał, że te oczy zwracają się ku niemu.

Rozmowa skakała z tematu na temat, od problemów drukarstwa i szans związku drukarzy do problemów i szans (a także, jak Luter nadmienił z uśmiechem, dobrodziejstw) związku małżeńskiego. A potem od tego kraju do starego i z powrotem do tego. I czy matka Dawida prowadzi dom koszerny – na co ona uśmiechnęła się – a ojciec ma wciąż jeszcze czas rankami wdziewać filakteria i do jakiej chodzi synagogi – na co on z kolei parsknął, rozbawiony. Wszystko to niezbyt interesowało Dawida. Co go natomiast fascynowało, to przedziwny wpływ, jaki Luter wywierał na ojca. Przynajmniej raz jego szorstkość i chłód nieco odtajały. Lekki, chociaż ostrożnie przejawiany szacunek dla gościa mitygował nieco stanowczość, którą zawsze pobrzmiewały słowa ojca. Teraz przy końcu każdego twierdzenia pytał: „Nie sądzisz?”. Czasami w ogóle zaczynał zdanie od: „Wydaje mi się…”. To było dziwne. Niepokoiło Dawida. Nie wiedział, co o tym sądzić, czy być wdzięcznym Lutrowi za stępienie przykrego, nieugiętego ostrza temperamentu ojca. Jakieś to było trochę nierealne widzieć, jak ojciec staje się wylewny, jak ostrożnie się odpręża niby napięta sprężyna, którą ktoś z wolna popuszcza. I jak, zachęcany jedynie życzliwym spojrzeniem Lutra, mówi o swojej młodości; on, zawsze tak małomówny, milczący, że Dawidowi nigdy przez myśl nie przeszło, iż w ogóle miał jakąkolwiek młodość, mówił teraz o niej, o czarno-białych buhajach, których doglądał u swojego ojca (starał się nie skrzywić przy wymawianiu słowa „ojciec”, on, który nigdy nie krył się ze swoim uczuciem niechęci), i jak je karmili zacierem z ojcowej wytwórni drożdży, a potem dostali nagrodę z własnych rąk Franciszka Józefa, cesarza. Dlaczego wystarczyło, żeby Luter popatrzył w ten sposób, a ojciec zaczynał mówić! Czemu dość było, by Luter powiedział: „Ja nie lubię roli. Rola jest dla chłopów”, a ojciec się śmiał i odpowiadał: „A ja chyba lubię. Mnie się zdaje, że jak się wychodzi z domu i staje na nagiej ziemi wśród pól, to się jest takim samym człowiekiem, jakim się było wewnątrz domu. Ale jak się wychodzi z domu na bruk uliczny, jest się kimś innym. Człowiek czuje, jak mu się zmienia twarz. Miałeś kiedy takie uczucie?”. I wystarczało, by Luter powiedział: „Tak. Masz rację, Albercie”, a ojciec oddychał z ulgą, zadowolony. To było dziwne. Czemu nikomu innemu dotąd to się nie udało? Matce? Jemu? Nikomu prócz Lutra.

Pytania te zostały bez odpowiedzi, wiedział tylko, że kiedy obiad się skończył, bardzo pragnął polubić Lutra. Pragnął lubić każdego, kto wychwalał jego matkę i prowadził ojca na nietknięte jego stopą ścieżki uprzejmości. Pragnął Lutra lubić, ale nie mógł. To przejdzie, mówił sobie. Polubi go, jak Luter przyjdzie jeszcze raz. Tak, już następnym razem. Nie ma wątpliwości. Tak. Jak tylko przyzwyczai się do jego wzroku.

Wkrótce po obiedzie Luter wstał, szykując się do wyjścia. Ojciec zaczął protestować, że przecież tak niedługo był, że mógłby zostać jeszcze choć godzinkę.

– Ja też muszę rano wstać do pracy – przypomniał mu Luter. – Inaczej zostałbym. Tu jest raj w porównaniu z mieszkaniem mojej gospodyni. – A potem zwrócił się do matki Dawida i wolno, z uśmiechem podał jej rękę. – Dziękuję pani tysiąc razy. Odkąd ostatni z moich wujów się ożenił, nie jadłem jeszcze tak dobrych rzeczy.

Poczerwieniała, kiedy potrząsnął jej ręką, i roześmiała się.

– Pochwalił pan wszystko prócz wypitej wody.

– Tak. – Roześmiał się również. – I soli. Ale bałem się, że mi pani nie uwierzy, jeśli powiem, że ich smak jest niezrównany.

A potem, wymieniwszy z nimi życzenia dobrej nocy i pogłaskawszy Dawida po głowie (co Dawid przyjął z niewielkim przekonaniem), wyszedł.

– Ha! – wykrzyknął triumfalnie ojciec po wyjściu gościa. – Mówiłem ci, że ta przeklęta wędrówka od pracy do pracy się skończy. Zostanę w drukarni Dolmana na stałe. Teraz, kto wie, może do czegoś dojdę. Tam jest poza nim dwóch majstrów. Nie jestem wcale od nich gorszy. Lepiej nawet znam się na tym żelaznym draństwie niż oni. Kto wie? Kto wie? Trochę pieniędzy. Z czasem mógłbym mu nawet podsunąć, żebyśmy spróbowali… No, nie zaraz! Nie zaraz!

– Wygląda na bardzo przyzwoitego człowieka – powiedziała matka.

– Poczekaj, aż poznasz go bliżej!

Dawid nie pamiętał, aby kiedykolwiek spędził w towarzystwie ojca bardziej pogodną godzinę jak ta od wyjścia Lutra do chwili udania się na spoczynek.

4

– Ani razu? – pytał Luter ze zdziwieniem. – Nawet w starym kraju?

Stary kraj. Dawid zaciekawił się. Zawsze warto było posłuchać czegoś o starym kraju.

– Ani razu – odparła jego matka. – Wszystko omijało moją wioskę prócz deszczu i śniegu. Ale nie czułam się poszkodowana. A nie, przepraszam. Raz przyszedł człowiek z gramofonem – takim ze słuchawkami. Kto chciał posłuchać, musiał zapłacić miedziaka. Ale i tego było szkoda. Nigdy nie słyszałam czegoś równie jęczącego i zgrzytającego. Wieśniacy jednak słuchali z czcią. Zaklinali się, że w pudle siedzi diabeł.

Luter roześmiał się.

– I to wszystko, co pani widziała przed przyjazdem w ten wielkomiejski zgiełk?

– Tutaj też nic nie widziałam. Wiem tylko, że mieszkam pod sto dwudziestym szóstym na Boddeh Strit…

– Bahday Street! – poprawił ją mąż. – Mówiłem ci dziesiątki razy.

– Boddeh Strit – powtórzyła nieśmiało. Mąż wzruszył ramionami. – To taka dziwna nazwa: ulica kąpielowa po niemiecku. No ale mieszkam tu. Wiem, że na którejś z ulic w lewo jest jakiś kościół, rynek warzywny jest na prawo, z tyłu tor kolejowy i skały, a prosto, o kilka przecznic dalej, okno wystawowe zachlapane wapnem – ktoś wyrysował w tym wapnie twarze, takie, jak rysują dzieci. W tych granicach mieści się moja Ameryka i gdybym się ośmieliła zapuścić dalej, zabłądziłabym. Starczyłoby – roześmiała się – żeby ktoś umył tamto okno, a mogłabym nigdy nie trafić do domu.

Ojciec zrobił niecierpliwy gest.

– Skoro mówimy o sztukach żydowskich – rzekł – widziałem kiedyś jedną. To było wtedy, gdy mieszkałem u ojca we Lwowie, w czasie wielkich targów. Sztuka nazywała się Zemsta Samsona. Mam go do dziś przed oczyma: ślepy, kudłaty, czeka na porę wystąpienia przeciwko poganom. Byłem ogromnie przejęty.

– Ja znów – powiedział Luter – chodzę do teatru, żeby się pośmiać. Czy mam się dawać dobrowolnie dręczyć, gdy życie jest i tak okropne? Nie, wolę popatrzeć na zwariowanego błazna albo popisy żwawej dziewoi.

– Ja za nimi nie przepadam – oświadczył ojciec.

– Cóż, ja też, rozumiesz, nie szaleję na ich punkcie, ale kiedy człowiek bywa przygnębiony, dobrze się czasem rozerwać. Czy nie sądzi pani, pani Schearl, że śmiech leczy duszę?

– Chyba tak.

– No proszę! Ale słuchajcie, mam myśl. Wiecie, że Teatr Ludowy zawsze zleca Dolmanowi druk afiszów. Otóż w tym teatrze nigdy nie brak łez, w każdym przedstawieniu musi być choć jedno przyzwoite rzężenie przedśmiertne. Więc jeśli lubicie ten rodzaj dramatu, mogę porozmawiać z agentem, czy jak on się tam nazywa, i wydębić na cały miesiąc wejściówkę. Oni tam, wiecie, zmieniają program co tydzień.

– Nie wiem, czy mam ochotę. – Ojciec skrzywił się z powątpiewaniem.

– Ale nie krępuj się. To żaden kłopot. I nie będzie kosztowało ani centa. Wezmę wejściówkę na dwie osoby, zobaczycie. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej.

– Proszę nie robić sobie kłopotu, jeżeli chodzi o mnie – powiedziała matka. – Bardzo dziękuję, ale nie mogłabym i tak zostawić Dawida samego.

– Och, to się da załatwić – zapewnił ją. – To jest najmniejsze zmartwienie. Najpierw wystaram się o wejściówkę.

Tego wieczoru Luter wyszedł wcześnie, jeszcze nim położono Dawida do łóżka. A gdy zostali sami, ojciec zwrócił się do matki:

– No co, może nie miałem racji, jak powiedziałem, że ten człowiek jest moim przyjacielem? Potrafi dawać dowody przyjaźni, i to nie tylko tu, ale i w warsztacie. Powiedz, że nie znam się na ludziach.

– Znasz się – padła łagodna odpowiedź.

– I jak ty teraz wyglądasz ze swoimi obawami przyjmowania obcych ludzi w domu? – ciągnął pogardliwym tonem. – Czy mógłby być lepszy stołownik niż on?

– Nie o to chodzi. Cieszę się, że teraz stale u nas jada. Ale wiem też, że lepiej bywa, gdy przyjaciele czasem się rozstają, niż gdy stale przebywają z sobą.

– Nonsens – odparł ostro. – To tylko twoja głupia duma.

5

Błyskotki związane zaprawą pragnienia; wyobraźnia kielnią, kaprys budowniczym. Mur, wieża, mocne, pewne, niewiarygodne, chroniące ducha przed gradem strzał, myśl, doznanie, tnące bieg czasu jak skała bieg wód. Niepostrzeżone płynęły minuty.

Matka i ojciec poszli do teatru, a on został z Lutrem. Nie zobaczy matki aż do rana, ranek zaś wydawał się po jej wyjściu daleki jakiś i niepewny. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy wychodziła, a Luter powiedział:

– Uspokój się, dziecko, czyżbyś żałował matce odrobiny przyjemności?

Dawid wbił wzrok w podłogę, świadom, że wzbiera w nim oburzenie na Lutra. Czyż to nie Luter właśnie był przyczyną wyjścia matki? I jak teraz śmie robić mu wymówki, że płacze, kiedy poszła. Czy wie, co znaczy zostać samemu? Przecież to nie jego matka.

– Teraz podobny jesteś do ojca – roześmiał się Luter. – Tak samo krzywi usta, gdy się boczy.

W jego głosie było coś, co ubodło Dawida. Urażony odwrócił się i wyjął z kredensu pudło, w którym przechowywał kartki z kalendarza i różne ciekawe drobiazgi znalezione na ulicy. Matka nazywała to jego skarbami i często pytała, czemu tak lubi zniszczone i stare przedmioty. Trudno jej to wytłumaczyć. Było coś jednak w przetartym ogniwku łańcuszka albo zużytym gwincie śruby, albo w rolce, coś, co w nim wzbudzało niejasne uczucie bólu, kiedy przesuwał po nich palcami. Przypominały zdeptane podeszwy, wytarte monety. Nigdy nie widziało się, jak się zużywają, wiedziało się tylko, że są zużyte, jakieś zbolałe.

Wziął w palce jedną z ostatnich zdobyczy. Dziurkowany metalowy korek używany przez fryzjerów do skrapiania włosów. Można przez taki korek dmuchać, przyłożyć go do oka i patrzeć, można nanizać na nitkę. Wrzucił korek do pudła i wyjął rozciągniętą spiralę sprężynki od rolety. Gdyby się miało takie na nogach zamiast butów, można by skakać zamiast iść. Wysoko, aż po dach; ogromnie daleko. Jak Kot w Butach. Ale gdyby mysz zmieniła się z powrotem w olbrzyma ludożercę w brzuchu kota, tuż przed śmiercią – jestem sobie mała myszka, a tu raptem olbrzym ludożerca! – wtedy biedny Kot zacząłby pęcznieć i pęcznieć, i…

Luter westchnął. Dawid wzdrygnął się i podniósł głowę. Jestem sobie mała myszka – olbrzym ludożerca! Ta myśl nie opuszczała go. Zaczął ukradkiem przyglądać się Lutrowi. Nieświadom, że jest obserwowany, Luter odłożył gazetę i siedział z oczyma wlepionymi w ścianę. Jego twarz przybrała dziwny wyraz. Linie zazwyczaj skierowane w górę biegły teraz w dół, a tam, gdzie nie były zakrzywione, stały się ostre, klinowate koło ust i oczu. Same zaś oczy, zawsze takie krągłe i łagodne, zwęziły się, tak bardzo się zwęziły, że wyglądały jak zwęglone i jakieś dalekie. Zęby gryzły wargę, nadając twarzy wyraz zadumania. Zatroskało to Dawida. Przebiegł go leciutki dreszczyk niepokoju. Zapragnął nagle, żeby ktoś z nim jeszcze był. Niekoniecznie matka. Ktokolwiek – Josiek od sąsiadów. Albo nawet ojciec.

Luter wstał. Dawid pośpiesznie spuścił wzrok. Nogi w brązowych nogawkach powoli zbliżyły się ku niemu (co?!), minęły go (ulga), zatrzymały się przed ścianą (spojrzał ostrożnie przez ramię), przed kalendarzem. Luter przewracał kartki (czarna, czarna, czarna, czerwona, czarna, czarna), zatrzymał w palcach jedną i wydąwszy usta, przyglądał się dacie, jakby miał przed oczyma nie zwykłe cyfry, a coś daleko bardziej zawiłego i absorbującego. Potem opuścił kartki powoli, ostrożnie (Dlaczego? Czemu tak ostrożnie? Co im się mogło stać?) i zatarł dłonie.

Wracając na miejsce, rzucił okiem na leżące u kolan Dawida puste pudełko od butów, w którym pozostały teraz jedynie kartki z kalendarza.

– No, no! – W jego głosie było słychać rozbawienie, ale niezupełnie, bo jakby z lekką domieszką zdziwienia. – A cóż to? To stamtąd?

– Tak. – Dawid z zażenowaniem uniósł wzrok. – Zbieram je.

– Wczorajsze dni? Po co ci one? Żeby na nich bazgrać?

– Nie. Tak sobie tylko zbieram.

– Phi! – To parsknięcie miało dla Dawida nieprzyjemne brzmienie. – Gdybym ja miał tylko tyle dni co ty, wcale bym sobie nie zawracał nimi głowy. Jak będziesz w moim wieku – urwał, zanosząc się chichotem brzmiącym jak stukot malutkiego młotka – dowiesz się, że ważne są tylko te dni, które masz przed sobą.

Dawid próbował ukryć oburzenie, by Luter znów mu nie zarzucił, że jest podobny do ojca. Pragnął, żeby wreszcie sobie poszedł. Luter jednakże pokiwał tylko głową i uśmiechając się do siebie, spojrzał na zegarek.

– Czas, żebyś poszedł spać. Już dawno po ósmej.

Dawid wrzucił skarby z powrotem do pudełka, podszedł do kredensu i wetknął pudełko w kąt.

– Potrafisz się rozebrać?

– Tak.

– Lepiej pójdź najpierw i zrób siusiu – doradził z uśmiechem. – Jak twoja mama na to mówi?

– Mama mówi numer jeden.

Luter zachichotał.

– Więc jednak nauczyła się trochę angielskiego.

Wróciwszy z łazienki, Dawid wszedł do pokoju sypialnego, rozebrał się i włożył nocną koszulę.

Do pokoju zajrzał Luter.

– Gotowe? – spytał.

– Tak – odparł Dawid, wspinając się na łóżko.

Luter zamknął drzwi.

Bez matki ciemność była inna. Ludzie też byli inni.

6

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Część pierwsza. Piwnica
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Część druga. Obrazek
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Część trzecia. Węgiel
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Część czwarta. Szyna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6

Tytuł oryginału: Call It Sleep

Korekta: Anna Krzywania, Małgorzata Kuśnierz

Opieka redakcyjna: Urszula Pieczek

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Współpraca: Szczepan Kulpa

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt układu typograficznego: Mimi Wasilewska

© Copyright by Henry Roth, 1934, 1962

© Copyright for the Polish translation by Izabela Niepokólczycka, Warszawa 2022

© Copyright for the Polish edition by ArtRage & Książkowe Klimaty, 2022

Seria: Cymelia

Wydanie II

Na podstawie edycji przygotowanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975

ISBN 978-83-66505-37-7

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja: [email protected]

Promocja: [email protected]

Sprzedaż: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek