Necrovet. Metody leczenia drakonidów - Joanna W. Gajzler - ebook + audiobook
BESTSELLER

Necrovet. Metody leczenia drakonidów ebook i audiobook

Joanna W. Gajzler

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Uważaj, czego sobie życzysz – z marzenia, by spotkać prawdziwego smoka, może się zrodzić wiele zębatych i pokrytych łuską kłopotów.

Po przygodach z udziałem wolpertingera Ryśka, psów otrutych wróżkowym pyłkiem, mantykory, jednorożca i innych magicznych podopiecznych przychodni w Zrębkach techniczka weterynaryjna Florka Kuna czuje się już w swojej nowej pracy – u boku weterynarki-nekromantki – nieco pewniej. Czy jest jednak gotowa na… plagę drakonidów?

Florka, jej współpracownik – faun Bastian i nieumarła szefowa, doktor Izabela Pokot, mają przed sobą kolejne wyzwania: trokarowanie katoblepasa, eksmisję aitwarasa i łapanie aż nazbyt zdrowego tatzelwurma. Codzienna praca w przychodni zajmującej się magicznymi stworzeniami wymaga zimnej krwi – niełatwo o nią jednak, gdy nowa techniczka zachowuje się podejrzanie, magiczny kot miota przepowiedniami, a za rogiem czyha przeciwnik prawdziwie przerażający: media…

Poznaj tajemnice opieki nad magicznymi stworzeniami! Z czym tym razem przyjdzie się zmierzyć Florce i załodze fantastycznego gabinetu weterynaryjnego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 33 min

Lektor: Anna Dereszowska
Oceny
4,3 (1027 ocen)
488
368
145
25
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Xxxanna

Całkiem niezła

Przyjemna lektura do posłuchania przy okazji jakiejś czynności. Znakomicie przeczytana przez niesamowitą Annę Dereszowską
30
dzust

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem zachwycona książką, bawiłam się chyba nawet lepiej niż na pierwszej części. Podziwiam, w jak zgrabny i nienachalny sposób autorka prezentuje mądre treści dotyczące zwierząt.
30
anytyna

Całkiem niezła

Dobrze się bawiłam, nadal miła, niezobowiązująca historia.
10
AgaMatiLila

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i porywająca jak pierwszy tom. Polecam
LilAmetysy

Nie oderwiesz się od lektury

Mam nadzieję że powstanie część trzecia, nie mogłam się oderwać od książki

Popularność




Mojemu Żyjątku

Prolog

Rozklekotanym autobusem trzęsło tak, jakby miał się zaraz całkiem rozpaść. Florka niecierpliwie bębniła palcami o siedzenie przed sobą, w myślach poganiając kierowcę. Spojrzała w bok. Bastian, zupełnie zrelaksowany, scrollował coś na telefonie. Pies u jego nóg próbował utrzymać równowagę na podłodze jak surfer na desce. Gdy pojazd gwałtownie zahamował, poleciał na swojego pana całym ciężarem.

– Chojrak, usiądźże na dupie – powiedział faun, nie odrywając wzroku od ekranu, po czym zerknął na Florkę. – A ty co, masz owsiki?

– Ha, ha – odparła. – Nie wiem, jak możesz być taki wyluzowany.

Wzruszył ramionami.

– A co mam zrobić, przejąć kierownicę i wcisnąć gaz do dechy?

Florka zawarczała pod nosem, poirytowana na cały świat.

Minęli tablicę z napisem „Cnotnice” i zaraz autobus zajechał na pusty przystanek. Drzwi otworzyły się flegmatycznie z głośnym sykiem, po pięciu sekundach z równą werwą zamknęły i pojazd ruszył jak wół ­ciągnący o wiele za ciężki wóz. Florka jęknęła głośno i oparła czoło o zagłówek fotela przed sobą.

– Może to pora na zrobienie prawa jazdy – zasugerował Bastian.

– To zrób.

– Próbowałem. Dałem sobie spokój po drugim razie.

– Czemu?

Skrzywił się.

– Jakoś… nie czułem się dobrze za kierownicą. Miałem wrażenie, że wsiadam do trumny na kółkach.

Florka parsknęła śmiechem.

– No cóż, przynajmniej można by zaoszczędzić na kosztach… O niee – jęknęła na widok staruszki machającej do kierowcy na przystanku na żądanie. Kiedy pojazd stanął i drzwi zdołały otworzyć się bez wypadnięcia z zawiasów, starsza pani zaczęła powolutku wspinać się po schodkach.

Bastian zachichotał i poklepał przyjaciółkę po ramieniu.

– Spokojnie. Oddychaj.

– Cokolwiek znalazła Iza, zdechnie, zanim dojedziemy – powiedziała Florka i opadła bezwładnie na siedzenie.

Wydawało jej się, że minęły całe wieki, nim wreszcie dotarli do Zrębek. Wyskoczyła z autobusu tak pospiesznie, że prawie wpadła do rowu. Zarzuciła plecak na ramię i ruszyła pędem wzdłuż ulicy. Bastian biegł kilka metrów przed nią i odległość między nimi wciąż się zwiększała. Sucha ziemia tryskała spod jego racic jak spod kopyt wyścigowego konia. Chojrak mknął obok, cały w zachwycie.

– Czekaj! – zawołała Florka. – Wolniej!

Faun obejrzał się na nią, roześmiał i zwolnił. Złapał ją za nadgarstek i pociągnął za sobą.

– Najpierw chcesz szybko, teraz wolno, zdecyduj się!

– Nie jestem sprinterem – wydyszała. W biegu wyjęła telefon z kieszeni i sprawdziła wiadomości. – Już jest gotowa.

Po paru minutach, zziajani i zlani potem, dotarli do domu cioć Florki. Teresa czekała na podjeździe przy samochodzie. Skrzyżowała ręce na piersi.

– Rany boskie, biegliście tak od Cnotnic?

– Prawie – odparła Florka.

– Dzień dobry! – rzucił wesoło zdyszany Bastian.

Teresa obrzuciła go oceniającym spojrzeniem.

– To gdzie was zawieźć? – spytała.

– Do lasu, na parking, ten tam, wiesz który – powiedziała Florka, ładując się na tylne siedzenie.

– Ten niedaleko punktu czerpania wody – doprecyzował faun, zajmując miejsce obok z Chojrakiem na kolanach.

Ciocia wsiadła za kierownicę.

– No, to jedziemy. Pasy zapięte?

Samochód wytoczył się na drogę. Mimo podekscytowania, jakie rozsadzało ją od środka, Florka, choć z trudem, zachowywała względny spokój. Klimatyzacja przyjemnie ją ochłodziła, odzyskała więc odrobinę wigoru, choć wciąż trawiło ją potworne pragnienie.

Minęli ozdobioną balonikami remizę, przed którą zebrało się sporo samochodów, co zwiastowało zbliżające się wesele. Potem szkołę, gdzie mimo wakacji na placu zabaw było tłoczno od dzieci. Florka odprowadziła wzrokiem biegnącą prostopadle ulicę Podleśną, gdzie mieściła się lecznica weterynaryjna. Nie wytrzymała i zastukała palcami o drzwi. Bastian zaśmiał się przez nos.

Gdy znaleźli się na miejscu, podziękowali Teresie, a ta zostawiła ich i odjechała. Ruszyli leśną ścieżką. Florka rozglądała się czujnie.

– To gdzie teraz?

– Do punktu z wodą i w prawo. Czyli… – Bastian zamyślił się. – Na południe.

– Wskazówkę „w prawo” rozumiałam o wiele lepiej.

Szli pospiesznie, nasłuchując jakichkolwiek dziwnych odgłosów. Wokół niósł się jednak tylko szum drzew i śpiew ptaków. Chojrak na końcu smyczy krążył wokół Bastiana jak satelita. W którymś momencie Florka prawie zdeptała węża, ale zniknął wśród borówek, nim zdążyła zauważyć, jaki to gatunek. Przelotnie zastanowiła się, co by zrobiła, gdyby ukąsiła ją teraz żmija; doszła do wniosku, że zawiązałaby opaskę uciskową i szła dalej.

Nie mogłaprzegapić tego, do czego wezwała ich Iza.

Punkt czerpania wody był prostokątnym zbiornikiem pośrodku niewielkiej polanki. Wokół unosiły się chmary komarów. Technicy udali się w kierunku wskazanym przez Bastiana i po niedługim marszu zobaczyli między drzewami znajomą sylwetkę odznaczającą się dziwnym chłodem na tle ciepłych kolorów zagajnika.

Podeszli, starając się robić jak najmniej hałasu. Izabela zwróciła się w ich stronę dopiero, gdy znaleźli się tuż obok. Popatrzyła na nich zamglonymi oczami.

– I co? – spytała cicho Florka. – Gdzie on jest?

– Uciekł – odparła lekarka bezbarwnym tonem. – Próbowałam go znaleźć, ale bezskutecznie.

Florka nie zdołała powstrzymać jęku zawodu. Rozejrzała się po koronach drzew w nadziei, że może mignie jej gdzieś długi ogon albo fragment skrzydła. Później spuściła wzrok i z ekscytacją zauważyła kilka spłachetków spalonej na wiór ściółki. Kucnęła i odgarnęła zwęglone liście borówek. Na ziemi odznaczały się ślady łap, rozmiarem i kształtem przywodzące na myśl indyka – gdyby indyki miały pięć palców.

Chojrak zaczął intensywnie węszyć. Bastian skrócił smycz i cmoknął przez zęby.

– Kurde. Może jak sprawdzimy większy obszar, to jeszcze gdzieś się znajdzie?

– Obawiam się, że nic to nie da. Jest już pewnie daleko stąd.

– Ranny by tak spierniczył?

– Nie mam pewności, czy był ranny. Ale tak czy inaczej ranne zwierzęta potrafią wykrzesać z siebie dużo siły, kiedy chcą uciec.

W pobliżu rozległ się szelest kroków i z lasu wyłonił się Tomasz. Poprawił czapkę i westchnął ciężko.

– Nic z tego, jak kamień w wodę. Ech, przepraszam, że wam głowę zawracałem, to była akcja z góry skazana na porażkę.

Bastian uśmiechnął się z przekąsem, splatając ręce na piersi.

– Spokojnie, znając życie, to za dwa dni usłyszymy w telewizji, że go leczą w Cnotnicach.

– Oby nie – Florka zaśmiała się słabo. – Ja się na drugi włam nie piszę.

Iza ostatni raz rozejrzała się wokół.

– Trzeba poinformować o sprawie nadleśnictwo. Lipiec i sierpień to okres wzmożonej aktywności gadów. Pojawienie się ich tak blisko ludzkich siedzib może być niebezpieczne.

– To brzmi, jakbyśmy mieli się bać żółwi – zauważył rozbawiony Bastian.

Tomasz rzucił mu ponure spojrzenie.

– Ty się nie śmiej. Jak byłem mały, to głupi żółwik błotny prawie mi urąbał palec u stopy.

– Może to nie był żółwik, tylko tarask? – podsunął złośliwie faun.

– Nawet młody tarask stanowi wielkie zagrożenie – wtrąciła poważnie Izabela. – Na szczęście w Polsce nie odnotowano ich obecności.

– Ale ten tutaj to nie był tarask, nie? – spytała Florka.

Lekarka jeszcze raz popatrzyła po koronach sosen.

– Nie. Ale z pewnością był to jakiś smok.

Rozdział I Gdaczący w ciemnościach

W kuchni unosił się apetyczny zapach jajecznicy z kiełbasą. Ciocia Laura, uzbrojona w szpatułkę, spoglądała troskliwie na siostrzenicę.

– A jakiejś wędliny nie chcesz do tego?

– Nie, dziękuję – odparła Florka i wgryzła się w tost z serem.

– To może pasztetu? Domowy, dobry, wczoraj kupiłam od Bolków…

– To nadal mięso.

– W ogóle nie będziesz już mięska jadła? Nawet moich kotletów?

Florka spojrzała na nią z ukosa.

– Ciociu, uwielbiam twoją kuchnię, ale już posta­nowiłam.

Teresa, pochylona nad jakimś kolorowym magazynem, parsknęła z drugiego końca stołu.

– Za parę dni ci się odwidzi.

Florka przewróciła okiem, ale uznała, że nie ma sensu ciągnąć tematu. Laura nałożyła sobie i swojej partnerce kopiaste porcje jajecznicy i usiadła. Jeszcze raz obrzuciła talerz siostrzenicy współczującym spojrzeniem. Westchnęła cicho.

– A jak tam w pracy? Ten smok się znowu pojawił?

– Nie – odparła Florka, wzruszywszy ramionami. – Fundacji też nikt nic nie zgłaszał.

– Może to i lepiej. Fila mnie zabije, jeśli jeszcze coś ci się stanie – rzuciła Laura tylko z pozoru żartobliwie.

– Jestem już duża. A mama nadopiekuńcza. Gdybym chciała spokojną pracę, zostałabym sekretarką.

Teresa pokręciła głową.

– Sekretarki słabo zarabiają.

– To striptizerką – odparła Florka z szerokim uśmiechem i zachichotała, gdy Laura cmoknęła z przyganą.

Przed snem pograła chwilę na konsoli. Prowadząc małego smoka po kolorowej mapie, zastanawiała się, czy w okolicy grasuje więcej drakonidów i czy jeszcze się na jakiegoś natkną. Może coś trafi do lecznicy? Niektórzy hodowcy gadów lubili uzupełniać o nie swoje kolekcje, ale – z oczywistych przyczyn – wybierali tych mniejszych przedstawicieli, a nie ziejące ogniem potwory, które mogłyby połknąć owcę w całości. Prędzej czy później ktoś taki dowie się o lekarce z małej wsi, która specjalizuje się w fantastycznych stworach.

Florka uśmiechnęła się na tę myśl.

Sklęła się w duchu, gdy zauważyła, że straciła rachubę czasu i zrobiło się bardzo późno. Odłożyła konsolę i wpełzła pod kołdrę, myśląc o kolejnym dniu w pracy. W końcu zapadła w sen pełen skrzydeł i łusek.

Do jej świadomości zaczęła docierać jakaś irytująca melodia. Po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że to telefon. Jęknęła głośno i odebrała, nawet nie spojrzawszy na wyświetlacz.

– Hęę? – wychrypiała z trudem.

Usłyszała stoicki głos Izabeli.

– Florentyno, czy możesz mi pomóc? Muszę jechać do wzdętego katoblepasa.

– Co się wypasa…? – spytała na wpół przytomnie Florka.

– Katoblepasa. Ze wzdęciem żwacza.

Odjęła telefon od ucha i spojrzała na godzinę. Dochodziła druga. Znów jęknęła, starając się to zrobić na tyle cicho, by szefowa nie usłyszała.

– A Bastian nie może?

– Dzwoniłam do niego. Powiedział, że jest pod wpływem.

Florka zastanowiła się ponuro, czy faktycznie tak było, czy przyjaciel po prostu znalazł dobrą wymówkę. Przetarła sklejone oko.

– No dobra. Ubieram się.

– Zaraz po ciebie przyjadę.

Usiadła i przeczesała palcami rozczochrane włosy. Sięgnęła po leżącą na stoliku nocnym opaskę i założyła ją na wyłupione prawe oko, po czym wciągnęła stare spodnie i dżinsową koszulę. Właśnie skończyła wiązać buty, gdy do przedpokoju wpadło przez okno światło samochodowych reflektorów.

Noc była przyjemnie ciepła. Oganiając się od komarów, Florka podeszła do pojazdu i zajęła miejsce obok Izabeli. Skinęła jej głową.

– Daleko ten katoblepas? – spytała.

– Nie – odparła lakonicznie Iza.

Florka była zbyt zmęczona, by wypytywać dalej.

Jechały kilka minut w milczeniu. Dziewczyna oparła podbródek na dłoni i zapatrzyła się bezmyślnie w widok za oknem. W ciągu dnia być może zainteresowałaby ją perspektywa zobaczenia z bliska katoblepasa, ale w tej chwili chciała tylko wrócić do łóżka.

Z opóźnieniem dotarło do niej, że samochód zatrzymał się przed czyimś domem. W następnej chwili tylne drzwi otworzyły się i coś gruchnęło ciężko na siedzenie. Florka podskoczyła i obejrzała się przez ramię.

Na fotelu leżał ogromny młot – naprawdęogromny. Jego obuch, pokryty runami, był wielkości piłki do koszykówki, a trzon gruby i wykuty ze stali. Po chwili do samochodu wsiadł niezbyt wysoki, potężnie zbudowany, brodaty mężczyzna. Bez wnikliwego przyglądania się można było rozpoznać w nim krasnoluda.

– Dobry wieczór – powiedziała cicho Florka.

W odpowiedzi mruknął tylko głębokim basem.

– Dziękuję, że zgodziłeś się pomóc – przywitała go Iza, wyjeżdżając z powrotem na drogę.

Mężczyzna znów tylko burknął.

Florka zapadła się w siedzeniu.

Niedługo potem dotarli na miejsce – dużą posesję niedaleko za Zrębkami. Lekarka zatrzymała samochód przed oborą. Naprzeciw wyszła im zatroskana kobieta.

– Dziękuję, że pani przyjechała – powiedziała, składając dłonie jak do modlitwy. – Tu, proszę, jest w środku… Och.

Zapatrzyła się zdumiona na krasnoluda, który wyciągnął z tylnego siedzenia gigantyczny młot. Uniosła wysoko brwi. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi.

– Zobaczmy ją – zarządziła Iza.

Zostali zaprowadzeni do obory. Wewnątrz unosił się duszny odór łajna i słomy. Za ściankami boksów w bladym świetle jarzeniówek widoczne były wysokie, kosmate garby. Zaniepokojone poruszeniem zwierzęta pomrukiwały cicho. Zaraz za wrotami stała zaś czekająca na ratunek pacjentka.

Ogromna samica katoblepasa wyglądała jak skrzyżowanie żubra z antylopą gnu. Była masywna, szara z czarną pręgą na grzbiecie i szczodrze owłosiona. Porośnięty szczeciną garb przechylał się lekko na jedną stronę. Nieproporcjonalnie cienkie jak na tak wielkie stworzenie rogi rzucały cień na byczy łeb wiszący tak nisko nad ziemią, że nozdrza prawie dotykały kamiennej posadzki. Katoblepaska wydała z siebie długi, dudniący w piersi ryk. Uniosła nieco głowę, próbując zobaczyć przybyszy. Kiedy Florka napotkała spojrzenie małych, wilgotnych, przekrwionych oczu zwierzęcia, poczuła, jak ciało sztywnieje jej z trwogi.

Izabela, zauważywszy to, przestrzegła ją:

– Nie patrz jej w oczy.

Florka z trudem odwróciła wzrok. Lekarka położyła dłoń na lewym boku zwierzęcia.

– Bardzo wzdęta – oceniła.

– Och, Krasulka, Krasulka… – Właścicielka ujęła czule wielki łeb. – Polewałam ją wodą, chciałam na schodek wciągnąć, ale ona się w ogóle nie chce ruszyć.

– Nie ma co tracić czasu – stwierdziła Iza, kładąc dużą torbę na ziemi. – Trokarujemy.

Florkę zmroziło na myśl o tym zabiegu. Na filmiku, który widziała na zajęciach w szkole policealnej, wyglądał dość groźnie. Poinstruowana przez Izę zabrała się do golenia wyznaczonego miejsca. Szczecina była tak gruba, że miała wrażenie, jakby próbowała zgolić sosnowe igły.

Krasula z trudem obejrzała się do tyłu i zaryczała cicho, jakby błagalnie.

W pierwszej kolejności lekarka i techniczka założyły jej wenflon do żyły jarzmowej i podłączyły nieszczęsną krowę do kroplówki. W czasie gdy płyn skapywał, zajęły się przygotowaniem do właściwego zabiegu. Założyły nitrylowe rękawiczki, a wygolone miejsce zostało znieczulone miejscowo i odkażone jodyną. Florka podała Izie trokar: narzędzie składające się z rurki i wsuwanego do środka ostrza. W obliczu stworzenia tak wielkiego jak katoblepas wyglądało na co najmniej trzy razy za małe.

– Trzymaj ją mocno – poleciła lekarka, przykładając sztylet trokara do słabizny Krasuli.

Dzierżący swoją broń krasnolud zrobił krok naprzód. Florka, która razem z gospodynią trzymała katoblepaskę za rogi, rzuciła mu zaniepokojone spojrzenie.

– A po co ten młot? – spytała.

– Skóra katoblepasów jest niesamowicie twarda – odparła Izabela, odsuwając się w bok najdalej, jak mogła. – Tylko z jego pomocą się przebijemy.

– Co…?

Mężczyzna uniósł młot.

Obuch łupnął o narzędzie, aż zadzwoniło. Krasula targnęła się; zaskoczona techniczka krzyknęła. Wyciągnęła szyję i zobaczyła, że trokar zagłębił się na jakieś trzy centymetry i sterczał z boku krowy jak strzała wypuszczona z łuku.

Krasnolud znów uniósł młot, zamierzył się i ponownie mocno uderzył w trokar. Katoblepaska podskoczyła gwałtownie, wyrywając Florce swój róg z dłoni. Właścicielka niemal położyła się na szerokim łbie, szepcząc uspokajająco. Jeszcze jeden cios i przyrząd całkowicie zagłębił się w boku zwierzęcia.

Oszołomiona i zaciekawiona Florka przyskoczyła do Izabeli. Ta wyciągnęła sztylecik trokara z wbitej w Krasulę pochewki. Rozległ się syk i w nozdrza techniczki dmuchnął potworny, kwaśny smród. Lekarka zasłoniła ujście rurki palcem, odczekała chwilę, odsłoniła ją, znów zasłoniła – i w ten sposób powoli spuszczała powietrze ze wzdętego fragmentu żołądka katoblepaski.

Młot stuknął o betonową podłogę, gdy krasnolud postawił go sobie między nogami. Mężczyzna skrzyżował ręce na piersi i pociągnął nosem. Sprawiał wrażenie tytana, który właśnie pokonał trzeciego smoka w tym tygodniu i był zadowolony z wykonanej roboty. Nawet fakt, że był wzrostu niewysokiej przecież Izabeli, w najmniejszym stopniu nie ujmował mu majestatu.

Florka, wciąż nieco roztrzęsiona, poklepała Krasulę po ogromnym zadzie.

– Trokar musi zostać jeszcze przez kilka godzin – powiedziała Izabela, gdy ze zwierzęcia uszła większość powietrza. – Przyjadę rano, żeby go wyjąć i zająć się raną.

– Dziękuję, pani doktor, bardzo dziękuję. – Właścicielka przytuliła ogromny łeb swojej podopiecznej i pogłaskała ją czule.

Odprowadzając towarzystwo do samochodu, zaczęła opowiadać:

– Jak dobrze, że wreszcie jest tu ktoś, kto chce się katoblepasami zajmować… W zeszłym roku dwa mi padły, bo wszyscy weterynarze kręcili nosami i nikt im nie chciał pomóc. Jedna też miała wzdęcie, jakiś patafian kazał mi przez telefon poić ją wódką, ale żeby dupę ruszyć i coś zrobić, to nagle, że on krów nie leczy. Ech, szkoda gadać. Proszę, to dla państwa. – Wręczyła Izie dwa koszyki z sześcioma butelkami mleka w każdym.

Lekarka popatrzyła na Florkę i krasnoluda. Mężczyzna wzruszył ramionami, wziął jeden i skinął w podziękowaniu głową. Techniczka poruszyła bezgłośnie ustami, potem uśmiechnęła się i przyjęła drugą partię. W drodze powrotnej, trzymając na kolanach podzwaniające o siebie butelki, zastanawiała się, ile brakło, by dłoń Izabeli została zmiażdżona krasnoludzkim młotem.

Poniedziałkowy poranek w lecznicy wyglądał jak zwykle: wszyscy właściciele, którzy przed weekendem bagatelizowali stan zdrowia swoich zwierzaków albo w jego trakcie zauważyli niepokojące objawy, postanowili przyjść niemal w jednej chwili. Szczeniak, który wymiotował od trzech dni; świnka morska, która przestała jeść już w piątek; królik, przyjęty na korekcję w trybie pilnym, z zębami przerośniętymi tak bardzo, że wystawały poza dolną wargę jak kły morsa – właściciel zaklinał się, że wczoraj jeszcze tak nie wyglądały – a w środku tego wszystkiego miot kociąt na przycięcie pazurków. To był właśnie powód, dla którego na poniedziałki nie planowano zabiegów chirurgicznych. Florka uwijała się jak w ukropie, pomagając Izabeli przy pacjentach. Nie mogła się doczekać, aż w południe przyjdzie Bastian, ale jak zwykle w takich przypadkach – kiedy już się pojawił, pandemonium się skończyło i nastał błogi spokój.

– Jak tam katoblepas? – spytał wesoło, kiedy Florka pochyliła się nad psimi wymiocinami na kafelkach.

– Mam nadzieję, że masz dobre usprawiedliwienie, dlaczego nie pojechałeś – mruknęła, kalkulując, od której strony podejść do zmycia podłogi.

– Nie mogłem asystować przy tak niebezpiecznym zwierzęciu po pijaku – powiedział z żartobliwą powagą. – Wiesz, jak to by się mogło skończyć?

– O ile nie byłeś zalany w trupa, to prędko ci nie wybaczę. Przyniosłam mleko katoblepasa. – Machnęła garścią ręczników papierowych w stronę drzwi. – Jest w lodówce, weź sobie, z ciociami wszystkiego nie przerobimy.

– Fajnie, dzięki. – Kucnął obok. – Daj, nie mogę patrzeć, jak się męczysz.

Odetchnęła z ulgą i wręczyła mu ręczniki. Mimo kilku lat pracy jako techniczka nie mogła sobie poradzić z obrzydzeniem, jakie wywoływały w niej wymiociny.

Iza skończyła sporządzać opis wizyty i odsunęła się od laptopa. Nieumarła szczurzyca Przekręt wypełzła z kieszeni na jej piersi i wspięła się swojej pani na ramię. Ta oznajmiła:

– Za tydzień przyjdzie do pracy nowa techniczka.

Florka uniosła wysoko brwi.

– O… Nie wiedziałam, że kogoś szukasz.

– Nie szukałam. Sama się zgłosiła. Pomyślałam, że możemy sprawdzić, jak będzie wyglądać praca w nieco większym zespole. Mam nadzieję, że trochę was to odciąży.

– Świetnie – odparł Bastian. – Będziemy mogli z czystym sumieniem brać wolne.

– Tak, to brzmi jak dobry pomysł – potwierdziła Florka.

Iza kiwnęła głową.

– Zatem poznacie się w poniedziałek.

Technicy zrobili porządek w gabinecie i razem poszli do szpitala, żeby pobrać krew królikowi czekającemu na korekcję zębów.

– À propos wolnego… – Florka zwróciła się do Bastiana. – Mógłbyś wziąć dyżur w tę sobotę? Chciałabym odwiedzić rodziców.

– Nie ma problemu – odparł, szukając odpowiednich probówek w szufladzie. – Jak chcesz, to mogę w piątek być na wieczór, żebyś sobie mogła wcześniej wyjechać.

– Jesteś nazbyt łaskawy – rzekła, kłaniając się dwornie z królikiem na rękach. Położyła go na stole przed faunem i przytrzymała mocno. – Ale w sumie nie wiem, czy chcę tam być tak długo. Odzwyczaiłam się od miasta, a mama na pewno będzie marudzić, że pracuję z potworami i w ogóle, nie chce mi się tego słuchać.

– To po co jechać? – spytał Bastian znad brzęczącej golarki.

– Najbardziej to do brata. W sobotę gra w półfinale, chcę mu pokibicować na spokojnie, bez ryzyka, że zaraz się wezdmie jakiś kolejny katoblepas i trzeba będzie go ratować.

– O, sportowiec?

– E-sportowiec – wyjaśniła z uśmiechem. – Rodzice mu mówią, żeby znalazł sobie normalną pracę, a on na tym graniu zarabia więcej ode mnie. Ma kanał na YouTubie, robi filmiki, poradniki i tego typu pierdoły.

– To jest jedna z tych chwil, w których przewartościowuję swoje życiowe wybory.

Florka zachichotała.

– Ja też. – Przez chwilę przyglądała się, jak krew z króliczego ucha skapuje powoli do probówki. Potem zapytała: – A ty masz rodzeństwo?

Koźle uszy Bastiana opadły nieco.

– Nie. Ogólnie to… nie utrzymuję kontaktu z rodziną – przyznał niechętnie.

– Och. Przykro mi.

Faun wzruszył ramionami.

– Nie ma potrzeby. Rodzice byli pierwszym pokoleniem, które urodziło się po tej stronie, więc mają własny zestaw nieprzepracowanych traum. Można powiedzieć, że żyjemy w zgodzie, ale z daleka od siebie.

Florka pokiwała głową, niepewna, jak to skomentować, jeśli w ogóle. Co mogła wiedzieć o przeżyciach istot, które nagle zostały wyrwane ze swojego świata i pojawiły się w tej rzeczywistości całkiem niedawno, bo w latach sześćdziesiątych minionego wieku? Nigdy się nie zastanawiała zbyt głęboko nad tym, jak mogło wyglądać życie magicznych ras wśród ludzi, którzy mieli problem z zaakceptowaniem siebie nawzajem, a co dopiero humanoidów takich jak krasnoludy, elfy czy fauny.

Bastian zakleił ucho królika plastrem, popatrzył na jego pyszczek i skrzywił się ze współczuciem.

– Jak można tak zaniedbać zwierzaka? Przecież on ledwo jest w stanie jeść.

– Taa… Biedna chudzina. Nakarm go, ogarnę krew.

Wzięła probówki i poszła do laboratorium. Morfologię maszyna zbadała od razu, ale krew na biochemię musiała wirować jeszcze przez kilka minut. Florka wróciła do szpitala i przypięła wynik – umiarkowanie dobry – do klatki. Bastian siedział przy stole z królikiem na kolanach i powoli podawał mu karmę ratunkową ze strzykawki. Zwierzak memłał zieloną papkę z takim zapałem, jakby był to jego pierwszy posiłek w życiu.

– Rany, stary, opanuj się, bo pękniesz – powiedział faun, po czym zwrócił się do współpracowniczki, podając jej miseczkę: – Dorobisz? Nie doceniłem jego możliwości.

Florka nasypała sproszkowanych ziół do miski i zalała je wodą. Mieszając karmę, obserwowała z uśmiechem, jak Bastian podnosi królika na wysokość swojej twarzy i trąca go czule czołem w łebek.

Pełne wyniki badania krwi okazały się zaskakująco dobre jak na tak zaniedbane zwierzę – choć wciąż nie można było powiedzieć, że jest zupełnie zdrowe. Wkrótce królik został znieczulony wziewnie i Izabela skróciła jego przerośnięte zęby. Florka zaglądała jej ciekawsko przez ramię. Nie tylko siekacze okazały się zbyt długie – trzonowce urosły tak bardzo, że mocno pokaleczyły policzki biedaka.

Kiedy zwierzak dochodził do siebie po zabiegu, technicy zaszyli się w pokoju socjalnym, by chwilę odsapnąć.

– Jak się ma Chojrak? – spytała Florka znad kubka herbaty.

Bastian wstawił do mikrofali talerz pierogów.

– Całkiem dobrze, tylko leków nie chce żreć. Próbuję go nauczyć, że jak sam zje, to dostanie smaczka, ale nie jest przekonany.

– Może masz słabe argumenty.

– Pasztet to słaby argument?

– Musisz z nim poważnie porozmawiać i wytłumaczyć, że to wszystko dla jego dobra – powiedziała wesoło.

Prychnął i uśmiechnął się z przekąsem.

– Najbardziej toksyczny argument ever.

W tym momencie w pokoju pojawiła się Iza.

– Będę potrzebować któregoś z was. Musimy pojechać na wizytę domową do chorej świni.

Mikrofalówka zrobiła głośne „dzyń!”. Bastian popatrzył z żalem na talerz w środku. Florka odłożyła kubek i poklepała go po ramieniu.

– No jedz, jedz, ja pójdę.

– Dzięki ci, dobra kobieto. – Rzucił jej szeroki uśmiech.

Odwzajemniła go i poszła za lekarką.

Wkrótce dotarły samochodem na miejsce, do gospodarstwa państwa Bolków – nazywanych tak od imienia pana Bolesława, głowy rodziny. Gdy mijały tabliczkę z napisem „KASZANKI, KIEŁBASY”, Florka pomyślała, że to dość smutne, pomagać zwierzętom, o których się wie, że żyją tylko po to, by trafić pod nóż. Pocieszała ją myśl, że przynajmniej zaznają lepszego życia od tych z masowych hodowli.

Na podwórku gospodarz powitał je i zaprowadził do chlewu.

– Ja myślę, że to czerwonka – orzekł pewnym siebie tonem. – Parę lat temu też mi złapały. Jak tylko zauważyłem, że coś jest nie tak, to oddzieliłem tę chorą od reszty.

Przeszli obok poletka, po którym przechadzało się kilka świń rasy wielkiej białej polskiej. Wszystkie były czyste i dobrze zbudowane; wyglądały na okazy zdrowia. Jedna wystawiła ciekawsko łeb przez ogrodzenie i trąciła Florkę w dłoń długim, wilgotnym ryjem. Dziewczyna pogłaskała ją po głowie.

W obszernym chlewie w jednym z boksów czekała na nich pacjentka: ogromna maciora. Pan Bolek poklepał ją mocno po masywnym zadku.

– Oto ona, Zula. Moja dziewczynka! – zagrzmiał wesoło. – Reszta jak reszta, ale Zula nigdy nie pójdzie pod nóż, żona się śmieje, że mnie z nią pochowa. O, widzi pani, jakie ma czerwone, tu i tu, i tu?

Iza przystąpiła do badania. Świnia była osowiała, ale kiedy poczuła dotyk zimnych rąk lekarki, zaczęła niespokojnie dreptać w miejscu. Florka kucnęła przy niej i pogładziła ją uspokajająco po długim grzbiecie.

Do środka wszedł wysoki chłopak o anielskiej urodzie: miał delikatne rysy twarzy i długie blond włosy. Niósł miskę, znad której unosiła się para. Kiwnął głową w stronę lekarki i techniczki i przywitał się grzecznie.

– Edwin, mówiłem, żebyś zaczekał – zbeształ go pan Bolek.

Młodzian uniósł naczynie.

– Tylko mu dam jeść, póki nie wystygło.

Podszedł do kąta i pochylił się, mówiąc coś cicho. Mężczyzna pokręcił głową i ponownie zwrócił się w stronę badanej świni.

– To faktycznie wygląda na różycę – potwierdziła Izabela, patrząc na wynik na termometrze. Wytarła go i sięgnęła do apteczki. – Zrobimy posiew krwi, żeby postawić pewną diagnozę i… Co to za zwierzę?

Gospodarz uniósł brwi. Podążył za spojrzeniem Izy i obrócił się ku swojemu synowi, po czym machnął ręką.

– Ach, jakiś kogut wprosił się parę dni temu i nie chce wyjść. Pytałem sąsiadów, czy komuś nie uciekł, ale mówią, że to nie ich. Bardzo się z Edwinem polubili. – Zaśmiał się.

Florka musiała wytężyć wzrok, by zauważyć siedzącego na ciemnych deskach w kącie chlewu koguta. Miał czarno-czerwonawe pióra i był ogromny, niemal jak indyk. Spoglądał na ludzi z ukosa, kryjąc dziób w nastroszonych piórach szyi.

Iza przyglądała mu się intensywnie. Odłożyła apteczkę i wyszła z boksu, tak ostrożnie, jakby bała się, że ptak rzuci się jej do gardła.

– Czym go karmisz? – spytała chłopaka.

Pan Bolek patrzył to na nią, to na koguta, wyraźnie skonfundowany; Florka również. Edwin pokazał miskę.

– Ziarnem – odparł. – I bardzo lubi gotowane warzywa.

Kurzysko nastroszyło się jeszcze bardziej. Iza nie spuszczała go z oka.

– Czy widzieliście, żeby się stąd ruszał?

– Hm, w sumie to nie – powiedział gospodarz. – A co, myśli pani, że jest chory?

W powietrzu zawisło niespodziewane napięcie. Po kilku sekundach Iza rzekła:

– Myślę, że to nie jest kogut.

Edwin spojrzał z niepokojem na swojego pupila.

– No jak nie? – spytał pan Bolek i spojrzał na ptaka. – Przecież widać.

Lekarka rozejrzała się, wzięła widły i zbliżyła się do grzędy na ich długość. Tępym końcem sięgnęła do stworzenia, które łypnęło na nią czujnie. Ostrożnie uniosła do góry pióra na jego brzuchu. Coś błysnęło pod spodem.

– Skarby – powiedziała. – To nie kogut, to aitwaras.

– Ajwa-co?

– Inaczej latawiec. Drakonid, który udaje koguta.

Chłopak oblizał nerwowo usta, spoglądając to na ojca, to na lekarkę.

– Dra… znaczy: smok?! – zdumiał się mężczyzna. – Skąd to dziadostwo się tu wzięło?! Jakie to jest groźne? Pozabija mi świniaki?

Od strony stworzenia dobiegł odgłos jakby przeciągłego gdaknięcia. Iza cofnęła widły i zrobiła krok do tyłu.

– Aitwarasy nie są agresywne. Pod pewnymi względami bywają pożyteczne. Trzymają z daleka wszelkie szkodniki…

– Tyle to i kot potrafi! Dajcie mi no siekierę, to ja go stąd zaraz…

– Nie! – krzyknął natychmiast Edwin, stając między ojcem a drakonidem.

– To bardzo zły pomysł – rzekła Iza. – Aitwarasy są z natury złośliwe. Jeśli się go po prostu zaatakuje, może się odpłacić podpaleniem domostwa. Trzeba się do tego zabrać w odpowiedni sposób.

Mężczyzna zamachał rękoma w powietrzu.

– Jak, mam rycerza zawołać?!

– Niech pan nic nie robi na własną rękę – przestrzegła go lekarka poważnym tonem. – Coś takiego będzie wymagało starannie zorganizowanej akcji. Skontaktuję się z kim trzeba i zobaczymy, co możemy zrobić.

– Proszę, niech pani popyta – powiedział błagalnym tonem gospodarz. Przysunął się do chorej maciory, jakby chciał własnym ciałem osłonić ją przed zagrożeniem.

– Ale on nic nie robi! – Edwin stanął tuż obok grzędy. Latawiec wyciągnął szyję i dziabnął kilka razy gotowanego pora. – Siedzi tu sobie i nikomu nie przeszkadza…

– Chcesz, żeby dom puścił z dymem? – warknął pan Bolek. – Smoka będzie trzymał! Nie, nie, nie, to ma stąd zniknąć! Mówiłem, że coś jest z nim nie tak, że normalny kogut się tak nie zachowuje, to nie, jak zwykle nikt mnie nie słucha.

Stworzenie zagdakało pytająco. Chłopak niepewnie wyciągnął rękę i pogłaskał je po głowie.

– Nie jest łatwo przepędzić aitwarasa – powiedziała Izabela. – W najgorszym przypadku może nawet zginąć.

– Nie! – krzyknął znów Edwin.

– I bardzo dobrze! – rzekł stanowczo jego ojciec. – Tak to się dawniej robiło, nie jakieś tam ochrony, gatunki, fundacje… Srał to pies, jak mi smok może chałupę spalić!

– To akcja, która musi być dobrze zaplanowana – podkreśliła ponownie Iza. Popatrzyła na Edwina. – Może się udać zrobić to bez rozlewu krwi, ale z góry ostrzegam, że przesiedlenie może się okazać niemożliwe.

Chłopak spuścił wzrok. Lekarka odłożyła widły, wciąż zapatrzona czujnie na rozkokoszonego wygodnie latawca. Po chwili wróciła do świni, by dokończyć badanie.

Przez cały czas Florka spoglądała na siedzącego w kącie drakonida, próbując dostrzec w nim coś smoczego. Z tej odległości i przy tym oświetleniu jednak w niczym nie różnił się od najzwyklejszego w świecie koguta – nie licząc imponujących rozmiarów.

Wspomniała ślady, które odkryli parę dni temu w lesie. Czyżby stworzenie, które je zostawiło, znalazło schronienie w chlewie Bolków?

Po powrocie do lecznicy natychmiast podzieliła się swoimi podejrzeniami z Izą i Bastianem. Lekarka przytaknęła.

– Tak, też sądzę, że to możliwe. Cóż, przynajmniej wiemy, że jest zdrowy. Miejmy tylko nadzieję, że pan Bolesław nie spróbuje go wypędzić swoimi metodami.

– No, bo aitwarasy nie są specjalnie groźne, nie? – spytał Bastian.

– To smok, więc nie należy tego bagatelizować. Nie jest niemożliwe żyć z aitwarasem w zgodzie… Ale w tym przypadku myślę, że będzie lepiej i dla niego, i dla gospodarzy, jeśli się go przesiedli.

Izabela wzięła podróżną apteczkę i udała się na zaplecze. Bastian gwizdnął i oparł się o parapet.

– Grubo – stwierdził. – Ja bym tam się spróbował zakumplować ze smokiem.

– Ja też – westchnęła rozmarzona Florka. – Tylko z takim konkretnym, a nie wyglądającym jak kurczak.

– Co to za dyskryminacja na tle gatunkowym? – spytał rozbawiony.

Ucho mu drgnęło, gdy z zewnątrz dobiegł dźwięk parkującego samochodu. Wyjrzał przez okno.

– Oho, Tomek przyjechał. Chyba bez Klępy – dodał, wytężając wzrok.

– Bez kogo?

– No, Weroniki.

– Czemu mówisz na nią Klępa? – spytała zniesmaczona Florka.

Faun zachichotał.

– Bo Tomek ma na nazwisko Łoś.

Mimowolnie parsknęła śmiechem i przewróciła okiem.

Wyszli Tomaszowi naprzeciw. Pomachał do nich, stojąc przy samochodzie.

– Pomożecie? Trochę się tego uzbierało.

– Co masz, co masz? – spytała Florka, podbiegając do niego truchtem.

Tomek wręczył jej dwa nieduże transporterki, uśmiechnięty złośliwie.

– Twoje ulubione: jeże.

– Łee…

Zaśmiał się. Kiedy wnieśli wszystkie zwierzaki do lecznicy, w gabinecie już czekała na nich Izabela.

– Jeden chyba miał spotkanie z samochodem, łapkę ma raczej nie do odratowania – mówił mężczyzna, kiedy lekarka otworzyła jeden z transporterów i zajrzała do środka. – A te trzy ewidentnie coś pogryzło… Wszystkie poprzynosili ludzie, znaleźli je koło domów.

– Koty? – spytał Bastian, zakładając grube rękawice.

Tomek wzruszył ramionami.

– Może. Albo jakaś gadzina, skoro wiemy, że się tu kręcą.

– Chyba znaleźliśmy tego, co nam zwiał w lesie – powiedziała podekscytowana Florka. – To aitwaras, zalągł się u Bolków.

– Och, łał! I co, pewnie chcą go wykurzyć?

– Owszem – odparła Iza, przyglądając się jeżowi, którego umiejętnie podniosła gołymi rękami, nie kalecząc się. – Zamierzałam przedyskutować z tobą, czy możemy w tym pomóc tak, żeby nikt nie ucierpiał.

Przez chwilę rozmawiali, zajęci badaniem jeży i podawaniem im leków. Potem Iza z Bastianem udali się na zaplecze, by oczyścić i zaszyć rany po pogryzieniach u kolczastych pacjentów, a Florka została z Tomkiem w gabinecie. Stanęła w otwartych drzwiach, oparta o framugę, by móc poinformować potencjalnych klientów, że muszą chwilę zaczekać.

– Co u was słychać? – spytała.

– Ostatnio jest dość spokojnie. Widziałaś, jakie Weronika ogarnęła nowe logo? – Poklikał w telefonie i pokazał Florce emblemat z jednorożcem z plastrem na szyi i napisem „Fundacja Faunastyczni”. – Jej koleżanka zrobiła nam po znajomości.

– Śliczne. Tylko uważajcie, żeby ktoś was nie skojarzył z ostatnią akcją. – Zaśmiała się. – À propos, widzieliście jeszcze jakieś jednorożce w okolicy?

– Na szczęście nie. Mam nadzieję, że Bździągwa jest daleko stąd… i cała.

Florka przytaknęła, zamyślona. Nie minęło wiele czasu, od kiedy wypuścili wyleczoną jednoroginię na wolność, i niewiele więcej od nalotu policji, która jej poszukiwała. W tej kwestii zapadła cisza, która zaczęła Florkę niepokoić. Bastian uspokajał ją, że może z braku dowodów śledztwo umorzono i Lipowska, której wykradli Bździągwę, zdecydowała się nie kierować sprawy do sądu, bo była zbyt wielkim skąpiradłem. Nie znała się na tym na tyle, by móc stwierdzić, czy jest to prawdopodobny scenariusz, ale miała nadzieję, że faun się nie myli.

Telefon w dłoni Tomka plumknął powiadomieniem. Ten przeczytał wiadomość i po chwili uśmiechnął się szeroko.

– Okej. Udało mi się załatwić łowców smoków na pomoc.

Necrovet. Metody leczenia drakonidów

Copyright © Joanna W. Gajzler 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023

Redakcja – Magdalena Stonawska

Korekta – Jagoda Kubiesza, Anna Strożek

Skład i łamanie – Katarzyna Kotynia, Natalia Patorska

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2023

ISBN epub: 9788383302263

ISBN mobi: 9788383302256

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz

Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl