Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Florka wraz z zespołem magicznego gabinetu weterynaryjnego powraca i musi stawić czoła nowym niecodziennym wyzwaniom.
Jesień w Zrębkach jest deszczowa i nieco ponura, a okoliczności natury magicznej i zwierzęcej tylko pogłębiają niewesoły nastrój. Jakaś tajemnicza istota rozkopuje groby, cioci Teresce ukazuje się zły omen, ktoś postrzelił ptaka zwiastującego szczęście.
Brakuje tylko opętania…
Na drodze bohaterów ponownie staje wiele magicznych stworzeń, nawet w niespodziewanych miejscach i podczas urlopu – w tym rozkoszny psianiołek Puder, królik Tapczan i tajemnicza ilomba. Teraz jednak, u progu Halloween, gdy zasłona między światami staje się cieńsza, do gabinetu weterynaryjnego doktor Izabeli Pokot i na spokojne wiejskie uliczki trafiają istoty, które w naszej rzeczywistości raczej kryją się w cieniu. Trudno w takich warunkach zachować zimną krew. I prawdziwą radość z życia.
A do tego Florkę kusi, by pracę techniczki weterynaryjnej o coś uzupełnić, odkrywa bowiem w sobie niespodziewany talent. Jesteście ciekawi, dokąd ją to doprowadzi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim, którzy po lekturze Necrovetapostanowili zostać technikami weterynarii. Przepraszam.
– Następnym razem bierzemy taksówkę.
Zaraz po tym, jak wypowiedziała te słowa, Teresa z głośnym „ćlap” wdepnęła w tę jedną błotnistą kałużę przy drodze, która nie schła przez okrągły rok. Wymamrotała paskudne przekleństwo, próbując wytrzeć podeszwę w trawę na poboczu, co było o tyle trudne, że niczego nie widziała spod wielkiej papierowej torby z zakupami, której urwały się uszy.
Florka, dźwigająca dwie podobne, trąciła ciocię uspokajająco policzkiem w ramię.
– Już blisko.
Podniosła wzrok i zapatrzyła się na ciemniejące niebo. Zadrżała z zimna, żałując, że nie posłuchała Laury i nie wzięła kurtki, do czego nie miała zamiaru się przyznać choćby i pod groźbą śmierci. Choć wrzesień rozpieszczał pogodnymi i ciepłymi dniami, wieczory złośliwie przypominały, że mimo wszystko zbliża się jesień.
– Bolą mnie nogi – gderała Teresa. – I ręce, i głowa…
– Spokojnie, zaraz sobie odpoczniesz w domku.
– Chyba w grobie dopiero. W ogóle nie śpię przez tę debilkę-menedżerkę, a jutro znowu będę się z nią użerać. Jak jeszcze raz się pociąg spóźni, to ta franca nie da mi żyć. Pewnie poleci złożyć skargę!
Florka westchnęła współczująco. Tydzień temu samochód trafił do warsztatu i miał być do odbioru przed weekendem, ale okazało się, że mechanik zamówił nie te części co trzeba, i naprawa się przedłużała. To uzależniło rozkład dnia Tereski od pociągów kursujących między Zrębkami a Łodzią, przez co była wściekła jak osa – albo nawet szerszeń – i nic nie było w stanie jej uspokoić.
– Może się jednak zastanowisz nad zmianą pracy? – zasugerowała nieśmiało Florka, szykując się psychicznie na kolejny wybuch, który jednak tym razem nie nastąpił.
Ciocia przez chwilę szła w milczeniu, marszcząc brwi.
– Nie jestem już w wieku na zmienianie pracy – powiedziała w końcu.
– Pff, nie gadaj głupot. Patrz na moją mamę: skończyła pedagogikę, była przedszkolanką, opiekunką w DPS, recepcjonistką, kierowniczką restauracji, a teraz ma swoją cukiernię. Nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić.
– A co ja innego mogę robić? Nie po to tyrałam tyle lat na farmacji, żeby pójść, nie wiem, do kwiaciarni i zarabiać trzy razy gorzej niż teraz.
– Wiesz, Bastian też tak miał. Skończył polibudę, był programistą, ale w końcu rzucił wszystko i przyjechał do Zrębek.
– Wszyscy popełniają błędy – mruknęła Teresa.
Florka pokręciła głową.
Jakiś czas szły w milczeniu. Między gałązkami przerośniętego żywopłotu, który właśnie mijały, śmignęło kilka złotawych wróżek. Ich ważkowate skrzydełka wydawały cichutkie brzęczenie. Z niedaleka dobiegł dźwięk sygnalizacji na przejeździe kolejowym, a dużo dalej zatrąbił nadjeżdżający pociąg.
– Przystańmy na chwilę – powiedziała ciocia, gdy dotarły do zakrętu – bo mi zaraz ręce odpadną. Chociaż może to i dobrze, pójdę na rentę i będę mieć święty spokój.
Postawiły torby na ziemi. Florka zaczesała za ucho wilgotne włosy. Zgrzała się od dźwigania zakupów przez miasto, potem stania z nimi w ciasnym, dusznym autobusie, a teraz przez cały ten pot marzła na chłodnym powietrzu. Popatrzyła obojętnie na rogatki zamykające się kilkanaście metrów dalej.
– A jak ten wasz smok? – zagadnęła Teresa. – Zdrowieje coś?
– Podobno tak. Przychodzi codziennie na żarcie, nie wychodzi z lasu. Iza mówi, że na wiosnę będzie już latać.
Rozmarzyła się, oczyma wyobraźni widząc, jak Pączek rozpościera skrzydła, wzbija się w powietrze i szybuje na tle czystego nieba. Miała szczerą nadzieję, że będzie jej dane zobaczyć go w swoim żywiole. Kilka dni temu pojechała z Tomkiem, by zostawić smokowi nafaszerowane lekami mięso, ale nie udało im się go spotkać. Wspomniała, jak znaleźli wycieńczone zwierzę, przewieźli je w bezpieczne miejsce i wdrożyli intensywne leczenie pod kątem zapalenia opon mózgowych. A także łagodne, inteligentne spojrzenie Pączka, kiedy zaczął zdrowieć i zrozumiał, że otrzymuje pomoc. To była jedna z wielu chwil, kiedy Florka miała poczucie, że znalazła się dokładnie tam, gdzie chciała się znaleźć.
Usłyszała, jak pociąg ponownie zatrąbił; szum kół stawał się coraz głośniejszy. Miała właśnie zapytać ciocię, czy mogą już iść dalej, ale zauważyła, że ta wbija wzrok w tory.
– Co jest?
Teresa nie odpowiedziała. Popatrzyła w stronę, z której nadjeżdżał pociąg, potem znów na przejazd. Nagle rzuciła się biegiem.
– Ciocia?! – zawołała zdziwiona Florka. Zostawiła zakupy i ruszyła za nią.
Przenikliwy ryk sygnału na sekundę je ogłuszył. Ekspres przemknął z prędkością odrzutowca. Teresa wyhamowała gwałtownie przed rogatkami i zacisnęła palce na biało-czerwonym drągu.
Pojazd śmignął po torach i zaczął się oddalać. Teresa rozglądała się pilnie w prawo i lewo. Puściła drąg rogatki, gdy zaczął się unosić. Zrobiła dwa kroki do przodu, ciągle wpatrzona w szyny.
– Widziałaś to? – spytała wreszcie.
– Co?
Ciocia nie odpowiedziała od razu, jakby pogrążona w szoku albo transie.
– Jakieś zwierzę. Chyba pies… – Umilkła na chwilę. – Może mi się zdawało.
Pokręciła głową, odwróciła się i ruszyła w stronę porzuconych toreb z zakupami. Florka popatrzyła na nią, potem na tory i otaczające je zarośla. Nigdzie nie zauważyła ani śladu po psie – na szczęście. Jeśli faktycznie tu był, najwyraźniej uciekł w porę.
Podniosła wzrok na niebo. Księżyc w pierwszej kwadrze roztaczał delikatny mlecznobiały blask.
Rozpoczęcie tygodnia wizytą u dentysty nastrajało Florkę w dwojaki sposób. Z jednej strony sądziła, że po leczeniu kanałowym nie spotka jej już nic gorszego; z drugiej obawiała się, że to może być dopiero początek. Dotknęła językiem zęba. Był obolały nawet mimo znieczulenia, które zadziałało głównie na dolną wargę. W trakcie zabiegu strasznie krwawił i nastręczał całej gamy innych problemów – pod koniec myślała, że się rozpłacze, nie tyle z bólu, ile z wyczerpania psychicznego całą sytuacją. Bo to nie była ostatnia wizyta…
Poruszyła na boki żuchwą – również obolałą po tym, jak długo Florka musiała siedzieć z rozdziawionymi ustami – i sprawdziła godzinę. Miała nadzieję, że zdąży jeszcze wstąpić do domu, ale nieubłaganie zbliżał się czas rozpoczęcia jej zmiany w pracy. Co prawda Izabela zapewne nie robiłaby jej wyrzutów, gdyby przyszła chwilę później, ale nie lubiła nie stawiać się na czas. Tata całe życie się z niej śmiał, że zjawienie się na wizytę u lekarza pół godziny przed wyznaczonym terminem to już dla niej spóźnienie.
Wsiadła na rower i ruszyła w drogę. Zahaczyła o sklep, by kupić sobie coś do jedzenia na później, a potem oddała się niespiesznej jeździe i oglądaniu okolicy. Dzień był słoneczny i bardzo ciepły, wciąż pachnący wakacjami. Liście wysokich dębów, rosnących na cmentarzu, zaczęły nabierać rdzawych kolorów i opadać z wolna na groby. Zapatrzyła się oczarowana na nie i ogromnego kasztanowca, który wyrastał tuż za ogrodzeniem nekropolii, deformując korzeniami wiekową kamienną podmurówkę. Przystanęła na poboczu, zgarnęła z ziemi dwa najładniejsze kasztany i wsunęła je w kieszeń na szczęście.
Choć nie było jej to po drodze, okrążyła małe osiedle, by przejechać obok znienawidzonej przez nią – i resztę zespołu – lecznicy Honoraty Lipowskiej. Nic się tu nie zmieniło, od kiedy widziała to miejsce po raz ostatni – to jest kiedy wraz z Izabelą i Bastianem wykradali stamtąd chorego jednorożca. Brama była otwarta na oścież, na parkingu stały dwa samochody. Przed wejściem na plastikowych krzesełkach siedziało kilka osób, a wokół nich hasały dwa psy: szczeniak beagle’a i rozczochrany west. Florka zwolniła nieco i przyjrzała się dyskretnie towarzystwu. Zmarszczyła brwi na widok znajomych czerwonych włosów i okularów.
Mały beagle zauważył ją i rzucił się pędem w stronę bramy, szczekając głośno. Doktor Honorata – z długimi blond włosami rozwianymi jak w reklamie szamponu – potruchtała za nim. Florka natychmiast odwróciła wzrok i czym prędzej odjechała.
Wkrótce dotarła do Zrębek. W ciągu ostatnich kilku miesięcy przywiązała się do tego miejsca tak bardzo, że czuła, jakby spędziła tu całe życie. Wszystkie domy wyglądały znajomo, do wielu psów strzegących swoich podwórek mogła zwrócić się po imieniu, każdemu przechodniowi mówiła „dzień dobry”. Wieś całkowicie zauroczyła Florkę, podobnie jak Laurę, która kiedyś, tak jak wiele lat później jej siostrzenica, przyjechała tu z Warszawy. Ciocia Teresa czasem marudziła, jak uciążliwe jest mieszkanie na wsi, kiedy pracuje się w mieście, ale – jak sama mówiła – były trzy powody, dla których nie chciała nigdy stąd wyjeżdżać. Jeden: wychowała się tu. Drugi: Laura kochała to miejsce. Trzeci: kochała Laurę.
Piękny stary budynek przy ulicy Podleśnej trzy, w którym mieściła się lecznica weterynaryjno-nekromantyczna, niemal stał się dla Florki drugim domem. Czuła się tu równie swobodnie, co w gniazdku, jakie uwiły w Zrębkach jej ciocie. Gdyby zaledwie pół roku temu ktoś jej powiedział, że będzie mieć takie odczucia wobec jakiegokolwiek miejsca pracy, wyśmiałaby go i poprosiła o namiary na dobrego psychologa, bo szuka sposobu na to, by przestać płakać w drodze do roboty.
Weszła do środka. Zauważyła na tablicy korkowej nową kartkę: komuś zaginął kot, śliczny pręgowany rudzielec. Jak zawsze, gdy natykała się na takie ogłoszenia, zrobiła zdjęcie, na wypadek gdyby spotkała zagubionego zwierzaka.
Z gabinetu wyszedł obrażony psiak w typie maltańczyka wraz z panią w typie rycząca pięćdziesiątka. Kobieta uśmiechnęła się serdecznie.
– O, dzień dobry! – powiedziała. – Jakbym wiedziała, że zaraz pani przyjdzie, tobym nie zmuszała biednego pana Bastiana do tych gruczołków.
– Dobrze, niech się hartuje. – Florka wyszczerzyła się złośliwie i weszła do gabinetu.
Bastian z nieszczęśliwą miną właśnie ściągał rękawiczki. Spojrzał na nią, a potem na zegar nad drzwiami.
– Serio? – rzucił zamiast przywitania. – Pańcia się spieszy i pogania, to biorę szybko pchlarza, a ty przychodzisz zaraz po tym, jak skończyłem?
– Też się cieszę, że cię widzę.
– Nienawidzę wyciskać gruczołków – wycedził, sprawiając wrażenie, że rozmawia bardziej ze sobą niż z Florką. – To jest obrzydliwe. Ale nie będę przecież Izy do takich pierdół wołał…
– Zuzanna sama diagnozowała pacjentów, a ty gruczołów okołoodbytowych nie wyciśniesz? Co z ciebie za technik? – zażartowała.
Na wzmiankę o techniczce, która do niedawna z nimi pracowała, faun rzucił Florce mordercze spojrzenie. Zachichotała, stanęła obok i pociągnęła go za jedno ze stulonych gniewnie koźlich uszu. Potrząsnął głową.
– Nie przypominaj mi – mruknął.
– À propos, Zuza chyba wróciła do Lipowskiej. Byłam u dentysty w Cnotnicach i ją widziałam.
– Najmniejsze zdziwienie świata. Dwulicowa pinda, wszystkim włazi w dupę, a tylko się odwrócą, to im ją obrabia.
Skończył przecierać stół, a następnie zabrał się do mycia rąk. Robił to tak dokładnie, jakby chciał zedrzeć sobie skórę.
– Mówiłaś kiedyś, że chciałabyś królika, nie? – rzucił przez ramię.
Florka zatrzymała się w połowie drogi do drzwi.
– No, fajnie by było. A co?
– To będziesz miała dwa. – Uśmiechnął się do niej. – Jednego przyniósł jakiś facet, znalazł go w lesie. Drugi jest stary i chory i babka nie chciała go leczyć, a Iza nie chciała go uśpić, więc siedzi na szpitalu i czeka, aż ktoś go pokocha.
– Och. Ciekawe…
Florka potruchtała na zaplecze, podekscytowana możliwością adoptowania zwierzaków. Za progiem szpitala usłyszała szelest siana od strony klatek. Spojrzała na przywieszoną do jednej z nich kartę z danymi uszaka.
„Imię: TAPCZAN”.
Uniosła wysoko brwi i zwróciła spojrzenie na królika. Wyglądał tak, że kiedy się na niego patrzyło, pierwszą myślą było: „Tak. To jest Tapczan”. Szary baran miniaturka o oczach basseta leżał wygodnie pośrodku klatki, jakby pozował do obrazu renesansowego mistrza pędzla. Otworzyła drzwiczki i pogłaskała go. Sprawiał wrażenie grubego, ale nie przez nadwagę – miał skórę jakby o rozmiar za dużą. Kiedy wstał, spływała mu z zadka jak tren sukni… albo narzuta.
Z miejsca go polubiła.
Zamknęła klatkę i zrobiła krok ku drugiej. Biały jak śnieg królik siedział przy samych kratach i przyglądał się jej intensywnie. Urodę odziedziczył po tym z rodziców, które musiało być rexem miniaturką, ale futerko nie wyglądało na tak pluszowe, jak u rasowych rexów. Wedle karty szpitalnej miał dziewięć lat, encefalitozoonozę i na imię Puchacz.
– O niee! – krzyknęła Florka i złapała się za twarz.
– Co? Co?! – zawołał zaniepokojony Bastian, wpadając do pomieszczenia.
– Jaki słooodki!
Faun położył dłoń na sercu.
– Matko, kobieto, nie strasz.
Wyjęła Puchacza z klatki i podniosła na wysokość twarzy. Był bardzo mały jak na dorosłego królika; ważył zaledwie kilogram. Z bliska zobaczyła, że ma błękitne oczy i niesamowite źrenice, zmienione przez wtórne do encefalitozoonozy zapalenie błony naczyniowej: zniekształcone na krawędziach, a także zasnute delikatnie opalizującą mgiełką.
Królik łypnął na Florkę z dziwnie ludzką uwagą, ruszając nosem. Przeniósł spojrzenie na Bastiana, gdy ten się zbliżył.
– Śmieszny, co?
– Kocham go! – zadeklarowała Florka z emfazą, pocałowała puchate czółko… i wydarła się z bólu, gdy królik prychnął i ugryzł ją w wargę.
– Teraz też? – spytał faun ze śmiechem.
– Wszyscy miewają problemy w związkach. – Odłożyła Puchacza do klatki i dotknęła wargi. Ta już zaczęła puchnąć i bolała mimo znieczulenia, które wciąż nie do końca zeszło. Na palcach została odrobina krwi.
Niezrażony królik podrapał się za uchem i zabrał do chrupania siana. Bastian zaś ujął Florkę za podbródek.
– Ajajaj, ale cię urządził. Daj, pocałuję i zaraz ci przejdzie.
Zachichotała, gdy nachylił się i spełnił obietnicę.
– Miałeś rację, jak ręką odjął. Może powinieneś otworzyć własną praktykę lekarską?
– Nie ma mowy. Jesteś moją jedyną pacjentką.
Odskoczyli od siebie, gdy szczęknęła klamka i do pomieszczenia weszła Izabela. Od jej strony dolatywał zapach trzewi i formaliny. Na obu ramionach lekarki siedziały nieumarłe szczury: szara Przekręt i biały Wypłosz. Wyglądały jak małe aniołek i diabełek, które szepczą swojej pani do uszu rady i sugestie.
– Dzień dobry – zwróciła się do Florki. – Sebastian mówił, że możesz być zainteresowana adopcją Tapczana i Puchacza.
– I to jak – zapewniła, beztrosko wsuwając palec do klatki tego drugiego. Królik wyciągnął nieufnie nos. – Ale muszę najpierw pogadać o tym z ciociami.
– Nie ma pośpiechu. Chcę, by spędzili jeszcze kilka dni na obserwacji. Obaj będą wymagać długiego leczenia.
– A co im dokładnie jest?
Nekromantka podeszła do ściany klatek. Wyjęła długopis i zapisała coś na karcie Tapczana, który sprawiał wrażenie najbardziej wyluzowanego królika na świecie.
– Tapczan ma zaburzone parametry wątrobowe, prawdopodobnie przez niewłaściwą dietę. Puchacz musi przejść leczenie pod kątem E. cuniculi, by objawy się nie zaostrzyły. Na wynik Tapczana pod tym kątem musimy jeszcze poczekać.
– O rany. To żeście nawymyślali – powiedziała Florka, przyglądając się uszakom z dłońmi opartymi na biodrach.
Izabela pstryknęła długopisem i schowała go do kieszeni na piersi. Odwróciła się do techników z poważnym wyrazem twarzy.
– Muszę was o czymś poinformować. W przyszły poniedziałek wyjeżdżam na szkolenie. W związku z tym lecznica pozostanie zamknięta przez tydzień. Będziecie mieć zatem wolne, ale nie potrącę wam za to ani z wypłaty, ani z puli urlopu.
Florka uniosła brwi, zaskoczona, ale i całkiem zadowolona z perspektywy długiego wolnego, na dokładkę zupełnie za darmo. Ludzkie podejście do pracownika nie było czymś, z czym miała do tej pory przesadnie do czynienia, i doznała przyjemnego szoku.
– To fajnie – powiedziała.
– Z czego się będziesz szkolić? – spytał Bastian.
– Na Uniwersytecie Medycyny Weterynaryjnej w Hanowerze odbędzie się kongres o magicznych zwierzętach i metodach leczenia. Oprócz bycia słuchaczką wygłoszę też kilka wykładów – dodała po chwili z nieśmiało pobrzmiewającą w głosie dumą.
– Łał, no to gratulacje, szefowa! Po tych wszystkich jednorożcach, smokach i mantykorach to już jesteś chyba ekspertką, nie?
– No, uczestnikom na sali gacie pospadają, jak o tym usłyszą – zażartowała Florka.
Kąciki ust Izabeli uniosły się lekko ku górze.
– W każdym razie będę pod telefonem. Gdybyście czegoś potrzebowali, lecznica jest do waszej dyspozycji.
Od strony gabinetu dobiegło pukanie, a następnie głos przedstawicielki handlowej z firmy oferującej preparaty lecznicze. Iza poprawiła kucyka na głowie i udała się w tamtą stronę. Kiedy zniknęła za drzwiami, Florka pokiwała z uznaniem głową.
– No, nieźle. Czyli weterynaria zaczyna poważnie traktować magiczne zwierzaki.
– Pojedźmy w góry! – wypalił Bastian.
Dziewczyna zamrugała i popatrzyła na niego.
– Co?
– Wyjedźmy gdzieś razem! Kiedy będzie następna okazja, żebyśmy oboje mieli wolne? Całe wakacje pracowaliśmy, należy nam się odpoczynek od tego pierdolnika. Jest piękna pogoda, jeszcze zdążymy się nacieszyć latem – mówił pospiesznie, jakby chciał zasypać Florkę taką liczbą argumentów, by nie zdołała wszystkich skontrować. – Co ty na to? Chodź, będzie fajnie!
Potrząsnęła głową, oszołomiona. Szybko przekonała się do pomysłu wypadu na późne wakacje, na dokładkę z Bastianem. Nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie odmówić, kiedy patrzyła na jego uradowaną twarz i postawione wesoło uszy. Uśmiechnęła się szeroko i podskoczyła w miejscu z ekscytacji.
– Okej, pojedźmy! Masz jakiś pomysł?
– Może Karkonosze? Do parku narodowego można wejść z psem, Chojrak też by pozwiedzał… Tam jest pięknie, byłem tam kiedyś, dawno. Jak tylko wrócę do domu, lecę szukać jakiegoś pokoju. Czy apartamentu? Potrzebujemy apartamentu?
– Z tobą mogę spać nawet w kartonie – powiedziała. Po sekundzie pogładziła się po podbródku w żartobliwej zadumie. – Chociaż nie, muszę pojechać gdzieś, gdzie jest sedes.
– Czyli miejscówka z sedesem i łóżkiem. Coś się znajdzie, może nawet bez pluskiew. Och, ale będzie zajebiście!
Złapał Florkę na wysokości bioder, podniósł i okręcił się z nią w kółko. Krzyknęła cicho i roześmiała się, gdy prawie przydzwoniła głową w lampę medyczną pod sufitem. Przyjemne ciepło rozlało jej się w piersi, gdy postawił ją na ziemi i czułym gestem dotknął czołem jej czoła. Zamknęła oko, napawając się tym uczuciem.
– Zapomniałem ci powiedzieć – szepnął łagodnym tonem. Serce dziewczyny zatrzepotało, gotowe na romantyczne wyznanie. Zbliżył usta do jej ucha. – Masz na labie kał do zbadania.
Parsknęła śmiechem i strzeliła go dłonią w ramię. Poszła do laboratorium i rozejrzała się po blacie w poszukiwaniu próbki. Podniosła fecalyzer – plastikowy pojemniczek do zbierania kału i przeprowadzania badania flotacyjnego.
– A czyje to i na co badamy? – spytała.
– Chojraka, podstawa i giardia.
Łypnęła na niego z ukosa.
– Sumienie nie kąsa cię nawet odrobinę za to, że zwalasz na mnie badanie kału własnego psa?
– A może, bo coś mnie swędzi i nawet myślałem, czy się nie przejść do dermatologa.
Florka ze stanowczym stuknięciem położyła na stole fecalyzer i przesunęła go w kierunku Bastiana. Ten westchnął ciężko i sięgnął do opakowania z testami na lambliozę.
– Niczego nie zobaczę we flotacji – zapowiedział.
Dziewczyna skrzyżowała ręce na piersi i oparła się bokiem o ścianę.
– Próbuj. Jak nie będziesz robił, to się nie nauczysz.
Przedrzeźnił ją złośliwie, zbierając odrobinę kału do małej probówki. Florka zaśmiała się pod nosem. Przeciągnęła spojrzeniem po eksponatach na półkach: zalanych formaliną narządach wewnętrznych różnych zwierząt, zatopionych w akrylu preparatach naukowych i szczerzących zęby szkieletach.
Od strony klatek dobiegł odgłos szeleszczącego siana. Zamyśliła się, wyobrażając sobie, jak dostosować swój pokój w domu cioć, by zamieszkały w nim dwa króliki. Czy na podwórku zmieściłaby się zagroda, w której mogłyby kicać przy dobrej pogodzie? Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej nabierało to konkretnych kształtów, a na jej twarzy bezwiednie rozkwitał uśmiech. Minęło kilka lat, od kiedy pożegnała ostatniego króliczego przyjaciela, i okrutnie tęskniła za ich towarzystwem. Perspektywa adoptowania nie jednego, a dwóch uszaków napawała ją nieokiełznaną radością.
– Nie ma, nie?
Otrząsnęła się z zamyślenia i popatrzyła na kasetkę testową, którą Bastian podsunął jej niemal pod sam nos. Na pasku widniała jedna kreska.
– Nie ma – potwierdziła. – A w sumie czemu badasz?
– Ostatnio coś często ma sraczkę i się zastanawiam, czy coś mu jest, czy znowu zżera jakieś śmieci, jak nie patrzę. – Z namaszczeniem położył szkiełko nakrywkowe na menisku z płynu do badania kału. – Byłoby miło z jego strony, gdyby się nie rozesrał na wypadzie w góry. Nie mówiąc już o czymś gorszym…
Usiadł i zasępił się, zapewne wspominając, jak na początku wakacji Chojrak najadł się kokonów wróżek, co poskutkowało śmiertelnie groźnym zatruciem. Florka stanęła za nim i objęła go.
– Spoko, będę mieć go na oku – zapewniła.
Zza drzwi dobiegały głosy Izy i przedstawicielki handlowej. Ta druga pożegnała się serdecznie, a w chwilę później do gabinetu weszła kolejna osoba. Bastian przeciągnął się.
– No, to czekam, aż się kupa wyflotacjuje. Idę do socjala poudawać, że mnie nie ma.
Florka pociągnęła go za ramię.
– O nie, nic z tego. Miała dzisiaj przyjść Zielonka i jeśli to ona, to ja nie będę asystować przy niej sama.
– Ale jej kury są zawsze całe obsrane i chore…
– Jakby były zdrowe, toby nie przychodziły do weterynarza. No chodź, jak już w tym mi pomożesz, to pomogę ci udawać, że cię…
Urwała, gdy dotarło do niej, co powiedziała osoba w gabinecie.
– …z komendy powiatowej – ciągnęła kobieta. – Otrzymaliśmy zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa.
Florce coś się gwałtownie przewróciło w żołądku. Wymieniła z Bastianem przerażone spojrzenia. W ułamku sekundy jej głowę wypełniły domysły, co tu może robić policja. Czyżby Honorata Lipowska nie odpuściła i nadal trwało śledztwo w sprawie jednorogini porwanej z lecznicy? Albo znalazły się jakieś nowe dowody i zostało wznowione? Może to zemsta Zuzy, którą niedawno zwolniła Iza?
Technicy zakradli się do uchylonych drzwi. Florka starała się być maksymalnie dyskretna, ale gdy zajrzała przez szparę, przyciągnęła spojrzenie policjantki. Półelfka uśmiechnęła się pobłażliwie. Zawstydzona Florka otworzyła i razem z Bastianem stanęli w progu.
Izabela – pozornie spokojnie – siedziała za biurkiem z dłońmi splecionymi na blacie.
– Jakiego przestępstwa? – spytała.
– Okoliczni mieszkańcy donoszą, że widzieli żywe trupy w lasach i na polach…
– Ludzi?! – wyrwało się Bastianowi.
Funkcjonariuszka popatrzyła na niego z przyganą.
– Nie – odparła po znaczącej przerwie. – Mówiono o różnych zwierzętach. Pojawiły się doniesienia o – tu zajrzała do notatnika – psach, kotach, dziku i lisie.
– Przedstawiono na to jakieś dowody? – spytała Iza.
– Dysponujemy zeznaniami świadków. – Policjantka sprawiała wrażenie nieprzesadnie zainteresowanej sprawą. – Czy pani… i państwo wiecie cokolwiek na ten temat?
Florka była zbyt wystraszona, by odpowiedzieć. Bastian pokręcił głową. Lekarce nawet nie drgnęła powieka.
– Nie widziałam żadnych ożywieńców zwierząt.
– Ponoć ma pani własne.
– To nie są ożywieńce. Moje szczury są liczami, jak ja, mają umysł i wolną wolę.
Jak na zawołanie zza ekranu laptopa nosek wyściubiła Przekręt, zainteresowana poruszeniem. Jej przekręcony nienaturalnie łebek w obecnej sytuacji nie robił pozytywnego wrażenia. Iza wyciągnęła ku szczurzynce dłoń, a ona obwąchała ją, po czym wspięła się swojej opiekunce na ramię. Tam usiadła i zaczęła myć pyszczek.
Funkcjonariuszka przyglądała się temu z ciekawością.
– Hm. To lecznica. Z pewnością usypiacie tu zwierzęta. Nie ma możliwości, że jakieś się wydostało i zaczęło chodzić po okolicy?
– To tak nie działa – wyjaśniła Izabela. – Martwe ciało nie ożyje samo z siebie, do tego wymagany jest magiczny rytuał, a ja nie przeprowadzam takowych. Przemiany w licza można dokonać tylko na żywym organizmie.
– I żaden taki licz stąd nie uciekł?
– Nie ma i nie było w tej lecznicy innych liczy ode mnie i moich dwóch szczurów.
Na dowód sięgnęła do szuflady i wyjęła z niej Wypłosza. Szczur spoglądał wokół, zapewne zdziwiony, czemu się go prezentuje światu.
Przez chwilę policjantka coś notowała. W końcu zamknęła notes.
– No dobrze. Gdyby państwo zauważyli albo usłyszeli coś niepokojącego, proszę nas o tym natychmiast powiadomić.
– Oczywiście.
Półelfka rzuciła ostatnie ciekawskie spojrzenie nieumarłym szczurom, a następnie pożegnała się i wyszła.
Bastian odetchnął z głośnym parsknięciem.
– To było… dziwne – skomentował.
– Myślicie, że to Lipowska? – spytała zaniepokojona Florka.
Izabela skrzywiła się nieznacznie.
– Niekoniecznie. Sądzę, że to sytuacja analogiczna do sąsiadów, którzy się nie cierpią i donoszą na siebie. Ludzie nie ufają nekromantom i nieumarłym. To nie byłby pierwszy raz, kiedy zarzuca mi się pokątne ożywianie trupów – mruknęła gorzko.
– Po co w ogóle miałabyś ożywiać zombiaki? – spytał retorycznie Bastian, krzyżując ręce na piersi. – I komu przeszkadzają licze w lecznicy? – Po sekundzie parsknął. – Hehe. Liczne licze leczą w lecznicy.
Florka zaśmiała się bez przekonania.
– Ale nic nam nie zrobią bez dowodów, prawda?
– Tym bardziej, że nie ma czego dowodzić. No dobra, wracam do mojej kupy – powiedział markotnym tonem. – Nie wołajcie mnie, póki Zielonka nie przyjdzie.
Odwrócił się i odszedł. Po drodze poczochrał Florkę, za co prychnęła na niego jak kot.
Została z Izą w gabinecie. Podeszła do szafek i zaczęła przeglądać zapasy strzykawek i igieł, by się czymś zająć. Wciąż czuła nieprzyjemny ucisk w trzewiach i roztrząsała w myślach kwestię donosu. Nawet jeśli były to kłamstwa, wieść o rzekomych trupach zwierząt ożywianych przez lekarkę-nekromantkę zapewne rozniesie się po okolicy, i choć Iza miała dobrą reputację, nie znaczyło to, że ktoś nie da wiary plotkom o wypuszczaniu do lasu zwierzęcych zombiaków…
Zza drzwi dobiegło piskliwe szczeknięcie. Florka przeczesała włosy i zajrzała do poczekalni.
Do gabinetu wszedł mężczyzna ubrany w czarną koszulkę z logo jakiegoś zespołu i wytarte dżinsy. Miał przetykane siwizną włosy sięgające za łopatki, długą kozią bródkę, twarz pomarszczoną od słońca i całe ciało w tatuażach. Wyglądał jak rockandrollowiec, który przez pięćdziesiąt lat nie przegapił ani jednego koncertu i z biegiem lat tylko przybywało mu energii życiowej. Pozornie wydawał się groźny, ale biła od niego taka serdeczność, że miało się ochotę bez pytania przejść z nim na „ty” – co niniejszym sam uczynił.
– Cześć! – rzucił wesoło. – Ha, to o tobie było w tym artykule, że padłaś ofiarą Ryśka?
– Nie da się ukryć – odparła Florka z niemrawym uśmiechem, mając wrażenie, że na nowo przeżywa stres związany z udzielaniem wywiadu dziennikarce. Na dokładkę wciąż była cała w nerwach po konfrontacji z policjantką.
– Szkoda, szkoda… Ale nie ma tego złego, teraz wyglądasz tak groźnie, że żaden potwór ci nie podskoczy.
– Pierwszy raz u nas, prawda? Poproszę imię i nazwisko – powiedziała Izabela i zaczęła wprowadzać dane do systemu.
Kiedy mężczyzna dyktował, Florka schyliła się, próbując podejrzeć, jakiego zwierzaka przyprowadził na smyczy. Za jego nogami chował się roztrzęsiony biały psiak.
– A wiesz, czemu piraci nosili opaski? – zwrócił się ponownie do techniczki.
– Bo nie mieli oka?
– Niektórzy pewnie tak. Ale tak naprawdę chodziło o to, by zawsze dobrze widzieć. Kiedy wchodzili pod pokład, zdejmowali opaskę z oka i przekładali na drugie. To oko było już przyzwyczajone do ciemności, więc nie musieli czekać, aż przywyknie. Sprytne, co?
– Szkoda, że na mnie nie zadziała. – Florka zaśmiała się wymuszenie.
Lekarka ponownie wtrąciła:
– Dane zwierzęcia?
– Puder, chłopak, ma kilka miesięcy.
Podniósł szczeniaka i postawił go na stole diagnostycznym. Florka wciągnęła głośno powietrze. Uchyliła drzwi na zaplecze.
– Bastian! – zawołała. – Będziesz chciał to zobaczyć!
Usłyszała stukot racic i po chwili faun wszedł do środka. Zaintrygowany spojrzał w kierunku opiekuna. Z wrażenia aż złapał się za uszy.
– No niee, nie wierzę!
Florka również ledwo mogła uwierzyć w to, co widzi. Na stole siedział szczeniak, który przypominał nieco owczarka podhalańskiego. Był już całkiem spory, ale wciąż miał dużo dziecięcego uroku. Jego biała, puszysta sierść – choć niezbyt długa – przywodziła na myśl chmurkę albo watę cukrową. Spoglądał lękliwie lśniącymi od łez oczkami. Z jego łopatek zaś wyrastała para pierzastych skrzydeł. Puder był simargłem.
– Psianiołek! – pisnął Bastian tonem, który miał zarezerwowany tylko dla piesków. Wyciągnął ręce i podszedł do stołu. – Kto jest takim ślicnym sceniackiem? A kto jest taka trzęsidupa? Nie bój się wujka, zobacz, nic się nie dzieje…
Szczeniak w pierwszym odruchu wtulił się w swojego pana, ale po chwili wyciągnął nos w stronę fauna i nieśmiało zamerdał ogonem. Zaraz po tym złożył skrzydełka, postawił uszy i zaczął lizać zachwyconego Bastiana po rękach i twarzy. Florka nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu.
– Co mu dolega? – spytała Iza.
Opiekun pogłaskał Pudra po łebku.
– Strasznie mu oczy łzawią i takie czerwone są. Ciągle się po nich drapie.
Lekarka wstała i zbliżyła się do pacjenta. Na jej widok znów zaczął się denerwować i drżeć. Obejrzała uważnie jego oczy, rozchyliła powieki.
– Od jak dawna?
– Od kiedy go mam, czyli z tydzień. Siedział na łańcuchu w brudzie u jakichś patusów, więc go, hmm, przygarnęliśmy. – Tu porozumiewawczo puścił oko.
– Serio? – zdumiał się na głos Bastian, a głos mu stwardniał. – Jak można tak zrobić z jakimkolwiek zwierzęciem? A co dopiero z takim małym pucholem?
Przygarnął szczeniaka do siebie z taką miną, jakby przysięgał bronić go choćby i za cenę własnego życia. Izabela w tym czasie poprosiła Florkę o podanie paru rzeczy i przystąpiła do właściwego badania. Zaczęła od sprawdzenia odruchu grożenia. Był prawidłowy – psiak przymykał powieki, kiedy widział palec zbliżający się gwałtownym ruchem do oka. Za pomocą latarki oceniła kurczliwość źrenic pod wpływem światła. Obejrzała rogówkę po zakropleniu oczu fluoresceiną. Neonowożółta ciecz spłynęła po policzkach niezadowolonego szczeniaka, zostawiając ślady, jakby ktoś pomazał go zakreślaczem. Na koniec lekarka użyła lampy szczelinowej.
– Jest niewielkie owrzodzenie – powiedziała. Odłożyła lampę i zaczęła wycierać pyszczek psa z resztek fluoresceiny. Przyjrzała mu się z pewnej odległości. – Ale to nie wyjaśnia… Aha – rzuciła niczym Sherlock Holmes, który właśnie odkrył kluczową wskazówkę. – Entropium. Dolne powieki wywijają się do środka i rzęsy drażnią powierzchnię oczu.
Technicy i właściciel pochylili się nad zestresowanym simargłem i patrzyli, jak Iza prezentuje nieprawidłowo zbudowane powieki. Opiekun pogładził się po brodzie.
– To nie brzmi zbyt przyjemnie. Co możemy z tym zrobić?
– Myślę, że może mieć ponad pół roku. – Lekarka zajrzała Pudrowi w zęby. – W tym wieku pozostała raczej tylko korekcja chirurgiczna. Im szybciej, tym lepiej, żeby nie dopuścić do dalszych podrażnień gałek ocznych.
– Okej, to kiedy? – spytał rzeczowo mężczyzna.
– Jeśli zakwalifikuje się do zabiegu, możemy go wykonać nawet jutro. Czy wyraża pan zgodę na badanie krwi?
– Głupie pytanie. Nie po to go ratowaliśmy, żeby teraz zaniedbać. Róbcie wszystko, co trzeba.
Wkrótce technicy zabrali Pudra na zaplecze. Bastian nie mógł oderwać od niego zarówno oczu, jak i rąk. Bez przerwy miętosił miękką sierść i zapewniał go, że jest najpiękniejszy, najdzielniejszy, najmądrzejszy i „najsłodziaśniejszy”.
– Ja to wszystko powiem Chojrakowi – zagroziła Florka, szykując probówki i plastry.
– Oj no, daj mi się nacieszyć takim słodkim gówniakiem – odparł faun z czołem przyciśniętym do białego łebka. – Nie wiem, czy zauważyłaś, ale on ma skrzydełka.
– Wiesz, co ma jeszcze? Przechlapane. – Wyciągnęła igłę w stronę fauna. – Kłujesz?
Bastian przytulił psiaka.
– W zyciu nie zrobię mu ksywdy.
Dziewczyna zaśmiała się i pochyliła nad pacjentem ze stazą w dłoni.
– Pewnie, niech mnie znienawidzi. Nie możesz tak robić z każdym pieskiem, który przychodzi do lecznicy, to nie fair.
– Muahaha – odparł tylko.
Florka wzruszyła ramionami i zabrała się do golenia sierści.
– Zobaczymy, kto się będzie śmiał jutro przy zabiegu.
Z nieukrywaną satysfakcją zauważyła, jak Bastianowi rzednie mina. Dobrze pamiętała, jak mówił, że nienawidzi operacji na oczach. Zaklął siarczyście.
– Kur… faktycznie. Ech, dlaczego akurat jutro…
– No już nie płacz, możemy się zamienić.
– Właśnie nie możemy, po południu muszę iść do… hm, na terapię – mruknął. Westchnął ciężko. – No trudno, przeżyję. Razem przeżyjemy, nie, psianiołku?
Złapał mocniej szczeniaka, kiedy Florka spryskała łapkę alkoholem, a następnie wbiła igłę w żyłę. Puder zapiszczał tak głośno, że aż zadzwoniło jej w uszach. Faun mocno trzymał wyrywającego się pacjenta, a spanikowana Florka próbowała utrzymać probówkę w miejscu. Kapiąca raźno krew kompletnie splamiła simargłowi łapę. Pies nie przestawał skomleć nawet po tym, jak udało się zebrać ilość wystarczającą do badania i operacja dobiegła końca.
– Ojojoj, jaki dramat – śmiała się Florka, myjąc mu łapkę, ale nawet duże ilości wody utlenionej nie mogły sobie poradzić z przywróceniem sierści jej olśniewającej bieli.
– No już, już, będziesz żył. – Bastian podniósł go jak dziecko i zaczął się przechadzać po szpitalu. – Całe życie marzyłem o tym, żeby mieć simargła. Nie ma drugiego tak wiernego i dobrego psa. Nie licząc Chojraka, oczywiście.
Florka wstawiła probówki do maszyn w laboratorium i wróciła, by popatrzeć na pacjenta. Imię pasowało do niego doskonale; wyglądał tak rozkosznie, że przywodził na myśl ciasteczka obsypane cukrem pudrem. Wtulił się w Bastiana, powoli wracając do siebie po traumatycznym przeżyciu. Florka uśmiechnęła się i zastanowiła, czy to, że fauny budzą zaufanie u zwierząt, to przesąd czy prawdziwy magiczny fenomen.
– Chyba już nam wybaczył – powiedział Bastian. Podszedł do rzędu klatek. – Zobacz, króliczek. Jemu też pobieraliśmy krew i nie jojczy jak ty.
Puder wyciągnął nos w stronę szarego baranka. Ten przykicał do drzwiczek, oparł się o nie przednimi łapami i wcisnął nos między pręty. Wzdrygnął się, zdegustowany, gdy psiak go polizał.
– A jeśli Tapczan ma kokcydia? – spytała Florka.
– Nie ma – odparł Bastian. – Sprawdziliśmy.
– Ty badałeś?
– Nie, Iza. Ja nawet nie wiem, jak to wygląda.
Zrobił krok ku sąsiedniej klatce, by pokazać Pudrowi drugiego królika. Puchacz siedział spokojnie pośrodku kupki siana. Na widok szczeniaka spiął się, a zaraz po tym rzucił w panice na tył klatki.
– Weź go, on się boi! – zganiła fauna Florka.
Szczeniak szczeknął wesoło. Bastian odszedł poza zasięg wzroku królika.
– Chodź, Puder, nie chcą się z nami bawić. Ej, wracaj!
Psiak wyrwał mu się z objęć, rozłożył skrzydełka i niezdarnie sfrunął na podłogę, po czym popędził w stronę gabinetu, merdając ogonem.
Wyniki badania krwi wykazały, że Puder jest okazem zdrowia, w związku z czym został zapisany na następny dzień na zabieg. Bastian był nieco niepocieszony, ale podtrzymywało go na duchu to, że przynajmniej trochę się pobawi z fantastycznym psiakiem.
O szesnastej skończył zmianę i pożegnał się z pozostałymi na placu boju. Przez długi czas nie przyszedł żaden klient, więc Florka zagłębiła się w internet w poszukiwaniu akcesoriów dla królików. Próbowała nie działać impulsywnie, ale i tak zapełniła koszyk w sklepie kolorowymi miseczkami, poidłami, kuwetami i zabawkami, beztrosko nie zwracając uwagi na rosnący koszt potencjalnego zamówienia.
Właśnie szukała najtańszego żwirku, gdy usłyszała tuż za sobą głos Izy:
– Pójdę załatwić coś w domu. Gdyby ktoś przyszedł, zawołaj mnie. Jeśli nie, możesz zamknąć lecznicę.
– Jasne – odparła, próbując uspokoić rytm serca, który przyspieszył ze strachu spowodowanego nagłym pojawieniem się szefowej. Odprowadziła lekarkę wzrokiem. Choć pracowała dla niej już od kilku miesięcy, wciąż nie czuła się w pełni swobodnie w jej towarzystwie.
Położyła się na blacie, przy którym przed chwilą siedziała, i zapatrzyła się na buszujące w klatkach króliki. Jej myśli zaczęły krążyć wokół pomówień wobec Izabeli, a wkrótce potem wokół niej samej. Zdała sobie sprawę, jak niewiele wie o szefowej. Jest liczem, para się nekromancją, kiedyś pracowała w Łodzi, lubi szczury… Próbowała wyłuskać z pamięci więcej szczegółów, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Nawet nie wiedziała, kiedy lekarka ma urodziny. Florka potrafiła zapomnieć, co jadła na śniadanie albo jaka była fabuła obejrzanego tydzień wcześniej filmu, ale daty urodzin wszystkich znajomych miała wyryte w pamięci i nigdy nie zdarzyło jej się nie wysłać życzeń. To, że może przegapić urodziny Izy, nagle zaczęło ją strasznie drażnić.
Ponownie wzięła telefon i odpaliła wyszukiwarkę. W pierwszej kolejności bezskutecznie przeszukała najpopularniejsze portale społecznościowe. W wykazie lekarzy na stronie Krajowej Izby Lekarsko-Weterynaryjnej znalazła Izabelę, ale ani daty uzyskania tytułu, ani urodzenia. Udało jej się odkryć, w której z łódzkich lecznic przyjmowała pacjentów, ale nie w jakim okresie ani czy to było jej jedyne miejsce pracy. Znalazła kilka napisanych przez Izabelę artykułów naukowych na temat łączenia medycyny z nekromancją, ale nie były ogólnodostępne.
Im mniej informacji znajdowała, tym bardziej paliła ją ciekawość. W końcu doszła do wniosku, że jeśli chce się czegoś dowiedzieć o Izabeli, to pozostało ją spytać. Jak jednak rozmawiać z kimś, kto nie zabiegał o kontakt, a jeśli w ogóle coś mówił, to była to sucha, rzeczowa wymiana informacji? Czy to przemiana w licza tak wpłynęła na jej zachowanie? A może po prostu taki miała charakter?
Przez cały czas pozostały do końca pracy Florka ułożyła w głowie kilka scenariuszy rozmowy z nekromantką, która jednak nie wróciła już do lecznicy. Techniczka, zrezygnowana, nakarmiła króliki, pożegnała się z nimi i zamknęła przybytek.
– Jak wyglądały wasze stosunki z pracodawcami? – spytała swoich cioć, kiedy była już w domu i wszystkie trzy usiadły do kolacji.
– A daj spokój – mruknęła ponuro Teresa, smarując kromkę chleba twarożkiem.
Laura podała jej miseczkę szczypiorku.
– Ja nigdy nie miałam szczególnych problemów. A czemu pytasz?
Florka nie odpowiedziała od razu. Zamieszała łyżeczką w herbacie, zastanawiając się, jak ująć to, co miała na myśli.
– Hm, bo… chciałabym się czegoś o niej dowiedzieć, ale ona jest średnio rozmowna i nie wiem, jak zagadać, żeby nie wyjść na wścibską.
– A czemu chcesz się czegoś o niej dowiadywać?
– Bo mnie to ciekawi! No bo jest lekarką, nekromantką, liczem… Jak to może nie być ciekawe? Okej, może nie ma ochoty się z nikim dzielić historią swojego życia, ale tak czy siak… Chciałabym coś wiedzieć o kimś, kogo lubię.
– A lubisz ją? – Ciocia Teresa uniosła brwi.
Florka się zmieszała.
– No, tak. W sensie… nie dała mi powodów, żeby jej nie lubić. Jest trochę dziwna, ale to nie tak, że jej nie lubię czy coś. Prędzej się jej boję – dodała, szczerząc się ponuro.
– Banie się swojego szefa nie brzmi jak zdrowa relacja – zauważyła Teresa.
– Nie, to nie tak, że się jej jakoś bardzo boję, po prostu ona jest, hm, onieśmielająca. Jakbyś z nią spędziła godzinę, tobyś mi przyznała rację.
Z zewnątrz dobiegło ciche miauczenie. Teresa parsknęła śmiechem, odłożyła kanapkę i wstała. Wyjrzała przez okno.
– Topielec się rozbestwił. Teraz jak nie ma żarcia, kiedy przychodzi, to się drze. No idę, idę!
Wzięła z lodówki puszkę karmy i wyszła na zewnątrz. Florka odprowadziła ciocię wzrokiem. Zamyśliła się nad jej słowami. Swojego poprzedniego pracodawcy, doktora Pierzyńskiego, bała się całkiem dosłownie – to, jak przedmiotowo traktował pracowników, było bezpośrednią przyczyną załamania nerwowego, przez które wylądowała na zwolnieniu lekarskim… za co została ukarana surową naganą. Nabrała tam przekonania, że szef to ktoś, z kim całe życie jest się na „pan” czy „pani”, kto ma nad tobą całkowitą władzę, komu nie można się sprzeciwiać. W porównaniu z Pierzyńskim Izabela była aniołem – trochę zalatującym trupem, ale wciąż aniołem. Mimo to ciężko było Florce całkowicie porzucić nawyk postrzegania szefa jako pana i władcy.
– Tereska by się ze mną nie zgodziła – odezwała się Laura – ale ja uważam, że warto się zakolegować z przełożonymi. To znaczy, jeśli sami też wykażą dobrą wolę, bo jak nie, to kij im w oko i krzyż na drogę.
Florka parsknęła w herbatę.
– Uu, ostro.
– Myślę, że bycie przyjaznym nikomu nie zaszkodzi. Jak się Bastian do niej odnosi?
– Hm, serdecznie. – Wzruszyła ramionami. – Jak do każdego.
– O, no widzisz. To rób tak jak on i zaraz atmosfera zrobi się przyjemniejsza.
– Ostrożnie z tym bombardowaniem przyjaźnią i pierdzeniem tęczą – przestrzegła Teresa, która właśnie wróciła do kuchni. – Miałam kiedyś taką szefową, co traktowała nas jak swoje najlepsze kumpelki i na pracowej wigilii częstowała blantami, ale jak tylko coś w robocie szło nie tak, to były wrzaski, odbieranie premii i zmuszanie do nadgodzin.
– Iza nie jest taka – powiedziała Florka.
Laura machnęła ręką.
– Nie zakładajmy z góry najgorszego. A teraz wcinaj, bo zrobiłam ci nowe opaski i aż mnie świerzbi, żeby ci je pokazać.
Necrovet. Radiografia bytów nadprzyrodzonych
Copyright © Joanna W. Gajzler 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Magdalena Stonawska
Korekta – Jagoda Kubiesza, Anna Strożek, Kornelia Dąbrowska
Skład i łamanie – Natalia Patorska
Przygotowanie e-booka – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788383305011
ISBN epub: 9788383305028
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl