Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zakochanie się w marudnym szefie nie jest najlepszym pomysłem, a pozwolenie mu na to, by przeciął cię na pół, jeszcze gorszym…
Beatrice Baker wierzy, że każda życiowa trudność ma swoją dobrą stronę. Przynajmniej do czasu, kiedy chłopak rzuca ją cztery dni po przeprowadzce do nowego miasta. Zamiast swoim zwyczajem przerobić tę „cytrynę” na lemoniadę, wypija o kilka martini za dużo i niszczy samochód nie tego faceta, co trzeba.
W takich okolicznościach rozpoczyna pracę dla Huxleya Marlowa, z nowoorleańskich Niewiarygodnych Chłopców Marlowa, gdzie czeka ją dużo zamykania w skrzyniach, przepoławiania, podpalania oraz masa innych równie pasjonujących obowiązków asystentki magika. Niby całkiem ciekawa perspektywa, gdyby nie szantaż zmuszający do pokonania panicznej tremy i odpracowania długu. Może też się zdarzyć, że będzie fantazjować o zręcznych dłoniach swojego pracodawcy i o tym, co jeszcze potrafią. Jednak absolutnie i kategorycznie się w nim nie zakocha. Ani nie będzie całować go do utraty zmysłów. Przynajmniej dopóki nie spróbuje…
Enigmatyczny Huxley, nawet o tym nie wiedząc, staje się jej natchnieniem i przywraca wiarę we własne siły, jednak jego nocne zajęcie wydaje się być bardzo podejrzane. Ostatnim razem, gdy Beatrice zaufała mężczyźnie, jej konto bankowe zostało wyczyszczone do cna i mało brakowało, by została aresztowana. Przecież teraz nie może być równie źle… prawda?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
PRZEŁOŻYŁA Julia Gumowska
Patrzenie na świat przez różowe okulary było umiejętnością, którą Bea pieczołowicie w sobie pielęgnowała. Sprawiało, że najmniejszy promyczek potrafił rozświetlić nawet najczarniejszy dzień, a utrzymanie uśmiechu na co dzień nie stanowiło wyzwania. Dziś jednak całe pozytywne nastawienie do świata doszczętnie z Bei uleciało.
− To samo proszę!
Zamówienie wypowiedziane zbyt szybko, do tego bez żadnej dbałości o dykcję, zwróciło uwagę barmana. Uniósł brew, zdradzając podejrzliwość względem trzeźwości Bei.
− Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Nie oszczędzałaś się.
Zawiesiła spojrzenie na jego idealnie ułożonych, nażelowanych włosach i fantazyjnej muszce. Wyglądał na mężczyznę, którego nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Zapewne potrafiłby przeżyć najczarniejszy dzień życia Bei, spokojnie popijając herbatkę i zdawkowym uśmiechem kwitując wszelkie przeciwności losu.
− Doceniam troskę, ale to był zaledwie mój pierwszy drineczek. − Bea oparła łokcie o kontuar, nieco krzywiąc się ze względu na jego lepkość. – Gdybyśmy byli bohaterami jednego z tych filmów o magicznej zamianie ciał i gdybyś przeżył moje ostatnie trzynaście godzin, zrozumiałbyś, że od dziś światowy rekord Guinnessa dla największego pechowca należy do mnie. Odmawianie mi kolejnego kielona byłoby zbrodnią przeciwko ludzkości.
Może alkohol faktycznie zaczynał nieco zmiękczać rzeczywistość, a odpowiadał za to paracetamol, który zażyła z powodu męczącego ją cały dzień bólu głowy.
− Zbrodnia przeciwko ludzkości? – Barman wydawał się rozbawiony.
Bea przybrała bardzo poważny wyraz twarzy.
– Zdecydowanie! Jestem ludzkością, a pan chce postąpić wbrew postanowieniom konwencji genewskiej!
Mężczyzna, śmiejąc się, sięgnął po flaszkę z pokaźnej wystawki i napełnił szklankę do połowy.
– Lepiej tego nie wąchaj.
Dodał kilka kropel soku z cytryny i przekazał jej drinka. Bea pewnym ruchem chwyciła szklankę i obróciła się na barowym stołku, by zlustrować pomieszczenie. Oświetlenie było dyskretne i dawało wrażenie przytulności, a w połączeniu z czerwonymi dywanami i mahoniową lamperią wywoływało miłą senność. Obsługa w białych koszulach z muchami oraz małe lampki na stolikach potęgowały jeszcze wrażenie klubu jazzowego z lat sześćdziesiątych. Brakowało jedynie ciężkiego dymu cygar, snującego się leniwie wśród dźwięków przytłumionej muzyki i gwaru rozmów.
Czuła się tu obco. Nie pasowała ani do tego miejsca, ani tym bardziej do Nowego Orleanu.
„Pojedź ze mną do miasta Mardi Gras – namawiał Nick. – Zakręcimy się przy jakimś klimatycznym barze, a całe dnie będziesz mieć na malowanie! Będziemy czerpać z życia pełnymi garściami!”
Jej chłopak, teraz z przedrostkiem eks, zapomniał jedynie nadmienić, że zaledwie cztery dni po przeprowadzce wywróci życie Bei do góry nogami, zostawiając ją samą, bez pracy i dachu nad głową, w mieście narodzin jazzu. Nie wspominając, że przez ostatni miesiąc nie miała czasu ani natchnienia, by namalować coś więcej niż bezwartościowe bohomazy.
Coraz bardziej garbiąc się na stołku, ujęła szklankę obiema dłońmi i przecisnęła do warg, by upić mały łyczek. Gorzki, mocny alkohol rozlał się w jej ustach, a w głowie przyjemnie zaszumiało. Tę chwilę małej przyjemności zakłóciło pojawienie się mężczyzny w długiej pelerynie i cylindrze.
Bea spojrzała najpierw na swoją szklankę, wciąż prawie pełną, a potem na niecodziennie ubranego mężczyznę, zastanawiając się, czy może nie wypiła jednak za dużo. Pierwszego drinka rzeczywiście opróżniła nieco za szybko, no i paracetamol nie był najlepszym pomysłem, ale żeby od razu przywidzenia?
Skupiła wzrok na mężczyźnie. Białej myszki z pewnością nie przypominał. Cylinder dodatkowo wydłużał jego sylwetkę, a ciemnogranatową welurową pelerynę zdobiły wyszywane, migocące gwiazdki. To nie była galaktyka daleko, daleko stąd, lecz właśnie tu, w nowoorleańskim barze.
Peleryna nawet z tej odległości wyglądała na pluszową. Bea pomyślała, że gdyby mogła wtulić twarz w ten mięciutki materiał, najchętniej zawinęłaby się w kokon, przespała tydzień i obudziła w innym życiu. Takim, które nie przypominałoby totalnej katastrofy.
Mężczyzna w cylindrze spojrzał na nią, jakby wyczuł jej zaintrygowanie. Możliwe też, że usłyszał: „Ależ wynurzałabym się w tej pelerynie”, które przypadkiem wypowiedziała na głos. Ignorując cały harmider panujący w barze, podszedł bliżej i z uśmiechem zaproponował:
– Jeśli chcesz, możesz go dotknąć.
Z bliska materiał wydał się jeszcze bardziej przyjemny, ale niski tembr głosu mężczyzny sprawił, że Bea cała się spięła. – Jeśli propozycja nie dotyczy wyłącznie peleryny, to nie jest ona na miejscu – powiedziała, trzymając drinka w taki sposób, by mieć możliwość wylania go na nieznajomego, gdyby okazał się bucem.
– Mam na myśli pelerynę. – Uśmiechnął się kącikiem ust. – No chyba że wolałabyś przymierzyć cylinder. – Zawadiackim gestem pogładził rondo.
Bea rozluźniła uchwyt na szklance, zadowolona, że nie będzie musiała marnować smacznego trunku.
– Nie biorę kapeluszy od nieznajomych. Ani peleryn.
Zważywszy no to, jak do tej pory przebiegał jej dzień, po kapeluszu mogła spodziewać się jedynie wszy.
– Myślałem, że ta zasada obowiązuje wyłącznie w przypadku cukierków. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– A co, jeśli ta peleryna jest zaklęta i przeniosłaby mnie do zamku potężnego, złego czarownika, gdzie zostałabym uwięziona i torturowana, ponieważ nie znam zaklęć uwalniających magię peleryny? – Łypnęła przebiegle, a mężczyzna udał zamyślenie.
– W sumie racja – powiedział powoli, lustrując ją wzrokiem na tyle długo, aż zapadła krępująca cisza. W końcu wyciągnął rękę i rzekł: – Jestem Huxley.
Podała mu zimną i mokrą od zmrożonego szkła dłoń, a on mocno ją uścisnął. Poczuła falę przyjemnego ciepła – bez dwóch zdań, peleryna musiała być magiczna.
– Bea – odpowiedziała spokojnie. – Miło cię poznać.
Huxley nie był przystojny w typowy sposób. Krótki, jasny zarost podkreślał wydatne kości policzkowe i orli nos. Jedna brew była skrócona dawnym oparzeniem, brakowało mu fragmentu prawego ucha, a lewy policzek przecinała blizna. Ciemnoblond włosy skręcały się w niesforne loczki nad karkiem. Wszystkie te cechy pojedynczo nie były atrakcyjne, jednak na Huxleyu w jakiś sposób zgrywały się w spójną całość, nadając mu zawadiackiego uroku. Tak jak na obrazach Moneta – dopiero spojrzenie z pewnej odległości na całokształt, kiedy poszczególnie plamki farby zaczynają tworzyć kształty, ukazuje arcydzieło mistrza. Wrażanie to jednak prysło, gdy się odezwał.
– Bee1? Jak pszczółka?
Monet zniknął. Przysłonił je niepokojący Picasso.
– Bea od Beatrice Baker. Ale jeszcze jeden pszczeli żart i skorzystam z twojej peleryny. Ciekawe, czy pozwoli mi zmienić cię w wydłubkę oczateczkę.
Huxley wybuchnął śmiechem.
– Przepraszam, w co?
Dziewczyna zmrużyła oczy i przybrała wyniosłą minę.
– Wydłubka oczateczka. Szkodnik drzew owocowych.
Od dziecka zasypywana pszczelimi żartami, poświęciła sporo czasu na stworzenie listy zwierząt i owadów o co dziwniejszych nazwach, by móc odwdzięczać się kawalarzom. Nic tak dobrze nie zbijało żartownisiów z pantałyku jak inwektywa, której nie rozumieli.
Jednak Huxley nie zareagował zgodnie z oczekiwaniami. Jego twarz rozpromieniła się szczerym, szerokim uśmiechem. – Jesteś z Orleanu? – zapytała zaintrygowana, chcąc kontynuować to dziwne spotkanie.
– Ja owszem, ty jednak nie – odparł.
Beę zmroziło. Przecież nie mógł wiedzieć, że zaledwie kilka dni temu przyjechała z Chicago. No chyba że ją śledził. Niby nie niemożliwe, jednak jedyną osobą, która naprawdę miała interes w tym, żeby ją obserwować, był Duży Eddie. Oczywiście mógł wysłać za nią cyngla, aczkolwiek ktoś taki raczej nie wtańcowałby do baru w długiej pelerynie i cylindrze. Zresztą Eddie nie powinien mieć najmniejszego pojęcia, gdzie Bea się teraz znajduje.
Racjonalizując swój strach, nieco się rozluźniła.
– Skąd wiesz, że jestem przyjezdna?
– Ależ to elementarne, Watsonie. – Znów przywołał na usta szelmowski uśmiech.
– Och, czyżbyś był współczesnym Sherlockiem z pamięcią absolutną i potrafił dokładnie opowiedzieć, z czego składały się moje obiady w zeszłym tygodniu?
Na jego twarzy odmalowało się zdumienie.
– Nie, moje metody są o wiele prostsze.
– Nie krępuj się więc nimi podzielić.
– Brelok przy twojej torebce jest dość oczywistą wskazówką.
No tak, głowa byka z Chicago Bulls – prezent od Nicka z ich trzeciej randki. Nie żeby była fanką koszykówki, ale ta pamiątka zawsze wywoływała swego rodzaju rozczulenie. Teraz stanowiła już tylko gorzkie wspomnienie rozstania.
Bea oderwała ją i rzuciła na kontuar.
– Teraz idealnie wtopię się w tłum.
Huxley zrobił krok i lekko się pochylił.
– Kobieta tak piękna jak ty nie wtapia się w tłum.
WOW!
Serce zabiło jej mocniej, a oddech przyśpieszył. Nie przywykła do tak bezpośrednich komplementów. Starała nie zdradzić się z oszołomieniem, jakie u niej wywołał. Próbowała dojrzeć kolor jego oczu, lecz przytłumione światła baru zupełnie w tym nie pomagały, a gromki głos wołający go po imieniu sprawił, że czar chwili ulotnił się bezpowrotnie.
Huxley odwrócił się i Bea dostrzegła pieklącego się za nim niskiego mężczyznę. A było na co popatrzeć. Sumiaste wąsiska z fikuśnie podkręconymi końcówkami mocno rzucały się w oczy. W zasadzie można by rzec, że to nie one stanowiły dodatek do mężczyzny, lecz mężczyzna był dodatkiem do nich. Musiał mieć w swej kolekcji niejedno wyróżnienie z Krajowych Mistrzostw Brody i Wąsów.
Bea uśmiechnęła się pod nosem i upiła łyk drinka, starając się nie zwrócić na siebie jego uwagi. Alkoholu wciąż było dość, a jej dzień rozjaśnił się promyczkiem niedawnej rozmowy.
– Wrócę do ciebie – zapewnił właściciel cylindra i odwrócił się do właściciela wąsów-gigantów. Zdążył jeszcze rzucić jej ukradkowe spojrzenie, ale wąsacz przesadną gestykulacją zmusił go do poświęcenia mu całej uwagi.
Bea sączyła drinka i przyglądała się tej specyficznej scenie, żałując, że nie potrafi czytać z ruchu warg. Kiedy w szklance został już sam lód, złapała kontakt wzrokowy z barmanem i grzechocząc kostkami, poprosiła o kolejnego drinka.
– A może to był jednak ostatni? – mruknęła do siebie. – Pora wracać do domu odespać dzień bicia rekordów Guinnessa.
W sumie genialny pomysł, gdyby miała dom. Lub chociażby łóżko.
Rano nie potrzebowała wiele czasu, by wrzucić wszystkie ubrania i pędzle do wojskowego worka, a ten do bagażnika żółtego garbusa – jedynego stałego elementu w jej życiu. A potem siedziała w nim przesadnie długo, odtwarzając w pamięci tragedie całego dnia, zanim nie postanowiła przyćmić ich alkoholem w barze.
– No więc jest sprawa – zaczął Nick, jak tylko się obudziła. – Zmieniłem się i nie chcę być w sformalizowanym związku. Dobrze, że doszliśmy do tego teraz, zanim oboje zaangażowaliśmy się zbyt mocno. Było naprawdę fajnie, jesteś wspaniałą babką, ale czas, byśmy zrobili następny krok.
Bea aż uszczypnęła się w policzek, żeby upewnić się, że dalej nie śni.
– To brzmi, jakbyś właśnie ze mną zrywał.
Nick przytaknął z miną biednego misia.
– Ale to dla naszego wspólnego dobra. Wczoraj piłem kawę w jednej knajpce i dziewczyna z Tindera zaprosiła mnie na spotkanie. Chciałem się zgodzić, a to oznacza, że czegoś między tobą a mną brakuje. Gdybyśmy zostali razem, mógłbym zacząć tego żałować i przy okazji cię skrzywdzić. A nie chcę, by tak się stało. Przecież wiesz, że szczerość jest dla mnie najważniejsza.
Porzucenie po zaledwie czterech dniach od wspólnej przeprowadzki wydawało się dostatecznie upokarzające, tym bardziej że Nick przyznał się do przyjęcia zaproszenia od dziewczyny z Tindera, czym jeszcze bardziej Beę dobił, ale to nie był koniec. W końcu bezgranicznie wierzył w szczerość, tak więc nie omieszkał przypomnieć, że to on jest prawnym najemcą mieszkania. Oczywiście jeśli Bea potrzebuje nieco czasu na znalezienie własnego lokum, może u niego pomieszkiwać. Najgorsze jednak, że w jego głosie nie było nawet krzty ironii. On naprawdę wierzył w swoją uczciwość.
Bea wpatrywała się w niego w kompletnym osłupieniu. Nie krzyczała i nie przeklinała – nie należała do tego typu kobiet. Po prostu patrzyła w milczeniu na mężczyznę, dla którego rzuciła swoją dotychczasową pracę kelnerki, opuściła rodzinne Chicago i przejechała cztery stany, goniąc za marzeniami.
Co prawda już wcześniej pojawiło się kilka drobiazgów, które powinny ją zaalarmować. Na przykład to, że Nick nigdy nie powiedział jej po kichnięciu: „Na zdrowie”, nie wspominając o jego stale rosnącej kolekcji butów, której nie powstydziłyby się Kardashianki. Jednak Bea wolała nie zwracać na to uwagi i jak najszybciej uciec od monotonii codziennego życia, aby w pełni oddać się sztuce. Zapomnieć o ojcu – czy też dawcy spermy – który sprawił, że jej życie było jednym wielkim bałaganem. Oraz pominąć milczeniem pewnego lichwiarza, którego oddech czuła na karku, będąc w Chicago. No i proszę, czym to się skończyło. Znów stała się ofiarą mężczyzny sabotującego jej szczęście.
Bea oderwała się od ponurych wspomnień i wróciła do nowo napełnionej szklanki. Tłumiąc własne zainteresowanie mężczyzną w pelerynie, z wolna sączyła alkohol. Dzisiejszy dzień nie był odpowiedni na myślenie o facetach. Nie gdy pobiła światowy rekord Guinnessa na najżałośniejsze rozstanie.
Czuła coraz większe rozleniwienie, a bodźce docierały do niej spowolnione i przytłumione. Ostatni łyk alkoholu nieco jej się ulał, wytarła więc brodę przedramieniem. Zupełnie nie jak dama, lecz dziś się nią nie czuła.
Bar lekko wirował, a utrzymanie równowagi na wysokim stołku stawało się coraz trudniejsze. Odwróciła się do kontuaru, skupiając wzrok na lepkiej powierzchni, byle choć trochę uspokoić zawroty głowy. Wszystkie kłopoty, które kumulowały się od rana, właśnie zaatakowały ze zdwojoną siłą i zaczęły ją przytłaczać. Nie miała pracy ani noclegu, zaś alkohol w ogóle nie pomógł znaleźć genialnego rozwiązania. Chciałaby cofnąć czas i powiedzieć Nickowi, gdzie może sobie wsadzić ich wspólne dobro, niestety nie było to możliwe. Czas zakończyć ten dzień.
Zostawiła napiwek dla barmana i ześlizgnęła się niezgrabnie ze stołka, bardzo starając się utrzymać równowagę. W sumie nie wypiła dużo, zaledwie trzy drinki, które powinny nieco przytłumić przykre wrażenia całego dnia, a nie zmieniać pomieszczenie w karuzelę. Winne jej stanu były z pewnością tabletki na bolącą głowę. Na szczęście ból już nie dokuczał, jednak wściekle wirująca podłoga mogła okazać się jeszcze większym zagrożeniem.
Toaleta. Musi dotrzeć do toalety, opłukać twarz zimną wodą i z pewnością poczuje się lepiej. Otrząśnie się z alkoholowego otępienia, a potem opracuje plan. Czyli pójdzie przespać się w aucie, licząc na to, że następnego ranka obudzi się w jednym z tych filmów o zamianie ciał.
Mogłaby się obudzić jako Emma Stone2. Ta dziewczyna miała zadziorny charakterek i z pewnością potrafiła wbić w ziemię facetów, którzy na to zasługiwali. Sporo je łączyło. Obie były rude i piegowate, co prawda cycki Emma miała mniejsze, ale to raczej plus. Bea nie musiałaby się czuć jak kelnerka Hootersa robiąca rundki na rolkach dla napiwków. I choć w sumie bardzo lubiła swoje ciało, to jej życie i zupełny brak szczęścia nadawały się do wymiany.
Pogrążona w niewesołych rozważaniach nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy opuściła kabinę w ubikacji ani czy spuściła wodę. Miała tylko nadzieję, że nie usiadła na desce. Teraz myła ręce, wpatrując się w swoje zmęczone odbicie w lustrze. Obok niej Murzynka z tlenionymi lokami poprawiała krwistoczerwoną szminkę. Kiedy spojrzała na Beę, aż gwizdnęła.
– Ktoś tu miał prawdziwie zły dzień.
Bea westchnęła ciężko.
– Podjęłam złą decyzję.
Taką, która wywróciła całe życie do góry nogami. W sumie imię „Nick” rymowało się z „pryk”. A przecież była w Nowym Orleanie, kolorowym mieście mężczyzn w pelerynach i cylindrach oraz mistrzów podkręcania wąsa. Miejscu idealnym, by naładować twórcze baterie. Nie potrzebowała Nicka-Pryka, żeby zacząć od początku.
By przypieczętować nowe postanowienie, sięgnęła do torebki po arbuzowy błyszczyk i nałożyła warstwę na usta. Z arbuzowym błyszczykiem świat stawał się lepszy. Cmoknęła, żeby rozprowadzić szminkę równo na wargach, a nadmiar z zębów wytarła chusteczką.
– Znam to z autopsji. Moja zła decyzja na imię ma Miles i nawet dorobił się własnego dzwonka w telefonie.
Before He Cheats Carrie Underwood popłynęło z komórki w kryształowej obudowie. Bea pokiwała głową, kiedy Carrie śpiewała o użyciu kluczy na karoserii auta swojego niewiernego chłopaka.
– To jest przypomnienie, by unikać złych decyzji. – Przebrzmiał refren, a błyszczący telefon zniknął w torebce. – Miles dzwoni co kilka dni. Zostawia wiadomości na poczcie głosowej i przeprasza. Nie oddzwaniam. Mogłabym zablokować jego numer, ale lubię pamiętać, że nie jestem szmatą do podłogi dla żadnego faceta. – Uśmiech kobiety był równie drapieżny co kusa sukienka w panterkę.
Bea wciąż miała na sobie różowe rybaczki i turkusową bluzkę w grochy, które nawinęły się pierwsze pod rękę tego feralnego ranka. Dzięki takiemu strojowi roztaczała cukierkową aurę. Zawsze znajdowała się po tej uroczej stronie i daleko jej było do wampa. No i wciąż nie była przekonana, czy Nick zasłużył sobie na dzwonek od Carrie Underwood. Melancholijne teksty Tylor Swift bardziej do niego pasowały niż drastyczna Carrie. W końcu zerwał z nią, zanim umówił się na randkę, chociaż jego słowa o ich wspólnym dobru pozostawiły zdecydowany niesmak. Niemniej jednak wciąż nie miała ochoty przeciągnąć kluczem po karoserii jego Mustanga Cobry z siedemdziesiątego szóstego roku, którego kochał nawet bardziej niż swoją kolekcję butów. Życie było zbyt krótkie na zemstę.
Posyłając Bei krzepiący uśmiech, Pantera opuściła łazienkę, a Bea podążyła jej śladem. Trochę za szybko. Musiała wesprzeć się o ścianę i przymknąć oczy, by wirująca podłoga wróciła na swoje miejsce. Chciała wyjść z łazienki pewnym krokiem, jednak pomoc ściany okazała się konieczna.
Z trudem opuściła bar. Na ulicy zaczęła oddychać głęboko, żeby choć trochę odzyskać trzeźwość umysłu. Pierwszy haust powietrza częściowo przywrócił możliwość logicznego myślenia. Drugi wyczyścił jej pole widzenia z mgiełki, jednak akurat tego Bea natychmiast pożałowała. Bo oto po drugiej stronie ulicy szedł nie kto inny jak Nick za rękę ze swoją nową znajomością.
Bar znajdował się w pobliżu jego mieszkania, powinna o tym pamiętać, zanim zabunkrowała się właśnie w tym miejscu. Poczuła w sobie wzbierającą złość, uczucie bardzo dla niej niecodzienne. Nie kochała Nicka, a przeprowadzka do Orleanu była dla niej tym samym, czym dla niego – ucieczką. Jednak ufała mu i nawet przez myśl jej nie przeszło, że ten patafian zostawi ją na lodzie dla innej panny zaledwie cztery dni po zamieszkaniu razem.
Przecież był uczciwy.
Bea przez chwilę rozważała podejście i wykrzyczenie mu w twarz, że może się wypchać swoją uczciwością, lecz bezpośrednich konfrontacji nienawidziła jeszcze bardziej niż zielonych lizaków, choć nazwanie go żabą świnionosą lub morskim ogórkiem z pewnością poprawiłby jej humor.
Smakując swoje hipotetyczne zwycięstwo, dostrzegła jego czarnego mustanga zaparkowanego na krawężniku pół bloku dalej. Prezent od bogów Carrie Underwood. Nick szedł w przeciwnym kierunku, a lśniący samochód przyciągał ją jak magnes. Bea nie była wredną ani zawistną osobą, a większość nieprzyjemności życiowych spływało po niej jak po kaczce, lecz im dłużej patrzyła na wypucowane auto, tym większa stawała się jej żądza krwi i tym mniej poznawała samą siebie.
Pracowała, odkąd urosła na tyle, by móc samej roznosić gazety. Potem kosiła trawniki i opiekowała się dziećmi, aż w końcu została kelnerką oraz dorabiała, malując domy. Robiła cokolwiek, żeby mieć choć trochę grosza przy duszy i móc poświęcać się sztuce w tych nielicznych resztkach czasu wolnego od walki o przetrwanie. To ona była w domu tą odpowiedzialną, która starała się pilnować, aby prąd i woda nie zostały odcięte. Odczuwała wręcz dumę, że jako jedyna z rodziny Bakerów nie ma kartoteki na policji.
Odpowiedzialnością za następne uczynki mogła obarczyć więc szczerość Nicka i genialną Carrie Underwood. Zrewidowała również swoją definicję zdrady: umówienie się na randkę w dniu zerwania z poprzednią dziewczyną zdecydowanie podpadało pod niewierność.
Podeszła do boku mustanga.
„Jeśli tak bardzo chce szczerości, to ją dostanie – pomyślała, wyciągając pęk kluczy z torebki. – Uważam, że należysz do rodziny wymiecinkowatych”.
Przypomniała sobie ojca i jego niedbałe wzruszenie ramion, kiedy przyznał się do przerżnięcia w karty jej życiowych oszczędności. Wtedy zareagowała osłupieniem. A teraz…
Gorzki uśmiech zniknął w momencie, gdy klucze zostawiły białą rysę na ciemnym lakierze.
Huxley Marlow przyzwyczaił się do bycia w centrum uwagi. Większość swojego świadomego życia spędził na scenie i nie miał najmniejszych skrupułów, by chodzić w przebraniu po ulicy. Jednak nieczęsto zdarzało mu się, by jakiś seksowny rudzielec stwierdzał, że chętnie wynurzałaby się w jego płaszczu. Większość kobiet przeważnie ograniczała się do ukradkowych spojrzeń i niezbyt przychylnych chichotów, co było dość zrozumiałe. Poniektóre nawet nie potrafiły ukryć grymasu obrzydzenia na widok jego blizn.
Ale nie ta. Nosiła najbardziej różowe spodnie, jakie w życiu widział, jej turkusowa bluzka w grochy sprawiała, że usta same układały się do uśmiechu, a historia o magicznych właściwościach peleryny spowodowała, że miał duże problemy ze stłumieniem chichotu. Śmiejący się Huxley. Facet, który na co dzień chodzi skrzywiony. Nieprawdopodobne.
No i jeszcze jej uwaga o wydłubce.
Zanim zdążył poprosić o wytłumaczenie zwierzęcej inwektywy lub zapytać, dlaczego pije w samotności, maskując melancholię figlarnym uśmieszkiem, wtrącił się jego arcywróg.
Wielki Otis Oliphant wbił w Huxleya swoje paciorkowate oczy, a zakręcone końce wąsów zadrżały, zdradzając jego nerwowość.
– Oszukiwałeś!
– Oczywiście, że oszukiwałem.
– Twoje umiejętności są żenujące! To nic innego jak prostackie sztuczki!
W odpowiedzi Huxley uśmiechnął się protekcjonalnie.
– Ciekawe, kto wyjdzie stąd z plikiem dwudziestek i w złotym roleksie na ręku?
Otis wsunął kciuki pod szelki, a zabójcze spojrzenie utkwił w nadgarstku Huxleya, gdzie luźno zwisał ciężki zegarek.
– Twoje akcje były niedokładne – nie ustępował.
Huxley poprawił kapelusz.
– Jeśli jeszcze raz nazwiesz moje sztuczki niedokładnymi, nie dam ci szansy na rewanż i odzyskanie gotówki.
– To niezgodne z zasadami!
Miał rację i Huxley doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale wiedział też, że ta uwaga dotknie Oliphanta do żywego. Cotygodniowe wieczorki pokerowe w klubie Crimson kierowały się tylko trzema zasadami: jedynie doświadczeni iluzjoniści mogą brać udział; zwycięzca zawsze musi dać przegranym szansę na rewanż; oszustwa nie tylko nie są nielegalne, a wręcz wskazane. Jeśli umiało się liczyć karty, fałszować tasowanie czy wykorzystać inne fortele, można było wejść do gry. Zwycięstwo przy pokerowym stole klubu Crimson dawało również prawo do nieoficjalnego tytułu króla lub królowej nowoorleańskiej sceny magicznej. Dobra passa Huxleya obrosła już w legendę. Tak więc przepychanki słowne po przegranej Oliphanta również należały do standardowego menu na piątkowy wieczór. Może i był starszy od Huxleya o cała dekadę, ale ze swoimi czterdziestoma pięcioma latami na karku wciąż zachowywał się jak uliczny łobuz o wąsach większych niż IQ. Świadczyć mógł o tym także fakt, że Huxley przyłapał go na kradzieżach kieszonkowych w barze, do którego obaj regularnie chodzili. Gdyby właściciel, Vito, dowiedział się, że Oliphant nadweręża opinię jego lokalu, z wąsacza zostałyby jedynie szelki.
Huxley popatrzył nad ramieniem wciąż pieklącego się Oliphanta w stronę barowego kontuaru, ale Beatrice Barker już tam nie było. Poczuł przygnębienie, bo oto zamiast spędzić wieczór z czarującą kobietą utknął z Otisem Oliphantem, nieprzerwanie utyskującym mu nad uchem. Zirytowany ostentacyjnie zerknął na swój nowy zegarek.
– Bez względu na to, jak bardzo pasjonujące są nasze rozmowy, potrzebuję odpoczynku, by należycie zadbać o swoją urodę. Do zobaczenia za tydzień.
Oliphant wykrzywił się jak niezadowolony przedszkolak i burcząc pod nosem, przepchnął się w głąb baru. Huxley wzruszył ramionami. W tej chwili miał większe zmartwienia na głowie niż zastanawianie się, czy ma to rozumieć jako odpowiedź twierdzącą. Rano pękła rura w kotłowni jego teatru, wypełniając kolejną linijkę na wciąż rosnącej liście „do naprawy”. Tuż powyżej znajdowały się „remont elewacji”, „położenie nowego sufitu” i „unikanie przeciążenia elektryki”. W tym tempie potrzebowałby pięciu lat, aby w pokera zarobić na całkowity remont niszczejącego budynku. Trąc zmęczone oczy, wyobraził sobie niezadowoloną minę ojca, żałującego, że powierzył dorobek Niewiarygodnego Maksa Marlowa najstarszemu synowi.
Ojciec bardzo skrupulatnie rozpisał wszystko w swoim testamencie. Huxleyowi powierzył teatr – gdzie wraz z czwórką braci dorastał, ucząc się magii, a także oglądał ojca mesmeryzującego tłumy na widowni – Mustanga Cobrę z siedemdziesiątego siódmego roku, w kolorze nocnego nieba z białymi pasami na masce, welurową pelerynę z notatką: „Bądź magiczny” oraz niewielką zagadkową szkatułkę z dopiskiem: „Jeśli uda Ci się ją otworzyć, świat będzie Twój”.
Max Marlow zmarł dziewięć lat temu i od tamtego czasu Huxley starał się rozwiązać zagadkę pudełka. Nie trzeba też dodawać, że świat raczej nie padł mu do stóp. Przeklęte pudełeczko torturowało go, przysparzając frustracji, ale to starzejący się teatr spędzał Huxleyowi sen z powiek. Niewiarygodni Chłopcy Marlowa mieli uczcić pamięć o ojcu, kontynuując dynastię magików specjalizujących się w ekstrawaganckich występach. W związku z tym dwóch najmłodszych braci przepadło bez wieści, pozostawiając pozostałą trójkę, by występowała dla nielicznej publiczności w popadającym w ruinę budynku.
Musiał się bardziej postarać.
Poczuł wibracje telefonu i zachmurzył się jeszcze bardziej. Nikt nie dzwonił o takiej porze z dobrymi informacjami. Odgarnął pelerynę i wyciągnął komórkę z kieszeni spodni, by na wyświetlaczu zobaczyć imię Ashlynn. Był tylko jeden powód, dla którego jego asystentka mogła dzwonić. Mógłby zignorować telefon, wykpić się rozładowaną baterią, ale odwleczenie tej rozmowy nie zmieniłoby jej skutków.
Przepychając się do barowego stołka, odebrał połączenie i spróbował nadać głosowi jak najwięcej entuzjazmu:
– Oto i dama, z którą właśnie chciałem rozmawiać! Mam genialny pomysł na nowy numer, który pozwoli ci pokazać twoje największe talenty! – Co w zasadzie oznaczało upchnięcie jej drobnego ciała w milion pudełek.
Ciężkie westchnienie w słuchawce powiedziało mu wszystko, co musiał wiedzieć.
– Cześć, Hux. Dostałam pracę. Taką, gdzie płacą. – Pauza i kolejne westchnienie. – Chciałam dać ci znać z wyprzedzeniem, ale już jutro muszę zacząć.
Huxley zaklął pod nosem.
– Nie możesz mnie tak nagle zostawić na lodzie, Ash. Jesteśmy zgranym zespołem. Dziś wygrałem okrągłą sumkę w pokera. I roleksa z wygrawerowanym twoim imieniem.
– Och, Hux, wiesz, że uwielbiam ciebie i chłopców, ale nie mogę żyć uzależniona od twoich wygranych w karty. Będziecie musieli przećwiczyć numery beze mnie. Przepraszam, ale dziś występowałam z wami po raz ostatni.
Świat zdecydowanie nie leżał u jego stóp.
Ojciec nie szczędził synom nauk. Jedną z podstawowych zasad było: zdezorientuj widownię pięknem. Kobieta, mężczyzna, nie miało to żadnego znaczenia pod warunkiem, że byli w stanie ściągnąć na siebie uwagę widowni w momencie, kiedy wykonuje się sztuczkę. Teraz jednak Huxley stał się magikiem bez asystentki. Wykonawcą bez piękna rozpraszającego uwagę widzów. Mężczyzną, na którego barki spada nieszczęście za nieszczęściem.
– Rozumiem, Ash. Dzięki za wszystko.
Rozłączyli się, Huxley schował telefon i zaczął nerwowo pocierać bliznę na małym palcu. Musiał się zastanowić, a natłok coraz to nowych kłopotów absolutnie w tym nie pomagał. Przede wszystkim potrzebował nowej asystentki i stałego źródła dochodu.
Najlepiej myślało mu się za kierownicą mustanga. Mruczenie silnika uspokajało umysł, koiło nerwy i pozwalało zdobyć perspektywę. Każdy centymetr auta był naznaczony jego i ojca pracą podczas wspólnych wieczorów w towarzystwie szkockiej, kiedy majsterkowali i rozmawiali.
Max Marlow, nakładając kolejną warstwę wosku, opowiadał, jak to sprawił, że zniknął słoń podczas występu z cyrkiem Newbright i jak był Królem Pokera Klubu Crimson przez dekadę. Wspólnie dopieszczali silnik, a ich relacja zmieniła samochód w bezcenną pamiątkę. Oprócz samotnych nocy w teatrze to właśnie w mustangu czuł najsilniejszą więź z ojcem.
Huxley wyszedł z baru i, powiewając peleryną, ruszył w stronę auta, gotów zaprzęgnąć umysł do pracy, a silnik do wysokich obrotów. Wtem dostrzegł rudość. A właściwie rudzielca, który wcześniej chciał wynurzać się w jego pelerynie. Beatrice Baker opierała się o jego samochód i ewidentnie do czegoś się szykowała. Rozczarowanie, które wcześniej czuł z powodu jej zniknięcia, natychmiast wyparowało. Zastąpiło je zainteresowanie, a potem rosnący niepokój. Zachowanie kobiety było coraz bardziej podejrzane. Zazwyczaj Huxley uwielbiał rozwiązywać zagadki, dochodząc po nitce do kłębka, a jego potrzeba zrozumienia każdej niezwykłości czyniła go wybitnym iluzjonistą. W tym jednak przypadku raniący uszy zgrzyt metalu o metal był wystarczają wskazówką do rozwiązania zagadki nikczemnych poczynań kobiety.
Pięć wściekłych kroków później Huxley mocno złapał Beatrice w talii i odciągnął na bezpieczną odległość od ukochanego mustanga. Dysząc wściekle, zaczął z trudem odszyfrowywać litery wyryte w nieskazitelnej dotychczas karoserii: złamas, isopoda, Sphaeronycteris toxo…
Przeczytał inwektywy, ignorując wijącą się kobietę zamkniętą w mocnym uścisku. Powinien na nią nawrzeszczeć, zażądać wytłumaczenia, co, do kurwy, wyprawiała, lecz zamiast tego zapytał:
– Co to jest Sphaeronycteris toxo… plasma?
– Nie toxoplasma, a toxophyllum. – Poprawna wymowa zabrała kobiecie resztki sił, no i niczego nie wyjaśniała. – Więc oświeć mnie i powiedz, co to jest Sphaeronycteris toxophyllum.
– Brzydki nietoperz. – Uwiesiła się ciężko na nim. – Taki, który łamie obietnice i idzie na randki tego samego dnia. Najgorszy typ nietoperza.
Huxley odtworzył w pamięci ich spotkanie w barze, starając się przypomnieć sobie, czy zachował się niegrzecznie i czy mógł ją w jakiś sposób urazić. Jednak to ona nazwała go wydłubką, a teraz paskudnym nietoperzem.
– A dlaczego jego nazwa znalazła się na moim aucie?
– Bo chciał szczerości.
Do kobiety chyba nie do końca dotarło, o co zapytał. Głos jej drżał i zmieniał intonację. Im dłużnej Huxley patrzył na swój zbezczeszczony samochód, tym większy gniew w nim wzbierał. W barze ciągnęło go do tej całej Bei i byłby szczęśliwy, mogąc spędzić z nią wieczór na rozmowie o magicznych pelerynach, ciesząc oko jej kolorowym wyglądem i pięknym profilem. Lecz teraz widział jedynie zniszczoną karoserię ukochanego auta.
Wciąż mocno trzymając rudzielca w talii, starał się wygrzebać telefon.
– Nie wiem, kto, do cholery, chce twojej szczerości, ale dzwonię na policję.
Na te słowa cała zesztywniała.
– Nie, błagam! Tylko nie to!
Huxley odsunął kobietę od siebie, gotów nawrzeszczeć jej w twarz, jednak widok, jaki zobaczył, powstrzymał wszystkie ostre słowa. Wielkie łzy spływały po policzkach, a blada cera pokryła się czerwonymi plamami. Wesołość z baru zupełnie zniknęła, zalana falą smutku uwolnionego alkoholem. Powinien zadzwonić po pały, ale serce mu zmiękło.
– Kto chce szczerości? – zapytał spokojnie.
– Nick-Pryk.
Nie znał żadnego iluzjonisty występującego pod tym pseudonimem, więc specyficzne nazwisko musiało wskazywać na problemy z chłopakiem.
– Sądzisz, że chciał, byś tę szczerość wyryła na moim aucie?
– Nie na twoim! Na jego! Okłamał mnie. Wszyscy mnie okłamują. Uważają siebie za uczciwych, ale nie są!
Potrząsnęła głową, przy okazji muskając policzkiem jego pelerynę, a zaraz potem wtuliła w nią całą twarz, mamrocząc o miękkości materiału. Huxley poczuł, jak ściska mu się żołądek. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz trzymał kobietę tak blisko. Fakt, była nawalona jak stodoła i zdewastowała jego mustanga, lecz jej dojmujący smutek coś w nim zmiękczył. Jeszcze raz rzucił okiem na litery wyryte w do niedawna perfekcyjnej karoserii i zgrzytnął zębami. Oparł kobietę o samochód i poczekał, aż odzyska równowagę.
– Przykro mi z powodu Pryka. – Odsunął się nieco i spojrzał jej w twarz. – Tyle że to nie jest jego auto, a moje.
Popatrzyła na niego wielkimi ze zdumienia oczami.
– Nie, nie, nie. To jego czarny Mustang Cobra z siedemdziesiątego szóstego! Znam to auto dogłębnie! Seksiliśmy się na każdym fotelu!
Skora do pomocy wyobraźnia usłużnie podsunęła mu adekwatną wizję i przyśpieszyła tętno.
– Seks w czarnym mustangu może i był, ale ten z czułością odrestaurowany Mustang Cobra z siedemdziesiątego siódmego roku jest w kolorze ciemnego granatu. I należy do mnie.
– Nie.
– Tak.
– Nie, nie, nie – powtarzała, z coraz większym przerażeniem wpatrując się w wyryte w karoserii inwektywy, a na koniec jęknęła płaczliwie: – Nie…
– Obawiam się, że jednak tak. A to znaczy, że będziesz musiała pokryć koszty naprawy.
Nie odrywała umęczonych oczu od auta.
– Nie mogę w to uwierzyć… W sensie, ogromnie przepraszam. Normalnie nie zachowuję się w ten sposób. – Rozpłakała się rzewnie. – Zapłacę za zniszczenia. Nie mam na razie pracy ani pieniędzy, ale znajdę jakiś sposób. – Zacisnęła wargi z determinacją, chwytając mocno jego koszulę. – Jestem jedyną bez kartoteki w całej rodzinie. Nie mogę zostać aresztowana! Kiedy Huxley poskładał wszystkie te płaczliwe zeznania w całość, w głowie zaświtał mu pomysł. Spłukana i bez pracy, tak? Może nie potrzebował długiej przejażdżki, by rozwiązać problem odejścia Ashlynn, kiedy niejaka panna Beatrice Baker podała mu rozwiązanie na zapłakanej i nieco chwiejnej tacy.
Delikatnie wyplątał się z jej uścisku i znów oparł ją o auto, by nie straciła równowagi.
– Jeśli nie możesz mi teraz zapłacić i nie chcesz policji, to mam propozycję.
Bea przygryzła wargę, jakby rozważając trudny problem.
– Naprawdę myślałam, że to jego auto. Przysięgam! Nie chciałam zniszczyć twojego…
Podniosła wzrok na Huxleya i, tak jak w barze, nie wzdrygnęła się na widok jego blizn.
– Na serio lubię twój cylinder. I galaktykę.
Fascynacja jego strojem była niespodziewana. Tak samo jak nietypowe, nawiązujące do owadów słownictwo, wzmianka o kartotece i kryminalne ciągoty. Beatrice Baker zdumiewała go i doprowadzała do szału równocześnie. Huxley wiedział, że powinien być na nią wściekły, ale wbrew wszystkiemu rosło w nim coraz większe zauroczenie. Dziewczyna miała niesamowite usta i niebywałe szare oczy. Nawet zamglone zmęczeniem przypominały niebo na chwilę przed burzą, a on uwielbiał wystawiać twarz na deszcz. Piękne kobiety zwykle ignorowały jego pelerynę i cylinder, a także zajęcie, jakim się parał. Krzywiły się na widok jego pokiereszowanej twarzy. Beatrice pewnie zachowa się dokładnie tak samo, kiedy tylko wytrzeźwieje.
– A więc, panno Baker, jeśli to nie moje auto chciałaś zdewastować, myślę, że mam pewną propozycję.
– Jesteś wysoki – mruknęła zupełnie bez sensu.
– A ty niska – odparł bez zastanowienia.
– To niemiłe.
– Tak samo jak nazywanie kogoś wysokim.
Bea nic nie odpowiedziała, tylko zacisnęła swoje pełne usta.
– Jak już mówiłem, mogę zaproponować inne wyjście z tej patowej sytuacji. – Urwał i popatrzył na nią, czekając na nadejście kolejnego, równie bezsensownego komentarza, ale Bea milczała, więc mówił dalej: – Mogłabyś dla mnie pracować.
Co prawda nie było to rozwiązanie idealne, bo mustang wciąż pozostawałby oszpecony wyzwiskami, ale Huxley miał większe problemy na głowie.
Bea zmarszczyła brwi podejrzliwie.
– Jesteś alfonsem?
– Nie.
– Czy musiałabym nosić skąpe ciuchy?
Na tym pytaniu na chwilę się zawiesił.
– Tak.
– Ale mówisz, że alfonsem nie jesteś. – Jej głos wciąż pobrzmiewał sceptycyzmem.
– Jestem iluzjonistą. Byłabyś moją asystentką do czasu odpracowania kosztów naprawy. Jeśli jednak ta propozycja ci nie odpowiada, zawsze mogę zadzwonić na gliny.
Propozycja niebezpiecznie ocierała się o szantaż, lecz sytuacja teatru była najważniejsza, a odroczenie kosztów naprawy auta stanowiło z jego strony zdecydowanie miły gest.
Podążyła wzrokiem w stronę peleryny, na dłużej zatrzymując się na gwieździstym hafcie. Musnęła granatowy welur.
– Wszyscy mi mówią, że jestem zbyt ufna i dlatego zawsze dostaję po tyłku. – Uniosła głowę i przeszyła Huxleya uważnym spojrzeniem. – Czy mogę ci zaufać?
Nie był przygotowany na taką trzeźwość w jej głosie ani na pełne szczerości oczy. Nie spodobało mu się również stwierdzanie, że często bywa krzywdzona.
– Tak, możesz mi zaufać.
– Okej… – Pogłaskała jego przedramię. – Piszę się na to. Pod warunkiem, że nie jesteś Sphaeronycteris toxophyllum.
Niepewny, jak zareagować, chciał ukryć zmieszanie, sięgnął więc po telefon, by zapisać jej numer, lecz dziewczyna niebezpiecznie się zachwiała. Złapał ją w ostatnim momencie.
Bea czuła pustynię w ustach, w głowie ją łupało, a na policzku miała zaschniętą stróżkę śliny. Sytuację poprawiło tylko coś bardzo miękkiego, czym była przykryta. Podciągnęła nakrycie wyżej i wtuliła w nie twarz. Pachniało lekko cygarami i brandy. Przywołało skojarzenia z klubem dla dżentelmenów. Nie żeby Bea kiedykolwiek w takim klubie była, ale zapach w niespodziewany sposób koił jej kiepskie samopoczucie. Kiedy zaczęła znów odpływać do krainy snu, ktoś klasnął tuż przy jej uchu.
– Pora wstawać!
Już chciała schować twarz pod nakryciem, gdy nagle ją olśniło, że fotele w jej garbusie nie są tak wygodne.
– Gdzie ja jestem? – Z trudem otworzyła oczy.
Nad nią stał wysoki mężczyzna z rękami skrzyżowanymi na piersi. Gdy wreszcie skoncentrowała wzrok, wszystkie szczegóły jego twarzy przybrały znajomy, przystojny kształt.
– Jesteś Monet.
Uniósł kącik ust w rozbawieniu.
– Nie wydaje mi się. Jestem Huxley Marlow, a ty znajdujesz się w moim teatrze. Wczoraj kompletnie odpłynęłaś, więc przyniosłem cię tutaj.
Odpłynęła?
Bea zerwała się do pozycji siedzącej i od razu tego pożałowała. Straszliwy ból zmiażdżył jej czaszkę, a mięciutki koc zsunął się na uda. Mimo wszystko dokonała szybkiej inwentaryzacji garderoby, która na szczęście wypadła pomyślnie. Różowe rybaczki i turkusowa bluzka w grochy były na swoim miejscu. Nic nie zaszło.
Dopiero potem uświadomiła sobie, że nie spała pod pierwszym lepszym kocem, a na jej kolanach spoczywa ciemnogranatowa peleryna z gwieździstym haftem. Pamiętała ją bardzo dobrze. Swoją potrzebę wynurzania się w niej również.
Powoli też zaczęły powracać wspominania dnia poprzedniego. Połączenie paracetamolu z alkoholem, peleryna, Carrie Underwood, kluczyki, wcale-nie-czarny mustang. O szlag…
– Porysowałam twoje auto… – wyszeptała z przerażeniem.
– Tak. A to oznacza, że teraz pracujesz dla mnie.
Nie miał już cylindra ani innych niezwykłych ciuchów, tylko ciemne dżinsy oraz przylegający do ciała termiczny T-shirt. Nic, co odbiegałoby od normalności. Jednak to wcale nie było gwarancją, że nie jest niebezpieczny, a akceptacji jego oferty pracy zupełnie nie pamiętała.
Pogłaskała welurowy materiał. Niewiele osób nosiło peleryny. Wampiry, superbohaterowie albo czarne charaktery.
– Jesteś alfonsem?
– Już wczoraj ustaliliśmy, że nim nie jestem.
– Sypiasz w trumnie?
– Preferuję łóżka.
Bea potarła skronie.
– Wczorajsza noc rysuje mi się dość mgliście.
– Potrafię to zrozumieć. Przyniosłem ci kawę i beginetki.
Miała przygotowaną całą baterię pytań, którymi chciała go zasypać, jednak słowo „beginetki” sprawiło, że wszystkie one zeszły na dalszy plan. Bea poczuła wzmożoną aktywność ślinianek.
– Nigdy nie jadłam beginetek. – Tęsknota w jej głosie była niemal żenująca.
– To, Pszczółko, jest niedopatrzenie, które zdecydowanie trzeba naprawić. – Huxley kiwnął głową w stronę stolika przy przeciwległej ścianie.
Ignorując nazwanie jej „pszczółką”, Bea podeszła do, jak się wydawało, toaletki kosmetycznej z wielkim lustrem, na której znajdowały się kulinarne podarki. Tuż obok stała ozdobna klatka zamieszkana przez trzy białe gołębie. Ptaki spojrzały na nią, ciekawsko przekrzywiając łebki.
Po drugiej stronie pomieszczenia stała wielka, niedomknięta szafa, z której wysypywały się najróżniejsze brokaty, welury, batysty oraz inne błyszczące dodatki. Otumaniony umysł Bei, pracujący na zwolnionych obrotach, starał się połączyć kropki: cylinder, peleryna, teatr, białe gołębie, ekstrawaganckie stroje, garderoba.
– Zostałam sprzedana do cyrku? – zapytała, chwytając beginetkę, a potem wepchnęła ją sobie do ust.
Jęknęła i zatopiła się w krześle. Bardzo chciała spróbować lokalnego specjału. Był to też jeden z poważniejszych argumentów, które przedstawił jej Nick-Pryk, proponując Nowy Orlean jako cel ich ucieczki. Mieli spróbować beginetek z każdej cukierni w mieście. Złość znów powróciła, ale nie było w niej cienia smutku. Bea nie tyle wściekała się na Nicka, co na swoją naiwność, przez którą tak ochoczo wierzyła ludziom.
Pollyanna3 – tak nazywała ją nauczycielka od plastyki. Przepełniona ideałami. Zbyt ufna. Zbyt miła. Nauczycielka uważała również, że Bea była niczym uśpiony wulkan. Jeśli kiedyś wybuchnie, swoją złością zaleje cały świat.
W opinii Bei porównanie do wulkanu wydawało się zbyt drastyczne. Nie zmieniało to jednak faktu, że dziękowanie największemu szkolnemu wrogowi było zbytkiem uprzejmości. Pomarańczowe pasemka, które miały zdobić jej włosy podczas szkolnego meczu futbolu, po zabiegach Tanyi Fry zmieniły się w zielone strąki, które niedługo potem zaczęły kępami wypadać. Notorycznie powracający napis „przegryw” na drzwiczkach szkolnej szafki powinien stanowić wystarczającą wskazówkę.
Większość ludzi po przejściu tego, co spotkało Beę, stałoby się zgryźliwymi cynikami, ale nie ona. Chciała mieć kolorowe życie i z uśmiechem na ustach stawić czoła przeciwnościom losu. Dawać ludziom drugą szansę. Jednak pod wpływem alkoholu wszystko to zmieniało się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po pijaku Bea stawała się ponura i zgorzkniała. Teraz jednak była trzeźwa – względnie – i czuła beginetkę rozpływającą się ustach. Smakołyk spełniał wszystkie jej wcześniejsze oczekiwania. Chrupki na zewnątrz, miękki w środku. Miał wyrazisty, lecz nieprzytłaczający smak. Nie mogła powstrzymać błogich pomruków, kiedy zatapiała zęby w cieście albo oblizywała palce z cukru pudru. To był kawałek nieba zesłany na ziemię w oprawie smażonej na głębokim tłuszczu.
– Chyba się zakochałam… – wymamrotała do ciastka.
Gołąb w klatce zagruchał.
Huxley odchrząknął, odrywając jej uwagę od jedzenia i wymuszając skupienie na jego nieklasycznie przystojnej twarzy. Wpatrywał się w nią intensywnie. Poczuła falę ciepła rozlewającą się w podbrzuszu i to nie dekadencka beginetka była tego przyczyną.
– Poczekaj, aż spróbujesz tych nadziewanych – powiedział niskim, dźwięcznym głosem, wciąż wpatrzony w usta Bei.
Czy to była jakaś aluzja? W końcu zeszłej nocy nazwał ją piękną.
Bea studiowała twarz mężczyzny. Im dłużej się w niego wpatrywała, tym jego spojrzenie wydawało się bardziej zaniepokojone. Huxley miał dwukolorowe oczy. Lewe było w kolorze pogodnego nieba, natomiast prawe, jakby poważniejsze, brązowe.
– Heterochromia – bardziej mruknęła do siebie niż do niego, wspominając, jak dowiedziała się o tym zaburzeniu.
Szukała informacji w Internecie o najbrzydszych psach świata, a wyniki były dość zadziwiające. O ile nagi pies meksykański względnie pasował do tej kategorii, to puchate szczeniaki husky z dwukolorowymi oczami już niekoniecznie. O szczegółowym filmie z kopulacji koni nie wspominając…
– Niewiele osób zna nazwę tej przypadłości. Zresztą co to jest Sphaeronycteris toxophyllum, pewnie jeszcze mniej.
Ignorując resztki farby pod paznokciami, oblizała palce z cukru pudru. Huxley przyglądał się temu intensywnie.
– Z takim imieniem jak moje – westchnęła – owadzie inwektywy są idealną linią obrony. Nazwanie kogoś Sphaeronycteris toxophyllum, turkuciem podjadkiem lub ociężałką zawsze zbija dowcipnisia z pantałyku.
– To dlaczego nie używasz pełnego imienia?
– Beatrice? – Skrzywiła się z niesmakiem. – Jest dobre dla dziewięćdziesięcioletniej babci, która na noc wkłada zęby do szklanki, nosi okulary jak denka od butelek i pije wodę z ogórków zamiast martini. Nie, dziękuję.
Twarz Huxleya nieco stężała, ale zdradziły go wesołe błyski w oczach.
– A może Beatrice to zadziorny rudzielec, który zakochuje się w ciastkach smażonych na głębokim tłuszczu, ma słabą głowę do alkoholu i wydrapuje biologiczne inwektywy na samochodach nieznajomych mężczyzn?
To był cios poniżej pasa. Wyrzuty sumienia zaatakowały ze zdwojoną mocą.
– Najmocniej przepraszam za twoje auto. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy – wydusiła z siebie, unikając jego wzroku. Podszedł bliżej i popatrzył na nią z góry.
– Gwarantuję, że wszystko ładnie odpracujesz, Beatrice.
Padła kolejna potencjalna aluzja, jednak tym razem już się nie uśmiechał. Utkwił w niej spojrzenie, jakby oczekiwał konkretnej reakcji. Bea nie wiedziała, czy naprawdę jest wściekły, czy po prostu się droczy. Trudno było jej się skupić z kacem pulsującym w skroniach, a cukier wciąż rozpuszczający się w ustach dodatkowo ją rozpraszał. No a do tego „Beatrice” wypowiedział powoli, głosem głębokim i miękkim, jakby pieścił każdą sylabę. Jeszcze nikt nie wymówił jej imienia w tak seksowny sposób… aż pojawił się niejaki Huxley Marlow i postanowił sprawdzić, jak zabrzmi w jego ustach.
Bea nie wiedziała, jak powinna ocenić swoją obecną sytuację. Wepchnęła resztkę ostatniej beginetki do ust i mimowolnie jęknęła. Jakież one były pyszne! Z pełnymi ustami rozglądała się po oprawionych w ramki zdjęciach zdobiących ściany garderoby. Wszystkie podpisane były jako Niewiarygodny Max Marlow i nie wyglądały na nowe. Czyżby ojciec Huxleya?
Palce lepiły jej się od cukru. Bez zastanowienia wytarła je o spodnie i dopiero kiedy to zrobiła, zorientowała się, że nadal jest owinięta peleryną.
– Ojej… Za to też przepraszam! – jęknęła, bezskutecznie usiłując zetrzeć z weluru ślady swojej zbrodni.
Na czole Huxleya pojawiła się bruzda. Nie przyjął jej przeprosin ani nawet nie pokiwał głową ze zrozumieniem. Po prostu z czułością przewiesił pelerynę przez ramię, jakby była bardzo cenna.
– Musisz wrócić do domu? Albo poinformować kogoś, gdzie jesteś?
– Nie.
Rzeczywistość znów wymierzyła jej policzek. Nie miała domu, do którego mogłaby wracać. Nie miała też nikogo, kto by za nią tęsknił. Jednak dzielenie się takimi informacjami z nieznajomym nie wydawało się rozsądne.
– Chociaż w sumie powinnam dać znać przyjaciółce, ponieważ rzeczywiście może się martwić. Napiszę jej, że jestem w… – Zawiesiła głos w oczekiwaniu, aż Huxley dokończy rozpoczęte przez nią zdanie.
– W Teatrze Marlowa na ulicy Decatur.
Bea wróciła do kanapy, gdzie leżała jej torebka z portfelem i EpiPenem4. Próbowała wybudzić telefon, niestety bez skutku. Ostatnio zawodził ją coraz częściej. Mimo ciągłego ładowania bateria umierała coraz szybciej – kolejny fakt, o którym Huxley nie powinien wiedzieć. Bea przekręciła komórkę tak, by ciemny ekran nie został zauważony, i udała, że pisze SMS-a. Wcześniej na toaletce zauważyła ładowarkę i pomyślała, że zdecydowanie będzie musiała z niej skorzystać.
Wrzuciła telefon z powrotem do torebki, po czym z pewną siebie miną zwróciła się do Huxleya.
– No to już dałam znać, gdzie jestem.
Taaak… Wreszcie mogła poczuć się bezpiecznie. W przypadku jej zaginięcia wyimaginowana przyjaciółka z pewnością ruszy z odsieczą.
– Okej, w takim razie zaczynajmy. – Niewzruszony jej oświadczeniem Huxley skierował się do wielkiej szafy, z której po chwili wyciągnął coś błyszczącego.
– To powinno pasować. Wystąpisz w tym dziś wieczorem.
Połyskliwego materiału nie było za dużo, a przypominał strój łyżwiarski.
– Więc alfonsem nie jesteś, ale sprzedałeś mnie do rewii na lodzie, bym w ten sposób spłaciła naprawę auta i czyszczenie peleryny? Teraz będę musiała występować jako statystka w Pretty Woman na lodzie? Dobrze zgadłam? – Zrobiłaby naprawdę wiele, by uniknąć donosu na policję, jednak nie miała najmniejszego zamiaru dać się sprzedać.
Huxley położył wyszywany cekinami kostium i mikrospódniczkę na kanapie tuż obok niej.
– Nie sprzedałem cię do cyrku ani do rewii na lodzie. Prostytucji też nie ma w kontrakcie. Od teraz jesteś częścią Niewiarygodnych Chłopców Marlowa, trupy magików, w której skład wchodzę ja i moi dwaj bracia, a ty będziesz naszą asystentką. Pięć wieczorów w tygodniu.
– Hola, hola, panie magik! – Normalnie zaczęłaby się śmiać, ale beginetki w jej żołądku niespodziewanie zaczęły szukać przycisku z napisem „ewakuacja”. – Zaszła jakaś pomyłka. Nie jestem w stanie wyjść na scenę!
Ostatni raz występowała publicznie w szóstej klasie podczas jasełek, kiedy zamurowało ją tak, że nauczycielka musiała dosłownie ściągnąć Beę ze sceny. Momentalnie zaczęła panikować. Kichnęła dwa razy – tik nerwowy. Huxley powiedział „na zdrowie”, jednak zupełnie bagatelizował rodzącą się histerię kandydatki na asystentkę.
– W szufladzie jest ibuprom. – Kiwnął głową w stronę toaletki, a jego głos zdradzał irytację. – Radzę łyknąć ze dwa. Na końcu korytarza znajduje się łazienka, przygotowałem ci szczoteczkę do zębów, a poprzednia asystentka wyposażyła ją we wszystko, czego możesz potrzebować. Wczoraj, podczas nielicznych momentów trzeźwości umysłu, wspomniałaś, że zaparkowałaś auto w pobliżu klubu Crimson. Jeśli dasz mi kluczyki, przeparkuję je tutaj.
– Nie mogę wyjść na scenę – wybąkała, trąc nos, by powstrzymać kolejne kichniecie. – Mam gigantyczną tremę.
Twarz Huxleya stężała od irytacji jeszcze bardziej, uwydatniając ostre rysy i blizny. Bea miała wielką ochotę zapytać o nie, dotknąć ich i namalować. Niedoskonałości czyniły ludzi wyjątkowymi, każde przeżycie i porażka dodawały koloru do palety ich życia. Bea zastanawiała się, jakie kolory zdobiły przeszłość Huxleya.
– Jeśli mam zadzwonić na policję, powiedz tylko słowo – mruknął, przerywając te rozważania dość drastycznie.
Pragnienie namalowania mężczyzny zastąpiła chęć wbicia mu pędzla w oko. To był ordynarny szantaż. Huxley wymuszał na niej, by stanęła na scenie przed widownią pełną ludzi. A to niechybnie zakończy się jej całkowitym paraliżem.
Zaczęła rozważać swoje szanse. Na razie nie wyglądały one zbyt obiecująco. Mężczyzna miał jej dane osobowe, więc póki co musiała przystać na jego warunki. Później opracuje plan, jak obrócić kota ogonem.
Huxley tymczasem wziął jej milczenie za zgodę.
– Dasz mi swoje kluczyki?
Bea zaczęła przetrząsać zawartość torebki, chcąc kupić sobie nieco czasu na przeanalizowanie sytuacji. Znów popełniła ten sam błąd – założyła czyjeś dobre intencje. Ufanie ojcu stanowiło najlepszy przykład na to, jak często intuicja ją zawodziła. Jeszcze gorszym przykładem było wzięcie na siebie jego długów u lichwiarza. Zaproponowała pokrycie wszystkiego w ratach rozłożonych na dziesięć lat, niestety ździerca wyznaczył jej o wiele krótszy termin, popierając jego nieprzekraczalność groźbami fizycznymi. Tak więc Bea z uśmiechem mu podziękowała, po czym uciekła do Nowego Orleanu, co sprowadza ją do „tu i teraz” oraz do kolejnego mężczyzny wystawiającego na ciężką próbę jej zdolności oceny ludzi i sytuacji. Nie zamierzała ponownie wpuszczać do swego życia ojca ani jakiegokolwiek hazardu. Huxley jednak zachował się w bardzo miły sposób. Za zniszczenie auta mógł od razu przekazać ją w ręce policji, a on nie dość, że dał jej drugą szansę, to jeszcze się nią zaopiekował. W pełni ubraną położył spać pod swoją cenną peleryną, a rano przyniósł nawet śniadanie.
Kolejnym problemem pozostawał brak mieszkania oraz pieniędzy na wynajem. Gdyby poprosiła o możliwość nocowania w szkarłatnej garderobie, Huxley z pewnością zażądałby pieniędzy z góry, a praca w teatrze dawała jej możliwość wślizgiwania się tu ukradkiem na noc. Rozwiązanie dalekie od ideału, lecz na pewno lepsze niż spanie w aucie.
Podjęła decyzję i rzuciła mężczyźnie kluczyki.
– Jeżdżę żółtym garbusem.
– Pszczółka jeżdżąca żukiem5? Zrób z tego komiks.
Może nie był tak niewinny, jak się jej jeszcze przed chwilą zdawało. Pszczele żarty to nie przelewki.
– Mogę też wyciągnąć swoją magiczną różdżkę i zmienić cię w rybę-kluchę6.
Jej groźba nie zrobiła na mężczyźnie żadnego wrażenia.
– Próba zaczyna się za dwadzieścia minut. Spotkamy się na scenie. Nie spóźnij się.
Kto chciałby na asystentkę osobę bez żadnego doświadczenia i z panicznym strachem przed publicznymi wystąpieniami? Może i umysł Bei wciąż trwał w zamroczeniu, ale bardzo starała się znaleźć odpowiedź na to pytanie. Jednym rozwiązaniem łączącym wszystkie kropki był wampiryzm.
Zanim Huxley przekroczył próg pokoju, Bea zdecydowała się na ostatnie pytanie:
– Co stało się z twoją poprzednią asystentką?
Zerknął na nią przez ramię i zaprezentował pełen uroku szelmowski uśmiech.
– Przeciąłem ją na pół.
Przestawienie samochodu nowej asystentki zajęło Huxle- yowi więcej czasu, niż się spodziewał. Beatrice Baker stanowiła zagadkę, którą miał zamiar rozwiązać. Nie trzeba być Sherlockiem, by zauważyć, że kiedy pisała do przyjaciółki, miała wyłączony telefon. No i przystanie na propozycję pracy dla niego w zamian za koszty naprawy mustanga przyszło jej nieco zbyt łatwo. Mógłby przeszukać jej rzeczy, żeby lepiej zrozumieć tę sytuację, ale to nie byłoby po dżentelmeńsku.
Huxley wsiadł do żółtego garbusa i oniemiał. Pierwsze, co go uderzyło, to słodki zapach arbuza. Już wcześniej go poczuł, kiedy zeszłej nocy Beatrice tuliła się do jego ramienia, przepraszając za uszkodzenie mustanga. Jednak to nie zapach okazał się najciekawszym elementem autka. Wnętrze zdobiła masa rysunków. Malutkie fragmenty twarzy zajmowały calutką deskę rozdzielczą i drzwi. Pełne wyrazu oczy, nosy i usta były wszędzie, gdzie spojrzał. Na lusterku wstecznym pyszniła się tęcza, na podłodze odznaczały się plamy po farbie, ale to kierownica zaskoczyła go najbardziej. Na samym środku klaksonu widniał duży napis UŚMIECHNIJ SIĘ i Huxley właśnie to zrobił. Nie mógł się powstrzymać. Tak samo jak nie mógł się powstrzymać, by wczoraj w barze do niej nie podejść. Sądząc po farbie pod paznokciami Beatrice, wszystkie te malunki musiały wyjść spod jej ręki. Cóż za ekscentryczna z niej Pszczółka.
Zaczął się zastanawiać, jak mogła go postrzegać i jak by namalowała jego spaloną brew czy zmienioną tkankę blizn. W jaki sposób przy pomocy pędzla oddałaby poznaczony szramami tors. Teraz jej wczorajsze zainteresowanie jego osobą i nazwanie go Monetem nabierało nowego znaczenia. Beatrice patrzyła na niego tak, jak on na innego iluzjonistę, skupiając się na każdym ruchu i wyłapując potknięcia zamiast podziwiać całe przedstawienie. Był dla niej ciekawostką. Inspiracją dla nowego obrazu. Ten wniosek wywołał w nim rozgoryczenie. Mimo to nie przestawał przyglądać się malunkom, wychwytując coraz to nowe interesujące szczegóły. Wyobraził sobie Beatrice wygiętą w dziwnych pozach, kiedy dawała życie poszczególnym obrazkom. Znów się uśmiechnął. Odkąd pewna Pszczółka stwierdziła, że wynurzałaby się w welurowej pelerynie, przytrafiało mu się to nad wyraz często. Było coś niezwykłego w jej malunkach i zapachu arbuza, bo poruszały te struny w jego duszy, o których dawno zapomniał.
Zbyt długo siedział w zaczarowanym wnętrzu żółtego garbusa i w rezultacie spóźnił się na próbę. Zawsze przychodził na czas. Spóźnialstwo było oznaką nieodpowiedzialności, lenistwa i braku organizacji. Jego brat Axel mógłby zostać twarzą reklamową wszystkich tych cech.
Pośpiesznie ruszył w stronę teatru, lecz gdy był już blisko, odruchowo zwolnił na widok mężczyzny w zielonej koszulce polo i spodniach w kolorze khaki, który robił zdjęcia teatrowi. Facet miał też podkładkę z jakimiś kartkami, na których robił notatki. Zdecydowanie nie wyglądało to dobrze.
Huxley przetruchtał przez jezdnię i zatrzymał się tuż za mężczyzną.
– Czy w czymś mogę pomóc? – spytał uprzejmie.
Facet nie odwrócił się, póki nie skończył zapisków. Na widok nadruku na jego piersi Huxley niemal zaklął. Inspektorat Nadzoru Budowlanego – te trzy słowa sprawiły, że wykonał szybką listę porównawczą stanu swojego konta względem wszystkich przepisów, które teatr naruszał. Nie wyglądało to dobrze.
– Jestem Larry Evans z nadzoru budowlanego.
Mężczyzna wyciągnął rękę do Huxleya, on zaś uścisnął ją machinalnie, podczas gdy chomiki w jego głowie dziko zapieprzały, że aż futerko na tyłkach im się paliło, starając się opracować plan wyjścia z tarczą z tej sytuacji.
– Jakiś miesiąc temu dostaliśmy zawiadomienie odnośnie złej kondycji tego budynku. Obecnie dokumentuję jego stan. Po około trzydziestu dniach od skompletowania dokumentów z ksiąg wieczystych odbędzie się rozprawa. – Inspektor ruchem głowy wskazał na fasadę budynku. – Sporo pracy przed panem.
– To miejsce to nora – rozległ się skrzekliwy głos.
Edna Lisowsky przedreptała koło nich w swoim zwyczajowym promiennym humorze.
Dwustuletnia pracownica zajmowała kiosk z biletami od dnia otwarcia. Okulary miała dwa razy szersze niż twarz, ani jednego własnego zęba, lecz jej laska zakończona głową węża była skutecznym odstraszaczem na myszkujących po okolicy nastolatków. Tak po prawdzie Huxley też się jej bał.
– Możesz pracować z domu, kiedy tylko masz na to ochotę. Wszelkie połączenia jesteśmy w stanie przekierować – powiedział, jak wiele razy wcześniej, po czym dodał: – A kasę możemy otwierać dopiero popołudniu.
Zmarszczyła pomarszczone usta jeszcze bardziej, podkreślając niezadowolenie uderzeniami laski w chodnik.
– W domu jest mój mąż. Przez cały dzień. Każdego dnia. Siedzenie w tej zapyziałej kasie w rozpadającym się teatrze jest jak wakacje. Powinieneś występować siedem dni w tygodniu. Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebujesz pieniędzy.
To powiedziawszy, Edna podreptała w stronę budynku, a Huxley przeciągnął ręką po twarzy. Ostatnim, czego potrzebował, było wcieranie przez innych soli w jego rany. Stan techniczny teatru oraz permanentny brak gotówki prześladowały go bez przerwy. Czerwonozłota fasada budynku łuszczyła się płatami, gzymsy i nadproża kruszały, tak jak i kilka zdobionych kolumn. Dwa okna na drugim piętrze miały pęknięte szyby, lampy za zewnątrz pokrywała rudawa rdza, a rozpadający się fundament najprawdopodobniej ułatwił szczurom założenie kolonii w piwnicy. Do listy należało jeszcze dopisać uszkodzone schody przeciwpożarowe i wypaczone rynny.
Odkąd Huxley przejął teatr, wielokrotnie starał się doprowadzić go do dawnej świetności, lecz za każdym razem ponosił porażkę. Jednak efektem ubocznym było nauczenie się na pamięć przepisów budowlanych Nowego Orleanu wraz z ich szarymi strefami i cennikiem kar.
Jeśli to zwykły donos, inspekcja najprawdopodobniej obejmie wyłącznie stan zewnętrzny budynku, który zdecydowanie nie wypadnie pomyślnie. Bez gotówki na naprawę każdej zauważonej usterki budynek może zostać przejęty przez miasto, a potem zlicytowany na aukcji komorniczej. Gdyby natomiast sprawdzili elektrykę i kanalizację, zamknęliby teatr bezzwłocznie. Całe szczęście, że to tylko zwykły donos.
– Kto złożył zawiadomienie? – spytał Huxley.
– Niejaka pani… Loretta Welsh – odparł inspektor po przetasowaniu dokumentów na swojej podkładce.
Huxley ze złości zacisnął pięści. Nazwisko nic mu nie mówiło, natomiast Wielki Otis Oliphant dużo. Już na pierwszy rzut oka było widać, że to serdelkowate palce tej wąsatej miernoty pociągają za sznurki w całej sprawie. Huxley wiedział, że Otis byłby w stanie poświęcić nawet lewe jądro, by przejąć teatr ojca. Oczami wyobraźni widział Oliphanta puszącego się jak paw podczas pokerowego wieczorku i chwalącego się, że za bezcen kupił huxleyową ojcowiznę. Absolutnie niedopuszczalna wizja! Lecz to w ogóle nie zmieniało jego położenia. Bez pieniędzy na naprawy straci teatr.
– Rozumiem – rzekł ostrzej, niż planował, ale w obecnej sytuacji ciężko mu było wydobyć z siebie milszy ton.
Evans nieco skulił się w sobie, jakby w oczekiwaniu na cios, który jednak nie nadszedł.
– Ostatnio zainkasowałem trochę gotówki, tak więc teatr będzie wyglądał jak nowy jeszcze przed rozprawą – dodał Huxley i mlasnął z obrzydzeniem, bo kłamstwo pozostawiło po sobie niesmak.
– Dobrze słyszeć. Zwykle w takich wypadkach bywam obrzucany obelgami lub obrywam tym, co tam komu wpadnie w ręce. Może sprawdzenie ksiąg zajmie mi nieco więcej czasu.
To był miły gest, jednak Huxley potrzebował znacznie więcej niż kilka dni zwłoki. Pozostawiwszy Evansa, by skończył ocenę budynku, ruszył w stronę teatru, a jego złość rosła z każdym krokiem. Oliphant był przebiegłą łasicą proszącą się o kastrację, lecz to, że Huxley pozwolił budynkowi popaść w ruinę, pozostawało bolesnym faktem.
Max Marlow planował kompletny remont, jednak inicjatywa umarła wraz z nim, kiedy zakuł swoje nadgarstki metalowymi kajdanami i zamknął się w beczce wypełnionej wodą. Normalnie owa beczka zapewniała dostatecznie dużo miejsca, by uwolnić się w spektakularny sposób, lecz tamtego felernego wieczoru przypadkowe wgniecenie przypieczętowało jego los.
Wydarzenie to zmieniło Huxleya na tyle, że Axel nadał mu tytuł Gburowatego Brata. Odpowiedzialnego. Wymagającego. Ale i tego, który nie potrafił przekonać ich beznadziejnej matki, żeby choć trochę pomogła finansowo przy remoncie. Teraz zaś Teatr Marlowa został zredukowany do jednego marnego słowa: donos.
Huxley musiał sprzedawać więcej biletów. Musiał też pod- nieść stawki, o jakie grał w pokera. Potrzebował również pieprzonego cudu. Natomiast to, co otrzymał od losu, to nowa asystentka – bez doświadczenia i z ekstremalną tremą – której wyjątkowość na razie kosztowała go więcej, niż mógł wyłożyć.
***
Bea siedziała na brzegu sceny, machając leniwie nogami. W głowie wciąż czuła ćmiący ból, który był pamiątką po niechlubnym wieczorze. Kiedy Huxley wreszcie się pojawił, udała, że sprawdza zegarek, którego nie miała.
– Spóźniłeś się.
– A ty nadal jesteś w tym, w czym spałaś – odpowiedział oschle. – Gdzie jest twój kostium?
Jak na kogoś, kto w ogóle się jej nie przyglądał, miał do niej zbyt wiele uwag.
– Nie sądziłam, że na próbę też mam być na wpół naga. Plus, tu jest zimno.
– Musisz czuć się komfortowo w swoim stroju. Jeśli założysz go po raz pierwszy tuż przed występem, będziesz skrępowana.
Huxley wszedł na scenę bocznymi schodkami i zniknął za kurtyną.
Bea zaczęła skubać farbę już na stałe tkwiącą pod paznokciami. Prawda była taka, że sama miała czasowy poślizg i stresowała się, że rozzłości tym Huxleya. Na szczęście on spóźnił się jeszcze bardziej. Dość niecodzienne uczucie dla kogoś zapominającego, że minuta ma zaledwie sześćdziesiąt sekund.
Zwykle świat oferował wiele rzeczy przyciągających uwagę Bei, a teatr był wręcz przepełniony najprzeróżniejszymi cudami, których nie dało się zignorować. Pomijając stare plakaty na ścianach oraz garderoby pełne wymyślnych strojów, natknęła się również na rekwizytornie z piętrzącymi się manekinami, sztucznymi kończynami, metalowymi klatkami i pierzastymi kapeluszami. Znalazła nawet czaszkę dinozaura. Prawdziwy raj dla jej wyschniętego źródełka inspiracji. Czuła mrowienie w palcach, tak bardzo chciała malować! Była do tego stopnia podekscytowana, że gdy znalazła niedomykające się okno na drugim piętrze, zabezpieczyła sobie drogę na wieczór, by móc niepostrzeżenie dostać się tutaj i zacząć tworzyć.
Mieszkanie na dziko w teatrze mogło być dokładnie tym, czego Bea potrzebowała. Co prawda nie uśmiechało jej się paradowanie w kostiumie nieledwie przypominającym strój kąpielowy, do tego w przeciągu, jednak nie miało to większego znaczenia, ponieważ i tak nie zamierzała pojawiać na scenie. Może i udawała, że to zrobi, lecz wyjście przed tłum widzów było absolutnie niemożliwe, tak więc Huxley w ogóle nie musiał się martwić o jej skrępowanie kusym strojem.
Huxley wciąż pozostawał za kulisami, a na widowni pojawił się mężczyzna w spranych dżinsach, okularach przeciwsłonecznych i białym T-shircie z napisem „Gieniusz”. Energicznym krokiem podszedł bliżej i zatrzymał się centymetry przed jej majtającymi w powietrzu nogami.
– Nie jesteś Ashlynn – stwierdził, a Bea spojrzała na swój biust, by upewnić się, że podczas snu na bank nie zmieniła cielesnej powłoki.
– Nie. Jestem Bea.
Mężczyzna opuścił okulary i zlustrował ją od stóp do głów.
– A co się stało z Ashlynn?
Domyślając się, że rzeczona Ashlynn była asystentką, którą miała zastąpić, Bea odpowiedziała:
– Myślę, że została przecięta na pół.
Mężczyzna pokiwał głową, zupełnie jakby zaakceptował jej tłumaczenie jako w pełni logiczne.
– Zakładam więc, że Gburowaty Brat cię zatrudnił. Jestem Axel, Czarujący Brat.
Wyciągnął rękę, którą Bea uścisnęła, a wtedy on uniósł jej dłoń do ust i pocałował, intensywnie patrząc jej w oczy.
Rzeczywiście czarujący… oraz niezwykle atrakcyjny.
Miał lekko rudawe – w pełni kompletne! – brwi, ogolonych policzków nie szpeciła żadna blizna, a i uszom niczego nie brakowało. Wyraźnie zarysowane pod ubraniem mięśnie sprawiały, że wydawał się idealny, lecz Bea wolała patrzeć na Huxleya, na Gburowatego Brata, który przyniósł jej szczoteczkę do zębów i otulił swoją peleryną do snu. Axel też nie wzbudzał w niej potrzeby malowania, tak jak robił to starszy brat.
Mężczyzna zdjął okulary, zawiesił je sobie z przodu koszulki i spytał z uprzejmym uśmiechem:
– Dla kogo wcześniej pracowałaś?
Bea zaczęła szczegółowo studiować pęknięcia na suficie, przypominając sobie wszystkie pozycje w swoim CV. Lista nie prezentowała się imponująco.
– Zależy, jaki okres cię interesuje. Byli Debrovscy i Wheelerowie. Ci pierwsi posiadali jacuzzi, więc pilnowanie ich dzieci zawsze było fajne, natomiast Wheelerowie mieli stały zapas skittlesów. Dorywczo pracowałam również dla Ace Painters przy malowaniu fasad i wnętrz, ale tylko kiedy właściciel chciał tęczowych kolorów. Wszelkie brązy i szarości mnie brzydzą. Lista restauracji, w których byłam kelnerką, jest bardzo długa, głównie dlatego, że…
– Okej, pozwól, że ci przerwę, Tęczulko. – Widać było, że niewiele brakowało, by Axel wybuchnął śmiechem. – Tylko doświadczenie magiczne. Nie potrzebuję całej twojej biografii. Z kim z branży pracowałaś?
Świat zawirował Bei przed oczami, przycisnęła rękę do skroni, niestety nic to nie pomogło.
– Z nikim – odpowiedziała w końcu zgodnie z prawdą.
– Zero? – Mina Axelowi zrzedła. – A mimo to Huxley cię zatrudnił?
– Dokładnie – wydusiła z siebie. Zaczął boleć ją brzuch, a całe ciało ogarnęła ciężkość. – Czy będzie w porządku, jeśli na chwilę się położę? – spytała i nie czekając na jego odpowiedź, zwinęła się na deskach w kłębek. Dziś nie był dobry dzień, by zdobywać świat.
Kolejne kroki, tym razem nieco powolne, rozbrzmiały od strony wejścia i ucichły obok Axela. Obcy mężczyzna nie zapytał, dlaczego Bea leży na scenie, ale wpatrywał się w nią na tyle długo i intensywnie, że zawstydzona przymknęła powieki. – Czemu Huxley zastąpił Ashlynn pijaną malarką?
To pytanie ją zaskoczyło. Zmusiła się do otwarcia oczu i spojrzenia na nowo przybyłego.
– Nie jestem pijana! – parsknęła.
Bycie pijanym idealnie charakteryzowało jej ojca, mężczyznę, którego pociąg do alkoholu i zamiłowanie do hazardu sprawiły, że Bea musiała iść do pracy zamiast skończyć liceum. Nienawidziła być tak nazywana.
Mężczyzna zrobił sceptyczną minę. Bea w odpowiedzi zmrużyła oczy, posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Jestem nieco otępiała po wczorajszym combo z paracetamolu i martini. A w ogóle to skąd wiesz, że maluję?
– Zignoruj Foksa – wtrącił się Axel. – On czyta w ludzkich umysłach i występuje jako mentalista. To Bystry Brat.
Raczej „przebiegły”. O ile Axel był uosobieniem życzliwości, ze swoją burzą kasztanowych włosów i znoszonymi ciuchami, to czarny, dobrze skrojony garnitur Foksa tylko podkreślał jego wyrachowanie. Nawet włosy miał związane w idealny kucyk.
Bea patrzyła to na jednego, to na drugiego.