Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień - Pul Grzegorz - ebook

Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień ebook

Pul Grzegorz

0,0

Opis

Wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy” w kategorii epika

 

O Marku można by sądzić, że jest człowiekiem sukcesu – zamożnym biznesmenem, przykładnym mężem i ojcem, a przy tym, jak na prawdziwego faceta przystało, łowcą ekstremalnych wrażeń. To fanatyk wędkarstwa, którego poznajemy podczas męskiej wyprawy na Półwysep Kolski, w ujście Warugi do Morza Białego. Uzbrojony w wędkę muchową, zapas rosyjskiej wódki i towarzystwo zaprawionych w bojach przyjaciół bohater odważnie zmierzy się z tajgą, ale czy gotów jest stawić czoła prawdzie? A może gonitwa za przygodą w ostępach północno-zachodniej Rosji okaże się jeszcze jednym etapem ucieczki od rzeczywistości jego zrujnowanego życia?

 

Wyprawa w dzikie rejony Murmańska, na którą zabiera nas Grzegorz Pul, to spełniona obietnica prawdziwie męskiej przygody, zmagań z żywiołem i trudnymi warunkami, świadomego obcowania z Innym i jego zwyczajami. Autor pokazuje, czym jest poznanie przez uczestnictwo, tak różne od oglądu świata z perspektywy turysty. Motyw „zaawansowanego zwiedzania” realizuje się tu jednocześnie na płaszczyźnie psychologicznej, gdzie wędka, a może szerzej: cała wędkarska wyprawa staje się rodzajem autobiograficznego wytrycha. […] Autor rozgrywa opowiadaną historię bez popadania w banał czy sentymentalizm – przeciwnie: Grzegorz Pul potwierdza, że tak zwana męska literatura istnieje i ma się świetnie.

z laudacji jury

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BIBLIOTEKA LITERACKA KWARTALNIKA „NOWY NAPIS”
Grzegorz Pul, Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień
© Copyright by Grzegorz Pul, 2021 © Copyright by Instytut Literatury, Kraków, Poland, 2021, wydanie I  All rights reserved
REDAKTOR PROWADZĄCY: Paweł Cieślarek
REDAKCJA: Pracownia Mole
KOREKTA: Katarzyna Płachta, Paweł Cieślarek
PROJEKT TYPOGRAFICZNY I SKŁAD: Estera Sendecka
PROJEKT OKŁADKI: Estera Sendecka
ISBN 978-83-67170-05-5
Instytut Literatury ul. Smoleńsk 20/11, 31-112 Krakówwww.instytutliteratury.eu
Konwersja: eLitera s.c.

BIBLIOTEKA LITERACKA KWARTALNIKA „NOWY NAPIS”

2021

Piotr Dardziński, Trucizny

Wojciech Kopeć, przyjmę/oddam/wymienię:

Pragnienie. Antologia Nowego Dokumentu Tekstowego 2021

Grzegorz Pul, Ni szagu nazad, czyli sztuka łowienia wspomnień

Tomasz Wojtach, Futurystyka miejska

2020

Łukasz Barys, Wysokie słońce

Głód. Antologia Nowego Dokumentu Tekstowego 2020

Paweł Hohmann, Iskra i kamień

Damian Kowal, Pieśni

Marta Kozłowska, B.Bomb

Adam Leszkiewicz, Apokalipsa psa

Maciej Taranek, Impresariat

2019

Maciej Filipek, Formalina

Ewa Frączek, niedoskonałości

Tomasz Genow, Kosmos jest ze słów. Eseje o różności świata

Jan Polkowski, Portier i inne opowiadania

Bartosz Popadiak, Podzwonne dla Instytutu

Stefan Türschmid, Tancerz

Pamięci mojego Taty

Rzeka płynęła jak dawniej. Kłębiła się wokół pali mostu. Nick spojrzał w przezroczystą, brunatną wodę, która swą barwę brała od kamienistego dna, i dostrzegł pstrągi z drgającymi płetwami w nurcie.

Ernest Hemingway, Rzeka dwóch serc[1]

Kuzomen przywitał ich ciszą. Nawet szybującym nad osadą rybitwom nie chciało się krzyczeć. Znad Morza Białego ciągnęła wilgotna bryza. Zimna. Nieprzyjemna. Powietrze pachniało jesienią, solą i zgniłymi wodorostami. Drobiny piachu wirowały w powietrzu. Marek pierwszy wysiadł z busa i głęboko wtulił szyję w kołnierz polarowej bluzy. Przetarł zaspane oczy. Za nim wygramolił się Wasyl, białoruski przewodnik i organizator wyprawy. Lekarz o specjalizacji pediatry, który dawno temu porzucił pracę w wyuczonym zawodzie i zaczął zarabiać na chleb, wożąc wędkarzy nad rzeki z łososiami, od Półwyspu Kolskiego po Kamczatkę (na pytanie o to, czemu już nie leczy, odpowiedział kiedyś przy wieczornym ognisku: „Trudno być wiernym powołaniu za czterdzieści dolarów miesięcznie”). Jego sięgające ramion siwiejące włosy zafalowały na wietrze. Na końcu wyskoczył Maciek – pucułowaty na twarzy i wyraźnie łysiejący. Wyglądał zabawnie w rozchełstanej koszuli niedopiętej na pokaźnym brzuchu. Polski biznesmen na wczasach. Właściciel dwóch dużych aptek. Samotny. Piekielnie zakręcony na punkcie łowienia ryb.

Osada robiła niesamowite wrażenie. Położona na wysokiej skarpie, z jednej strony otoczona była rzeką, z drugiej – morzem. W środku stały wielkie piętrowe domy, całe z drewna, przykryte byle jak eternitem lub blachą, z ogromnymi oknami, często bez szyb, które zastąpiono arkuszami grubej folii albo kawałkami desek. Im dalej od umownego centrum, tym chatki były mniejsze i niższe. Wszystkie – i duże, i małe – wyglądały na opuszczone, pozbawione życia. Wioska sprawiała wrażenie wymarłej. Marek nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek tu mieszka. Z żadnego komina nie unosił się dym. Po podwórkach walały się szczapy. Nie zauważył, aby gdzieś były poukładane w równe stosy. Narzędzia – łopaty, siekiery, taczki – leżały tam, gdzie w danej chwili upuścił je ich użytkownik. To wszystko wzmacniało wrażenie, że osada jest opuszczona. I tylko gdzieniegdzie wiszące na sznurze kalesony czy koszula dawały nadzieję, że na tym zadupiu toczy się normalne ludzkie życie.

Odległe wspomnienia dawnej kupieckiej świetności zasypał wszechobecny piach. A czas na spółkę z wiatrem powykoślawiał drewniane domy, powyłamywał okiennice. Poczernił szalówkę i zakleił mchem i porostami eternitowe dachówki. Powykrzywiał płoty. Nawet słupy elektryczne powyginał na wszystkie strony. Wyglądały, jakby za chwilę miały się złożyć i zalec na ziemi.

Sam dojazd do Kuzomena był jak z minionej epoki. Mimo że na Północy drogi są, jakie są, przeważnie wyboiste i marnej jakości, i – jak mawiają Rosjanie – nie ma co z tego robić tematu, tylko trzeba przywyknąć, to ostatnie kilometry zdziwiły nawet Marka. Tajga kończyła się jak ucięta wielkim mieczem i spośród rachitycznych świerków mężczyźni wyjechali na piaskowy płaskowyż. Praktycznie bez żadnych roślin, gdzieniegdzie tylko upstrzony pojedynczymi łodygami suchych traw. Zmiana krajobrazu była drastyczna, wręcz szokująca. Setki kilometrów zadrzewionych bagien, skał, górek i dolinek w jednej chwili zniknęły. A wokoło pojawił się tylko piach.

Giena, ich kierowca, wcisnął gaz do dechy. Silnik wył jak opętany. Bus brnął przez tę pustynię jedyną koleiną w stronę horyzontu; podążał rozjechanym śladem ile sił, byle nie stanąć. Przejazdu nie ułatwiał brak znaków orientacyjnych. Piach momentami sięgał aż po osie. Z rury wydechowej wylatywał czarny dym. Oni jednak parli przed siebie jakby w nieznane. I gdy Marek całkowicie stracił rozeznanie, a żyły na przedramieniu nabrzmiały do granic wytrzymałości od ściskania poręczy, żeby raz po raz nie walić głową w sufit, ukazała im się osada. Niczym oaza na pustyni. Ale nie byli przecież na pustyni, a Kuzomen nie był bynajmniej życiodajną oazą.

– To wygląda jak scenografia do horroru – szepnął cicho do siebie.

Na głównej ulicy spod piachu wystawały szare deski. Wiły się wzdłuż powyginanych płotów. Niedbale pozbijane, tworzyły namiastkę chodników, ciągów komunikacyjnych łączących poszczególne chaty w tym zapomnianym przez Boga miejscu na końcu świata.

– Nic nie trzeba zmieniać. Wpuścić ekipę z aktorami i samograj – dodał.

Nagle zza najbliższego domu wyłoniło się dwóch mężczyzn. Szli ostrożnie po prowizorycznym drewnianym chodniku. Byli ubrani w watowane, niebywale umorusane kurtki. Grube spodnie mieli wpuszczone w czarne wodery. Ich twarze pokrywał kilkunastodniowy, niechlujny zarost. Spod wełnianych czapek wystawały skołtunione i przetłuszczone włosy. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak dwa klony. Jednak gdy się zbliżyli, Marek zauważył, że dzieliło ich co najmniej kilkanaście lat. Twarz starszego była poorana zmarszczkami. U młodszego pod rzadkim zarostem można było dostrzec liczne krosty. Gdy podeszli, starszy z mężczyzn ziewnął, szeroko otwierając usta. Przód jego uzębienia przypominał kopalnię złota. W głębi było pole bitwy pod Lenino. Przywitali się skinieniem głowy, bez słowa. Z dystansem charakterystycznym dla ludzi Północy.

„Aktorów nie trzeba. Wystarczy tylko ekipa z kamerami”, dodał w myślach Marek. Czuł jednostajne pulsowanie w skroniach, wredne, upierdliwe jak komar zamknięty w namiocie. Przełknął zbitą ślinę. Szorstkim językiem zwilżył popękane wargi. Spędził czterdzieści godzin w podróży po asfaltach, szutrach i piachach Białorusi i Rosji. Czterdzieści godzin, podczas których gorzała pozwalała zasypiać i stawiała na nogi po przebudzeniu. Czterdzieści godzin, które jak przydrożne drzewa zlewały się w jedną smugę. Jak przez mgłę pamiętał Psków. Tam, na rogatkach, ale nie kojarzył, czy przed czy za miastem, szpicel o długim nosie usiłował wydusić z niego imię i nazwisko oraz cel podróży. Bełkotał coś po rosyjsku o gorodach pełnych zieleni i że jakiegoś generała mocno zabolały zuby. Po interwencji Wasyla milicjant spojrzał ostatni raz na Marka z pogardą i kazał spierdalać. Widocznie nie chciało mu się pisać papierów i wolał przytulić parę zielonych. Sankt Petersburg Marek pamiętał dobrze – szerokie ulice, olbrzymi betonowy moloch i komary. Paradoksalnie właśnie tam ich dopadły. Nie na bagnach na granicy białorusko-rosyjskiej, tylko w Sankt Petersburgu. Przypomniał sobie Pietrozawodsk, gdzie mało się nie zgubili. Pomysł zakupów na przydrożnym targu okazał się chybiony, ale ponownie Wasyl uratował wyprawę. I wreszcie Kirowsk. Solanka w przydrożnym barze i kilka setek. Obowiązkowych. Za Wieńkę. Tam jego Moskwa–Pietuszki[2] przyśpieszyła niczym polarny ekspres, roztrzaskując się w mroku jak z Zapisków psychopaty[3]. Przebudzenie nadeszło przed Kuzomenem. Gdzieś po drodze zgubili czterech Litwinów. Ale skoro nikt z tego nie robił afery, to znaczy, że wszystko odbyło się zgodnie z planem.

Rozpoczęli wyładunek bagaży. Plecaki. Tuby z wędkami. Skrzynki z jedzeniem. Jak duch nagle pojawił się Walery, lokalny przewodnik i pomocnik. Przywitali się uściskiem i poklepywaniem po plecach. Walery był niewysoki, a twarz pokrywał mu kilkudniowy, rzadki zarost. Jego poplątane włosy częściowo zasłaniała wyświechtana, szara bejsbolówka z napisem „FC Barcelona”. W czarne spodniobuty miał włożoną uświnioną smarami, niebieską kurtkę. Z długim, spiczastym nosem i rozbieganymi, szarymi oczyma przypominał politruka z propagandowych kronik. Tylko że oni nie nosili na głowie barw Dumy Katalonii. W każdym razie dużo się ruszał, chociaż mówił niewiele. Wszędzie go było pełno. Taki człowieczek z ADHD.

– Chłopaki wezmą trochę zapasów do campu – rzucił mimochodem, nie oczekując od obecnych ani przytaknięcia, ani tym bardziej zaprzeczenia.

Miejscowi, starszy i młodszy, bez słowa chwycili wypełnione worki. Ostrożnie stawiając stopy w błotnistej mazi, poczłapali do łódki, przygarbieni pod ciężarem bagaży. W milczeniu, jak roboty, krążyli w tę i z powrotem. A Walery biegał między nimi raz z jakąś torbą, innym razem z pękiem kluczy lub z kanistrem paliwa.

– Mamy jeszcze jakąś wódkę? – zapytał Marek, który zrobił sobie przerwę w wyładunku bagaży. Po przerzuceniu kilku plecaków skoczyło mu ciśnienie. Usiadł więc na gładkim kamieniu i obserwował, jak inni pracują. Oddychał ciężko. Gorzka, gęsta ślina stała mu w gardle. Głowa bolała go coraz bardziej. – Nie mamy gorzały? – powtórzył pytanie.

– Zaraz będzie – uspokoił go Wasyl. – Trzymaj. – Rzucił w jego kierunku plecak.

Marek podniósł się z wygodnego siedziska. Chwycił plecak i ruszył do łodzi. Na brzegu podał bagaż młodszemu z miejscowych. W głowie mu huczało. Czuł przebiegające po ciele na przemian fale gorąca i zimna. Pot wystąpił na czoło.

– Nie dam rady – zamruczał do siebie. I kolejny raz usiadł, tym razem na nadbrzeżnej skarpie.

Towarzysze znosili bagaże nad brzeg rzeki. Była ogromna. Ciemnostalowa w cieniach przedświtu. Powoli odsłaniała swoje oblicze. Pierwszy blask słońca liznął wodę ciemną purpurą. Kolejne promienie malowały ją na pomarańczowo. Marek wyjął papierosa i zapalił, mimo że skronie pulsowały okrutnie. Pierwszy mach był ohydny. Drugi już smakował.

Siedząc nad brzegiem, patrzył, jak kolejne promienie słońca barwiły świat. Coraz wyraźniej widział ujście Warzugi do Morza Białego. Z żółtopomarańczowych refleksów wyłoniły się maszty wraku leżącego na plaży.

– Titanic – powiedział Wasyl, przystając na chwilę obok Marka.

– On chyba gnije w Atlantyku – wszedł w dyskusję Maciej. Nie wyglądał najlepiej. I wolno myślał. Miał ubłocone buty, wygniecioną koszulę i wymiętą twarz. Jemu także droga dała w kość.

– To miejscowy – dodał Wasyl.

– Aha – przytaknęli zgodnie, trochę bezmyślnie i automatycznie, nie zastanawiając się nad sensem odpowiedzi.

– Trochę mniejszy – ciągnął przewodnik.

– Aha – powtórzyli jak papugi.

– Chyba wszystko mamy załadowane. – Wasyl zmienił temat na widok gramolącego się po stromej skarpie człowieka z reklamówką w dłoni.

Przygarbiony obcy zmierzał w kierunku drewnianego budynku z kolorowym napisem „magazyn”.

– Chodźcie do sklepu. Galina już otwiera – rzucił Walery i od razu ruszył w tamtą stronę.

Wasyl z Maćkiem podążyli za nim w górę skarpy. Marek stwierdził, że będzie pilnował bagaży. Usiadł na plecaku i patrzył. Zrobiło się całkiem jasno i dokładnie widział ujście rzeki. W rozbłyskach porannego słońca woda była prawie cytrynowa, lekko marszczona świetlistymi refleksami. Nad morzem unosił się biały obłok. Przypominał mgłę. Był jednak rzadki i pierwsze skojarzenie, jakie przyszło Markowi do głowy, to zwiewna firanka powieszona w wielkim oknie zbudowanym w ujściu rzeki, subtelnie przysłaniająca widok na Morze Białe. Zapalił kolejnego papierosa. Mimo bólu głowy dym wciągany z rześkim, słonym powietrzem smakował dobrze.

W czasie jazdy, jeszcze na Białorusi, musiał wykonać kilka telefonów. Długo rozmawiał z prawnikiem. Jego sytuacja nie była najlepsza. Potem uzgodnił plan działania ze wspólnikiem. Podczas każdej rozmowy zlatywały esemesy: „Abonent Żona próbował się z tobą połączyć”.

„Abonent Żona”, pomyślał. „Jak nieubłagany czas wszystko trywializuje, odziera z piękna”. Nawet nie chciał wiedzieć, jak ona zapisała go w telefonie, ale był niemal przekonany, że pod nickiem Stary. Czas. Zakrzywienie wspomnień. Ich obecna karykatura.

Esemesy spływały, ale nie miał ochoty na rozmowę. Dopiero gdzieś za Grodnem, gdy z grubsza poukładał swoje sprawy zawodowe, wykręcił numer. Odebrała po pierwszym dzwonku. Widział ją, jakby siedzieli naprzeciw siebie w rozklekotanym busie. Żmijowe oczy bez blasku i uroku, pozbawione mgły marzeń, w której kiedyś tak lubił błądzić. I głos. Chropowaty. Podniecony i jednocześnie wściekle jadowity. Wyciekający z zaciśniętych ust przez przegryzione nienawiścią wargi. Była lekko pijana. Wiedział to. Może nawet bardziej niż lekko. Gdy zaczęła krzyczeć, nacisnął czerwoną słuchawkę. Roześmiał się w duchu. W wyobraźni widział jej zdziwioną minę i wściekłość. Poczekał kilka minut i znowu wybrał jej numer.

– Czego chcesz? – zapytał.

– Nie rozumiem, co się dzieje. Odpowiedz!

– Nie podnoś głosu, bo się znów rozłączę – wyszeptał spokojnym głosem.

– Co mam robić?! – Znów była blisko krzyku.

– Mówiłem ci, nie podnoś głosu. – Jego szept był bezwzględny.

I wtedy pękła. W słuchawce słyszał spazmy i jakieś pojedyncze, niezrozumiałe słowa. Łzy musiały płynąć ciurkiem po jej policzkach, rozmazując makijaż, znacząc skórę czarnymi bruzdami wypłukanego tuszu. Marek słuchał przez chwilę chlipania tej silnej kobiety. Po ustach błądził mu sadystyczny uśmiech. Ale mimo podświadomego uczucia satysfakcji było mu głupio. Tak po ludzku głupio. Uśmiech zniknął z ust. Mięśnie twarzy się napięły. Przymknął oczy. Żyły na skroni zaczęły mocno pulsować.

– Trzymaj się – odpowiedział chropowatym głosem. Podważył obudowę telefonu. Palce mu drżały. Wyjął baterię i wrzucił wszystkie elementy do woreczka strunowego. Oczy go piekły, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Szybko odwrócił wzrok w stronę szyby i patrzył na mijany krajobraz, ale nie był w stanie rozróżnić żadnych szczegółów, wpatrzony w dal bardziej odległą niż obrazy za oknem.

Usłyszał szczęk kamieni pod podeszwami. Z góry schodzili Wasyl i Maciej. W kartonach nieśli kilkanaście butelek wódki i trochę drobnych zakupów.

– I jak, wsio normalnie? – zapytał Wasyl.

Marek spojrzał na niego, ciężko podnosząc głowę.

– Żyje – odpowiedział sobie radośnie Wasyl. – Zaraz go poleczymy – dodał po chwili i postawił karton na kamieniach. – Walery załatwi wszystko w sklepie i płyniemy. – Otworzył butelkę. Nalał do stalowego kubka i podał Markowi. – Zdrowie – wzniósł toast.

– Zdrowie – odparł Marek. Wypuścił głośno powietrze. Poczuł rozchodzący się w powietrzu smród alkoholu. Ścisnęło go w gardle. Ślina stała się gorzka. Po plecach przebiegły ciarki. Odstawił kubek. – Nie mogę.

– Pij. Będzie dobrze.

– Nie dam rady.

– Pij. Tu matka Rosja. Tu się pije – wszedł w dyskusję Maciek. Chwycił kubek. Przechylił. Nalał ponownie i wcisnął go Markowi do ręki.

Ten jeszcze raz głośno wypuścił powietrze i wlał wódkę do gardła. Żołądek natychmiast zareagował skurczem. Ostrym, wibrującym. Po chwili nastąpił rozkurcz, który przyniósł torsje. Czuł w ustach gorzko-kwaśny smak wódki przemieszanej z sokami trawiennymi. Zamknął oczy. Wstrzymał oddech. Gdy Wasyl zdał sobie sprawę, co się dzieje, włożył Markowi do ręki kawałek kiełbasy. Ten wcisnął mięso do ust. Smak wędliny zahamował odruch wymiotny. Gryzł powoli i czuł coraz większą ulgę. Wódka przyjemnie grzała trzewia. Gorycz zniknęła. Krew jakby zaczęła pulsować mocniej i mocniej. Podszedł do wielkiego kamienia pełniącego funkcję stołu. Ukroił kawałek czarnego chleba i gruby plaster cebuli. Wracał mu apetyt. Wasyl z Maćkiem wypili po kolejce. Nalali i jemu. Marek wziął tym razem kubek śmielej i szybko przechylił. Ta miarka poszła bezboleśnie. Podszedł znowu do polowego bufetu. Bez pośpiechu ukroił plaster kiełbasy i kromkę chleba. Jadł wolno, długo żując każdy kęs. Czuł, jak ból w skroniach łagodnieje. W żołądku rozlewało się ciepło. Patrzył bystro wokoło. Prowizoryczny bar na skale. Ile już takich widział na Północy... Rozkładanych pośpiesznie na pieńkach martwych świerków, kępach borówkowych krzaków, płaskich głazach czy po prostu na gołej ziemi. Wszystkie podobne do siebie. Kawałek folii albo kurtki przeciwdeszczowej zazwyczaj stawał się blatem. Na nim obowiązkowo: butelka wódki, stalowe kubki, krojony chleb, cebula, jakaś wędlina lub słonina. Czasami zdarzał się termos z mocnym czajem lub kawą. I nóż jako jedyny sztuciec, odgrywający nie tylko przypisaną mu przez człowieka rolę, ale także zastępujący widelec, otwieracz do puszek czy łyżeczkę do herbaty.

Ale wszystkie te polowe stoły rozkładane w surowej scenerii tajgi niosły prawie mistyczne przesłanie. Dawały poczucie bezpieczeństwa, czasem może iluzorycznego, ale zawsze jednak bezpieczeństwa, i wspomnienie cywilizacji, potrzebne mieszczuchom z poukładanym życiem, by odnaleźć się w dzikości otaczającego świata. Te wszystkie stoły, stawiane, kładzione, rozstawiane może i naprędce, i może byle jak, po prostu na czym się dało, były symbolem kontaktu z cywilizacją. Choćby północny, mroźny wiatr łamał świerki nad głowami, to zaścielona na mchu pałatka zastawiona kubkami, termosem z herbatą, pudełkiem z wędliną i chlebem oraz obowiązkowo butelką wódki dawała zagubionym na Północy wędrowcom namiastkę spokoju i porządku. Namiastkę domu. Marek pamiętał, jak na pierwszej wyprawie irytowało go, że akurat w czasie najlepszych brań przewodnik zwoływał wszystkich na pieriekuskę. „Kurwa...”, przeklinał siarczyście w myślach. Chciał łowić, a nie popijać herbatę i zakąszać wódkę boczkiem krojonym w grube plastry. Z czasem jednak zrozumiał, że te tysiące kilometrów pokonuje się nie tylko dla łowienia ryb. Owszem, jest ono ważne i daje olbrzymią satysfakcję. Ale te chwile zadumy pod parasolem świerków wyrosłych bez jakiejkolwiek ingerencji człowieka; to zapatrzenie na sypiące się z drzew złote brzozowe listki, tańczące w rytmie mroźnego, północnego wiatru; ta pędząca potokiem woda, skrząca się barwami tęczy w rozbryzgach pojedynczych kropel na gładkich, oszlifowanych przez tysiąclecia kamieniach; te mroźne wschody jesiennego słońca wyłażącego leniwie znad czarnej ściany tajgi – to wszystko jest ważniejsze. I skutecznie tłumi pierwotny atawizm łowcy, tak że samo wędkarstwo w pewnej chwili przestaje być istotne.

A pieriekuska, tak irytująca Marka na pierwszych wyprawach, z czasem nabierała dla niego właściwej siły wyrazu. Porządkowała priorytety. Organizowała właściwy rytm dnia. Zrozumiał, że dla tych wszystkich ludzi, z którymi miał szczęście spędzać czas, rozstawienie obozowego stołu, zagotowanie na małym ognisku wędzonej herbaty, rozłożenie starannie przygotowanego jedzenia i wypicie stakańca wódki są elementami tak ważnymi jak przyroda, wśród której te tradycje powstały. I z czasem śmiał się w duchu, że dla Rosjanina słowo „pieriekuska” przypomina osławione angielskie five o’clock, tak przerysowane i obśmiane przez mistrzów kabaretu.

Pamiętał wiele stołów, przy których jadał na Północy. I musiał przyznać, że znaczna ich część rzeczywiście przypominała pierwowzory. Były co prawda zbite z nieheblowanych dech, ale zawsze miały stabilne i w miarę równe blaty, na których stawiano wszystko co popadnie, od jedzenia przez kołowrotki i przynęty po włochate skarpety. Ale w pamięć najbardziej zapadły mu te rozkładane w tajdze na kamieniach, nad rzekami lub nad brzegiem jeziora prowizorki. Szczególnie jedna, której obraz miał teraz przed oczami. Żywe wspomnienie, jakby rysowane przed momentem.

Wracali z którejś jesiennej wyprawy i w porywie chwili zjechali nad olbrzymie karelskie jezioro. Jego brzeg był płaski, a plaża usypana drobnymi, gładkimi kamieniami, które chrzęściły pod stopami. Wyszli z busa i kierowali się w stronę wielkiego głazu, którego część była zatopiona w wodzie i obmywana przez fale jeziora. Od mokrej strony kamień miał lekko szafirowy odblask. Od strony lądu malował się wszystkimi odcieniami szarości. Musiał tkwić głęboko, zaryty w strukturze plaży. Jego wierzch, co dziwne, był prawie płaski, jakby szlifowany. Rozłożyli produkty: miskę kawioru z łososia, gravlax, ciemny, gliniasty chleb, pokrojoną w ćwiartki cebulę, butelkę wódki Tundra i blaszane stakańce. Kompozycja była piękna i aż kiczowata zarazem. W promieniach zapadającego się w jeziorze słońca zastawiony stół sprawiał wrażenie pochlapanego czerwoną farbą. Tworzył układ barw, świateł i półcieni do uwiecznienia na obrazie.

Dwóch miejscowych ustawiało bagaże na motorówce. Głośno przeklinając, rozmieszczali plecaki, tuby z wędkami i skrzynki. Brnęli po kolana w mulistej brei. Grubym sznurem obwiązywali ładunek raz z jednej, raz z drugiej strony. Marek wziął do ręki butelkę. Coś go zaciekawiło. Przyjrzał się dokładnie. Minę miał, jakby nie dowierzał temu, co widzi.

– A co to za facjata na etykiecie? – spytał zdziwiony.

– Wujek Stalin – odpowiedział Maciek, śmiejąc się cicho. – Skuteczny morderca swojego narodu i jeszcze kilku innych. Do wódy pasuje jak ulał. Kaszy manny przecież nie pijemy – dodał i wychylił zawartość kubka. Zakąsił. Nalewając kolejną miarkę, kontynuował: – To gówno zabiło pewnie więcej ludzi niż on. Ale idea, by na butelkach widniały mordy zbrodniarzy, jest nad wyraz interesująca. – Zajął się krojeniem chleba i kiełbasy. – Cebuli też ci ukroić? – rzucił w stronę Marka.

– Możesz. Plaster – odpowiedział cicho, ciągle z niedowierzaniem wpatrując się w etykietę.

– A wracając... Ta facjata skraca dystans. I to, i to symbolizuje śmierć. Ten psychol ją niósł i to, co pijemy, też niesie śmierć. I pamiętaj: zawsze w męczarniach. – Po tych słowach Maciek sadystycznie się roześmiał.

– Dość surrealistyczne.

– Nie. Prawdziwe. Masz. – Maciek podał kubek Markowi.

Ten wziął go do ręki i jeszcze raz spojrzał w oczy Stalina łypiące z etykiety.

– Wiesz, na dobrą sprawę może masz i rację. Z czysto teoretycznego punktu widzenia. Ale spoglądając na materię rzeczy z płaszczyzny etycznej... – zawiesił na chwilę głos. Wypił zawartość kubka i dodał: – To chujowy chwyt marketingowy.

– Dlaczego? Chwyt jak chwyt.

– Produkt cieszy się dużym wzięciem nawet u znamienitych zagranicznych turystów – dodał z uśmiechem Wasyl.

– Ni szagu nazad – przeczytał sentencję z etykiety Marek. „Jakby prorocze z tym krokiem w tył...”, dodał w myślach.

Dyskusję przerwał Walery, który nagle pojawił się za ich plecami. Nie widzieli, jak schodził po skarpie. W ręku taszczył na oko trzydziestolitrowy zbiornik z paliwem. Nie widać było po nim wysiłku. Postawił na piasku plastikowy kanister tak lekko, jakby odstawiał półtoralitrową butelkę z wodą.

– Chłopaki już zapakowały bagaże. Wsiadajcie. Przepłyniemy rzekę, dopóki nie ma dużego wiatru. Za godzinę będziemy w ujściu Kicy – powiedział bez nuty zadyszki.

– Zaraz, zaraz – odezwał się Maciek zmiękczonym głosem. – Panowie dzielnie nosili nasze czemadany. Nie po chrześcijańsku byłoby nie wypić lufki w podzięce i na pożegnanie tych pięknych okoliczności przyrody.

Marek uśmiechnął się pod nosem i przytaknął towarzyszowi. Byli lekko zawiani. Picie od świtu niesie to niebezpieczeństwo, że nigdy nie wiesz, kiedy jesteś trzeźwy, a kiedy pijany. Nie zauważasz, kiedy przekraczasz granicę, za którą rzeczywistość się rozjeżdża, zawiązując czas na supeł.

– Trzy minuty nas nie zbawią. Wypijesz?

– Nie, dziękuję – odrzekł Walery i skinął ręką na miejscowych, siedzących na burcie łodzi.

Podeszli do kamiennego stołu. W ciszy słychać było tylko ich kroki i bulgotanie płynu nalewanego do stalowych kubków. Większość jedzenia była zapakowana do łodzi. Na wierzchu pozostała butelka wódki i rozłożone na foliowej torebce chleb, wędlina i cebula. Marek bez pytania podał starszemu kubek. Ten wziął go delikatnie w swoje grube, styrane pracą ręce. Pojedynczy wrzask rybitwy krążącej nad wodami Warzugi dał sygnał. Mężczyzna wypił. Skinieniem głowy odmówił zakąski. Podniósł z folii kawałek chleba, powąchał. Marek patrzył zafascynowany na tego prostego człowieka. Stary przekazał kubek młodemu. Ten powtórzył ruchy poprzednika niemal tak samo, może odrobinę szybciej. Młodość. Ona zawsze ma swoją dynamikę. Zrównoważenie i dystans przychodzą później.

Wyjęli papierosy i zapalili. Marek też sięgnął do kieszeni. Odkąd na opakowaniach pojawiły się zdjęcia przebitych krtani i poczerniałych płuc, z namaszczeniem przekładał dwadzieścia sztuk marlborasów z filtrem do oprawionej w ciemną skórę papierośnicy. Palili bez słowa. Powiew morskiego powierza przeganiał dym znad kamiennego stołu. Rybitwy leniwie krążyły nad głowami, ciekawie wypatrując resztek, które szybkim nurkowaniem można byłoby przechwycić. Marek obserwował Rosjan. Starał się robić to nienachalnie. Zaciekawiony, ukradkiem wodził za nimi oczyma.

Fascynowali go mieszkańcy Północy. Widział ich wielu. Wszyscy w jakiś sposób byli do siebie podobni. Ubrani wygodnie i mało estetycznie, biorąc pod uwagę standardy przyjęte w tak zwanych cywilizowanych krainach. Plamy po ropie czy tłuszczu z konserwy nie miały wpływu na ogólny szyk, ani też nie rzutowały na samopoczucie noszącego. Zarost na twarzy musiał być obowiązkowo co najmniej kilkudniowy. Włosy umiarkowanie rozczesane. Palce wszak nie są zbyt dobrym grzebieniem. Kufajka na grzbiecie zabezpieczała przed zimnem, ale pełniła też funkcję ścierki do rąk czy chustki do nosa. Czapka, zazwyczaj w nieokreślonym kolorze, poza nakryciem głowy była także schowkiem na papierosy. Spali byle gdzie, byle co też jedli. Mało mówili. I prawie w ogóle się nie śmiali. Ich przerażająco poważne twarze na początku budziły w Marku niepokój. Prędko jednak zrozumiał, że po prostu tak jest. Ten typ ma taką urodę. I nic z tym nie zrobisz. Nie śmieją się i już.

Zauważył to wiele lat temu. Już podczas pierwszego wieczoru w Umbie poszli do miejscowej knajpy. Mieli ochotę na piwo, a może najzwyczajniej się nudzili. Lokal wyglądał jak każda mordownia na świecie. Z zewnątrz brudne, wyszczerbione szalówki, wykruszone betonowe stopnie, wyślizgane poręcze, odrapane drzwi w kolorystyce pamiętającej czasy młodego Picassa najzwyczajniej nie zachęcały do odwiedzin. Wewnątrz śmierdziało kwaśnym piwem, dymem papierosowym, ostrym męskim potem i zmytymi rzygowinami, pozostawiającymi w powietrzu lekką, słodko-kwaśną, mdłą nutę. Siedzieli za drewnianym, ciężkim stołem, milcząc. Sączyli leniwie sikowate piwo z topornych, niemiłosiernie poobijanych kufli. Zagryzali je suszoną flądrą, która była twarda jak podeszwa, śmierdziała kocim gównem i całkiem możliwe, że tak też smakowała. Podobnie jak wszyscy obecni tępo gapili się w wielki wiszący nad barem telewizor. Zahipnotyzowani, wlepiali oczy w ekran, na którym półnagie, młode dziewczyny darły się do jakiegoś ruskiego disco polo. Program co jakiś czas przerywały reklamy pełne kolorów i krzyku. Popijając obrzydliwe piwo, podśmiewali się z głupiej muzyki i przaśnych, prymitywnych reklam czasu późnej pierestrojki. I nawet było zabawnie. Lecz gdy Marek w pewnym momencie rozejrzał się po sali, coś go tknęło. Wtedy zauważył, że poza nimi nikt się nie śmieje. Że wszyscy miejscowi mają smutne, przeraźliwie smutne twarze. I puste oczy.

Później wielokrotnie z dziką fascynacją obserwował ludzi Północy. Nie mieszkańców miast, jak Sankt Petersburg czy Pietropawłowsk, ale zwykłych miejscowych z zapadłych dziur w bezkresnych czeluściach tajgi. Zazwyczaj swoją depresyjnością wprawiali Marka w zakłopotanie. Wywoływali w nim jakieś podświadome poczucie winy. Budzili w nim nostalgię oblepiającą myśli czarną pajęczyną smutku. Ich usposobienie było jak wirus – zaraźliwe. Ale zdarzało się, że swoim smutkiem go bawili, szczególnie podczas dyskusji katalizowanych płynami powstałymi w procesach fermentacji nasion zbóż. Oczywiście swoją wesołość dusił wówczas głęboko w trzewiach, niczym marchewkę na dnie beczki z kapustą. Nie mógł sobie jednak odmówić patrzenia na zasępione, wykrzywione twarze, ciekawie wodzące wzrokiem za rozbawionymi, krzyczącymi ludźmi konsumującymi kolorowe produkty przywiezione z odległego Zachodu. Tak nienaturalnymi w swojej ekspresji w tej cichej i stonowanej krainie. Spojrzenie miejscowych było zawsze takie samo. Szare, przepełnione zadumą. Bolesne, jakby oglądali transmisję drogi krzyżowej, i to w relacji na żywo.

Ale gdy ich zrozumiał, gdy poznał ich charaktery, początkowa wesołość topiła się jak śnieg wiosną i zmieniała w mroczny nastrój zaprawiony na końcu czarnym, ziemistym przygnębieniem. Bo z czasem dotarło do Marka, że w tej surowej krainie nie ma miejsca na śmiech. Życie toczy się zgodnie z prostymi regułami. Dobrem jest miska kartofli podana z jakimś mięsem, a szczęściem... butelka wódki. Że lato jest krótkie, a potem przychodzi niekończąca się zima, podczas której zdani są tylko na siebie. A żeby przeżyć, trzeba mieć zapas mięsa, suszonych ryb i kartofli. I dobrą, ostrą siekierę. Bo gdy przestanie unosić się dym z komina, już może czasem tylko gdzieś ktoś zapłacze. Może. Czasami. A na pewno zawyje w zmrożonej tajdze lodowaty wiatr. Na pożegnanie.

Motorówka szła ciężko. Wolno żłobiła bruzdę w ciemnej płycie rzeki. Zostawiała za sobą spieniony kilwater. Spod silnika tryskały strugi wody, w świetle poranka przypominające snopy iskier, które na chwilę eksplodują i momentalnie gasną jak sztuczne ognie wystrzeliwane w sylwestra. Warzuga była spokojna, cicha, jakby uśpiona. W milczeniu toczyła hektolitry wody w stronę morza. Wyglądała tajemniczo, lecz zarazem pięknie w promieniach poranka. Od zachodu z ciemnostalowej, prawie czarnej przechodziła stopniowo przez wszystkie odcienie szarości, aby na wschodzie jarzyć się roztopionym pomarańczowozłotym blaskiem. Jej powierzchnię mąciła tylko drobna falka.

Siedzieli wtuleni w wysokie burty. Zakapturzeni. Od wody ciągnęło zimno. Marek przez chwilę patrzył na uciekający krajobraz. Położony na wysokiej skarpie Kuzomen stawał się coraz mniej realny. Wielkie drewniane domy przypominały teraz pudełka zapałek ustawione w nieładzie na piaskowej makiecie. Jak zabawki dziecka, domki z klocków porozrzucane gdzie popadnie w pokoju urwisa. Duże obok małych. Te z dachami krytymi eternitem obok tych krytych blachą. Te z oknami obok tych bez okien. Jednym słowem bardak. Zamknął oczy i od razu wróciły do niego wspomnienia.

Siedział w fotelu z papierosem w dłoni. Ostatnie dni kosztowały go dużo nerwów. Bój o firmę. Wizyty w bankach i u dostawców. Zdeptane podeszwy. Setki telefonów. I już był promyk nadziei. I już opijali sukces. I wtedy rozjebał ich kurs dolara. Z tym nie dało się walczyć.

Usłyszał jej samochód na podjeździe. Po sposobie, w jaki zaparkowała, już wiedział. Wiedział, że ona wie. Trzasnęła drzwiami. Dreszcz liznął mu plecy. Tak naprawdę chyba zawsze się jej bał. Potem ten stukot szpilek na terakocie pod domem. Tyk, tyk, tyk, tyk w rytmie hardcorowej kapeli. Wpadła do domu jak burza. Dzieciaki wbiegły za nią. Córka nie mówiła nic. Ale mały zaczął skakać przy fotelu i krzyczeć:

– Tata, tata! Mama nie zapłaciła za zakupy! Musieliśmy wszystko poodnosić! Z Olą ustawialiśmy rzeczy z powrotem na półki. Było fajnie. Tylko mama płakała! – zdawał mu relację podekscytowany ośmiolatek.

– Idę do siebie – rzuciła szesnastolatka najwyraźniej zniesmaczona całą sytuacją. Wbiegła po schodach i głośno trzasnęła drzwiami do swojego pokoju. Po chwili usłyszał Smells Like Teen Spirit Nirvany.

„Chociaż gust muzyczny jakiś w niej wyrobiłem. Co do reszty... krew w piach”, pomyślał.

– Michał, do siebie! – Stanowczy głos żony wyrwał go z zadumy. – Natychmiast do siebie! – powtórzyła ostrzej, widząc, że dzieciak nic sobie nie robi z polecenia.

Mały stwierdził, że nie ma co drażnić matki, i wolno poczłapał po schodach do swojego pokoju.

Zostali w salonie sami. Wiedział, że teraz się zacznie. Jej wejście było tylko preludium.

– Wytłumaczysz mi, co to znaczy? – wolno i jadowicie cedziła słowa. W ręku trzymała trzy karty kredytowe.

– Widocznie bank odciął nam środki – odparł spokojnie. Patrzył, jak się nakręca.

Wyglądała pięknie. W ciemnoniebieskiej sukience przed kolano w wielkie czerwone róże i w czerwonych szpilkach. Włosy miała lekko roztrzepane. Już nie były starannie uczesane i wymodelowane. Usta zacisnęła prawie do krwi. Była wkurwiona. I te wielkie, zielone, rzucające pioruny oczy. Marek czuł, że się podnieca.

– Jak to odciął środki? – syczała jak żmija.

W spodniach miał twardy kołek. Cała sytuacja zaczęła go strasznie bawić. Zrobił zabiedzoną minę, z trudem tłumiąc śmiech.

„Żeby tylko nie wybuchnąć, bo mnie zabije”, pomyślał.

– Kochanie, zbankrutowaliśmy – wydukał cicho, kładąc akcent na czuły zwrot do małżonki.

– Co ty mi tu pierdolisz?! Kurwa! Kurwa!!! – zaczęła krzyczeć. Puściły jej wszystkie hamulce. Było tylko tu i teraz. Podeszła szybko do baru, z którego wyjęła butelkę. Nalała sporą miarkę i wypiła jednym haustem. Whisky zadziałała momentalnie. Oparła się o bufet i oddychała ciężko z pochyloną głową i wyprostowanymi rękami wczepionymi w blat. Wydawało się, że za chwilę upadnie.

Marek wstał z fotela. Podszedł do niej i kontynuował:

– Zawsze miałaś to w dupie. Dopóki były pieniądze, nie interesowałaś się firmą. Co ci będę długo ględził. Załatwił nas kurs dolara. Nie mamy nic poza długami – dodał spokojnym tonem. Opanował drżenie w głosie. Czuł się coraz pewniej, jakby z ramion spadł niewidzialny ciężar, który przygniatał go do ziemi przez tyle lat.

– Nie! To chyba jakiś żart, kurwa! – Znowu zaczęła się nakręcać.

Czujnie odsunął się o krok.

– Pierdolę to! Zabieram dzieciaki! To koniec!!! – wrzeszczała. Tusz rozmazał się jej pod oczami. Włosy sprawiały teraz wrażenie potarganych, rozsypanych w nieładzie. Wyglądała jak zbity pies.

Podniecenie Marka minęło. Odwrócił się na pięcie.

– W gruncie rzeczy nie masz dokąd iść – rzucił zza pleców. – Nie mamy nic. Dom pewnie niedługo zlicytują – mówił spokojnie i z pewnością w głosie, która bardzo go cieszyła. Wewnętrzne poczucie dumy rozpierało mu płuca. Mimo tak marnej sytuacji finansowej kompletnie się nie przejmował. Był jak motyl opuszczający ciasną skorupę poczwarki. Wyswobadzał się z życia, które przez ostatnie lata prowadził. Jeszcze miał w sobie odrobinę niepewności. Trochę mokre skrzydła, których nie mógł do końca rozwinąć. Ale wiedział, że już niedługo to zrobi. Już niedługo odleci daleko. Spierdoli stąd. Będzie wolny od tej kobiety, marnego życia, głupich problemów i bezsensownych, jednakowych dni.

– Wypierdalam stąd, do chuja! – krzyczała jak opętana. W tym szale przypominała czarownicę wleczoną na stos. Oczy wypełniał obłęd. Tusz bezwiednie rozsmarowała po policzkach. Włosy przypominały snopek słomy po burzy. Upaćkała się szminką na czole, rękach, szyi.

Markowi chciało się śmiać. Nie czuł strachu. Był wyzwolony.

– To idź! – prawie krzyknął.

Spojrzała na niego zdziwiona. Grymas na jej twarzy nie był ludzki. Przypominała rozdrażnione zwierzę przyparte do muru, w samoobronie potrafiące tylko gryźć i szarpać przeciwnika zębami i pazurami. Patrzył, jak gotowa do ataku, pręży się do skoku. Marek znów poczuł lodowaty dreszcz na plecach. Jakby ktoś przejechał mu po skórze ostrym soplem. Cofnął się o krok i czekał. Ona oddychała ciężko, gardłowo, wręcz dyszała. Wyglądała obco. Znów przyszło mu do głowy skojarzenie z czarownicą.

Nie mówili nic. Stali, patrząc na siebie. Marek pobladł, wycofał się. Zamknął w sobie. Ona, napięta, wciąż głośno dyszała. Nie pamiętał, ile to trwało. Minutę, może dłużej?

Nagle zwiotczała. Oparła się całym ciałem o barek. Drżącą ręką nalała drugą miarkę i ponownie wypiła jednym haustem. Nie mógł już na to patrzeć.

– To ja sobie pójdę – powiedział spokojnie, patrząc prosto w jej oczy. Ponownie wróciły mu siły. Jego skrzydła całkowicie wyschły.

Odwrócił się i rzucił klucze na półeczkę przy drzwiach. Założył kurtkę, na głowę wcisnął bejsbolówkę. Zawiązał buty i wolnym krokiem wyszedł przed dom. Kątem oka widział, jak żona stoi w korytarzu z bezładnie spuszczonymi rękoma. Rozmazana. Potargana. Przegrana.

Oddychał głęboko. Wyjął papierosa. Zapalił. Pierwszy mach był wyborny. Uśmiechnął się szeroko i ruszył w kierunku rabaty dalii rosnących przed podjazdem do garażu. Były piękne, wypieszczone, przycięte co do centymetra. Wiedział, że jest z nich dumna. Wszystkie sąsiadki piały z zachwytu na grillach i innych drętwych spotkaniach. Jakie niesamowite odmiany i jakie zadbane... Pierdu, pierdu. Od samego słuchania chciało mu się rzygać. Zaciągnął się jeszcze raz do samego dna płuc. Potem rozpiął rozporek i głośno rechocząc, podlał kwiaty mocną strugą żółtego moczu.

Dwa dni później siedział w samochodzie jadącym na Półwysep Kolski.

Z zamyślenia wyrwał go Wasyl, wciskając mu w rękę butelkę wódki. Marek łyknął z gwinta. Wstrząsnęło nim. To uwielbiał u ludzi Wchodu. Może w stanie psychicznym, w jakim był obecnie, zaaplikowane lekarstwo przypominało zwalczanie syfilisu witaminą C, ale kto powiedział, że ta terapia nie daje nadziei na poprawę... Podał flaszkę dalej. Siedział na prawej burcie naprzeciwko Maćka. Obok niego przycupnął Wasyl. Za nim siedzieli dwaj Rosjanie. Wszyscy milczeli. Poza tym silnik ryczał tak głośno, że nie było warunków do rozmowy. Czterdziestokonny zdezelowany johnson wył jak obłąkany, dymił i charczał, ale dzielnie parł do przodu. W smrodzie spalin i benzyny pożerał dystans. Kuzomen wyglądał jak szara ściana. Tylko obrazy w głowie Marka niosły oczom złudzenia, że widzi jeszcze zarysy budynków, ciemne, kwadratowe bryły domów na tle zamazanego horyzontu.

Czuł w skroniach łomotanie alkoholu. Spod półprzymkniętych powiek obserwował ujście Warzugi do Morza Białego. Z jednej strony widział oddalające się wspomnienie malutkich, drewnianych chat osady na wysokiej skarpie, z drugiej coraz wyraźniej dostrzegał złotoczerwoną ścianę drzew na przeciwległym brzegu. Nie miał ochoty na rozmowę. Patrzył. Czuł, że każde słowo w tych okolicznościach będzie tylko fałszywą nutą. Źle użytym wulgaryzmem.

– Nu, rebiata! Co tak zacichli? Butelka u was jest? – Krzyk Walerego przedarł się przez ryk silnika. Postawił ich do pionu.

Marek czuł się trochę jak wyrwany ze snu. Przez chwilę patrzył wokoło tępym wzrokiem. Jakby nie wiedział, gdzie jest. Oprzytomnienie przyszło jednak nagle wraz z zimną bryzą znad Morza Białego. Wraz z flaszką wciśniętą mu w dłoń przez Maćka.

– Trzymaj. Pij i nie zasypiaj – rzucił twardo. – Nie jesteśmy tu dla przyjemności – dodał z naciskiem na ostatnie słowo.

Potem wszystko potoczyło się szybko. Zgasły snopy iskier. Fale za burtą stały się szare. Malowane kolorami jesieni drzewa na brzegu jakoś wyblakły. Zmatowiały. Butelka poszła ekspresowo. Z gwinta. Na kilka łyków. Kilka obrotów między Wasylem, Maćkiem, dwójką Rosjan i Markiem. Wir. Gorzki wir.

Był pijany, kiedy wpłynęli w ujście Kicy.

Wyrzucili bagaże na kamienisty brzeg. Poukładali plecaki i tuby z wędkami. Maciek otwierał butelki i zawartość poszczególnych flaszek pieczołowicie wlewał do pięciolitrowego baniaka. Szkło było za ciężkie do dźwigania. Po napełnieniu pierwszej piątki ochoczo zabrał się za uzupełnianie drugiej. Marek siedział oparty o dużą skałę. Palił papierosa i przyglądał się działaniom kolegi. Musiał trochę wytrzeźwieć, bo czekały ich cztery kilometry marszu leśną ścieżką. Na dodatek zerwał się zimny wiatr. Na rzece zaczęły się pojawiać pierwsze białe grzywy. Poza tym nadchodził odpływ. Walery trochę nerwowo patrzył to na rzekę, to na chłopaków. Nie chciał ich poganiać, ale widać było, że najchętniej wskoczyłby do motorówki i odpłynął w stronę Kuzomena. Stary i młody, gotowi do wymarszu, stali objuczeni workami z zaopatrzeniem, które mieli zanieść do obozu. Tylko Wasyl i Maciek guzdrali się ze swoimi bagażami. Walery coraz bardziej się denerwował. Musiał czekać w motorówce na powrót Rosjan, a oni nawet jeszcze nie ruszyli. Wiatr przybierał na sile. Walery wiedział, do czego zdolna jest miejscowa pogoda. W kilka chwil słoneczna sielanka mogła przemienić się w zabójczy sztorm, istniało też ryzyko, że postępujący odpływ zatrzyma łódkę na jakiejś mieliźnie przed wyjściem na pełną wodę.

W tej sytuacji Wasyl wziął Walerego na bok i zaczęli się naradzać, gwałtownie przy tym gestykulując. Walery coś liczył na palcach obu rąk, Wasyl mówił i mówił. Po chwili poklepali się po ramionach i podeszli do reszty.

– Musimy iść, bo później łódka może osiąść na mieliźnie i chłopaki nie wrócą na drugi brzeg. Walery przypłynie tu znowu za cztery dni koło południa. Wyjdę mu na spotkanie i dogadamy termin powrotu – tłumaczył Wasyl. – Wszystko zależy od tego, jaka będzie pogoda, ale wracamy najpewniej za sześć dni wieczorem z ostatnim przypływem – dodał jeszcze.

Pożegnali się mocnymi uściskami. Wrzucili do motorówki niepotrzebne rzeczy i karton pustych butelek. Patrzyli, jak łódka na wiosłach odbija od brzegu. Walery wolał czekać na powrót towarzyszy na pełnej wodzie. Tam zawsze mógł bez problemu zapalić motor. Marek obejrzał się za siebie i pomachał siedzącemu na łodzi człowiekowi. Ten odwzajemnił gest. Wasyl dał hasło do drogi. Ruszyli.

Ścieżka wiła się jak ogon węża. Czasem dochodziła prawie do samej rzeki, by za chwilę się od niej znacznie oddalić. Przecinała kępy karłowatych brzózek, laski rachitycznych świerków. Co jakiś czas wychylała się na porośnięte chrobotkiem polany. Robili wtedy przerwę i siadali na kilka minut na obrośniętych mchem kamieniach. Nie pili. Ciężkie bagaże wyciskały z nich siódme poty. Podczas chwil odpoczynku regulowali oddechy i milczeli. Tajga była cicha. Gdy pierwszy raz Marek usiadł sam w lesie, od razu poczuł, że coś go niepokoi. Nie otaczająca, surowa przyroda bez śladów człowieka, ale właśnie ten brak dźwięków. Przywykł do lasów rozśpiewanych głosami ptaków. Do ściółki, w której coś cały czas chrobocze – czy to nornice, czy jaszczurki. Nawet owady. A tu panowała cisza, przerywana tylko bzyczeniem komara.

– Daleko jeszcze? – zapytał.

– Od ujścia były jakieś cztery kilometry. Myślę, że przeszliśmy ponad połowę – odpowiedział Wasyl, żując gałązkę czarnej jagody.

Stary i młody Rosjanin dawno zostawili ich za plecami. Śpieszyli się, aby zanieść zaopatrzenie do campu i wrócić na łódź przed odpływem. Maciej, Marek i Wasyl, leżąc na miękkim mchu, nasłuchiwali ich powrotnych kroków.

– Jestem zmordowany jak cholera – rzucił cicho Maciek.