Nic do stracenia - Litkowiec Kinga - ebook + audiobook + książka

Nic do stracenia ebook

Litkowiec Kinga

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Co się stanie, kiedy ofiara nie ma nic do stracenia?
 
– Nie potrafię – szepczę drżącym głosem.
– Potrafisz. Właśnie to robisz. Twoja niewinność jest jak afrodyzjak, kotku.
Z trudem przełykam ślinę. Patrzę na niego, a w mojej głowie panuje jeden wielki chaos. Nie mogę się ruszyć, jakby mnie sparaliżowało. Strach? Mam nadzieję.
 
To, co Arii wydawało się najgorszym dniem w jej życiu, było dopiero początkiem... Przypadkowe brutalne wydarzenie z udziałem kobiety przybiera szokujący obrót.
 
Zagubienie, porwanie, zemsta, seks. W tej opowieści nic i nikt nie jest takim, jakim się wydaje.
Czy jesteś w stanie uciec od tego, czego pożądasz?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 246

Oceny
4,2 (282 oceny)
165
49
37
22
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga1420

Z braku laku…

Nie przebrnęłam, zbyt szczegółowe opisy co główna bohaterka robiła, czego w ogóle nie chce się czytać, typu: wstałam koło południa, przeciągnęłam się, poszłam do toalety, spojrzałam w lustro, skorzystam z toalety, podtarłam się itp. Z tym podtarciem się to oczywiście żart, ale mam nadzieję, że wiecie o co chodzi 😁
50
xidxo

Nie polecam

Zdecydowanie nie, nie dotrwałam nawet do 3 rozdziału.
30
mater0pocztaonetpl

Całkiem niezła

Bzdura... historia bez polotu
20
bdsztaf

Nie oderwiesz się od lektury

Czy wy wiecie że to pierwsza książka tej autorki? Ja też nie miałam pojęcia, ale cieszę się że mogłam zapoznać się z pierwszymi bohaterami;)) Zapraszam do poznania ich historii;))
11
Fortunaeb

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta
00

Popularność




Au­tor­ka: Kin­ga Lit­ko­wiec

Re­dak­cja: Ma­riusz Ku­lan

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ma­te­usz Ręka­wek

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Zdjęcia na okład­ce: shut­ter­stock/FXQu­adro, z ar­chi­wum Au­tor­ki (skrzy­de­łko)

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Ro­man Ksi­ążek

Kie­row­nik re­dak­cji: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght by Kin­ga Lit­ko­wiec

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta ksi­ążka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zma­rłych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej ksi­ążce są two­rem wy­obra­źni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­cząco prze­two­rzo­ne pod kątem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści. Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2022

Wy­daw­nic­two Pas­cal Sp. z o.o.ul. Za­po­ra 2543-382 Biel­sko-Bia­łatel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.plwww.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8317-025-1

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ane­ta Kacz­ma­rek

ROZ­DZIAŁ 1

Kiedy bu­dzik bez­li­to­śnie wy­ry­wa mnie z bło­gie­go snu, mam ogrom­ną ocho­tę ci­snąć nim o ścia­nę. Jest po­nie­dzia­łek, po­czątek no­we­go ty­go­dnia, a to ozna­cza, że dzi­siaj mu­szę za­pła­cić czynsz za miesz­ka­nie. Je­śli do po­łud­nia tego nie zro­bię, pan Es­te­ban z pew­no­ścią przy­po­mni mi o tym oso­bi­ście. Nie­ste­ty, kil­ka dni temu stra­ci­łam pra­cę, więc ten dzień jest dla mnie dwu­krot­nie bar­dziej bo­le­sny niż zwy­kle. Co praw­da, mam ja­kieś oszczęd­no­ści, ale na dłu­go nie wy­star­czą. Jesz­cze do­brze się nie obu­dzi­łam, a gło­wa już za­czy­na mnie bo­leć.

Wy­pusz­czam ci­ężko po­wie­trze i wy­cho­dzę nie­chęt­nie z łó­żka. Chcia­ła­bym zo­stać w nim jak naj­dłu­żej, jed­nak nie mogę. Wkła­dam pierw­sze lep­sze ciu­chy, w ła­zien­ce ro­bię szyb­ki ma­ki­jaż i roz­cze­su­ję wło­sy. Wra­cam do po­ko­ju i upew­niam się, czy wy­star­czy mi pie­ni­ędzy, by za­pła­cić czynsz. Szyb­ko ob­li­czam, że zo­sta­nie mi jesz­cze do­kład­nie pi­ęćdzie­si­ąt do­la­rów na je­dze­nie. Po­wstrzy­mu­ję łzy, któ­re za­czy­na­ją się gro­ma­dzić w mo­ich oczach, i obie­cu­ję so­bie, że dam ja­koś radę. Za­raz po za­pła­ce­niu za miesz­ka­nie ro­zej­rzę się za ja­kąś pra­cą. We­zmę co­kol­wiek, byle mieć na pod­sta­wo­we pro­duk­ty spo­żyw­cze. Ostat­nio w wi­try­nie jed­ne­go z po­bli­skich ba­rów wi­dzia­łam ogło­sze­nie, że szu­ka­ją kel­ner­ki. Być może na­dal jest ak­tu­al­ne. Nie za­mie­rzam wy­brzy­dzać, szu­kać pra­cy od­po­wied­niej do mo­je­go wy­kszta­łce­nia. Co z tego, że sko­ńczy­łam stu­dia, sko­ro nie­wie­le po­mo­gły mi w praw­dzi­wym ży­ciu? Nie chcę się nad sobą uża­lać. Zwy­kle tego nie ro­bię, za­wsze tłu­ma­czę so­bie, że dam radę, bo czło­wiek może wie­le znie­ść. By­wa­ją jed­nak dni, w któ­rych prze­sta­ję w to wie­rzyć. Co praw­da na jed­ną krót­ką chwi­lę, ale prze­sta­ję. Tak jest wła­śnie dzi­siaj. Brak pra­cy, pie­ni­ędzy i per­spek­tyw spra­wia, że nie mogę my­śleć po­zy­tyw­nie. Boję się, że sko­ńczę jako bez­dom­na i umrę w męczar­niach.

– Boże – jęczę ża­ło­śnie, przy­gnębio­na po­nu­ry­mi wi­zja­mi.

Kie­dy wpro­wa­dzi­łam się do Ash­land, by­łam w bar­dzo po­dob­nej sy­tu­acji. Mia­łam je­dy­nie oszczęd­no­ści z kie­szon­ko­we­go od ro­dzi­ców, któ­re po­zwo­li­ły mi wy­na­jąć skrom­ne miesz­ka­nie. Szyb­ko zna­la­złam pra­cę i ca­łkiem do­brze so­bie ra­dzi­łam. Był na­wet mo­ment, w któ­rym po­my­śla­łam, że świet­nie mi się wie­dzie. Nie trwa­ło to jed­nak dłu­go, bo szef ob­ni­żył pen­sje wszyst­kim pra­cow­ni­kom, a nie­dłu­go pó­źniej za­częły się zwol­nie­nia. My­śla­łam, że nie stra­cę pra­cy, bo prze­cież do­brze mi idzie i na­praw­dę się sta­ram. Kie­dy by­łam pew­na, że to ko­niec ma­so­we­go wręcza­nia wy­po­wie­dzeń, zo­sta­łam zwol­nio­na. I tak wła­śnie sta­łam się bez­ro­bot­na. Nie­pew­no­ść ju­tra jest przy­tła­cza­jąca, ale zo­sta­je mi na­dzie­ja, że nowy dzień oka­że się lep­szy od po­przed­nie­go. Do tej pory pra­co­wa­łam jako ad­mi­ni­stra­tor sys­te­mu w kor­po­ra­cji i na­praw­dę po­do­ba­ła mi się ta pra­ca. Ale wszyst­ko le­gło w gru­zach. Przez ostat­nie kil­ka dni szu­ka­łam po­dob­nej pra­cy, ale ogło­szeń było nie­wie­le. Wszy­scy chcie­li pra­cow­ni­ka z dłu­go­let­nim sta­żem. Mimo wszyst­ko wy­sy­łam swo­je CV, jed­nak nikt się nie od­zy­wa.

Przed wy­jściem do pana Es­te­ba­na po­sta­na­wiam zje­ść ja­kieś śnia­da­nie. Nie pla­nu­ję wra­cać do miesz­ka­nia, chcę od razu prze­jść się po oko­li­cy i spraw­dzić, czy ktoś nie szu­ka ko­goś do pra­cy. Otwie­ram lo­dów­kę, w któ­rej z wy­jąt­kiem świa­tła wi­dzę dwa jaj­ka i ka­wa­łek po­mi­do­ra. Nie wiem, dla­cze­go my­śla­łam, że znaj­dę coś wi­ęcej. Chcę zro­bić so­bie ja­jecz­ni­cę, gdy ktoś puka do drzwi. Pod­cho­dzę do nich i pa­trzę przez wi­zjer. Tak jak my­śla­łam, to pan Es­te­ban. Z pew­no­ścią się nie­cier­pli­wi. Na­wet mu się nie dzi­wię, w ko­ńcu cho­dzi o jego pie­ni­ądze. W su­mie do­brze się skła­da, że przy­sze­dł, dzi­ęki temu za­osz­czędzę tro­chę cza­su.

Otwie­ram drzwi i silę się na uśmiech.

– Dzień do­bry, wła­śnie zbie­ra­łam się do pana. Prze­pra­szam, że do­pie­ro dziś, ale…

– Ario, mu­si­my po­roz­ma­wiać. – Prze­ry­wa mi w po­ło­wie zda­nia, ze śmier­tel­nie po­wa­żną miną, po czym wcho­dzi do środ­ka. –Wi­dzisz, moja cór­ka za­szła w ci­ążę, wy­naj­mu­ją z zi­ęciem cia­sną ka­wa­ler­kę, nie zmie­ści się tam na­wet wó­zek. Mu­szą szyb­ko zmie­nić miesz­ka­nie.

Mężczy­zna sia­da przy sto­le. Zaj­mu­ję krze­sło na­prze­ciw­ko nie­go.

– Gra­tu­lu­ję i oczy­wi­ście bar­dzo mi przy­kro z po­wo­du ich sy­tu­acji, ale nie ro­zu­miem, co ja mam do tego? – py­tam nie­co zdez­o­rien­to­wa­na.

Gdy­by­śmy kie­dy­kol­wiek ze sobą roz­ma­wia­li na te­ma­ty ro­dzin­ne, może nie by­ła­bym tak za­sko­czo­na jego sło­wa­mi. Jed­nak na­sze kon­wer­sa­cje do tej pory ogra­ni­cza­ły się do kil­ku grzecz­no­ścio­wych zdań, kie­dy pła­ci­łam czynsz.

– Bo oni… Oni za­miesz­ka­ją tu­taj – duka ner­wo­wo.

– Ale jak to?! – Wsta­ję, krze­sło z hu­kiem ude­rza o podło­gę.

Opie­ram dło­nie o stół i sta­ram się uspo­ko­ić, ale nie je­stem, kur­wa, w sta­nie tego zro­bić. Mężczy­zna przy­gląda mi się ze smut­ną miną. Wiem, że mnie lubi i pew­nie przy­kro mu z tego po­wo­du. Wy­naj­mu­ję u nie­go miesz­ka­nie od po­nad dwóch lat i ni­g­dy nie miał ze mną pro­ble­mów. Za­wsze był wo­bec mnie miły i kul­tu­ral­ny. Dziś jed­nak ten czło­wiek wie­le stra­cił w mo­ich oczach.

Po­chy­lam się, by pod­nie­ść krze­sło, a on bie­rze głębo­ki od­dech i za­czy­na mó­wić.

– Moja cór­ka nie zna­la­zła pra­cy, te­raz tym bar­dziej jej nie znaj­dzie. A jej mąż… – Robi zna­czącą prze­rwę, de­li­kat­nie kręcąc przy tym gło­wą. – On nie za­ra­bia zbyt wie­le i ra­czej to szyb­ko się nie zmie­ni. Nie mają pie­ni­ędzy na wy­na­jem na­wet cze­goś odro­bi­nę wi­ęk­sze­go. Nie mamy z żoną in­ne­go wy­jścia. To na­sze je­dy­ne dziec­ko.

– Ale prze­cież mamy pod­pi­sa­ną umo­wę – od­zy­wam się ci­cho.

– Tak wiem, trzy­mie­si­ęcz­ne wy­po­wie­dze­nie. – Milk­nie na chwi­lę, po chwi­li wy­ci­ąga nie­wiel­ki świ­stek z kie­sze­ni. – To czek na pięć ty­si­ęcy do­la­rów. Niech te pie­ni­ądze będą dla cie­bie re­kom­pen­sa­tą. Pro­szę, zgó­dź się.

Na­wet nie wiem, co my­śleć. Pięć ty­si­ęcy to spo­ra kwo­ta, któ­ra po­mo­że mi sta­nąć na nogi. Jed­nak zo­sta­łam po­sta­wio­na przed fak­tem do­ko­na­nym. Nikt nie uprze­dził mnie wcze­śniej. Nie mia­łam na­wet kie­dy po­szu­kać in­ne­go miesz­ka­nia, a wy­gląda na to, że stąd mu­szę na­tych­miast się wy­pro­wa­dzić. Znów pa­trzę na czek i przy­po­mi­nam so­bie, że pan Es­te­ban mó­wił mi kie­dyś, że woli trans­ak­cje żywą go­tów­ką. Dla­cze­go więc tym ra­zem nie dał mi pie­ni­ędzy do ręki?

– My­śla­łam że bar­dziej mi pan ufa – mó­wię oska­rży­ciel­sko, na co mężczy­zna rzu­ca mi py­ta­jące spoj­rze­nie. – Nie bez po­wo­du nie przy­nió­sł mi pan tych pie­ni­ędzy. To ma być do­wód, gdy­bym coś kom­bi­no­wa­ła.

– Dziec­ko, kie­dy będziesz mia­ła tyle lat co ja, zro­zu­miesz – od­po­wia­da po­nu­ro. – Wpro­wa­dza­ją się tu za ty­dzień. My­ślę, że do tej pory znaj­dziesz inne miesz­ka­nie.

Nie od­po­wia­dam. Do tej pory li­czy­łam, że da mi wi­ęcej cza­su. Jed­nak wte­dy nie do­sta­ła­bym cze­ku na taką kwo­tę. Mężczy­zna wsta­je od sto­łu, idzie do drzwi i za­my­ka je za sobą.

Chce mi się pła­kać, ale nie po­zwa­lam so­bie na to. Mam sie­dem dni. To bar­dzo mało, więc nie mogę się te­raz roz­kle­jać. Jak to się mówi? Nie­szczęścia cho­dzą pa­ra­mi? Czy to nie jest żart losu? Utra­ta pra­cy i da­chu nad gło­wą to na­praw­dę zbyt wie­le. Za ja­kie grze­chy mnie to spo­ty­ka? Za­wsze sta­ra­łam się być miła dla lu­dzi i nie spro­wa­dzać na sie­bie kło­po­tów. Tym­cza­sem one same mnie od­na­la­zły i spra­wi­ły, że stra­ci­łam chęć do ży­cia.

Idę do sy­pial­ni i sia­dam po tu­rec­ku na środ­ku po­ko­ju, gdzie podło­gę ozda­bia kre­mo­wy dy­wan. Łok­cie opie­ram o ko­la­na, a dło­ńmi za­kry­wam twarz. Kie­dy się nie­co uspo­ka­jam, uno­szę gło­wę. Mój wzrok sku­pia się na łó­żku. Za­uwa­żam pod nim nie­wiel­kich roz­mia­rów pu­de­łko, w któ­rym trzy­mam kil­ka pa­mi­ątek. Nie ma ich zbyt wie­le. Si­ęgam po nie i otwie­ram wol­no wiecz­ko, tak jak­bym bała się za­war­to­ści. Pierw­sze, co wi­dzę, to opa­ko­wa­nie po pre­zer­wa­ty­wie. Pa­mi­ąt­ka po utra­cie dzie­wic­twa. Było ca­łkiem do­brze, fa­cet oka­zał się dup­kiem do­pie­ro po kil­ku ty­go­dniach. Na sa­mym dnie pu­de­łka na­tra­fiam na ze­szyt, któ­ry słu­żył mi kie­dyś jako pa­mi­ęt­nik. Ostat­ni wpis do­da­łam po­nad dwa lata temu, kie­dy się tu wpro­wa­dzi­łam i zna­la­złam pra­cę. To był po­czątek mo­je­go no­we­go ży­cia. Te­raz wy­gląda na to, że nad­sze­dł jego kres. Pod wpły­wem im­pul­su bio­rę dłu­go­pis z biur­ka i do­da­ję nowy wpis w no­te­sie.

Nie mam już nic. Pra­cy, przy­ja­ciół, chło­pa­ka, a na­wet da­chu nad gło­wą. Ni­ko­go nie ob­cho­dzę. Gdy­bym te­raz sko­czy­ła z mo­stu, nikt nie za­cząłby mnie szu­kać. Może za kil­ka mie­si­ęcy, w świ­ęta, ro­dzi­ce po­sta­no­wi­li­by do mnie za­dzwo­nić, a ja bym nie ode­bra­ła. Cie­ka­we, co wte­dy by zro­bi­li? Pew­nie nic. Po­no­wi­li­by pró­bę w ko­lej­nym roku. Może przy­po­mnie­li­by so­bie o mo­ich uro­dzi­nach? W ko­ńcu za trzy mie­si­ące ko­ńczę dwa­dzie­ścia pięć lat. Ale oni prze­cież ni­g­dy o tym nie pa­mi­ęta­ją.

Zamy­kam szyb­ko ze­szyt, przy­gnębio­na tym, co właś­nie na­pi­sa­łam. Zda­ję so­bie spra­wę, że to praw­da, że nie prze­sa­dzam. Po­dob­no ta­kie prze­le­wa­nie my­śli na pa­pier dzia­ła te­ra­peu­tycz­nie, ale w moim przy­pad­ku tyl­ko po­gor­szy­ło mój stan. Smu­tek za­mie­nił się w zło­ść. Czu­ję się bez­rad­na i nie­po­trzeb­na. Jak­by moje ży­cie na­le­ża­ło do ko­goś in­ne­go. Ko­goś, kto ste­ru­je nim tak, bym nie za­po­mnia­ła o uczu­ciu cier­pie­nia. Od kie­dy pa­mi­ętam, nikt się mną nie in­te­re­so­wał. Ro­dzi­ce byli za­jęci swo­ją pra­cą i nic wi­ęcej się nie li­czy­ło. Na­wet kie­dy przy­szłam za­pła­ka­na do domu, bo dzie­ci w szko­le mi do­ku­cza­ły, ka­za­no mi się wzi­ąć w ga­rść. Oj­ciec po­wie­dział, że nie ma cza­su na głu­po­ty, a mat­ka po­kręci­ła je­dy­nie gło­wą, jak­by było jej za mnie wstyd. Kie­dy się wy­pro­wa­dzi­łam, po­czu­łam ulgę. Nie by­łam już zda­na na ich ła­skę. Nie chcia­łam ich pie­ni­ędzy, domu, ni­cze­go. Po­sta­no­wi­łam za­pra­co­wać na wła­sne ży­cie. Wła­śnie dla­te­go za­miast sko­ńczyć stu­dia, spa­ko­wa­łam się i ucie­kłam. W wie­ku dwu­dzie­stu trzech lat sta­łam się zu­pe­łnie nie­za­le­żna. Te­raz, dwa lata pó­źniej, nie ża­łu­ję tej de­cy­zji. Jed­nak nie ukry­wam, że li­czy­łam na wi­ęcej szczęścia.

Cały dzień prze­sie­dzia­łam w po­ko­ju z bu­tel­ką wina, któ­rą trzy­ma­łam na spe­cjal­ną oka­zję. Do­pie­ro gdy na­sta­ła noc, do­szło do mnie, że zmar­no­wa­łam dobę, w któ­rej tak wie­le mo­głam zro­bić. Może zna­la­zła­bym pra­cę i miesz­ka­nie?

Nie­co wsta­wio­na kła­dę się do łó­żka i pró­bu­ję za­snąć. To trud­ne, kie­dy ma się w gło­wie tyle my­śli. Im bar­dziej za­le­ży mi na śnie, tym bar­dziej roz­bu­dzo­na się sta­ję. Za­my­ka­jąc oczy, nie po­tra­fię prze­stać my­śleć. Je­stem pew­na, że dłu­go nie za­snę, a to do­pro­wa­dza mnie do fru­stra­cji. Tak bar­dzo chcia­ła­bym prze­stać się przej­mo­wać. W do­dat­ku je­stem cho­ler­nie głod­na. Chcia­ła­bym wstać i zro­bić so­bie ja­jecz­ni­cę, któ­rą pla­no­wa­łam przy­rządzić rano, ale na­wet do tego nie mam mo­ty­wa­cji. Li­czę, że na­stęp­ny dzień przy­nie­sie mi coś po­zy­tyw­ne­go. Ile jesz­cze złe­go może mi się przy­tra­fić? Obie­cu­ję so­bie, że prze­sta­nę na­rze­kać i uża­lać się nad sobą. Nie je­stem prze­cież taka. Całe ży­cie ra­dzi­łam so­bie sama, więc te­raz ta­kże dam radę. We­zmę się w ga­rść, znaj­dę nowe miesz­ka­nie i pra­cę, a resz­ta sama się uło­ży. Może na­wet po­znam ko­goś, komu będę mo­gła za­ufać? Nie wiem, czy będę po­tra­fi­ła. Mój były chło­pak zdra­dził mnie z moją je­dy­ną przy­ja­ció­łką i na­wet nie sta­ra­li się tego spe­cjal­nie ukry­wać. Chy­ba mam pe­cha do lu­dzi. Ka­żdy prędzej czy pó­źniej mnie za­wo­dzi. Na­wet moi ro­dzi­ce.

ROZ­DZIAŁ 2

Budzę się nie­dłu­go przed po­łud­niem. Przez kil­ka se­kund się za­sta­na­wiam, czy wy­da­rze­nia z po­przed­nie­go dnia nie były je­dy­nie złym snem. Szyb­ko do­cho­dzi do mnie, że moje ży­cie jest kosz­ma­rem na ja­wie. Przy­po­mi­nam so­bie o po­sta­no­wie­niu przed za­śni­ęciem i pró­bu­ję wzi­ąć się w ga­rść.

Wsta­ję z łó­żka i idę do ła­zien­ki, bio­rę szyb­ki prysz­nic, po czym owi­ni­ęta ręcz­ni­kiem prze­cho­dzę do sa­lo­nu. Za­trzy­mu­ję się przed du­żym lu­strem i prze­glądam się swo­je­mu od­bi­ciu. Wy­glądam jak wrak czło­wie­ka. Nic dziw­ne­go, ostat­nio mało jem i śpię nie­wie­le, uda­je mi się za­snąć do­pie­ro nad ra­nem. Stres i ner­wy rów­nież nie po­ma­ga­ją. No i jesz­cze wy­pi­ta bu­tel­ka wina. Al­ko­hol ni­g­dy mi nie słu­żył. Za­zwy­czaj od nie­go stro­ni­łam, bo już jego nie­wiel­ka ilo­ść na­stęp­ne­go dnia wy­wo­ły­wa­ła u mnie kaca. Te­raz czu­ję tak wie­le, że ci­ężko okre­ślić, co jest ka­cem, a co spad­kiem sił i chęci do ży­cia.

– Tak nie może być – mam­ro­czę pod no­sem, nie spusz­cza­jąc wzro­ku ze swo­jej twa­rzy.

Mu­szę wzi­ąć się w ga­rść. Nic mi nie da uża­la­nie się nad sobą. To tyl­ko stra­ta cza­su, a na to w mo­jej sy­tu­acji nie mogę so­bie prze­cież po­zwo­lić. Wma­wiam so­bie, że wszyst­ko się uło­ży. Pech w ko­ńcu mnie opu­ści.

Wra­cam do sy­pial­ni, otwie­ram sza­fę i wy­ci­ągam bia­łe szor­ty oraz czer­wo­ną bluz­kę z krót­kim ręka­wem. Z ubra­nia­mi w dło­ni pod­cho­dzę do okna, żeby spraw­dzić po­go­dę. Za­po­wia­da się sło­necz­ny dzień. Jest po­czątek maja, a ja uwiel­biam ten mie­si­ąc. Szko­da tyl­ko, że nie po­tra­fię się nim te­raz cie­szyć.

W ła­zien­ce zwi­ązu­ję wło­sy i za­bie­ram się za ma­ki­jaż. Na twarz na­kła­dam spo­rą ilo­ść pu­dru, by za­ma­sko­wać stres i zmęcze­nie, któ­re wi­dać na mo­jej ce­rze. Po­wie­ki za­zna­czam brązo­wym cie­niem, ob­ry­so­wu­ję oczy czar­ną kred­ką, a dłu­gie rzęsy pod­kre­ślam tu­szem. Si­ęgam do ko­sme­tycz­ki z po­mad­ka­mi, nie mam ich zbyt wie­le, de­cy­du­ję się na czer­wień, za­raz jed­nak zmie­niam zda­nie i ma­lu­ję usta brązo­wą szmin­ką. Na ko­ńcu roz­pusz­czam dłu­gie wło­sy w od­cie­niu ciem­nej cze­ko­la­dy i prze­cze­su­ję je pal­ca­mi.

Wy­cho­dzę do przed­po­ko­ju i si­ęgam po to­reb­kę, spraw­dzam, czy mam w niej port­fel i te­le­fon, po czym opusz­czam miesz­ka­nie.

Naj­pierw zmie­rzam w kie­run­ku ban­ku, by zre­ali­zo­wać czek od pana Es­te­ba­na. Dro­gę po­ko­nu­ję bar­dzo szyb­ko, moje my­śli wci­ąż krążą wo­kół sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­la­złam. Sta­ram się opra­co­wać ja­kiś plan, mam kil­ka dni na wy­pro­wadz­kę i zna­le­zie­nie pra­cy. Je­śli mi się po­szczęści. Je­śli jed­nak coś pój­dzie nie po mo­jej my­śli, będę mia­ła duży pro­blem. Obec­nie bar­dziej od pra­cy po­trze­bu­ję no­we­go miesz­ka­nia. Cho­le­ra, mam za mało cza­su.

Gdy wcho­dzę do ban­ku, wi­dzę tłum lu­dzi cze­ka­jących w ko­lej­ce. W in­nej sy­tu­acji pew­nie za­częła­bym się de­ner­wo­wać, bo nie na­le­żę do cier­pli­wych osób. Dziś jed­nak je­stem oazą spo­ko­ju. Czu­ję się tak, jak­bym przedaw­ko­wa­ła sil­ne leki uspo­ka­ja­jące. Nic mnie nie ob­cho­dzi. Pró­bo­wa­łam sobą po­trząsnąć, bez skut­ku, pe­sy­mizm nie chce mnie opu­ścić. Wy­gląda na to, że się mu pod­da­łam. Po­zo­sta­je mieć na­dzie­ję, że nie­dłu­go będzie le­piej. Zaj­mu­ję miej­sce w ko­lej­ce i pa­trzę tępo przed sie­bie, a moje my­śli krążą wo­kół ci­ężkiej sy­tu­acji, w ja­kiej się zna­la­złam. Cho­le­ra, za­czy­nam dzia­łać na ner­wy sa­mej so­bie. To zły znak. Tak źle jesz­cze ze mną nie było.

Po nie­mal go­dzi­nie ocze­ki­wa­nia je­stem dru­ga w ko­lej­ce. Za­czy­nam szu­kać wszyst­kich po­trzeb­nych do­ku­men­tów, kie­dy na­gle sły­szę dwa gło­śne strza­ły. W ban­ku roz­le­ga­ją się krzy­ki i pi­ski lu­dzi, pa­ni­ka na­ra­sta z ka­żdą se­kun­dą. Tra­cę kon­tro­lę nad swo­im cia­łem i mi­mo­wol­nie zje­żdżam po ścia­nie na podło­gę. Za­sła­niam gło­wę ręko­ma i za­my­kam oczy. Kie­dy krzy­ki nie­co cich­ną, uno­szę wzrok. Wi­dzę czte­rech za­ma­sko­wa­nych mężczyzn, dwaj są przy okien­ku ka­so­wym, je­den cho­dzi po ban­ku z bro­nią w ręku, co chwi­lę do ko­goś mie­rząc. Czwar­ty mężczy­zna po pro­stu stoi, przy­gląda­jąc się ko­le­gom, któ­rzy wkła­da­ją ja­kieś pa­pie­ry do du­żej wa­liz­ki. Ma ko­mi­niar­kę na gło­wie, nie mogę prze­stać na nie­go się ga­pić. Jego oczy są hip­no­ty­zu­jące, ciem­ne, o in­ten­syw­nie zie­lo­nej bar­wie, a ma­lu­jąca się w nich gro­za jesz­cze po­tęgu­je ten efekt. To nie­sa­mo­wi­te, że do­strze­gam je na­wet z tej od­le­gło­ści, a jed­no­cze­śnie prze­ra­ża­jące, bo nie mogę prze­stać na nie pa­trzeć. Kie­dy na­sze spoj­rze­nia się spo­ty­ka­ją, nie po­tra­fię od­wró­cić wzro­ku. Mimo re­al­ne­go za­gro­że­nia nie ro­bię ni­cze­go, co zde­cy­do­wa­nie po­win­nam w tej sy­tu­acji zro­bić.

Mężczy­zna pod­cho­dzi i kuca na­prze­ciw­ko mnie. W dło­ni trzy­ma pi­sto­let, prze­je­żdża nim po moim po­licz­ku, prze­su­wa­jąc go po­wo­li ku szyi. Na­pie­ra na mój pod­bró­dek, przez co uno­szę gło­wę i nie je­stem w sta­nie nią po­ru­szyć. Te­raz czu­ję nie­wiel­ki lęk i ad­re­na­li­nę. To dziw­ne, bo nie pa­ni­ku­ję, ale zde­cy­do­wa­nie nie je­stem za­do­wo­lo­na z tej sy­tu­acji. Nie­zna­jo­my bacz­nie mi się przy­gląda, przy­my­kam na chwi­lę oczy, jed­nak szyb­ko je otwie­ram. Do­cho­dzi do mnie, że le­piej jest wi­dzieć.

– Nie wy­glądasz na wy­stra­szo­ną – od­zy­wa się głębo­kim i pe­łnym za­du­my gło­sem.

– Bo się nie boję – od­po­wia­dam z ca­łko­wi­tą obo­jęt­no­ścią i prze­ko­na­niem.

– Dla­cze­go? – W jego oczach do­strze­gam cie­ka­wo­ść i odro­bi­nę za­sko­cze­nia.

Za­nim od­po­wia­dam, on od­su­wa pi­sto­let od mo­je­go pod­bród­ka.

– Bo nie mam nic do stra­ce­nia – mó­wię gorz­ko. – Nie mam za­mia­ru pro­sić o li­to­ść ani pa­ni­ko­wać ze stra­chu.

To, co wła­śnie się dzie­je, na­zwać mo­żna zrządze­niem losu lub po pro­stu ko­lej­nym jego żar­tem.

– Nic do stra­ce­nia, mó­wisz? A ży­cie?

– Nie­wie­le war­te.

– Je­steś głu­pia, czy od­wa­żna?

– Zde­spe­ro­wa­na. Nie­wy­klu­czo­ne jed­nak, że ta­kże głu­pia.

Chy­ba go za­ska­ku­ję, bo się nie od­zy­wa. Pa­trzy i mil­czy. Je­stem cie­ka­wa, o czym te­raz my­śli. Mam ocho­tę się uśmiech­nąć, bo to rze­czy­wi­ście nie­do­rzecz­ne. Całe moje ży­cie jest tra­gi­ko­me­dią. Dla­cze­go więc mia­ła­bym bać się kil­ku uzbro­jo­nych mężczyzn ob­ra­bo­wu­jących bank, w któ­rym aku­rat się po­ja­wi­łam? Zga­du­ję, że we­zmą to, po co przy­szli, i się ulot­nią. Bar­dziej mar­twi mnie fakt, że przez ich wy­bór miej­sca i cza­su nie będę mo­gła zre­ali­zo­wać cze­ku. Z jed­nej stro­ny pie­ni­ądze nie są mi po­trzeb­ne na już, bo pan Es­te­ban nie za­brał tych, któ­ry­mi mia­łam za­pła­cić za wy­na­jem, ale z dru­giej wo­la­ła­bym je po pro­stu już mieć.

Pod­cho­dzi do nas je­den z mężczyzn, któ­ry jesz­cze przed chwi­lą pa­ko­wał pa­pie­ry do wa­liz­ki.

– Mamy wszyst­ko – in­for­mu­je swo­je­go ko­le­gę, któ­ry wci­ąż mi się przy­gląda.

– Po­daj mi za­pa­so­wą ko­mi­niar­kę, za­bie­ra­my ją ze sobą. – Kiwa gło­wą w moją stro­nę.

Pro­stu­ję się, gdy do­cie­ra­ją do mnie jego sło­wa.

– Osza­la­łeś? Nie bie­rze­my za­kład­ni­ków!

– Tym ra­zem zro­bi­my wy­jątek! – rzu­ca ner­wo­wo.

Po kil­ku se­kun­dach trzy­ma już ko­mi­niar­kę w ręku i wy­ci­ąga ją w moją stro­nę.

– Za­łóż to – mówi su­ro­wo, to­nem ja­sno da­jącym do zro­zu­mie­nia, że nie przyj­mie sprze­ci­wu.

Bio­rę ko­mi­niar­kę do ręki i nie­pew­nie jej się przy­glądam. Z desz­czu pod ryn­nę, kur­wa. A mo­głam nie pa­trzeć, pa­ni­ko­wać jak inni. Te­raz nie mam po­jęcia, jak to się sko­ńczy. Na pew­no nie będzie to nic do­bre­go. Pa­trzę przez ra­mię mężczy­zny na po­zo­sta­łych, z któ­ry­mi tu przy­sze­dł. Mimo że mają za­kry­te twa­rze, wi­dzę, że są znie­cier­pli­wie­ni.

– Prze­cież tu są ka­me­ry, po co mam za­sła­niać twarz? – py­tam za­sko­czo­na.

– Ka­me­ry prze­sta­ły dzia­łać pięć mi­nut przed na­szym po­ja­wie­niem się, a sys­tem alar­mo­wy ban­ku chwi­lę wcze­śniej. Dla­te­go zo­sta­wi­li­śmy tych lu­dzi. – Wska­zu­je na okien­ka, przy któ­rych sto­ją pra­cow­ni­cy ban­ku. – Po­nie­waż i tak nic nie mogą zro­bić.

Ki­wam de­li­kat­nie gło­wą na znak, że ro­zu­miem, po czym wkła­dam ko­mi­niar­kę. Te­raz wiem, dla­cze­go po­li­cja jesz­cze się nie po­ja­wi­ła. Mężczy­zna wsta­je i ma­cha do mnie ręką, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że mam zro­bić to samo. Pod­no­szę się, a chwi­lę pó­źniej chwy­ta mnie sil­ne ra­mię. Wy­pro­wa­dza­ją mnie przez szkla­ne drzwi. Obok we­jścia stoi czar­ny te­re­no­wy sa­mo­chód, ktoś mnie po­py­cha do jego wnętrza. Lądu­ję na tyl­nej ka­na­pie i od razu mu­szę się prze­su­nąć na jej śro­dek. Po mo­jej le­wej stro­nie sia­da mój po­ry­wacz, a po pra­wej jego ko­le­ga z wa­liz­ką. Miej­sca z przo­du zaj­mu­ją dwaj po­zo­sta­li mężczy­źni. Sa­mo­chód ru­sza z pi­skiem opon, a ja do­pie­ro te­raz za­czy­nam się bać. Chy­ba do mnie do­cie­ra, że na­praw­dę zo­sta­łam za­kład­nicz­ką. Czy za ta­kie oso­by po­ry­wa­cze nie chcą przy­pad­kiem oku­pu? Je­śli dla­te­go mnie za­bra­li, z pew­no­ścią się zdzi­wią, bo na­wet moi ro­dzi­ce będą uwa­żać ra­tu­nek mnie, ich je­dy­ne­go dziec­ka, za stra­tę pie­ni­ędzy. Klnę na sie­bie w my­ślach, bo zro­bi­łam ogrom­ny błąd. Może i mam ci­ężki okres, ale wca­le nie chcę umie­rać.

Przez pierw­sze mi­nu­ty nikt nie od­zy­wa się ani sło­wem. Po prze­je­cha­niu kil­ku ulic mężczy­źni ści­ąga­ją swo­je ko­mi­niar­ki. Nie wiem, czy mogę zro­bić to samo, dla­te­go wol­no uno­szę rękę. Nikt nie pro­te­stu­je, więc zdej­mu­ję swo­ją i kła­dę ją na ko­la­nach. Wpa­tru­ję się w nią, bo boję się spoj­rzeć na któ­re­go­kol­wiek z mo­ich po­ry­wa­czy. Czu­ję na so­bie ich spoj­rze­nia, przez co jesz­cze bar­dziej się de­ner­wu­ję.

W ko­ńcu nie mogę się po­wstrzy­mać i uno­szę gło­wę. Wol­no od­wra­cam ją w stro­nę zie­lo­no­okie­go mężczy­zny, któ­ry oka­zu­je się cho­ler­nie przy­stoj­ny. Od za­wsze ci­ągnęło mnie do mężczyzn, któ­rzy mają wy­ra­źne rysy twa­rzy, pe­łne usta i nie­bez­piecz­ne spoj­rze­nia. On taki wła­śnie jest. Czar­ne wło­sy i dwu­dnio­wy za­rost do­da­ją mu gro­zy, a ciem­na kar­na­cja kon­tra­stu­je ze szma­rag­do­wy­mi ocza­mi. Mo­żna po­wie­dzieć, że trud­no o lep­szy ob­raz mo­je­go ide­ału. Ko­lej­ny żart losu – po raz pierw­szy spo­ty­kam mężczy­znę, któ­ry tak bar­dzo mi się po­do­ba, a on jest prze­stęp­cą.

– Nie zmie­nia­my punk­tu do­ce­lo­we­go? – od­zy­wa się mężczy­zna pro­wa­dzący sa­mo­chód.

Mi­mo­wol­nie zer­kam w jego stro­nę. Choć nie pa­trzę dłu­żej niż se­kun­dę, za­uwa­żam wy­ra­źną kwa­dra­to­wą szczękę i przy­dłu­gie blond wło­sy. W lu­ster­ku wstecz­nym na­po­ty­kam jego spoj­rze­nie. Ma bar­dzo ja­sne nie­bie­skie oczy, ich bar­wę pod­kre­śla jego ja­sna kar­na­cja. Po raz ko­lej­ny opusz­czam gło­wę. Nie po­do­ba mi się spo­sób, w jaki ten mężczy­zna na mnie spoj­rzał.

Sły­szę ci­che mruk­ni­ęcie z le­wej stro­ny. Za­pew­ne jest to twier­dząca od­po­wie­dź. Nie je­stem w sta­nie na ni­czym się sku­pić, po­nie­waż co­raz in­ten­syw­niej czu­ję na so­bie wzrok mężczy­zny, któ­ry sie­dzi po mo­jej pra­wej stro­nie. Boję się na nie­go spoj­rzeć. Wy­da­je mi się, że źle się to dla mnie sko­ńczy. Nie po­ru­szam gło­wą, de­li­kat­nie przy­my­kam po­wie­ki, jak­by to mia­ło mi w ja­kiś spo­sób po­móc. Na­gle czu­ję czy­jeś pal­ce na bro­dzie, krzy­czę w my­ślach, gdy od­wra­ca­ją moją gło­wę w pra­wą stro­nę. Nie­chęt­nie pa­trzę na czło­wie­ka, któ­ry przy­gląda mi się z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem. Uśmie­cha się pod no­sem, po czym przy­bli­ża się do mnie. Gło­śno prze­ły­kam śli­nę, bo w jego brązo­wych oczach za­uwa­żam coś bar­dzo nie­po­ko­jące­go. Nie po­tra­fię tego na­zwać, ale to na­praw­dę mi się nie po­do­ba. Ma krót­ko ści­ęte czar­ne wło­sy, a jego szy­ję zdo­bi ta­tu­aż z pa­jąkiem. Na nim się sku­piam. Po chwi­li mężczy­zna się od­zy­wa.

– Po­win­ni­śmy częściej brać za­kład­nicz­ki. Co z nią zro­bi­my?

– Jesz­cze nie wiem. Zo­staw ją – od­zy­wa się mężczy­zna z le­wej.

Sza­tyn mnie pusz­cza, a ja od razu od­wra­cam od nie­go gło­wę. Sły­szę ci­chy śmiech, do­cho­dzący z przo­du, od mężczy­zny sie­dzące­go na fo­te­lu pa­sa­że­ra. Wi­dzę tyl­ko jego pro­fil. Ma po­ci­ągłą twarz, oliw­ko­wą kar­na­cję, jego bro­dę zdo­bi za­rost. Wolę nie na­po­tkać jego spoj­rze­nia, więc znów się wpa­tru­ję w ko­mi­niar­kę na mo­ich ko­la­nach, ale zie­lo­no­oki nie­zna­jo­my mi ją za­bie­ra, a na­stęp­nie po­da­je mi po­dob­ny ka­wa­łek ma­te­ria­łu, jed­nak nie­co mniej­szy. Pa­trzę na nie­go py­ta­jąco, bo nic nie ro­zu­miem.

– Będziesz mu­sia­ła za­sło­nić oczy opa­ską – mówi sta­now­czo. – Nie­dłu­go będzie­my na miej­scu, wo­la­łbym, że­byś nie zna­ła dro­gi. – Kła­dzie ma­te­riał na mo­ich ko­la­nach i pa­trzy na mnie wy­cze­ku­jąco. Kie­dy jed­nak nic nie ro­bię, mówi da­lej: – Je­śli nie chcesz jej za­kła­dać, mo­że­my cię uśpić. Hugo za­wsze ma ze sobą chlo­ro­form – do­da­je ostrzej­szym to­nem.

Mó­wi­ąc to, kiw­ni­ęciem gło­wy wska­zu­je mężczy­znę sie­dzące­go z przo­du, a ten lek­ko uno­si kącik ust. A więc ma na imię Hugo lub tak go na­zy­wa­ją. Te­raz mogę do­kład­nie przyj­rzeć się jego twa­rzy, bo od­wró­cił się w na­szą stro­nę. Już samo jego spoj­rze­nie spra­wia, że czu­ję bar­dzo nie­przy­jem­ne dresz­cze na ca­łym cie­le. Jego uśmiech po­sze­rza się, przez co wy­gląda te­raz jak sza­le­niec cie­szący się z no­wej ofia­ry. Chwy­tam szyb­ko opa­skę i za­kła­dam ją w se­kun­dę. Tak jest chy­ba le­piej, wolę tę ota­cza­jącą mnie ciem­no­ść.

– Grzecz­na dziew­czyn­ka – ko­men­tu­je mężczy­zna z mo­jej le­wej.

Na­gle czu­ję jego dłoń na mo­jej twa­rzy, prze­je­żdża nią po moim po­licz­ku, za­trzy­mu­je się na uchu, za­kła­da za nie ko­smyk mo­ich wło­sów, na­stęp­nie zje­żdża jesz­cze ni­żej i za­cze­pia pal­cem o mój na­szyj­nik. Chwi­lę pó­źniej jego od­dech owie­wa moją twarz. Z tru­dem prze­ły­kam śli­nę, a moje cia­ło robi się bo­le­śnie spi­ęte. Nie mam po­jęcia, co on robi, a przez to nie po­tra­fię my­śleć ra­cjo­nal­nie.

– Je­śli będziesz grzecz­na, to nic ci się nie sta­nie – szep­cze mi do ucha, po czym od­su­wa się ode mnie.

A co je­śli nie będę? Jak sko­ńczę? I co to w ogó­le zna­czy, że mam być grzecz­na? Na­praw­dę się nie­na­wi­dzę za swo­ją re­ak­cję w ban­ku. Oba­wiam się, że może spo­tkać mnie coś znacz­nie gor­sze­go niż to, co do tej pory wy­da­rzy­ło się w moim ży­ciu. Sam fakt, że jadę sa­mo­cho­dem z czte­re­ma prze­stęp­ca­mi, a na oczach mam pie­przo­ną opa­skę, świad­czy o tym, że wdep­nęłam w nie­złe gów­no. Naj­gor­sze jest to, że nie mogę z tym nic zro­bić. Nie uciek­nę im prze­cież, a przy­naj­mniej nie te­raz. Może ni­g­dy nie nada­rzy się ku temu oka­zja? Nie wy­pusz­czą mnie za do­bre za­cho­wa­nie. Kur­wa, w co ja się wpa­ko­wa­łam?

Od ja­kie­jś go­dzi­ny je­dzie­my w ca­łko­wi­tej ci­szy, nikt nie ode­zwał się ani sło­wem. Cie­ka­we, co zo­ba­czę, kie­dy po­zwo­lą mi ści­ągnąć opa­skę. Gdzie mnie za­pro­wa­dzą? Może do ja­kie­jś opusz­czo­nej fa­bry­ki? A może za­mkną mnie w piw­ni­cy? Ra­czej nie chcą mnie za­bić, bo w prze­ciw­nym ra­zie nie ka­za­li­by mi za­sła­niać oczu. Czu­ję, że wje­cha­li­śmy na bar­dzo wy­bo­istą dro­gę. Trzęsie ca­łym sa­mo­cho­dem, a ja z tru­dem utrzy­mu­ję się na swo­im miej­scu. Kie­dy w ko­ńcu wy­bo­je się ko­ńczą, auto prze­je­żdża kil­ka me­trów, a na­stęp­nie się za­trzy­mu­je. Więc to już? Wiem, że je­cha­li­śmy dłu­go, ale i tak nie po­do­ba mi się, że to naj­praw­do­po­dob­niej ko­niec pod­ró­ży. Kto wie, co te­raz mnie cze­ka.

– Je­ste­śmy już na miej­scu. Po­pro­wa­dzę cię te­raz, a kie­dy będzie­my w środ­ku, ści­ągniesz opa­skę – mówi spo­koj­nie po­ry­wacz.

Ki­wam gło­wą na znak, że ro­zu­miem, i z jego po­mo­cą wy­sia­dam z sa­mo­cho­du. Po kil­ku kro­kach wcho­dzi­my na scho­dy, sły­szę dźwi­ęk prze­kręca­ne­go zam­ka w drzwiach i po chwi­li je­stem w środ­ku ja­kie­goś po­miesz­cze­nia. Boję się tego, co zo­ba­czę. Na­gle czu­ję, że mężczy­zna do­ty­ka mo­jej twa­rzy, a po chwi­li ści­ąga mi opa­skę z oczu. Sto­ję nie­ru­cho­mo, wpa­tru­jąc się w nie­go, bo boję się zo­ba­czyć, gdzie mnie za­brał. Kie­dy w ko­ńcu od­wa­żam się ro­zej­rzeć do­oko­ła, ogar­nia mnie zdu­mie­nie.

Znaj­du­je­my się w dłu­gim ko­ry­ta­rzu skąpa­nym w bar­wach zło­ta i czer­wie­ni. Nie mam po­jęcia, co to za miej­sce, ale z pew­no­ścią nie jest za­tęchłą piw­ni­cą, któ­rej tak bar­dzo się oba­wia­łam. Pa­nu­je tu luk­sus i ele­gan­cja, ja­kich ni­g­dy do­tąd nie mia­łam oka­zji oglądać. Sto­imy przo­dem do me­ta­lo­wych drzwi, któ­re za­czy­na­ją po­wo­li się roz­su­wać, a ja so­bie uświa­da­miam, że to win­da. Mężczy­zna kła­dzie dłoń po­mi­ędzy mo­imi ło­pat­ka­mi i de­li­kat­nie po­py­cha mnie w jej kie­run­ku. Wcho­dzi­my do środ­ka, po chwi­li drzwi się za­my­ka­ją. Je­dzie­my w górę, więc po­now­nie wy­klu­czam piw­ni­cę, ale oba­wiam się, że zo­ba­czę coś rów­nie strasz­ne­go. Win­da się za­trzy­mu­je, drzwi się roz­su­wa­ją. Za nimi stoi ko­bie­ta uśmie­cha­jąca się lek­ko na nasz wi­dok. Ma oko­ło czter­dzie­stu lat, brązo­we wło­sy, ozdo­bio­ne kil­ko­ma si­wy­mi pa­sma­mi, upi­ęte w schlud­ny kok. Nie­bie­skie oczy oka­la kil­ka drob­nych zmarsz­czek, a wąskie usta pod­kre­śla ró­żo­wa szmin­ka. Jest ubra­na w czar­ną spód­ni­cę, si­ęga­jącą do po­ło­wy ły­dek, i bia­łą ele­ganc­ką ko­szu­lę.

– Dzień do­bry – wita się po­god­nie.

Wy­cho­dzi­my z win­dy i sta­je­my na­prze­ciw­ko ko­bie­ty.

– Wszyst­ko go­to­we? – pyta po­wa­żnie mężczy­zna.

– Tak. Przy­go­to­wa­łam po­kój we­dług pana za­le­ceń.

– To So­phia, przy­go­to­wa­ła wszyst­ko na twój… po­byt – zwra­ca się do mnie zie­lo­no­oki.

Ki­wam lek­ko gło­wą do ko­bie­ty i na­wet wy­mu­szam uśmiech. Ona od­po­wia­da mi tym sa­mym, jed­nak jej uśmiech jest szcze­ry. Zga­du­ję, że nie ma po­jęcia, kim je­stem. Nie może wie­dzieć, że zo­sta­łam po­rwa­na.

Ko­bie­ta od­cho­dzi, a ja ukrad­kiem roz­glądam się po miej­scu, w któ­rym się zna­la­złam. Po­miesz­cze­nie zo­sta­ło po­dzie­lo­ne na dwie części, po pra­wej stro­nie jest nie­wiel­ki sa­lon miesz­czący te­le­wi­zor, kre­mo­wą ka­na­pę i nie­wiel­ki sto­lik ka­wo­wy, po le­wej wi­dzę coś, co przy­po­mi­na bar w klu­bach. Przy jed­nej ścia­nie do­strze­gam wie­le bu­te­lek al­ko­ho­lu, tuż obok ci­ągnie się lada, a po prze­ciw­nej stro­nie kil­ku­cen­ty­me­tro­wy po­dest zaj­mu­je czar­ny, skó­rza­ny na­ro­żnik i dłu­gi sto­lik. Po­mi­ędzy ba­rem a po­de­stem znaj­du­ją się po­dwój­ne drzwi, do któ­rych je­stem wła­śnie pro­wa­dzo­na.

– Po­wiesz mi, jak się na­zy­wasz? – mówi mężczy­zna, jed­no­cze­śnie na­ci­ska­jąc klam­kę.

Ro­bię kil­ka kro­ków i wcho­dzę do ogrom­nej sy­pial­ni. Poza nie­wiel­ką ko­mo­dą i du­żym łó­żkiem nie ma w niej me­bli. Okna ozda­bia­ją ma­syw­ne za­sło­ny w wi­śnio­wym ko­lo­rze, któ­ry ra­zem z be­żem do­mi­nu­je w wy­stro­ju wnętrza.

– Aria Da­vis – szep­czę, wci­ąż za­sko­czo­na tym, co mnie ota­cza – A ty? – py­tam nie­śmia­ło, nie wie­rząc, że mi od­po­wie.

– Mów mi Ama­do.

– To two­je praw­dzi­we imię?

– Tak. Na­zy­wam się Ama­do Ga­strell – od­po­wia­da, mie­rząc mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

Je­stem za­sko­czo­na, że tak po pro­stu mi to po­wie­dział. Może to dla­te­go, że nie za­mie­rza mnie stąd wy­pu­ścić? A może kła­mie. Jaki nor­mal­ny po­ry­wacz przed­sta­wia się imie­niem i na­zwi­skiem? Coś tu nie gra.

– Co tu ro­bię?

– Zo­sta­jesz – rzu­ca krót­ko. – So­phia ku­pi­ła dla cie­bie kil­ka rze­czy, resz­tę za­ła­twi, kie­dy będzie zna­ła two­je wy­mia­ry.

Pa­trzę na nie­go py­ta­jąco, bo chy­ba nie do ko­ńca ro­zu­miem, co się tu w ogó­le dzie­je. Jak to ku­pi­ła dla mnie? Jak to za­ła­twi resz­tę? Ile ja tu w ogó­le mam zo­stać? To cho­ler­nie mi się nie po­do­ba.

– Tu masz ła­zien­kę i gar­de­ro­bę. – Ama­do wska­zu­je sąsia­du­jące ze sobą drzwi na jed­nej ze ścian. – Je­dze­nie będzie przy­no­sić ci So­phia. Je­śli będziesz cze­goś po­trze­bo­wać, to zwróć się do niej. Nie pró­buj ucie­kać. Żeby win­da się otwo­rzy­ła na tym pi­ętrze, mu­sisz znać kod. Je­śli i tak będziesz pró­bo­wać, uru­cho­misz alarm, a tym bar­dzo mnie wkur­wisz. – Z ka­żdym ko­lej­nym wy­po­wie­dzia­nym przez nie­go sło­wem, ton jego gło­su sta­je się ostrzej­szy.

Przed chwi­lą był spo­koj­ny, jak­by w ogó­le mnie nie po­rwał. Te­raz, gdy za­czy­na mi gro­zić, sta­je się prze­ra­ża­jący.

– Dla­cze­go mam tu zo­stać?

– Bo tak zde­cy­do­wa­łem.

– To ja­kieś wi­ęzie­nie? Do cze­go je­stem ci po­trzeb­na?

– Na­zy­waj to, jak chcesz.

Sły­szę ja­kiś ruch, po czym drzwi się otwie­ra­ją i sta­je w nich mężczy­zna, któ­ry sie­dział obok mnie w sa­mo­cho­dzie.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej.

Spis tre­ści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Od autorki