Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
144 osoby interesują się tą książką
Na jednym z wrocławskich osiedli zamordowany zostaje dawny kolega nadkomisarza Marcina Zakrzewskiego, „Parol” Szawczak. Zabójca kontaktuje się z Marcinem, przedstawia się jako Anioł Stróż i przekazuje mu dziwną wiadomość. Zakrzewski zostaje odsunięty od śledztwa. Podczas napadu na hurtownię zastrzelony zostaje jeden z napastników. Szybko się okazuje, że obie sprawy w dziwny sposób są ze sobą powiązane. Zakrzewski podejrzewa, że za wszystkim stoi tajemniczy Anioł Stróż. Tylko kim jest i jaki jest jego motyw? Przeszłość niespodziewanie znowu upomina się o nadkomisarza Zakrzewskiego.
Tym razem to on staje się ofiarą i musi liczyć na pomoc przyjaciół.
Anioły też mają swoje mroczne tajemnice.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 518
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Początek
– Jak się dzisiaj czujesz, Marcel?
Doktor Jerzy Rudnicki patrzył na swojego pacjenta z wystudiowaną troską. Tak naprawdę miał w dupie, jak czuje się jego pacjent. Myślał tylko o tym, żeby ta cholerna, długa jak Route 66 godzina szczęśliwie przeminęła, a wtedy będzie mógł sięgnąć do torby i golnąć sobie z ukrytej w niej piersiówki.
Młody mężczyzna, wiercący się niespokojnie na taniej i niewygodnej sofie po przeciwległej stronie małego pomieszczenia, miał taką minę, jakby jemu zależało dokładnie na tym samym. Może tylko bardziej niż o alkoholu myślał o oddaleniu się z tego miejsca szybkim krokiem. Na razie jednak musiał się jeszcze przez tę godzinę skupić, żeby odegrać odpowiedzialnego obywatela tego pięknego kraju, cierpiącego na drobne zaburzenia normalnego funkcjonowania, i nie wyjść na popieprzonego szaleńca z problemami psychicznymi większymi od Kilimandżaro.
– Dobrze się czuję, panie doktorze – odpowiedział i między wargami błysnął mu na momencik czubek języka.
Doktor psychiatrii z wielkim doświadczeniem klinicznym i jeszcze większym problemem alkoholowym, przez który nie mógł już pracować w klinice i został tym samym skazany na udzielanie porad psychologicznych pacjentom w potrzebie, po raz pierwszy tego dnia poczuł coś na kształt zaciekawienia. Najwidoczniej alkohol nie zabił w nim jeszcze dobrego przed laty lekarza.
Ten język migający niczym u zdenerwowanego węża. Zawsze go widział, a jednak zainteresował go dopiero teraz. „Wódka cię zniszczy, wiesz o tym?” – po raz setny zadał sobie w duchu to samo pytanie i jak zawsze sobie na nie odpowiedział: „Wiem i gówno mnie to obchodzi”. No cóż, każdy mierzy się ze swoim życiem tak, jak potrafi, i na tyle, na ile starcza mu sił. Rudnicki, mimo mocnej podbudowy naukowej w temacie ludzkiej psychiki, poddał się już w pierwszej rundzie po kilku celnych ciosach wymierzonych mu przez bezlitosny los. Teraz już tylko obrywał i na razie nie mógł się zmusić do postawienia gardy.
– Lubisz węże, Marcel? – zapytał nieoczekiwanie nie tylko dla pacjenta, ale też dla samego siebie.
Marcel Fudali milczał, patrząc na lekarza z błyskiem w oku, i jego język kilka razy szybko wysunął się spomiędzy warg. „Naprawdę jak u węża” – pomyślał Rudnicki i drgnął zaniepokojony.
Zdawało mu się, że ten język jest też rozdwojony, jak u prawdziwego węża. Ale nie, to chyba jednak było złudzenie spowodowane brakiem alkoholu, który z minuty na minutę doskwierał mu coraz bardziej. Tak, na pewno chodziło o alkohol.
– Rzeczywiście, kocham węże, dlaczego pan pyta? – Marcel przekrzywił głowę i znowu czubek języka mignął mu między wargami.
Najwyraźniej robił to na tyle nieświadomie, że nawet nie skojarzył tego odruchu z pytaniem psychiatry.
– Umawialiśmy się, że będziesz mi ufał i bardziej się skupisz na odpowiadaniu na pytania niż na ich zadawaniu. Taka była umowa, pamiętasz?
Rudnicki powtarzał tę formułkę na początku każdego z ich kilku dotychczasowych spotkań, bo młody mężczyzna nie mógł tego zapamiętać i podporządkować się zasadom panującym w gabinecie.
– Tak – przyznał niechętnie.
– Więc odpowiedz na pytanie.
– Węże są piękne, a do tego urzeka mnie ich ruch. Już od dzieciństwa fascynowało mnie, jak istota pozbawiona kończyn jest w stanie tak szybko i z taką gracją się poruszać. Jakby odnóża nie były jej do niczego potrzebne. Jaszczurki niby są podobne do węży, a jednak poruszają się pokracznie właśnie z powodu czterech odnóży. Nie to, co węże.
– Co ci się jeszcze w nich podoba? – dopytał Rudnicki.
Zajrzał do notatek ze swoich poprzednich spotkań z Marcelem, a potem po raz kolejny przebiegł wzrokiem jego wypis ze szpitala psychiatrycznego sprzed kilku lat i diagnozę, jaką zawierał. Trauma z dzieciństwa spowodowała poważne zaburzenia osobowości. Odkąd Marcel Fudali wszedł w dorosłe życie i musiał radzić sobie sam, zupełnie się posypał. Dały o sobie znać liczne natręctwa i fobie. Zdiagnozowano u niego objawy paranoi, podejrzewano schizofrenię i kilka innych schorzeń psychicznych. Najgorsze było jednak to, że stanowił zagrożenie nie tylko dla samego siebie, ale mógł też być niebezpieczny dla innych. Na każdą negatywną uwagę na swój temat reagował agresją. Miał problemy z budowaniem relacji międzyludzkich, wszystko traktował zbyt poważnie i brał do siebie.
Szybko wyszedł ze szpitala. Jego terapia, oparta w pierwszej fazie na lekach, potem głównie na sesjach terapeutycznych, przyniosła zaskakująco dobre rezultaty. Wypisano go z zaleceniem dalszego stosowania leków i regularnej psychoterapii. Był idealnym pacjentem, zawsze wykonywał polecenia terapeuty i regularnie brał leki. Tylko że był jakiś dziwny. Kiedy trafił do Rudnickiego, ten na początek starał się określić, czy może być niebezpieczny dla innych. Nic na to nie wskazywało, chociaż psychiatra podejrzewał, że Marcel jest doskonałym aktorem, potrafi się dostosować i perfekcyjnie zgaduje, czego w danej chwili chce od niego terapeuta.
Opowiadający o wężach mężczyzna nagle zamilkł, wpatrzony w Rudnickiego. W jego oczach czaiło się coś, czego psychiatra jeszcze nie widział. Dzika furia. Zanim jednak Rudnicki zdążył się zastanowić, czy pacjent nie rzuci się na niego z pazurami, Marcel znowu wyglądał jak zwykle. I tylko ten jego język wciąż niepokoił lekarza.
– A które węże lubisz najbardziej? – zapytał, sprytnie maskując chwilowe rozkojarzenie. – Te jadowite?
– Nie, nie lubię jadowitych – obruszył się Marcel. – One są słabe i gdyby natura nie obdarzyła ich zębami jadowymi, nie miałyby szans na przetrwanie.
– To jakie ci się podobają?
– Dusiciele – padła odpowiedź.
– Potrafisz to uzasadnić?
– Tak, oczywiście. Najwspanialszym jest boa dusiciel. – W oczach i na twarzy Fudalego pojawiło się niezdrowe podniecenie. – Podziwiam je za cierpliwość. Wie pan, doktorze, że największe osobniki potrafią nie jeść przez miesiąc? Przez ten czas czają się w ukryciu, wśród gałęzi drzew, w trawach, w wodzie, tam, gdzie inne zwierzęta boją się zapuszczać. Prowadzą nocne życie, w samotności, nie potrzebują towarzystwa innych węży, jest im zbędne. Zupełnie się nie liczy. To wielcy indywidualiści. Osaczają ofiarę i czekają cierpliwie, aż znajdzie się gdzieś blisko, żeby można było zaatakować. Mimo swoich rozmiarów są bezszelestne i niewidzialne dla potencjalnych ofiar.
Marcel zamilkł, żeby nabrać powietrza i uspokoić trochę oddech. Zanim jednak Rudnicki zdążył zadać pytanie, dwa razy mignął mu ten niespokojny język między wagami, a mężczyzna podjął temat:
– Boa dusiciele też mają zęby, którymi atakują swoją ofiarę. Wbrew obiegowej opinii rozpowszechnianej wśród laików nie tylko duszą. Najpierw używają kłów. Ból i zaskoczenie paraliżują ofiarę i wtedy wąż ma czas, żeby ją opleść swoim cielskiem i dusić. Wie pan, doktorze, że samo duszenie może trwać kilka godzin? W zależności od wielkości zdobyczy. Wąż się w tym czasie nie męczy, jest spokojny, opanowany i bardzo pewny siebie. Nikt, kto trafi w jego sploty, nie ma szans na ucieczkę. W ciele duszonej ofiary krew krąży coraz wolniej, przestaje dopływać do mózgu, serce się zatrzymuje, krążenie też i następuje śmierć. Boa ma czas, żeby smakować swoją przewagę, swoją siłę i nieugiętość. Potem połyka zdobycz w całości i trawi ją przez kilka dni, a czasem o wiele dłużej. Jakby ten powolny proces rozpadu miał jeszcze bardziej upokorzyć zdobycz i pozwolić zwycięzcy nacieszyć się swoją siłą.
W czasie tej długiej wypowiedzi psychiatra oblizał spierzchnięte z pragnienia wargi. Nieświadomie sięgnął do skórzanej teczki i wymacał w niej piersiówkę. Była tam. Też czekała w ciemnościach na swoją kolej. Jak wąż z opowiadania Marcela, już go oplatała, odbierała siły i spowalniała krążenie krwi w organizmie. Jeszcze chwila i zupełnie nim zawładnie. Jeszcze tylko kilkadziesiąt minut, Marcel sobie pójdzie, a on porządnie pociągnie z gwinta.
– Ale przecież ja już panu o tym opowiadałem.
Głos pacjenta zmroził Rudnickiego, jakby nagle ktoś otworzył drzwi do chłodni w hurtowni mrożonek. Czy naprawdę już o tym rozmawiali? Tylko że on wówczas albo już był pijany, albo właśnie marzył o piciu, i teraz nic nie pamięta? Coraz częściej dopadała go alkoholowa amnezja. Czy naprawdę było z nim aż tak źle?
– Nie zapisał pan tego w notatniku? – Głos Marcela zabrzmiał złowieszczo, jakby sam był wężem boa, a doktor jego potencjalną ofiarą.
Wieloletnie doświadczenie Rudnickiego podpowiadało mu, że od tego, co teraz powie, zależy powodzenie dalszej terapii. Na szczęście nadużywanie alkoholu miało też jedną zaletę – doskonale uczyło wiarygodnie kłamać. Dlatego teraz lekarz uśmiechnął się pod nosem i postukał końcem długopisu w swój notes, jakby była w nim potężna lista najważniejszych informacji o pacjencie, a nie tylko kilka pytań zapisanych dla przypomnienia sobie, z jakim problemem ma do czynienia. Tygodniowe przerwy i morze whisky pochłanianej przez niego od niedzieli do niedzieli skutecznie czyściły pamięć.
– Oczywiście, Marcelu. Chciałem tylko usłyszeć tę opowieść jeszcze raz. – Spojrzał pacjentowi w oczy i uśmiechnął się ciepło. – Mam wszystko zanotowane. Chciałem ci tylko ponownie przypomnieć, że to ja na razie zadaję pytania. Na twoje przyjdzie czas.
Marcel Fudali patrzył na niego chmurnie i nieruchomo. Tylko ten wężowy język migał mu często między wargami. Wreszcie się rozluźnił.
– No tak, często mówimy o tych samych tematach – powiedział.
Kurwa, niech ten czas wreszcie przyspieszy, a nie ciągnie się jak guma w majtkach teściowej. Rudnicki musiał się napić, nic innego w tej chwili się nie liczyło, w dupie miał problemy tego jebniętego gościa. Było mu serdecznie obojętne, czy facet kiedykolwiek będzie normalny, bo co by to zmieniło w plątaninie miliardów ludzkich istnień. Wszyscy jesteśmy nienormalni. A pozornie normalne jednostki to te jeszcze niezdiagnozowane.
Trzydzieści minut i będzie mógł się napić. Kolejne najdłuższe pół godziny w jego życiu. Które to już? Pewnie dałoby się z tego uskładać całe półwiecze oczekiwania na łyk wysokoprocentowego alkoholu będącego lekarstwem na wszystko. Esencją i sensem życia, ptasim mleczkiem zrozumienia, symfonią spokoju i krynicą mądrości. Tylko jeden, cholerny, łyk.
Doktor Jerzy Rudnicki z trudem przełknął ślinę i z jeszcze większym wysiłkiem zachował na twarzy sympatyczny uśmiech. Tylko że zaczął się pocić i stracił wątek. Rozpaczliwie przeleciał wzrokiem po notatkach, których było mniej niż minimum. Właściwie to były same pytania.
– Marcelu, jak często powtarzam, nigdy nie zgłębimy genezy twoich problemów z samym sobą, jeśli nie cofniemy się do czasów twojego dzieciństwa. W dorosłym życiu powtarzamy zachowanie wyuczone w tamtym okresie. Nie posuniemy się do przodu, jeśli nie opowiesz mi o szczerze o swoim rodzinnym domu.
Na twarzy Marcela Fudali znowu zagościł ten złowieszczy uśmiech i zaraz zgasł, jak zdmuchnięty płomień świecy.
– Pamiętam. – Pokiwał głową. – Na pierwszym spotkaniu powiedział pan, że musi znaleźć klucz do mojej przeszłości. Więc dlaczego pan go jeszcze nie znalazł? Ja cały czas czekam i jestem gotowy. Wtedy zdradzę panu, kim jestem i skąd pochodzę.
Rudnicki wyciągnął chusteczkę i wytarł zroszone czoło. Znowu wpadł w panikę. Kolejny punkt krytyczny. Musi coś zrobić, coś powiedzieć, tylko nie wie co. Gdyby tylko mógł się napić, na pewno byłoby lepiej. W panice przeglądał pytania zapisane w notesie. I chyba znalazł to właściwe.
– Obiecałeś, że coś mi pokażesz, Marcelu. Coś z twojej przeszłości, co pozwoli nam postąpić krok do przodu w naszej terapii.
Po twarzy Fudalego widział, że znowu mu się udało. Młody mężczyzna uśmiechnął się szeroko, jakby od dawna wyczekiwał tych słów.
– Jest pan na to zdecydowany? – Tym razem w jego głosie pojawiły się dziwne nuty.
– Tak, jeśli to ma pomóc – potwierdził Rudnicki.
– Dobrze zatem.
Marcel sięgnął za połę kurtki.
Doktor psychiatrii Jerzy Rudnicki ocknął się nagle w swoim gabinecie. W ręku trzymał opróżnioną piersiówkę, był sam, a w dodatku kark mu zdrętwiał.
Zerknął na zegarek: siedemnaście minut po piętnastej. Prawie dwie i pół godziny po tym, jak ostatni pacjent powinien był opuścić jego gabinet. Długo nie mógł dojść do siebie. Po kilku minutach zrozumiał jednak, co się stało. Amnezja alkoholowa. Czasem pragnienie jest tak potężne, że umysł wyłącza pamięć na długo przed tym, jak osoba uzależniona sięgnie po alkohol. Taki mechanizm musiał zadziałać w tym przypadku. Rudnicki miał pustkę w głowie. Co się dzisiaj działo, do jasnej cholery? Chyba przyjmował pacjentów? Taki przynajmniej był plan.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej gotówkę. Przeliczył. Było równo pięćset sześćdziesiąt złotych, czyli wszystkie zaplanowane spotkania się odbyły. Siedział, ściskając głowę rękami, i myślał. Stopniowo wspomnienia wróciły, ale nie do końca. Pamiętał początek spotkania z tym powalonym Marcelem, lecz nagle obraz się rozmył i dalej była już tylko ciemność. Machnął ręką i wstał. Co go to w sumie obchodzi? Facet ma nierówno pod sufitem i nigdy nie powinien opuścić zakładu zamkniętego. Ta terapia to pic na wodę. On powinien brać mocne leki, a nie preparaty dla smutnych przedszkolaków. Ale w sumie ma to w dupie. Kasa się zgadzała i to się tylko w tej chwili liczyło.
Wezwał ubera, stwierdził, że bardziej chce mu się pić, niż jeść, więc zanim dotrze do domu, zajedzie jeszcze do żabki po butelkę i jakoś doczeka do następnego poranka. Zanim jednak przekręcił klucz w zamku, dopadł go dziwny niepokój. Co nie tak było z językiem Marcela Fudali? Czy to tylko jakieś pijackie majaczenia? Na pewno coś było, tylko co? Nie pamiętał. I jeszcze jedno. Marcel pokazał mu coś bardzo ważnego. Na pewno? Niemożliwe, ten dupek oszukiwał, wiedział, że Rudnicki jest tego świadom, i dalej oszukiwał. Co niepokojącego mógł mu pokazać?
Kiedy jechał na tylnym siedzeniu taksówki, nie myślał wcale o butelce. Czuł niepokój, a nawet strach. Marcel mu coś pokazał, tylko on teraz, jak na złość, zupełnie tego nie pamiętał. Jego uszkodzona przez picie pamięć coś zarejestrowała. I to coś było straszne. Tak przynajmniej Rudnicki o tym myślał, zanim opróżnił w mieszkaniu pół butelki Johnny’ego Walkera. Wtedy znowu pamięć mu zanikła, jakby nagle zabrakło prądu i na świecie wyłączyły się wszystkie bloki pamięci w serwerach.
1. Anioł Stróż /koniec kwietnia 2022/
Telefon w środku nocy nie jest zwiastunem niczego dobrego.
– Tak, słucham?
– Panie nadkomisarzu. Zadra z tej strony. Dyżurny.
– Co jest?
– Trupa mamy.
Po tonie głosu, jakim zostały wypowiedziane te dwa słowa, wywnioskował, że to nie jest taki zwykły trup, jaki zdarza się w wielkim mieście regularnie co kilka nocy.
– Co jest z nim nie tak? – zapytał szybko, bo nagle senność gdzieś się ulotniła jak obłok pary.
Dyżurny wyraźnie się zawahał.
– Lepiej, żeby pan nadkomisarz sam zobaczył. Wysłałem już po pana patrol.
Zerknął na ciemne okna zasłonięte żaluzjami. Wydawało mu się, że gdzieś w szparach migają regularnie światła policyjnego koguta. Cholera, pobudzą sąsiadów.
– J-jasne, już schodzę.
Nadkomisarz Marcin Zakrzewski rozłączył się, usiadł na łóżku i na moment ścisnął dłońmi skronie, żeby wyrzucić z głowy resztki senności. Która była godzina? Zerknął na wyświetlacz aparatu i jęknął w duchu. Barbarzyńska.
– Co się dzieje? – spod kołdry wynurzyła się twarz Renaty.
– Trup, śpij, później zadzwonię – rzucił uspokajająco.
– Aha – mruknęła, odwróciła się na drugi bok, naciągnęła kołdrę na głowę i już spała.
Zawsze dziwiło go, jak to się stało, że tak szybko przywykła do jego wyjść o każdej porze doby. Bo kiedyś się o niego bała. Kiedy przestała się bać? Czy tamtego dnia, gdy oficjalnie przyrzekł jej, że w pracy nie zrobi już nic głupiego? Raczej nie. Pewnie nadal się obawiała, tylko nauczyła się z tym uczuciem żyć i łatwiej potrafiła się maskować. Przecież potem kilka głupot jeszcze zrobił.
Sześć minut później wsiadł do zaparkowanego pod bramą radiowozu. Jechali przez uśpione i puste miasto. W aucie było tak gorąco, że Marcin oparł się o szybę i przymknął na chwilę oczy. Dlatego nie zarejestrował, gdzie się zatrzymali.
Było kilka minut przed trzecią. To był taki dziwny czas, kiedy ludzie, którzy lubią późno chodzić spać, już się położyli, a budziki tych, którzy musieli wcześnie wstawać, jeszcze się nie odezwały. Kilkadziesiąt minut prawdziwej nocy w środku wielkiego miasta. Było cicho, świat skrzył się nocnym przymrozkiem.
Nadkomisarz Marcin Zakrzewski wysiadł z samochodu pośrodku placu otoczonego ciągiem dziesięciopiętrowych bloków na jednym z wrocławskich osiedli. Zatarł ręce z zimna, po czym wcisnął je głęboko w kieszenie kurtki.
– Dobrze, że pan przyjechał, nadkomisarzu – powiedział policjant z patrolu, który nadszedł szybkim krokiem i zatrzymał się przed nim. Był dużo niższy od Zakrzewskiego i musiał unieść lekko głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Z jego ust wraz z każdym słowem wydobywała się biała mgiełka. – Musi pan to zobaczyć.
Wskazał Marcinowi auto zaparkowane kilka metrów dalej. Drzwi od strony kierowcy były otwarte, zza nich zwisała bezwładnie ręka. Podszedł tam i poczuł, jak nogi się pod nim uginają, a serce zaczyna gwałtownie pompować krew. Spojrzał, lecz jakaś gigantyczna siła, z którą się jeszcze nigdy nie zetknął, kazała mu odwrócić wzrok i zacisnąć mocno powieki. Dobrze, że nie uległ pokusie wypicia szybkiej kawy przed wyjściem z domu, bo teraz mogłoby być różnie. Tylko raz w życiu spotkała go taka sytuacja i to zupełnie niedawno, kiedy wyszedł z piwnicy pod opuszczonym magazynem pod miastem. Tylko że to, co wtedy zobaczył, było tysiąc razy bardziej przerażające. Chyba naprawdę się starzał.
A może teraz chodziło po prostu o ofiarę? Przecież tak naprawdę Zakrzewski lubił tego gościa i wróżył mu karierę w wydziale. To był dobry gliniarz i obiecujący śledczy, aż do tamtego zdarzenia z Satyrem, który wpakował mu kulę w czaszkę. Niedawno wrócił, ale to już nie był ten sam facet. Jakby się zmienił w karykaturę samego siebie sprzed lat.
Zakrzewski, czując na sobie ciekawski wzrok mundurowego z patrolu, zmusił się do otwarcia oczu i ponownego spojrzenia na trupa. Jeszcze gdzieś w głębi zatliła się licha nadzieja, że to jednak jest kto inny, ale zaraz zgasła.
Aspirant Gotard Szawczak miał wielką dziurę w skroni po strzale z bliskiej odległości. Jego otwarte oczy wpatrywały się w sufit. Niewątpliwie był martwy.
Zakrzewski długo próbował zebrać myśli, wreszcie wyciągnął rękę do mundurowego.
– Masz fajki? Daj jedną – powiedział.
Kiedy w jednej dłoni trzymał papierosa, a w drugiej zapalniczkę, rozległ się staroświecki dźwięk jego telefonu komórkowego. Wsadził papierosa między wargi i wyciągnął aparat.
Nieznany numer. O tej porze?
Był jeszcze jeden rodzaj telefonu w środku nocy. Gorszy od tego sprzed kilkunastu minut. To był telefon w środku nocy z nieznanego numeru. Czuł, że musi odebrać.
– Tak?
Męski głos w słuchawce był zniekształcony przez modulator głosu.
– Jak ci się podoba mój prezent dla ciebie, Zakrzewski?
Serce jeszcze przyspieszyło.
– Kim jesteś? – zapytał drewnianym głosem.
– Jestem twoim Aniołem Stróżem. Postanowiłem zabijać wszystkich, którzy zatruwają ci życie i nie pozwalają pracować. Jesteś dobrym śledczym, musisz ścigać przestępców ze spokojnym umysłem. Dlatego postanowiłem ci pomóc.
Zakrzewski odszedł kilka kroków od auta, policjantów i martwego Szawczaka.
Spojrzał w zasnute szarością niebo, na którym nie było śladu nawet jednej gwiazdy.
– Kim jesteś? – powtórzył, czując suchość w ustach.
– Już mówiłem. Będę ci pomagał. Na początek ta mała gnida Szawczak. Podoba ci się?
– Nie potrzebuję twojej pomocy. – Marcin znowu włożył papierosa między wargi.
– Nie pal, Zakrzewski. Nie słyszałeś, że nikotyna szkodzi?
Marcin rzucił papierosa pod nogi.
– Tak lepiej. – Tamten zaśmiał się zgrzytliwie. – Do następnego razu!
Połączenie zostało przerwane.
Zanim schował aparat do kieszeni, wyłączył nagrywanie. Poczuł się nagle bardzo źle. Jakby był aktorem stojącym na scenie w świetle reflektorów, świadomym tego, że gdzieś wśród pogrążonych w ciemnościach widzów siedzi morderca i celuje do niego ze snajperskiego karabinka. Nie wiadomo, kiedy naciśnie na spust. Już za sekundę czy da mu jeszcze wypowiedzieć swoje kwestie do końca. Ktoś go obserwował, to było pewne.
Stał pośrodku pogrążonego w ciemnościach osiedla. Wielopiętrowe bloki patrzyły na niego ciemnymi oczodołami okien. Tylko nieliczne były oświetlone, ale miał pewność, że jego tam nie ma. Jego samozwańczy Anioł Stróż czaił się gdzieś bliżej. Może nawet bardzo blisko? Przecież żeby zobaczyć, że pali papierosa, musiał czaić się gdzieś tu, za rogiem. Było jeszcze ciemno, oświetlenie chodników marne, co tylko skracało między nimi odległość. Ile w takich okolicznościach można zobaczyć przez lornetkę? Niestety dużo. Jeśli dysponował bardzo dobrym wojskowym sprzętem, mógł patrzeć na niego nawet z piętra któregoś z okolicznych bloków.
Żółć zebrała mu się w gardle. Splunął i jeszcze raz omiótł wzrokiem panoramę osiedla. Ciemny plac zabaw, na którym widać było zarysy fantastycznych konstrukcji, zamknięta na kłódkę wiata na kubły na śmieci, kwadratowy trawnik, kilka ławek i ciągi aut zaparkowanych gęsto przy osiedlowych drogach. Nigdzie nie było widać żywego ducha prócz nich. Gdzie?
Miał jednak dziwne przeczucie, że bardzo niedaleko. Dlatego nie było na co czekać. Wyciągnął aparat i połączył się z dyżurnym.
– Słuchaj, Janek, spójrz na mapę tego osiedla i zobacz, czy możemy zrobić szybką blokadę i coś na kształt obławy – polecił. – Mam wrażenie, że zabójca Szawczaka wciąż tu jest.
Zadra był najbystrzejszym policjantem z młodego pokolenia, jakiego Marcin znał. Już dawno powinien wspiąć się wyżej po szczeblach kariery, a on wciąż wolał zarywać nocki jako dyżurny. Najwidoczniej lubił swoją pracę. Czy coś więcej się liczyło?
– Oddzwonię – rzucił szybko Zadra.
– Panie nadkomisarzu! – zawołał dzielnicowy, lecz Zakrzewski spławił go ruchem dłoni.
Już wybierał numer do szefowej techniki, Marty Mickiewicz. Odkąd drobna ekscentryczna kobieta o niebieskich włosach, zawsze sterczących we wszystkiej strony spod kolorowej czapki, i sporej liczbie kolczyków w nosie, wargach i uszach objęła rządy w wydziale techniki, nagle pełną parą wkroczyli w nowe stulecie. Bo mieli już na starcie lekkie opóźnienie, kiedy rządził jej wujek Robert Rajcza i nigdzie się w tym zarządzaniu nie spieszył. Teraz wszystko szło sprawniej, szybciej i bardziej profesjonalnie. A że Marta lubiła Marcina, to miał u niej szczególne względy.
– Już jadę – rzuciła zamiast powitania.
– Przyhamuj i słuchaj – powiedział twardo. – Potrzebuję coś na cito.
– Wal.
Wyjaśnił jej zwięźle sprawę, po czym przesłał jej na chmurę nagranie rozmowy z zabójcą.
– Tylko niczego mi tam nie zadeptać! – warknęła na niego niezadowolona, że musi kilka minut poczekać.
Rozłączyła się i Zakrzewski chwilę patrzył w gasnący ekran aparatu. Potok myśli w jego głowie przyspieszał, jakby zbliżał się do wodospadu.
– Panie nadkomisarzu! – Głos dzielnicowego wyrwał go z zamyślenia.
– Już idę – odpowiedział.
Jeszcze raz ogarnął wzrokiem najbliższe otoczenie. Chyba właśnie dopadły go kolejne problemy. Jak to mawiał słynny prywatny detektyw Philip Marlowe? „Kłopoty to moja specjalność”. Powoli zaczynał się oswajać z myślą, że on też zaczyna specjalizować się w tej dziedzinie. Niech to jasny szlag trafi!
Dzielnicowy, mężczyzna grubo po trzydziestce, który pewnie z niejednego pieca chleb jadł i niejedno na służbie widział, przywoływał go gestem. Samochód z martwym funkcjonariuszem w środku był już otoczony policyjnymi taśmami, przymocowanymi do czego tylko się dało. Odległość, o jakiej pomyśleli mundurowi, była na pierwszy rzut oka prawidłowa, więc pewnie nie łazili przy samochodzie za dużo bez potrzeby, a tym bardziej niczego z własnej inicjatywy nie dotykali paluchami bez rękawiczek. Policjant trzymał w dłoni notes, ale relacjonował wszystko sprawnie, jakby nie był mu do niczego potrzebny. No chyba tylko do tego, żeby zająć czymś ręce. Dwóch jego kolegów stało teraz w pewnej odległości. Ci byli młodsi i w mdłym świetle latarni Marcin widział strach w ich oczach. Może słyszeli jego rozmowę z zabójcą? Mogło tak być. Osiedle o tej porze było tak ciche, jakby znaleźli się w Prypeci rok po katastrofie reaktora jądrowego.
– Zgłoszenie otrzymaliśmy od anonimowego świadka o pierwszej czterdzieści trzy – mówił spokojnie. – Jak dotąd nie było żadnych innych zgłoszeń. Pierwszy nasz patrol był tu o drugiej zero pięć.
– Dlaczego tak późno? – zapytał Zakrzewski, mimo że jego myśli krążyły w zupełnie innych rejonach.
– To duża dzielnica, a mamy aktualnie sprawny tylko jeden wóz – wyjaśnił szybko dzielnicowy.
– Dobra, dalej. – Zakrzewski machnął ręką.
– Moi ludzie zabezpieczyli teren i dali znać do centrali. No i przyjechał pan, panie nadkomisarzu.
– Nikt tu się nie kręcił?
– Był facet z psem, na oko czterdzieści pięć lat. Spisaliśmy go i poszedł do domu.
– Dobra, z jakiego numeru przyszło zgłoszenie?
– Numer zastrzeżony. – Mundurowy patrzył na Marcina nieruchomym wzrokiem, jakby wiedział, do czego zmierzają pytania.
Chyba jednak w tej piekielnej ciszy słyszeli jego rozmowę z zabójcą. Cholera, gdyby wiedział, kto dzwoni, odszedłby dalej. No trudno.
– Jaki miał głos? – pytał dalej.
– Głos? – Dzielnicowy się zawahał, przez chwilę z jego ust wydobywały się tylko kłęby pary w mroźnym powietrzu przed świtem. – Powiedziałbym, że normalny.
– To znaczy?
– Młody. Dwadzieścia do trzydziestu lat, zdecydowany, nie drżał. Nie był też przestraszony ani spanikowany, jak to bywa w takich przypadkach. Po prostu zawiadomił nas o zwłokach na parkingu i rozłączył się, zanim dyżurny zdążył zapytać o personalia.
– J-jasne. Dzięki.
W tej chwili rozległ się sygnał krótkofalówki dzielnicowego. Odebrał, słuchał przez moment, a potem podał urządzenie Marcinowi.
– Do pana.
– Zakrzewski – rzucił Marcin, ale niepotrzebnie.
Zadra dobrze wiedział, co robi.
– Panie nadkomisarzu, wszystko gotowe – mówił spokojnie. – Ściągnąłem, kogo się dało. Mam potwierdzenie, że są i czekają na decyzję o rozpoczęciu poszukiwań. Główne drogi wyjazdowe są cztery, rozlokowane mniej więcej tak jak strony świata. Radiowozy zabarykadowały wyjazdy. Oczywiście jest jeszcze kilka ścieżek i mniejszych dróżek, przez które może się przedostać. Nie dało się wszystkich obstawić. Nie wykluczam, że są jeszcze jakieś ścieżki piesze. Mamy za mało ludzi, żeby dobrze uszczelnić.
– Rozumiem, w porządku. Świetnie się spisałeś. Daj sygnał, że zaczynamy. Tylko dyskretnie, żeby go nie spłoszyć. Jeśli ciągle mnie obserwuje, to ja się nie ruszam.
– Oczywiste.
– Aha, Janek!
– Tak?
– Jest Karina Buczko?
– Tak, czekają z tym nowym od zachodu.
– Zaczynajcie.
Rozłączyli się, a potem Marcin jeszcze raz przeleciał wzrokiem po ciemnych, jakby martwych oknach otaczających go dziesięciopiętrowców. Miał wrażenie, że nieprzyjazne oczy śledzą go z każdego rzędu okien. Bardzo nieprzyjemne uczucie. Znowu przeleciał mu przez głowę obraz snajpera, który w celowniku widzi teraz wyraźnie jego głowę, a palec zaciska się na spuście. Wzdrygnął się. Mijały wolno minuty, a na osiedlu dalej trwała niczym niezmącona cisza, pomimo zorganizowanej obławy.
Co powiedział Zadra? Karina z tym nowym. Problem z tym nowym polegał na tym, że facet najprawdopodobniej do niczego się nie nadawał, najwyżej do oddziału prewencji, gdyby udało mu się pojąć podstawowe elementy przeszkolenia. Chodziły słuchy, że jeden z bogatych, dobrze ustosunkowanych tłustych kotów obecnej władzy realizował marzenie o synu w policji. Bo patrząc na zaangażowanie jego syna, można było wysnuć tezę, że to nie było jego marzenie.