Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NIKT NIE USŁYSZY TWOJEGO KRZYKU.
Marta i Piotr znają się właściwie od zawsze. Od dwóch lat tworzą szczęśliwe małżeństwo. On jest szanowanym lekarzem, a ona pedagogiem szkolnym w miejscowym liceum.
Łączy ich prawdziwa miłość, ale i wspomnienie tragedii z przeszłości, kiedy w pobliskim lesie, podczas zorganizowanego po maturze ogniska, zostaje zamordowana przyjaciółka Marty – Karolina. Mimo upływu lat sprawcy do dziś nie odnaleziono.
Za sprawą specjalistów z polskiego Archiwum X las zostaje ponownie przeszukany, świadkowie przesłuchani, pojawiają się nowe poszlaki i dowody, a sprawa zostaje znów otwarta.
Jednocześnie Marta zaczyna dostawać anonimowe wiadomości sugerujące, że jej mąż, któremu ufa bezgranicznie, może mieć coś wspólnego z tragicznymi wydarzeniami w lesie.
Czy ktoś był świadkiem morderstwa i dlaczego milczał przez tyle lat? Jak daleko jest w stanie posunąć się kobieta chcąca uchronić ukochanego mężczyznę i utrzymać wizerunek idealnego małżeństwa?
I WRESZCIE CZY CZŁOWIEK Z NATURY JEST TYLKO DOBRY, ALBO TYLKO ZŁY?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 241
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszyscy skrywamy w najgłębszych zakamarkach duszy jakiś sekret.
Carlos Ruiz Zafón
Wie, że jedynym ratunkiem jest ucieczka. Las pachnie złowrogo, wilgotne liście przyklejają się do jej bosych stóp. Z pośpiechu zgubiła kupione niedawno, wiązane na brązowe rzemyki, sandały, które tak bardzo lubiła i których tak zazdrościły jej koleżanki. W długie jasne włosy wplątują się gałęzie drzew, uderzają ją w twarz raz po raz, rozcinając skórę na policzkach i czole. Ze strachu nawet tego nie czuje, adrenalina każe jej biec przed siebie, nie bacząc na żadne przeszkody. Tylko tak przetrwa, tylko tak ma szansę na przeżycie…
Wciąż go czuje i słyszy. Jest jak małe, bezbronne zwierzę tuż przed atakiem drapieżnika. Ma wrażenie, że napastnik zna teren lepiej niż ona, że drzewa, mech i podmokłe tereny – to, co utrudnia jej ucieczkę, sprzyja oprawcy. Jest już bardzo zmęczona, coraz trudniej złapać jej oddech. Nogi powoli odmawiają posłuszeństwa. Stopy grzęzną w lepkiej bagiennej mazi. Las we współpracy z goniącym zaczyna ostatni etap polowania.
Już nie biegnie, nie daje rady, ciężko jej się poruszać. Zaczyna się walka o każdy krok. Czuje się tak, jakby ktoś mocno chwycił ją za nogi i nie chciał puścić. Nie ma już siły. Przewraca się. Na otartych kolanach pojawia się krew. Wie, że już nie wstanie, że przegrała tę walkę. W głowie pojawia się myśl o matce, o tym, jak bardzo będzie płakać na jej pogrzebie. Ściska mocniej w ręku drogocenny zegarek z posrebrzaną bransoletą, który miał być biletem do lepszej przyszłości. Wie, że już na nic się nie przyda. Podnosi przerażony wzrok i patrzy w zimne niebieskie oczy osoby, która za chwilę pozbawi ją życia…
Dziesięć lat później
– Ja, Marta, biorę sobie ciebie, Piotra, za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Stoję obok ukochanego mężczyzny i wypowiadam głośno słowa przysięgi małżeńskiej, patrząc mu głęboko w oczy. Jestem pewna, że zrobię wszystko, by jej dotrzymać, i nic ani nikt mnie przed tym nie powstrzyma.
Piotra znam właściwie od zawsze. Pochodzimy z jednego miasteczka, razem chodziliśmy do przedszkola, szkoły podstawowej i średniej, chociaż parą zostaliśmy stosunkowo niedawno. Wcześniej jakoś nie było nam po drodze. On, zamknięty w sobie, małomówny kujon, nigdy mnie nie pociągał. Trudno o mniej atrakcyjne towarzystwo dla dziewczyny, którą kiedyś byłam – przebojowej i lubianej przez wszystkich. Jako nastolatka obracałam się w zupełnie innym środowisku niż on. Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że zostanę jego żoną, zaśmiałabym się mu głośno w twarz. Związek stworzyliśmy dopiero po studiach, kiedy oboje wróciliśmy do domów rodzinnych. Piotr przejął po zmarłym ojcu gabinet lekarski, a ja zaczęłam pracę jako pedagog szkolny w naszym ogólniaku, żeby być bliżej mamy, gdy zaczęła chorować. Któregoś dnia wpadliśmy na siebie w kinie, ot, zwykłe przypadkowe spotkanie. Wychodząc z sali, zamieniliśmy ze dwa słowa i chciałam już wracać do domu, gdy Piotr znienacka zaprosił mnie na kawę. Tamtego wieczoru długo rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło w naszym życiu od czasów szkoły, i nawet się nie zorientowałam, gdy zaczęłam patrzeć na niego inaczej. Chyba doceniłam jego spokój, szczerość, z jaką o sobie opowiadał, i uczciwość, która wręcz z niego emanowała, bo właśnie tego tak bardzo brakowało mi w poprzednich związkach. Moje uczucie do niego rodziło się powoli, znacznie wolniej niż jego do mnie. Jakiś czas później przyznał mi się, że fascynowałam go już w liceum, tylko brakowało mu odwagi, by podejść do mnie i zagadać. Może to i lepiej, bo zapewne dałabym mu kosza i nie wiem, czy odważyłby się po latach spróbować raz jeszcze. A wtedy nie byłoby tej pięknej białej sukni, w której wyglądam jak księżniczka z disnejowskich bajek, długiego welonu, rodziny, przyjaciół i znajomych słuchających słów naszej przysięgi małżeńskiej.
Kiedy wychodzimy z kościoła, spoglądam na gości weselnych. Mamy, moja i Piotra, mają oczy zaczerwienione od łez. Obie są już wdowami i zdążyły dobrze poznać smak samotności, więc cieszą się, że ich dzieci od dzisiaj będą kroczyć wspólną drogą i wspierać się nawzajem w dobrych i złych chwilach. Nie jestem naiwna, wiem, że te drugie też kiedyś nadejdą, ale dziś wolę skupić się na tych pozytywnych.
Na ślub przyszli też nasi, a właściwie bardziej moi, koledzy z liceum. Wystrojeni Ulka, Anka, Paweł i Marcin ściskają w garściach ryż, żeby za chwilę nas nim obrzucić. Zgodnie z tradycją, ma to zapewnić nam szczęście, dostatek i płodność – taka dobra wróżba na kolejne dni małżeństwa. To tylko jeden z weselnych zwyczajów, ale gdzieś głęboko w sercu wiem, że to życzenie się spełni, że będziemy w przyszłości bardzo szczęśliwi, otoczeni gromadką rozbrykanych dzieci. Oczami wyobraźni widzę nas też za kilkadziesiąt lat jako zadowolonych z życia staruszków trzymających się za ręce i spacerujących w parku. Ten widok zawsze mnie rozczula.
Uśmiecham się do szeroko do swoich przyjaciół, a oni odwzajemniają mój uśmiech.
– Sto lat młodej parze! – krzyczą, kiedy schodzimy po kościelnych schodach, a na nasze głowy spadają drobne białe ziarenka.
Goście klaszczą, kiedy razem z Piotrem strzepujemy je z siebie, chociaż ryż uparcie trzyma się włosów upiętych w misterny kok i czarnego garnituru. Zdmuchuję go delikatnie z kołnierzyka koszuli mojego świeżo poślubionego męża, czuję zapach wody kolońskiej i patrzę, jak Piotr podnosi do ust moją dłoń i składa na niej długi pocałunek.
Nie mogłabym być bardziej szczęśliwa niż dziś, stojąc u boku ukochanego mężczyzny. Mamy tyle planów na przyszłość. Na razie wynajmujemy ciasną kawalerkę w centrum miasta, ale powoli zaczynamy rozglądać się za własnym domem. Nie musi być duży, za to ze sporym ogrodem, żebyśmy mogli w nim wypoczywać wiosną i latem. Oboje marzymy o takim miejscu i nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy mogli w nim zamieszkać. Każde z nas ma jakieś oszczędności, mamy obiecały nam pomóc, a resztę brakującej kwoty sfinansujemy z kredytu, z którym nie powinno być żadnego problemu, bo oboje mamy stabilne zatrudnienie. Nie zamierzamy też zwlekać zbyt długo i szybko zostać rodzicami. Rozmawialiśmy o tym wiele razy i jesteśmy tego pewni. Zawsze chciałam mieć dużą rodzinę, pewnie dlatego, że jestem jedynaczką.
Nie boję się o przyszłość, czuję, że z Piotrem u boku mogę wszystko, że tworzymy idealny związek, niczym dwie połówki jabłka. Ściskam go mocniej za ramię i wtedy nagle za parkanem kościoła dostrzegam lekko przygarbioną, starszą kobietę ubraną całą na czarno. Przez chwilę patrzy na nas w milczeniu. Jej widok sprawia, że natychmiast przestaję się uśmiechać. Spuszczam oczy, jakbym zawstydziła się własnego szczęścia, a w moim sercu pojawia się smutek, który nie powinien się tam znaleźć w dniu ślubu. Przypominam sobie, że wśród gości nie ma kogoś, kto powinien tu być. Komu kiedyś obiecałam, że będzie moją druhną i mamą chrzestną mojego pierwszego dziecka. Kobieta w żałobie to jej matka. Odwiedza grób córki na przykościelnym cmentarzu codziennie, wiosną i latem kładzie na nim białe konwalie – ulubione kwiaty Karoliny – i od dziesięciu lat zastanawia się, kto odebrał jej dziecku życie.
– Spójrz, to zły znak – szepcę Piotrowi do ucha i pokazuję mu wzrokiem kobietę.
Mój świeżo poślubiony mąż zerka na nią, a potem zwraca ku mnie swoją twarz. Nie przestaje się uśmiechać, ale zauważam, że wyraz jego niebieskich oczu się zmienił, jakby błękitne niebo niespodziewanie zasnuły zwiastujące burzę, ciemne chmury.
– O czym ty mówisz? – odpowiada po cichu. – Przestań się zamartwiać. To było dziesięć lat temu. Mieliśmy już do tego nie wracać, a na pewno nie podczas dnia naszego ślubu – dodaje i lekko ciągnie mnie za rękę w stronę gości, którzy chcą nam złożyć życzenia.
Ma rację, obiecałam mu, że nie będę żyć przeszłością, a tym bardziej tamtymi tragicznymi i do dziś niewyjaśnionymi wydarzeniami, dlatego podchodzę z nim do naszych rodzin i znajomych czekających już w kolejce, by nas wycałować i wyściskać. Uśmiecham się do nich, dziękuję za kwiaty i naprawdę cieszę się, gdy życzą nam szczęścia, zdrowia i miłości, ale wciąż nie daje mi spokoju to uporczywe pytanie: co naprawdę wydarzyło się w lesie tamtej nocy, podczas szkolnego ogniska urządzonego na zakończenie czwartej klasy liceum? W noc, kiedy na bagnach znaleziono ciało mojej najbliższej przyjaciółki Karoliny.
Rozdział 1
Czerwony minutnik z IKEA podskakuje, oznajmując, że upłynęło pięć minut, odkąd nasikałam na cienką białą płytkę.
Żeby tym razem się udało, proszę, proszę – zaklinam pod nosem rzeczywistość i rozluźniam dłonie, bo bezwiednie zacisnęłam je w pięści. Sięgam drżącą ręką po leżący na umywalce test, wystarcza jedno krótkie spojrzenie i już wiem, że znowu nie zostanę mamą.
Gorąca nadzieja, którą jeszcze przed chwilą miałam w sercu, zamienia się w bryłę lodu i czuję, jak wszystko we mnie zamarza. Nie potrafię zrozumieć, że coś, co innym parom przychodzi z taką łatwością, nam się nie udaje. Staramy się o dziecko od kilkunastu miesięcy. Badania potwierdzają, że nie ma żadnych fizycznych przeszkód, a mimo to nie mogę zajść w ciążę. Kiedy pytam lekarzy o jakieś racjonalne wytłumaczenie, odpowiadają zwykle to samo: to kwestia czasu, muszą się państwo uzbroić w cierpliwość. Jesteśmy cierpliwi, ale od naszego ślubu minęły już dwa lata, a marzenie o dziecku wcale nie słabnie wraz z upływem czasu. Staramy się myśleć pozytywnie, co czasami jednak bywa naprawdę trudne, zwłaszcza gdy widzę w parku niewyspane, ale uśmiechnięte i szczęśliwe młode mamy z wózkami. Czuję wtedy zazdrość, rozgoryczenie i coś w rodzaju złości na los, że nie pozwala nam zostać rodzicami, chociaż tak bardzo o tym marzymy.
Patrzę jeszcze raz na płytkę pod światło, łudząc się, że dostrzegę chociaż cień drugiej kreski. Niestety nadal nic. Wzdycham ze smutkiem, wyrzucam test do łazienkowego kosza i idę zjeść z mężem śniadanie.
Z dołu dobiega przyjemny zapach tostów. Piotr parzy właśnie kawę. Przez chwilę przyglądam się, jak z uwagą ogląda malutkie kapsułki, wybierając ostatecznie klasyczne espresso z lekką nutą wanilii. Wygląda lepiej niż Brad Pitt, którego reklama ekspresów leci teraz tak często w telewizji – myślę, wchodząc do kuchni, i od razu się uśmiecham. Na dodatek jest tylko mój.
Kiedy dostrzega mnie w drzwiach, jego twarz automatycznie się rozjaśnia.
– Zrobić ci kawę, kochanie? – pyta i całuje mnie w policzek.
Jest już ogolony i pachnie tak miło, że mam większą ochotę na niego niż na poranną kawę. Najchętniej wróciłabym z nim do sypialni i spędziła tam całe przedpołudnie, ale wiem, że przed Piotrem kolejny ciężki dzień w przychodni i nie możemy sobie na to pozwolić. Trudno, poczekam do wieczoru.
Przez chwilę zastanawiam się, czy napić się kawy, ale ostatecznie, ku wielkiemu zdziwieniu męża, wybieram słodkie kakao, które zawsze poprawia mi nastrój. Kiedy je robię, Piotr nazywa mnie pieszczotliwie „uroczym, łasym na słodycze dzieciakiem”. Nic na to nie poradzę, że ten zapach i smak kojarzy mi się z beztroskim dzieciństwem.
Nie wspominam mu o tym, że zrobiłam dziś w łazience test ciążowy, nie chcę go martwić. Kiedy człowiek kocha drugą osobę, zrobi wszystko, by jej nie zasmucić, i najdłużej jak się da oszczędza złych wieści. Podchodzę do stojącego przy ekspresie Piotra i mocno przytulam się do jego pleców.
– Bardzo cię kocham, miśku – szepcę mu czule do ucha. – Wiesz, że jesteś najlepszym mężem na świecie? Jestem taką szczęściarą, że cię mam.
Piotrek odwraca się do mnie przodem, bierze mnie w ramiona i całuje namiętnie, po czym dodaje:
– A to bardzo dobrze się składa, bo ty jesteś najlepszą i najpiękniejszą żoną.
Wciąż mnie to zadziwia, że choć od ślubu minęły już dwa lata, nadal zachowujemy się jak nowożeńcy i nie możemy się sobą nacieszyć. Do pełni szczęścia brakuje nam tylko jednego – dziecka. Powstrzymuję łzy cisnące mi się do oczu i powtarzam sobie w duchu słowa lekarzy, że to tylko kwestia czasu, gdy zostaniemy rodzicami, bo nikt nie zasługuje na to tak bardzo jak my.
Jemy śniadanie, gadając o wszystkim i niczym, śmiejemy się i przedrzeźniamy jak dwoje beztroskich nastolatków. Kochamy się i nikt nie jest w stanie nam tego odebrać.
– Jesienny sezon wirusowy w pełni. Mam dziś sporo pacjentów, pewnie będę w domu później niż zwykle – mówi Piotr, wkładając w przedpokoju kurtkę.
– Zdążyłam się już przyzwyczaić, taka dola żony medyka – odpowiadam z uśmiechem. – Może, jak wrócisz, wskoczymy w nasze ulubione pidżamy i obejrzymy jakiś serial na Netfliksie? – dodaję, podając mu granatowy szalik, który dostał ode mnie na ostatnie urodziny.
– Super, jesteśmy umówieni – odpowiada i całuje mnie w czoło. Macha ręką na pożegnanie, kiedy wsiada do auta.
Ja do pracy idę dopiero na jedenastą, więc zdążę jeszcze posprzątać kuchnię i sypialnię. Szybko zamykam za nim drzwi, zanim do środka wtargnie zimne powietrze, i przez chwilę stoję jeszcze w przedpokoju, rozkoszując się ciepłem naszego domu.
Od samego początku polubiłam to miejsce. Celowo wybraliśmy obrzeża miasteczka, żeby cieszyć się sporym podwórkiem. Dom nie jest może zbyt duży – na dole ma salon, kuchnię i mały pokoik, a na górze dwie sypialnie – ale nowoczesny i dobrze zaprojektowany. Na samym początku postanowiliśmy, że w przyszłości oddamy piętro naszym dzieciom, a sami zajmiemy pokoik obok salonu, ale póki dzieci będą małe, będą mogły dzielić jedną sypialnię. Przez rok po ślubie mieszkaliśmy w wynajętej kawalerce i powoli urządzaliśmy nasze gniazdko. Zastanawiałam się nawet, czy od razu nie kupić łóżeczka i nie wstawić go do pokoju na górze, jednak z każdym kolejnym testem i każdą kolejną zawiedzioną nadzieją coraz trudniej było mi wyobrażać sobie dziecięcy pokój. Do dziś stoi pusty i czeka, tak jak my czekamy na dobrą nowinę. Reszta jest utrzymana w beżowo-białej kolorystyce, dzięki czemu mamy zarazem elegancki i bardzo przytulny dom, choć wciąż jeszcze pachnie świeżością, bo sprowadziliśmy się tu dopiero na święta Bożego Narodzenia.
Zbieram brudne naczynia i wkładam do zmywarki. Potem idę na górę i ścielę nasze łóżko, uśmiechając się pod nosem na wspomnienia wczorajszej nocy. Przykrywam je właśnie śnieżnobiałą narzutą, którą dostaliśmy w prezencie ślubnym od Ulki, kiedy rozlega się dzwonek do drzwi.
Trochę to dziwne, bo ktokolwiek to jest, powinien najpierw zadzwonić domofonem przy furtce. Możliwe, że Piotr zapomniał ją wczoraj wieczorem zamknąć, czasem mu się to zdarza. Odruchowo patrzę na zegarek – dopiero kwadrans po dziewiątej, wczesna pora jak na gości. Może to listonosz albo kurier, chociaż nie przypominam sobie, żebyśmy oczekiwali jakiejś przesyłki.
– Chwileczkę, już idę! – wołam, pospiesznie zbiegając ze schodów.
Zza drzwi nikt jednak nie odpowiada. Już mam je otworzyć, kiedy przypominam sobie radę Piotra, żeby najpierw spojrzeć przez wizjer. Rzeczywiście, nie znam jeszcze wszystkich sąsiadów, a mieszkanie na obrzeżu miasta co prawda zapewnia nam spokój i świeże powietrze, ale wiąże się też z pewnym ryzykiem, o którym chyba wolę nie pamiętać. Tu nikt nie mieszka za ścianą i w razie czego nie usłyszy mojego wołania o pomoc. Tylko czego ja się spodziewam? Mordercy czyhającego na wycieraczce? Prycham z rozbawieniem, ale na wszelki wypadek zerkam przez wizjer. Ku mojemu zdziwieniu przed drzwiami nie ma nikogo. Kiedy ostrożnie je uchylam, do środka wpada rześkie jesienne powietrze. Wzdrygam się z zimna, rozglądając się dookoła. Pusto, ani żywej duszy. Ktoś robi sobie głupie żarty, pewnie dzieciaki idące na drugą lekcję do pobliskiej podstawówki – myślę.
Już mam zamknąć drzwi, kiedy na wycieraczce dostrzegam białą kopertę. Otulając się szczelniej szlafrokiem, schylam się po nią i podnoszę. Na kopercie nie ma ani nadawcy, ani naszego nazwiska. Jeszcze raz omiatam wzrokiem podwórko, ale nikogo nie widzę, a furtka jest zatrzaśnięta. Ktokolwiek nacisnął przed chwilą dzwonek, zamknął ją za sobą. Pewnie to jakaś ulotka, tyle że w kopercie – stwierdzam w duchu i chowam się z powrotem w domu. Na przyszłość trzeba będzie zamykać furtkę i powiesić na niej tabliczkę z informacją, że nie życzymy sobie żadnych reklam. Widziałam już podobną u jednego z sąsiadów i nawet wspominałam o tym Piotrowi, ale wyleciało nam to z głowy.
Idę do kuchni i siadam przy stole, na którym stoi niedopite kakao. Upijam łyk i natychmiast odstawiam kubek. Jest za zimne, nie smakuje tak dobrze jak gorące. Przez chwilę przyglądam się leżącej obok kopercie, zastanawiając się, co skrywa. Zaproszenie na pokaz najnowszej generacji odkurzaczy czy kompletu garnków? Zniechęcona biorę ją do ręki i rozrywam. W środku znajduję złożoną białą kartkę A4, a na niej nadrukowany dużymi czerwonymi literami napis: „Są tajemnice, które zniszczą każde małżeństwo”. Nie rozumiem, to wcale nie wygląda na reklamę. Zaglądam jeszcze do koperty, licząc, że coś przeoczyłam, ale poza tym nie ma w niej niczego. O co chodzi? Przecież to nie ma żadnego sensu. W końcu wzruszam ramionami, dochodząc do wniosku, że pewnie ktoś robi sobie głupie kawały. Przedzieram kartkę i kopertę na pół, wyrzucam do kosza i powoli zaczynam szykować się do pracy.
Rozdział 2
Jako pedagog szkolny nie powinnam faworyzować żadnego ze swoich podopiecznych – wiem, to nieprofesjonalne z mojej strony, ale nic na to nie poradzę. Po prostu Łukasza Kośnika lubię najbardziej z nich wszystkich. Odwiedza mój gabinet już prawie rok. Jest piekielnie inteligentny, wrażliwy, dowcipny, a przy tym wyjątkowo dla mnie miły – nic dziwnego, że darzę go sympatią, bo to raczej rzadki zestaw cech u dzieciaków w tym wieku. Ma jasną cerę, blond włosy i zielone oczy, które przypominają mi oczy półdzikiego kota. Część twarzy skrywa pod długą grzywką, jakby lubił się chować przed ludźmi. Nie stać go na markowe ubrania, mimo to wyróżnia się strojem wśród uczniów – zawsze tak dobiera ciuchy, że wygląda oryginalnie, ma swój styl. Lubi też, co rzadkie u tutejszych nastolatków, bransoletki i wisiorki. W dodatku jest dość wysoki jak na swój wiek, dzięki czemu wygląda na dwa, trzy lata starszego.
Mieszkamy w małym miasteczku, gdzie wszyscy się znają, dlatego dobrze wiem, jak wygląda życie Łukasza. Nie jest łatwe ani beztroskie, choć takie właśnie powinno być życie każdego dziecka, zanim zderzy się z rzeczywistością i wejdzie w świat dorosłych. Ojciec, budowlaniec, od kilku lat nie stroni od alkoholu, bywa czasem agresywny. Matka pracuje jako sprzątaczka w przychodni lekarskiej Piotra i często ją tam widuję. Jest zawsze cicha i wycofana, wygląda, jakby bała się własnego cienia. Rodzina ma od jakiegoś czasu niebieską kartę, założoną przez policję po kolejnej głośnej awanturze wszczętej przez pijanego Kośnika.
Dziś od początku naszego spotkania Łukasz nerwowo bawi się swoimi szczupłymi, długimi palcami. Wystukuje nimi jakiś niespójny rytm, skubie skórki i pociera o kciuk. Widać, że jest czymś poddenerwowany.
– Jak ci minął tydzień? – pytam dla rozluźnienia atmosfery.
– Jak zwykle – mówi, nie podnosząc na mnie wzroku, ja jednak nie daję za wygraną.
– Przez całe siedem dni nie zdarzyło się nic ciekawego?
Milczy i przez kilka sekund zastanawia się, co odpowiedzieć.
– Dostałem czwórkę ze sprawdzianu z bioli – oznajmia w końcu i zaczynam podejrzewać, że w domu wydarzyło się coś, co próbuje przede mną ukryć. Nie pierwszy raz tak się zachowuje, kierowanie uwagi rozmówcy na nieznaczące sprawy to jego sposób, by unikać poważnych tematów.
– To akurat wiem, mam podgląd do wszystkich twoich ocen na Librusie. Pytałam o sytuację w domu – drążę dalej.
Łukasz rzuca mi szybkie spojrzenie i znowu wbija wzrok w podłogę.
– W domu jak w domu. – Wzrusza ramionami. – Ojciec wyjechał w czwartek na robotę do innego województwa, wróci dopiero za tydzień, więc było okej.
Ulżyło mi. Naprawdę się cieszę, że chłopak miał trochę spokoju, i liczę, że wreszcie się rozluźni i normalnie ze mną porozmawia.
– A co robiłeś w weekend?
– Szwendałem się tu i tam – odpowiada wymijająco.
– Gdzie?
– Jak zwykle po naszym lesie.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, że ktokolwiek mógłby z własnej woli chodzić po tym lesie. To dziwne miejsce, chociaż chyba raczej powinnam powiedzieć: złe. Zaczyna się tuż za naszym miasteczkiem, właściwie z nim sąsiaduje. To nie jest zwykły las, w którym pachnie żywicą, słychać śpiew ptaków i szelest gałęzi potrącanych przez zwierzęta – jest mroczny, podmokły, pełen bagien i grząskich trzęsawisk. Panuje w nim przejmująca cisza, a powietrze jest tak gęste, że trudno oddychać. Nienawidzę go i zupełne nie mogę pojąć, jak ktoś mógłby wejść tam dla przyjemności. Staram się go omijać, chociaż droga od nas do centrum miasta prowadzi właśnie koło lasu. Kiedy decydowaliśmy się na zakup domu, byłam tak podekscytowana, że nie myślałam o niczym innym. Potem jednak, gdy zaczęliśmy tu coraz częściej przyjeżdżać, malować, składać meble, uświadomiłam sobie, że las jest tak blisko – za blisko – i przeszedł mnie dreszcz. Jechaliśmy wtedy samochodem, Piotr zajął się szukaniem stacji radiowej, a ja na chwilę odwróciłam głowę i spojrzałam w boczną szybę. Ciemne ponure drzewa wyglądały jak armia gotująca się do ataku, pochylały się ku nam, groźne, niebezpieczne i wrogie. Zamarłam i wzdrygnęłam się gwałtownie, a Piotr zapytał, czy mi zimno, i podkręcił ogrzewanie. Nie czułam zimna, tylko przejmujący, lodowaty chłód, który ciągnął od lasu.
Od tamtej pory zawsze, gdy przejeżdżam obok, mam wrażenie, że mieszka tam coś złego, jakieś monstrum, które czyha na ofiary, bo wciąż ma ich za mało. Nie zdołało się nasycić podczas wojny, kiedy Niemcy polowali na ukrywających się tam Żydów. Ludzie mówią, że w lesie jest mnóstwo zakopanych ciał małych dzieci, rodziców i całych rodzin… Że całe to miejsce jest świadkiem zbrodni, przelanej krwi i cierpienia niewinnych, jednym wielkim cmentarzem. Dobrze o tym wiem, bo dwanaście lat temu las upomniał się o kolejną ofiarę. Tym razem osobę bardzo mi bliską – przyjaciółkę Karolinę. Byłyśmy wtedy nastolatkami, właśnie skończyłyśmy liceum, zdałyśmy maturę i szykowałyśmy się na studia. Czekał na nas wielki świat – miałyśmy stąd wyjechać, studiować, zwiedzać, zakochiwać się, szaleć, cieszyć się każdą chwilą dorosłości. Tyle że Karolinie to się nie udało. Czasem myślę, że gdybyśmy nie urządzili tej imprezy na koniec szkoły, to nic by się nie stało. Ona wciąż by żyła, a mnie wspomnienie tamtej nocy nie dręczyłoby w snach… Ale na to jest już za późno, bo beztroscy i szczęśliwi wybraliśmy się do lasu, rozpaliliśmy ognisko i siedzieliśmy przy nim do rana, bawiąc się, pijąc i rozmawiając o tym, co nas czeka w przyszłości. Było nas około dwudziestu osób, w tym ja, Ulka i Karolina. Pamiętam, że Karolina przyszła w swoich pięknych nowych sandałach, których tak jej zazdrościłyśmy. Były wiązane na rzemyki, brązowe i świetnie wyglądały na jej opalonych nogach. Tamtego roku lato zaczęło się bardzo szybko, jakby wskoczyło na miejsce wczesnej wiosny, i rozgościło się w ostatnich dniach maja na dobre. Może gdyby było chłodniej i Karolina nie przyszła w tych sandałach, to wróciłaby z nami bezpiecznie z tamtej imprezy. Nie wiem, czy tak właśnie by się stało, czy wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej – myślenie o tym jest jedną wielką udręką, bo przecież moja przyjaciółka nie wróciła z ogniska do domu, a kilka dni później pod stertą mokrych liści znaleziono jej ciało. Została uduszona brązowym rzemieniem. Morderca wyciągnął go z jej sandała…
Na nasze miasteczko padł blady strach. Nigdy wcześniej nie doszło w nim do tak bestialskiej zbrodni. Ludzie z dnia na dzień przestali czuć się bezpiecznie, kobiety bały się wychodzić z domu same po zmroku, a mężczyźni spoglądali spode łba na sąsiadów. Bo przecież ten, kto zabił, mógł być kimś spośród nas, mieszkańców. Rozpoczęły się długie i żmudne przesłuchania wszystkich, którzy brali udział w tamtym ognisku, oraz każdego, kto mógł mieć związek ze sprawą. Mnie także odwiedziła policja i dokładnie wypytała o przebieg wydarzeń z tamtego wieczoru. Całe miasto żyło tą zbrodnią przez kolejne dni i miesiące, ale do dziś nie udało się odnaleźć zabójcy. Po dwóch latach sprawa została umorzona z powodu braku postępów w śledztwie, tym bardziej że nie było kolejnych napadów ani morderstw. Czas płynął, a ludzie, zajęci swoimi sprawami, zaczęli powoli zapominać o Karolinie. Przypominali sobie o niej tylko w rocznicę jej śmierci lub urodzin, kiedy zrozpaczona i bezradna matka zamawiała mszę w kościele za duszę córki.
– Słyszy mnie pani? Wszystko w porządku?
Z rozmyślań wyrywa mnie nagle głos Łukasza i spoglądam na niego nieprzytomnie. Potrzebuję chwili, by się ogarnąć. Zmieszana sięgam po szklankę z wodą, upijam łyk i uśmiecham się do niego.
– Tak, tak. Przepraszam, zamyśliłam się.
– Chciałem zapytać, czy mogę już iść – mówi niepewnie, znowu unikając mojego wzroku. – Obiecałem pomóc mamie w pracy.
Zastanawiam się chwilę nad odpowiedzią. Nasze spotkania zorganizował dyrektor liceum ze względu na trudną sytuację domową chłopaka. Chciał, by Łukasz miał z kim pogadać i żeby w razie większych kłopotów ktoś zdążył w porę zareagować. To porządny człowiek, przejmuje się swoimi uczniami i widać, że naprawdę mu na nich zależy. Spoglądam na zegarek – nasza godzina jeszcze się nie skończyła, ale przecież zobaczę się z Łukaszem ponownie za tydzień, a skoro jego ojca nie ma w domu, nastolatkowi nic nie grozi. Dziś i tak pewnie nic z niego nie wycisnę.
– Dobrze – oznajmiam w końcu. – Leć do mamy. Nie wpakuj się tylko w żadne kłopoty i nie szwendaj się po lesie, tam jest niebezpiecznie – dodaję całkiem poważnie, bo wiem, jak zareaguje.
Na jego twarzy oczywiście pojawia się kpiący uśmieszek. Łukasz wstaje, zakłada na ramię plecak i zanim wychodzi z mojego gabinetu, rzuca z rozbawieniem:
– Gada pani zupełnie jak moja babcia, a jest pani dużo młodsza i wykształcona. Ona też boi się lasu, a to przecież tylko drzewa i mech.
Kiedy zamyka za sobą drzwi, opadam na fotel i wzdycham ciężko. Nie, ten las to wcale nie tylko drzewa i mech – myślę. To przeklęte miejsce i potrafi być groźne.
Wyjmuję z torebki portfel, a z niego niewielkie kolorowe zdjęcie, na którym stoją trzy nastolatki w jasnoniebieskich jeansowych dzwonach i obcisłych żółtych bluzkach. Patrzę na te roześmiane dziewczyny, pełne planów na przyszłość i nadziei. Gdyby nie to, że jedna jest blondynką, druga brunetką, a trzecia szatynką, wyglądałyby jak siostry. Nie łączy ich jednak żadne pokrewieństwo, tylko przyjaźń. Wiem to na pewno, bo jedna z nich to ja, druga to Ulka, a trzecia – zamordowana w naszym lesie Karolina.
Rozdział 3
Mam swój rytuał na koniec dnia pracy – gdy tylko wchodzę do domu, od razu nalewam sobie wody do wanny. Gorąca kąpiel pozwala mi zmyć z siebie wszystkie rozmowy przeprowadzone w gabinecie, zdjąć ciężar, który biorę na swoje barki za każdym razem, gdy zajmuję się sprawami moich podopiecznych. W końcu ci, którzy mają szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców i stabilną sytuację w domu, zazwyczaj nie trafiają do szkolnego pedagoga, a przynajmniej nie w naszym miasteczku. W łazience roznosi się zapach waniliowego olejku do kąpieli, mojego ulubionego. Leżę w wannie i zanurzam się w pianie oraz w swoich myślach.
Na studiach w Krakowie przez myśl mi nie przeszło, że skończę w liceum. Chciałam zostać psychologiem i pracować z dorosłymi – właściwie to nie wyobrażałam sobie niczego innego. To był mój plan na siebie i zdecydowanie nie przewidywałam w nim miejsca na rozwiązywanie problemów nastolatków. Tyle że plany szybko weryfikuje życie, a to wymierzyło mi dwa okrutne ciosy, jeden po drugim. Najpierw umarł tata, a zaraz potem mama zachorowała na raka i czekała ją operacja oraz chemia. Nie mogłam zostawić jej samej w takiej sytuacji. Pożegnałam się więc z moimi marzeniami i po zrobieniu licencjatu z psychologii wróciłam do domu, a pedagogikę ukończyłam już zaocznie. Z czasem mama zaczęła czuć się coraz lepiej i być może znów zdecydowałabym się wyjechać na studia, żeby się dokształcić i znaleźć upragnioną pracę w większym mieście, gdybym pewnego dnia nie poszła do kina i nie spotkała tam Piotra, a potem moje życie zupełnie się zmieniło. Zostałam na dobre, czego do dziś nie żałuję, bo znalazłam tu szczęście i miłość.
Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że podjęłam dobrą decyzję, wybierając pedagogikę. W takim małym miasteczku jak nasze nie ma wielkiego zapotrzebowania na psychologów – tutaj ci, którzy gorzej sobie radzą w życiu, szukają pomocy gdzie indziej. Jedni w kościele, drudzy w kieliszku, a pozostali wyżywając się na najbliższych. Wolą to niż piętno wariata, bo do tego właśnie sprowadza się małomiasteczkowa definicja kogoś, kto chodzi do psychologa. U nas ludzie zachowują swoje problemy dla siebie, rozwiązują je wyłącznie za zamkniętymi drzwiami własnych domów albo wpychają je pod dywan, ale na pewno nie mają ochoty rozmawiać o nich z dziewczyną, którą pamiętają jeszcze jako brzdąca w podkolanówkach i w różowej sukience. Zdawałam sobie z tego sprawę, dlatego wcześniej nie zakładałam, że będę szukać pracy w mojej rodzinnej miejscowości. Cóż, życie ma jednak swoje plany, więc ostatecznie przyjęłam posadę pedagoga szkolnego w liceum, w którym sama się kiedyś uczyłam. Na początku nie wkładałam w to za wiele serca, wykonywałam swoje obowiązki sumiennie, ale skłamałabym, mówiąc, że kochałam to zajęcie. Polubiłam je dopiero z czasem, kiedy dostrzegłam, że mam realny wpływ na życie młodych ludzi, na decyzje, jakie podejmują, na ich stosunek do siebie i otaczającego świata. Nie jest to jednak wcale łatwy kawałek chleba, bo do gabinetu nie trafiają zwykłe dzieciaki, tylko takie, które mają problemy ze sobą lub swoimi bliskimi, a wtedy rozmowy nie należą ani do łatwych, ani do przyjemnych.
Pamiętam, jak jeden z profesorów w kółko powtarzał nam, że dla swojego dobra musimy nauczyć się rozdzielać pracę od życia prywatnego. To była jego mantra, od której zaczynał lub którą kończył zajęcia. „Jeśli chcecie zachować własne zdrowie psychiczne, nie macie innego wyjścia” – dodawał i coś w jego spojrzeniu albo w tonie głosu mówiło mi, że dobrze wie, o czym mówi. Jakby sam dostrzegł tę prawdę dopiero wtedy, kiedy dla niego było za późno. Dlatego zawsze po ciężkim dniu pracy staram się odprężyć, by wieczorem skupić się już tylko na mężu i naszych sprawach. Tak zresztą wspólnie postanowiliśmy jeszcze przed ślubem – że nigdy nie będziemy rozmawiać w domu o pracy. Poza tym jego obowiązuje tajemnica lekarska, a mnie bezwzględna tajemnica zawodowa. Oboje staramy się postępować uczciwie wobec ludzi, którzy odwiedzają nasze gabinety i nam ufają. Na szczęście mamy mnóstwo innych tematów do rozmowy i lubimy spędzać ze sobą czas, a na tym właśnie powinno polegać życie z ukochanym człowiekiem.
– Może obejrzymy kolejny odcinek Gry o tron? – proponuje Piotr, kiedy wychodzę z łazienki już zrelaksowana i gotowa do wieczoru tylko z moim mężem.
Podchodzę do niego, przytulam się i całuję go w policzek, a kiedy on próbuje rozchylić mój różowy szlafrok, odskakuję ze śmiechem, żartobliwie wygrażając mu palcem.
– Idę do kuchni zrobić popcorn z mikrofalówki i możemy zaczynać – odpowiadam. – A tak w ogóle to wiesz, że jesteśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi, którzy oglądają dopiero drugi sezon?
Piotr z rozbawieniem przyznaje mi rację, a potem, zaopatrzeni w popcorn, siadamy obok siebie na sofie i włączamy telewizor. Uwielbiam te chwile, kiedy przytuleni pod polarowym kocem oglądamy razem filmy. Patrzę na męża skupionego na akcji i myślę, że nie mogłabym trafić lepiej. Z nim jest jak z winem – im starszy, tym lepszy.
W liceum był chudym, pryszczatym okularnikiem z drucianym aparatem na zębach. Interesowały go tylko gry planszowe i książki fantasy. Dziś, dzięki laserowej korekcji oczu, nie nosi już okularów, zęby ma proste i białe, a cerę gładką i opaloną. Nadal kocha czytać, dzięki czemu jest jeszcze bardziej interesujący. Przystojny, wysoki, elokwentny lekarz podoba się dziś kobietom, które jeszcze dziesięć lat temu nie zwróciłyby na niego uwagi. Często widzę, jak oglądają się za nim na ulicy i uśmiechają się, mówiąc „Dzień dobry, panie doktorze”, zupełnie mnie przy tym nie zauważając. Nie przeszkadza mi to jednak, dopóki Piotr mnie kocha, a wiem, że tak jest. Czuję to i słyszę, bo często wyznaje mi miłość i mówi, że oddałby za mnie życie. Nie jest typem mężczyzny skrywającego swoje uczucia, i za to między innymi tak go cenię.
Dotykam go czule po bujnych, lekko już siwiejących włosach i całuję delikatnie w ucho. Odrywa wzrok od ekranu, patrzy na mnie i widzę w jego oczach pożądanie. Szepcze:
– Moja kochana żona.
Nie kończymy kolejnego odcinka. Są sprawy ważniejsze niż nawet najbardziej niespodziewane przygody rodu Starków. Kochamy się na kanapie w salonie, a ja nagle mam pewność, że tym razem się uda i wkrótce zostaniemy rodzicami.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Dorota Glica, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © lee avison/Arcangel
Redakcja: Karolina Macios
Korekta: Marta Akuszewska, „DARKHART”
Skład i łamanie: „DARKHART”
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-195-8
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.