Nie próbuj - Mateusz Wróbel - ebook + audiobook + książka

Nie próbuj ebook

Mateusz Wróbel

0,0

Opis

Stach stwierdza, że w kraju potrzebna jest bezwzględna rewolucja, która… wymaga ofiar.

Atmosfera w Mieście Kata jest duszna jak za dawnych lat. Środowisko tamtejszej bohemy przesycone jest melancholią i poczuciem kresu egzystencji. Młody pisarz Ignacy wraca do miasta po śmierci swojej żony, oddając się przyjemności alkoholowego zatracenia i samotności. Po pewnym czasie poznaje młodego studenta prawa, Stacha, który pod wpływem tajemniczego kloszarda radykalizuje się, chcąc dokonać przewrotu politycznego w kraju targanym społeczną frustracją. Wkrótce, porywając za sobą tłumy, okaże się jedną z najniebezpieczniejszych osób w państwie. Stach, kierowany romantycznymi pobudkami, stwierdza, że w kraju potrzebna jest bezwzględna rewolucja, która… wymaga ofiar. Zaczyna wcielać w życie swój obłąkańczy plan…

Sinobrody nie odbiegał wyglądem od masy tego typu barów. Ciemno. Wytarte deski posadzki uprzednio zamalowane czarną farbą, teraz z wykwitami wysepek w odcieniu wyliniałej myszy. (…) Właśnie tam poznałem Stacha, który stał się wyjątkiem od mojej teorii strachu, wytrychem, który wkrótce miał się przeistoczyć z młodego, ułożonego marzyciela w jedną z najniebezpieczniejszych osób w państwie.

Mateusz Wróbel (1991 r.) – perkusista zespołu „Horyzontalni”, współtwórca katowickiej grupy poetyckiej „Horyzont”, poeta i debiutujący prozaik. Do tej pory wydał trzy książki poetyckie „Mrok” (2006), „Ekshumacja” (2011) oraz „Reerekcja” (2013). Mieszka w Czechowicach-Dziedzicach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Rok wydania: 2018

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaMarii

Oceń książkę

Nie jest to książka po którą sięgnęłabym po raz drugi.
00



ROZDZIAŁ 1

Kim jestem? Należałoby to pytanie postawić na samym początku. Bynajmniej nie chodzi o zarys postaci, sporządzenie profilu charakterologicznego czy wyłonienie zasadniczego problemu, który motywuje moje życie, a którego początków należałoby upatrywać w dzieciństwie. Zupełnie nie o to chodzi.

Czas mija nieubłaganie, kiedy raz postawione pytanie wciąż wisi groźnie w powietrzu, jak ostrze gilotyny nad głową skazańca. Dziwne. Wydaje mi się, że nie patrzy on zdezorientowany w pełnym skupieniu w wiklinowy kosz czekający ckliwie na jego umęczone skronie. Jego wzrok sięga zwieńczenia, blasku, ostatecznej prawdy – ostrza, które z czułością matki puszcza zajączki na jego stężałej od wyczekiwania twarzy. Trudno mówić tu o strachu przed śmiercią. Jeśli już, to o zamarciu, które z etymologicznego punktu widzenia nosi w sobie genetycznie śmierć, ale przecież to było dawno i nieprawda… prawda?

Nie bądźmy tak ordynarnie dosłowni, bo przecież nie o to chodzi. Wszystko, co mam do powiedzenia, jest kwestią umowną, iluzją, więc albo przyjmujesz moje reguły gry, przymrużając oko na drobne niedociągnięcia, prześwity w misternej konstrukcji, i brniemy w to dalej, albo odrzucasz pewną konwencję, prawdopodobieństwo i poprzestajesz na tym zdaniu. Wydaje mi się, że postawiłem sprawę jasno.

Czas nie ma znaczenia, podobnie jak miejsce zdarzeń. Pozwólmy sobie jednak na odrobinę fantazji. Powiedzmy więc, że znajdujemy się w mieście na południu kraju. Jakiego? Nie powiem. Nie dla zgrywy, ale przecież chyba nie o przestrzeń tu się rozchodzi. Może zostawimy sobie to na później? W każdym razie tak to zostawmy, jak jest. Czas? Powiedzmy listopad. Tak, niezwykle deszczowy listopad. Takie historie jak ta zawsze dzieją się na przełomie października i listopada. Raczej początkiem tego drugiego. Przynajmniej w tym przypadku właśnie tak jest i nie ma co do tego żadnej wątpliwości.

Na ekranie mleczny błysk. Kamera powoli opada. Na początku nie widzimy zbyt wiele: noc, mgła, ale nie ta, w którą odchodzą bezkarnie wiktoriańscy mordercy, ale mgła pokolorowana drżącymi neonami. Pojawia się szczątkowa nazwa lokalu, mrugająca czerwono-zielonym neonem. Jest pastelowo. Roztacza się leniwie po mokrej, czarnej jak smoła jezdni atmosfera lat sześćdziesiątych, choć lata sześćdziesiąte to oczywiście nie są. Już dawno obróciły się w proch święte zwłoki Bogarta i zarósł kurzem kapelusz Marlowe’a. Tak, to zdecydowanie nie ta bajka.

Teraz się skup. Twój wzrok prześlizguje się po tym krwistoczerwono-zielonym neonie, który nie jest widoczny w całości. Tworzy on napis, nazwę lokalu. Prawdopodobnie będzie to Blue Bird, choć teraz odczytanie go wymaga niemałej fantazji. Nie pytaj mnie, co kolorystyka ma wspólnego z drozdem. Sądzę, że mniej więcej tyle samo, co z wystrojem – czyli nic. Zdradzę ci, że nieoficjalnie knajpa nazywa się „Umieralnią”.

Może nie wyraziłem się zbyt precyzyjnie. „Nieoficjalnie” znaczy, że klientela tego przybytku zna jedynie nazwę Umieralnia i wątpię, by którykolwiek z tych utracjuszy pamiętał finezyjną nazwę, wymyśloną przez zmarłą żonę właściciela lokalu. Aha, oto i on. Facet po pięćdziesiątce. Zadbany. Lekki trzydniowy zarost, błękitne – przeraźliwie błękitne – oczy i równie błękitny ptak wytatuowany na przedramieniu. Kilka kolczyków w lewym uchu, nieduży, twardy brzuch unoszący nieco cienką bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem. Żonę stracił kilkanaście lat temu. Ten lokal stanowi jedyną pamiątkę po Małej – nikt z nas nie zna jej imienia, zawsze było tylko „mała to… Mała tamto…” i tak zostało.

Mała była podobno uroczą brunetką, która wcale do najniższych nie należała – po prostu była koło dwudziestu lat młodsza od Zbyszka. Lubowała się w kusych plisowanych spódniczkach i tatuażach. Mówią, że jej ciało to było drugie zwieńczenie sufitu kaplicy Sykstyńskiej – majstersztyk, arcydzieło! Szczerze… nie wiem, bo nie widziałem, ale mogę potwierdzić, że miała niezwykle zgrabne, długie nogi. Zbyszek pokazywał mi na zdjęciu, które wisi zakurzone nad barem. Przyznasz jednak, że zdjęcie to nie to samo co rzeczywistość. Gdyby tak było, nie tęsknilibyśmy za zmarłymi – nieprawdaż?

Każda sielanka jednak kiedyś się kończy. Rok po otwarciu Umieralni Mała zginęła w fatalnym wypadku samochodowym. Tutejsi twierdzą, że pijany kierowca wjechał w nią, kiedy ta wracała ze swojej knajpy. Podobno siła uderzenia była tak wielka, że kobieta dosłownie pękła, a jej wnętrzności rozlały się pod wejściem. Możecie sobie wyobrazić minę właściciela, który chwilę po niej wychodził z lokalu po dwunastu godzinach pracy? Chyba właśnie wtedy Blue Bird zostało przekształcone w Umieralnię, przez niektórych – bardziej cynicznych – zwaną Trupiarnią, czy nawet Kostnicą, jednak to nietutejsi. Oczywiście Zbyszek nie ma pojęcia o przechrzczeniu nazwy lokalu i lepiej, żeby tak zostało. Rozumiesz?

W każdym razie wszystko, co powiedziałem, wiem z drugiej ręki. Nie było mnie wówczas w tym przeklętym miejscu, ponieważ nie było wtedy jeszcze powodu, żebym się tu znalazł. I tu pojawiam się ja.

Spójrz na tego gościa przy kontuarze, któremu Zbyszek podaje silnym ramieniem drobną szklaneczkę z mlecznozielonym płynem (sporządził go w trakcie, gdy opowiadałem ci o Małej). Ten niepozorny facet to właśnie ja. Umówmy się, że ten świat ułudy, który rozciąga się dookoła nieomylnie, obserwujesz moimi oczami.

Spojrzałem w lustro znajdujące się za niezliczoną armią kolorowych butelek z alkoholem. Widzę w nim niedobitków całego korowodu niewolników tego świata złudzeń. Siedzą dumni z siebie, niby zadowoleni. Przy stoliku po prawej, tym skrywającym się za sporej objętości butelką J&B, dostrzegam znanego i cenionego w tym środowisku reżysera kina niezależnego – Ryśka Zjawińskiego, znanego w środowisku jako Zjawa. Kiedyś znaliśmy się wcale dobrze. Można by rzec, że byliśmy przyjaciółmi, ale to dawne dzieje. Zdaje się, że nawet mnie nie zauważył. Właśnie dosyć żywo gestykuluje, próbując – znając go – przekonać swojego rozmówcę do nowej koncepcji dotyczącej narracji zdezintegrowanej, na temat której tak wiele rozwodził się ostatnimi czasy w prasie.

Facet, któremu przyszło słuchać wykładu Zjawy, jest wyraźnie niezainteresowany poruszanym zagadnieniem. Ma lekką nadwagę, jest rumiany na twarzy od wypitej już połowy butelki czerwonego wina. Tęgą szyję luźno opatula jaskrawożółta apaszka – dosyć nieudolnie pozuje na inteligenta-artystę. Jego twarz jest wprost proporcjonalnie zblazowana do euforii, którą właśnie przeżywa filmowiec, zachłyśnięty swoim bełkotem.

Dalej rozciąga się niewiele ciekawszy widok. Masa równie zrezygnowanych ludzi, mniej lub bardziej znanych – ćmy nocy tańczące swój czczy chocholi taniec wśród mdłych punktów światła, wyłaniających się z ciemności smutnych oaz stolików. Widać, że są zmęczeni nie tylko późną porą (jest trzecia w nocy), ale chyba przede wszystkim maskami, które ciążą im na twarzach. Muszą bezwzględnie odgrywać przypisane im role, żeby przypadkiem nie wychynąć nosa poza szufladkę, w której tkwią od dekady – to jest terror.

Nie chcę się wywyższać. Nie uważam, że jestem lepszy od nich wszystkich. Nie twierdzę, by ten zmanierowany młodzik, który siedzi obok mnie z tomikiem Yetsa na kontuarze i szklaneczką szkockiej bez wody w dłoni odzianej w żółtą jedwabną rękawiczkę, był kimś gorszej kategorii. To nie o to chodzi. Ale te kilka lat temu to miasto wyglądało zupełnie inaczej. Jasne, że i teraz jest gwarno, ludzie prowadzą ożywione dyskusje, brakuje jednak w tym wszystkim ambicji, atmosfery mitu, skandalu, którą przepełniony był Matecznik i Strych, w których wraz z przyjaciółmi literatami bywaliśmy.

Pamiętam te wieczory pełne pasji, rozmowy do wczesnych godzin rannych, kiedy powabne barmanki z posiniaczonymi dłońmi spoglądały na nas nieprzychylnym wzrokiem. Gdzież się podziali ci święci ludzie, którzy wyskakiwali na stoły, by deklamować swoje finezyjne poematy, wijące się podświadomie jedynie rozumianymi metaforami tuż pod sufitem? Gdzież podział się ów sławny Dean, który stawał się co wieczór mistrzem ceremonii? Dokąd odszedł zmanierowany Mecen, ten osławiony erotoman, Don Juan Miasta Kata? Gdzie spoczęły zmęczone skronie Cichego, zdeklarowanego wyznawcy nihilizmu, który wyrzekłszy się przyszłości, kobiety, miłości, postanowił wieść życie na wskroś pustelnicze, wyzbyte materialistycznej złudy? Historia tego miasta sprzed pięciu lat to historia naszej czwórki, która powodowała wrzenie w miejscach, gdzie się pojawialiśmy. Lecz to już minęło – bezpowrotnie.

Pamiętam jak dziś ostatnie dni, w których postanowiłem wyjechać z Miasta Kata. Wiedziałem, czym to wszystko pachnie. Podejrzewałem, że ten świat skończy się właśnie w ten sposób. Jeszcze teraz mam przed oczami mieszkanie Mecena doszczętnie zawalone sprzętem i materiałami filmowymi, które zapewnić mu miały świetlaną przyszłość reżysera. Uległ on jednak obłędowi wyszukanego seksu, powędrował za ognikami całonocnych orgii, w których amsterdamskie wampirzyce pozbawiały go siły do osiągnięcia wyznaczonych przez siebie horyzontów. Podobnie Dean – uległy marazmowi, niemogący sięgnąć dna rozpaczy, zastygły w swojej beznadziejności, by zatopić się w rozmyślaniach, które nie mogły zaprowadzić go donikąd indziej niż nad grób. Ja sam zresztą – o ironio! – zawędrowałem niewiele dalej od nich.

Zamknąłem oczy, by spokojnie dopić zawartość szklaneczki. Czuję, jak absynt swobodnie spływa po powierzchni języka, który unosi się nieznacznie, by alkohol mógł trafić w otchłań gardła. Czarna otchłań, czeluść ciała, która zdaje się być równie złowroga jak głębokie niebo rozwierające się w tamtym czasie nad miastem.

– Kogo moje oczy widzą?! – rozległ się znajomy niski głos.

Spojrzałem w kierunku drzwi. Zmierzał w moją stronę stosunkowo wysoki, mocno zbudowany, barczysty mężczyzna. Na idealnie ogolonej głowie lśniły drobne krople potu, które swobodnie spływały po śniadym czole naznaczonym głębokimi bruzdami, by w mgnieniu oka zginąć w gęstwie ciemnych brwi. Wyciągnął w moim kierunku wielką dłoń. Rzeczywiście… to był…

– …Drzazga.

– Ignac! – Usiadł wygodnie na miejscu obok mnie. – Co pijesz? – zapytał ni to mnie, ni to barmana.

– To, co widzisz… – powiedziałem, zaciągając się papierosem i unosząc lekko szklankę pod światło, by wypłynęła z niej fluorescencyjna zielona aura.

– Niech będzie to samo – rzucił barmanowi mój rozmówca, po czym syknął cynicznie sam do siebie: – Perfumy…

Drzazga rozejrzał się po niknącej w dymie papierosowym ciężkiej przestrzeni, by po chwili klepnąć mnie porozumiewawczo po ramieniu, a następnie zmierzył mnie od stóp do głów, jak kupiec niepewny przedmiotu transakcji. Badał jakiś czas, by po chwili odnaleźć moje spojrzenie w wiszącym naprzeciw nas lustrze. Zorientował się, że nie jestem w nastroju. Wiedział też, że nie bez powodu się tu znalazłem. Drzazga w ogóle słynął z tego, że wszystko wiedział – przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Taki był jego defekt.

O pięciu latach mojej nieobecności mówiono wiele. Wiele więcej niż sądziłem. Przynajmniej takie docierały do mnie głosy. Twierdzono, że zdradziłem tę młodą, nowo powstałą bohemę. Mówiło się, że wraz z moim wyjazdem skończyła się pewna epoka, ale to puste i nazbyt górnolotne słowa. Jak już powiedziałem, ten nasz świat, pełen inspiracji i marzeń snujących się przed nami na wyciągnięcie ręki, zaczął naturalnie obumierać, a robak rozkładu począł drążyć najpierw Deana i Mecena, by z czasem zarazić śmiercią intelektualną resztę naszego świętego towarzystwa. To prawda, że nasza trójka w tamtym czasie stanowiła zarzewie niezgaszalnego przez nikogo płomienia artystycznych aspiracji młodych pisarzy, malarzy, rzeźbiarzy i innych kochanków muz, których skupiliśmy wokół siebie, tworząc tym samym niepowtarzalną i niezwykle płodną elitę twórców tej części kraju. To prawda, w tamtym czasie noce w Mieście Kata należały do nas. To był najlepszy okres mojego życia. Czas, kiedy życie stanowiło samo w sobie bestseller, który wymagał jedynie spisania. Nikt jednak – dosłownie nikt – nie zauważył, że atmosfera w tamtym czasie, gdy postanowiłem wyjechać, była ciężka i nieznośna. Każda impreza kiedyś się kończy – jak mawiał klasyk.

– Spójrz na nich… – zacząłem zachrypłym głosem.

Drzazga leniwie odwrócił oczy w moim kierunku, kiedy wzrok mój wciąż był utkwiony w nic znajdujące się w lustrze.

– …Chciałoby się powiedzieć, że skończyli się, nim się zaczęli. Widzisz ich twarze? Duma, pycha, samouwielbienie… Żeby jeszcze było z czego. Widzisz Szklarza? Jego wielki talent skończył się wraz z wydaniem drobnego tomu wierszy, i co? Teraz siedzi rozparty zawadiacko w fotelu, popijając coś kolorowego.

– Jeszcze się o nim mówi na mieście – wniósł sprzeciw olbrzym.

– Jasne… mówi się o tym, co było. I ewentualnie o jego skandalach obyczajowych. Nadal wychodzi przez witrynę częściej niż przez drzwi? Czyżby tak właśnie było? – rzuciłem przewidującym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Jeden Wojaczek już był i nikt nie potrzebuje dziś jego nieporadnej kopii.

Drzazga ściągnął w zadumie wargi, a te z kolei uniosły jego krzaczastą brodę, dzięki której bliżej byłoby mu do Drwala niż Drzazgi – to przezwisko brzmiało dość groteskowo przy jego kolosalnych rozmiarów posturze. Nic się nie odezwał, tylko z wolna zaczął poruszać głową, niemo przyznając mi rację.

– Weźmy takiego Tadka… – Skinąłem głową w kierunku lustrzanego odbicia długowłosego blond dandysa ćmiącego prawdopodobnie ręcznie inkrustowaną, drewnianą fajkę w narożniku lokalu.

Drzazga doskonale wiedział, kogo mam na myśli. Wbił jedynie wzrok w matowy czarny kontuar okuty lśniącą miedzianą listwą, która rzucała w głąb lokalu złociste smugi lamp, zwieszających się nisko nad naszymi głowami.

– …Dramatopisarz jednej sztuki. Rzeczywiście było o nim głośno jeszcze przed trzema laty, ale nie oszukujmy się, że sztuka poruszająca problematykę nimfomanii musiała znaleźć rzeszę widzów. O! – tu rzuciłem wzrokiem w inną część znajdującego się przed nami lustra, tuż nad ramieniem barmana, który od pięciu minut polerował właśnie na błysk szklankę – …a współczesna wersja Lolity już nikogo nie podnieca…

Mój rozmówca znów wolno zaczął mi przytakiwać, w pełnym skupieniu. Wiedział doskonale, że męska frustracja wymaga wentyla bezpieczeństwa – ropa z żółcią lały się wartkim strumieniem.

– To są jedynie przykłady na chybił trafił. Przecież całe to towarzystwo jest jedynie zbiorowiskiem artystycznych bankrutów, łudzących się, że jeszcze znajdą się na świeczniku. Próbują się wzajemnie okłamywać o swojej wartości, racjach, które mają do przekazania światu, ale i ja, i ty doskonale wiemy, że są to tylko mrzonki.

– Jednak ty lepiej nie skończyłeś! – Chwycił mnie silnym uściskiem za ramię, odwrócił w swoim kierunku i spojrzał mi głęboko w oczy. – Nieprawdaż?

Nagle z wielkiego, nabrzmiałego posągu przedzierzgnąłem się w ziarnko piasku, głaskane delikatnym oddechem wiatru, i było mi z tym dobrze. Spodziewałem się tego typu zgrywy. To nie tajemnica, że po powrocie z Miasta Kata zdołałem napisać powieść o niknącym w gardzieli zagłady światku współtworzonej przeze mnie bohemy artystycznej.

– Chyba lepsze to jednak, niż skończyć jak Cichy – zaczął niezrozumiale dla mnie Drzazga.

– Co z nim? – odchrząknąłem. – Nic mi o nim nie wiadomo…

Drzazga drgnął. Zmienił się nagle na twarzy. Westchnął ciężko, po czym sięgnął wielką dłonią po moją szklankę, by jednym energicznym ruchem ręki wlać resztę mętnego zielonego płynu do ust. Otwartą dłonią silnie uderzył o blat tak, że gwar wypełniający Umieralnię po same brzegi zniknął bez śladu, a zebrani rzucali w kierunku mojego towarzysza ukradkowe spojrzenia.

Spuściłem wzrok na jego dłoń, która z wysiłkiem napierała na czarny kontuar pokryty szklistymi plamami rozlanego tu i ówdzie piwa. To była dłoń, która niejedno miała do powiedzenia. Człowieka często zdradza ciało. Wprawny obserwator potrafi powiedzieć o tobie dosłownie wszystko, jeśli tylko umie czytać ukradkowe sygnały ciała, specyficzny język, który wciąż nas demaskuje, wyjawia najskrytsze sekrety, często nawet nam samym nieznane, niewypowiedziane, te ciemne zakamarki naszych myśli, naszej historii – psychicznej histerii.

Jeśli spojrzeć na moją przygarbioną nad szklanką sylwetkę ponadprzeciętnie wysokiego mężczyzny, wtulonego od kilku tygodni w ciemne, wilgotne i przyjemnie ciepłe łono Umieralni, można wpisać mnie w figurę uśpionego embrionu, który nasłuchuje otoczenia, czekając w letargu na odpowiedni moment, by dać się wypchnąć w ostrą i kłującą przestrzeń nieprzyjaznej i nieludzkiej czeluści świata, niechybnie rozpościerającej się niecałe dwa metry nad ziemią, nad tym grobem, w którym utknąłem i z którego wydobyć się nie mogę.

Głęboko osadzone oczy otulone ciemną kołyską nieprzespanych nocy zdradzają zanurzone w nich najczarniejsze myśli, pełne beznadziei i samotności, które zawitały u drzwi równie niespodziewanie, co poznana pięć lat temu miłość – jej lśniący stygmat tkwi na serdecznym palcu lewej dłoni. Jeśli dokładniej jednak przyjrzeć się oczom, wprawny obserwator dostrzeże niebotycznych rozmiarów pokłady rozpaczy odsączonej z łez, trawione – niczym rozległe torfowisko przez skryty ogień – przez pożogę pytań, na które odpowiedzi przestało się już poszukiwać.

Niewysłowiona pustka, którą w tamtym czasie odczuwałem, była jednak – mimo tragedii, która mnie spotkała – przepastną raną, rozrywającą moją duszę w miejscu, w którym niegdyś znajdowała się wiecznie zaogniona i ropiejąca skaza, stanowiąca pamiątkę po moim zmarłym ojcu, którego straciłem nagle w wieku osiemnastu lat. Nikt oczywiście z Miasta Kata nie mógł o tym wiedzieć, bo sam taiłem przed światem ten fakt, czyniąc z niego swego rodzaju pamiątkę, relikwię, której świadomość istnienia miała być dana tylko mnie i mojej żonie…

Wracając jednak do dłoni Drzazgi, która wciąż w napięciu niemalże wgniatała się w czarny kontuar… Gdy spoglądam na nią, widzę wiele więcej niż inni. Jakkolwiek bowiem mój przyjaciel był zupełnym ascetą w kontaktach międzyludzkich, mnie uchylił rąbka tajemnicy swojej historii, której znamiona dostrzegam właśnie w tych sinych, pokrytych bliznami i stwardniałą skórą dłoniach.

Dłoń, która siniała z wysiłku, była ciężka, podobnie jak jego życie. Ojciec pozostawił go w kraju z obłąkaną matką, sam wyjechawszy do słodkiej Francji, mieniącej się bladym mlecznym blaskiem piersi kochanki, której ojciec prowadził uznaną winnicę. Podejrzewam, że właśnie teraz spoglądają sobie głęboko w oczy przy zdobnym kominku, opróżniając drugą już tego wieczora butelkę wina z zakurzonej pyłem piwnicy rodzinnego domu o zabytkowej kamiennej podmurówce i bogato inkrustowanym klasycystycznym portalu nad drzwiami frontowymi.

Dokładnie teraz, kiedy dłoń Drzazgi znacząco opada na moje ramię, pojawiają się łzy nagłe, nieproszone i równie niezgrabne, nieporadne, co jego masywna postura niemalże drwala, a jednak mająca w sobie coś z delikatności, którą zdradza nocą, pracując w warsztacie za domem, kalecząc czule dłutem martwą jeszcze kłodę drewna – z nocy na noc coraz bardziej przypominającą jedną z wielu rzeźb jego matki, pogrążonej tymczasem w błogosławionym śnie.

Nieraz byłem świadkiem jego modlitwy składanej precyzyjnymi ciosami, których skry drewna gładko prześlizgiwały się po równie gładkich policzkach. Usta zamarłe, podobnie jak oczy – zamyślone, jakby przemienione w skałę. Jedynego wytchnienia doznawał, szarpiąc zębami dłuta to niewinne ciało matki. Nie o uświęcone wizerunki matki jednak chodziło ani o precyzyjnie rzeźbione z naiwnością dziecka postaci świętych, ale o dłoń, o idealnie odwzorowaną ludzką dłoń, której napięte mięśnie i przeraźliwie uwypuklone żyły stanowić mogły o nadludzkiej mocy talentu Drzazgi.

Było to założenie najwyższej wagi, którego nawet nie starał się podjąć, produkując wciąż te rzemieślnicze figurki świętych – przy całym swoim rozrastającym się jak na najżyźniejszej glebie ateizmie, który w swoim milczeniu osiągał niebotycznych rozmiarów kształty. Wciąż w nadludzkim natężeniu rozważał możliwość sprowadzenia z Kalifornii fragmentu olbrzymiej sekwoi, w której bezkształcie, w której bezkształcie mieściłaby się ta nienarodzona jeszcze dłoń, tak dobrze mu znana i bliska z jego artystycznych fantazji.

Zdaje mi się – właśnie teraz, kiedy alkohol uruchamia nieuprzytomnione dotąd pokłady pamięci – że wspominał jakiś miesiąc temu w liście (ponieważ dokonania „współczesnej” myśli technicznej były mu obojętne) o odlewie lewej dłoni Słowackiego, którą według niepiśmiennej tradycji wieszcz napisał Genezis z Ducha. Ta wieszcza dłoń przetrwała po dziś dzień gdzieś w rodzinnym domu matki, której to jeszcze żyjąca babka pielęgnuje ten paryski niemalże relikwiarz, dbając, by o jego istnieniu nikt z instytucji kulturalnych nie wiedział, marząc o wypełnieniu odlewu treścią; to marzenie poniekąd dźwiga jej prawnuk, pracując nad swoim warsztatem po nocach, w pogrążonej w najgłębszej zadumie pracowni na tyłach domu, kiedy matka, wykończona swym obłędem, usypia nieskazitelnie niewinnym snem benzodiazepinistki, pozwalając tym samym synowi powracać do chorej i nadludzko zbolałej rzeczywistości.

Poczułem stanowczy ucisk dłoni Drzazgi na swoim ramieniu, dokładnie w tym samym momencie, w którym spostrzegłem siebie w naprzeciwległym lustrze, gdzieś pomiędzy kolorowym, do połowy pełnym – a raczej do połowy próżnym – szkłem. Wzruszyłem się, widząc siebie przykładającego pustą szklankę po alkoholu do ucha niczym muszlę i nasłuchującego szumu niknącego z wolna gwaru, który szczelnie wypełniał Umieralnię.

Spojrzałem w jego twarz. Była beznamiętna, surowa, porośnięta groźnie wyglądającą, imponujących rozmiarów ciemną brodą; oczy jednak były żywe i zdradliwe… to znaczy zdradliwe wobec niego samego, ponieważ wyzierała z nich cała niewinność dziecka, która w nim niezaprzeczalnie tkwiła. Pamiętam sytuację z czasu, gdy jeszcze istniał w Mieście Kata Matecznik (ulubiona knajpa naszej artystycznej bandy, znajdująca się niegdyś w podziemiach Teatru Wyspiańskiego), jak jeden z wyznawców naszej świętej czwórki – Święty – umęczonym alkoholem i haszem głosem oznajmił Drzazdze, że jest on „mordercą o twarzy dziecka”. Muszę przyznać, że diagnoza była trafna.

– Cichy nie żyje – zakomunikował niezwykle stanowczym, pozbawionym wzruszenia tonem Drzazga.

Zamarłem. Byłem na tyle pijany, że słowa mojego przyjaciela odbijały się wyimaginowanym echem w studni przyłożonej do ucha szklanki. Miałem wrażenie, jakby siła tych słów potęgowała się, zamiast słabnąć i odchodzić w ciszę, która okryła magicznie cały lokal. Cichy nie żyje… Cichy nie żyje… nie żyje… nie żyje…

– Nie żyje… – powtórzyłem słowa, które boleśnie nabrzmiewały mi w uszach.

– Pogrzeb odbędzie się za trzy dni – dorzucił beznamiętnie, po czym spuścił ze mnie wzrok, przenosząc go na zalany piwem kontuar, w którym od dłuższej chwili obserwowałem swoją potwornie bladą i wykrzywioną grymasem bólu twarz.

Zauważyłem, jak moje usta zaczęły się poruszać – wydawało mi się, że obserwuję siebie jakby gdzieś z boku, jakbym nie był sobą.

– Kiedy to się stało?

– Przedwczoraj. Znaleziono go w kuchni przy kuchence gazowej. Kratki wentylacyjne były szczelnie zaklejone. Zostawił tylko wiadomość: „To nie ma sensu”. Tylko tyle. Od dłuższego czasu było z nim coś nie tak. Straciliśmy kontakt. W sumie… to on stracił go z nami. Odłączył się od nas z dnia na dzień. Później przez miesiąc nie można się było z nim skontaktować.

Sięgnąłem energicznie ręką części marynarki znajdującej się na moim sercu. Wyczułem pod znieczulonymi i dziwnie pulsującymi opuszkami palców sztywny detal. Wsunąłem dłoń do jej wewnętrznej kieszeni. Wyjąłem z namaszczeniem wymiętą kopertę zaadresowaną na moje nazwisko.

– Więc to w tej sprawie pisał do mnie Dean…

Drzazga zerknął z ukosa w moim kierunku. Widać ożywił się na wieść o liście od Deana.

– Tak. Dostałem go jakieś trzy tygodnie temu. Prawdopodobnie wysłał go dużo wcześniej.

Mój rozmówca spojrzał na mnie pytająco.

– Nikt przecież nie zna mojego adresu zamieszkania. Uciekłem stąd, paląc za sobą wszystkie mosty, nie zostawiłem po sobie ani śladu. Jakimś cudem Dean znalazł sposób…

– Co w nim było?

– Napisał tylko, żebym szybko wracał, że chodzi o Cichego, ale nic więcej. Tylko tyle, że jest z nim źle. Nie podejrzewałem…

Mój głos zawisł pusto w powietrzu. Nie wybrzmiał, tylko przeszedł w bezbarwny świst, który zakołysał się wśród dymu, unoszącego się z papierosa Drzazgi, zapalonego dosłownie przed chwilą. Sięgnąłem po niego i zaciągnąłem się głęboko.

– Czas wracać…

– Masz dokąd iść?

– Tak. Zatrzymałem się w motelu po drugiej stronie ulicy. Płacę za tę ruderę grosze. – Uśmiechnąłem się gorzko.

Zacząłem wstawać, kiedy Drzazga zatrzymał mnie całym ciężarem swojej ręki. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Chwilę wytrzymywałem jego spojrzenie, po czym popatrzyłem gdzieś w głąb lokalu. W zasadzie nic się nie zmieniło, tylko straciło duszę. Chyba tylko ja to widziałem – śnięte ryby w stęchłej sadzawce. Widzę te ich zamglone ślepia utkwione w tafli alkoholu.

– A co z Laurą?

– Nie chcę o tym gadać – rzuciłem, ściągając z czułością jego ciężką dłoń z mojego ramienia. Odwróciłem się na pięcie i skierowałem kroki ku wyjściu.

– Dlaczego tu byłeś i nic nie zrobiłeś? Nie dałeś znać, że jesteś? – usłyszałem za sobą wyrzut Drzazgi.

Stanąłem. Odetchnąłem ciężko i odwróciłem twarz w bok, nie patrząc jednak za siebie.

– Bo się bałem…

Na zewnątrz wiał silny wiatr, który niósł ze sobą ostre jak szkło odłamki deszczu siekące mnie boleśnie po twarzy. Szedłem w kierunku motelu bez grymasu na ustach. Nie zważałem na deszcz, ból, towarzyszącą mi samotność. W progu leżał wilgotny liść, a wewnątrz pokoju usłyszałem pisk mojego psa. W królestwie rozpaczy, ktoś jeszcze na mnie czekał.

ROZDZIAŁ 2

Dni, które dzieliły mnie od pogrzebu Cichego, minęły równie szybko i niespodziewane jak kilka poprzednich tygodni w Mieście Kata. Był jakiś rytuał, więc i życie było, toczyło się jakoś wśród tej zawiei liści i deszczu, która zdawała się napierać na miasto bezustannie. Permanentny stan oblężenia.

Długie noce spędzane w tutejszych klubach przeciągały sen na późne popołudnie, z krótką pobudką na wypuszczenie psa na niedługi spacer, w ramach którego straszyłem przechodniów bladą twarzą. Pies, a w zasadzie suka, zwał się Śmieszka. Dziwne to było imię – bardziej sarkastyczne niż znaczące. Śmieszka była kilkunastoletnim spanielem. Dokładny wiek nie jest mi znany, ponieważ zabraliśmy ją ze schroniska – to było nasze pierwsze dziecko. Moje i Laury.

Wybraliśmy się tam w naszą pierwszą rocznicę ślubu. Byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Nowa droga życia, więc i psa szukaliśmy wesołego, energicznego, młodego – takiego, który towarzyszyłby na długiej drodze naszego szczęścia, choć stać się jednak miało inaczej. Wzrok Laury padł wówczas na zastraszonego, skulonego w kącie ciemnobrązowego spaniela, przyglądającego się nam z ciekawością i pewną nostalgią, kiedy inne psy wpadały w furię, skakały po klatkach, wyły lub piszczały – albo wszystko naraz. Starałem się ją zdroworozsądkowo od tego pomysłu odżegnać, ona jednak stanowczo upierała się przy swoim. Teraz Śmieszka spogląda na mnie ciekawie, opierając swój siwawy łeb na moim udzie.

– Zostaliśmy teraz sami, mała – odpowiadałem nierzadko tymi słowy na jej niewerbalne zaczepki. – I jakoś musimy sobie radzić… Spacerek?

Na to jedno słowo reagowała niezmiennie. Podnosiła swój umęczony wzrok i nieśmiało merdała ogonem. Mimo całej niechęci do świata zwlekałem się z łóżka, by wyprowadzić psa na poranną psią toaletę. Też się jej coś od życia należało. Oboje byliśmy niechcianymi, porzuconymi istotami, błąkającymi się w ciemnościach, reagującymi jedynie na swoje głosy. Do niej należały popołudnia, do mnie noce, i jakoś dzieliliśmy się tym naszym wspólnym światem, żyjąc we względnie sprawiedliwej symbiozie.

Podziwiałem tego psa. Często łapałem się na tym, że bardziej, dużo bardziej od ludzi szanowałem zwierzęta i książki. Traktując literaturę jako szczery akt spowiedzi i skruchy pisarza, stawiałem ją na równi z psem, który w odróżnieniu od człowieka był istotą na wskroś szczerą i niewinną. Skąd jednak ów podziw dla Śmieszki? Chyba za jej cierpliwość i siłę, z którą znosiła koleje swojego psiego losu naznaczonego dwukrotnie przebytym rakiem, bolesną chorobą skóry, postępującą ślepotą i utratą słuchu. Tak naprawdę reagowała wyłącznie na mój zapach, który niestety coraz częściej musiała kojarzyć z gryzącą wonią alkoholu. Jej psie poczucie odrzucenia wiązało się nie tylko z opuszczeniem jej przez poprzednich właścicieli, ale przede wszystkim ze sposobem, w jaki podjęli oni próbę pozbycia się Śmieszki. Właściciel schroniska twierdził, że odratowano ją od śmierci. Podobno została znaleziona w dryfującym worku na rzece. Wraz z nią odkryto czworo utopionych szczeniaków. Tylko ona cudem ostała się przy życiu.

– Stary, dobry pies… – powiedziałem do Śmieszki, przeciągając sylaby, równocześnie drapiąc ją za lewym uchem, które lekko opadało teraz na moją łydkę.

Śmieszka tylko łypnęła na mnie, jakby doskonale wiedziała, czuła, o czym właśnie myślałem. Byłem o tym przekonany. Dogadywaliśmy się bez słów – oboje zranieni, porzuceni, skaleczeni jak nikt inny.

Nieraz, kiedy jeszcze była z nami Laura, obserwowałem Śmieszkę, jak z tym swoim groteskowym imieniem spogląda na zachodzące słońce. Często opierała pysk o podłokietnik fotela w salonie i spoglądała swymi zamglonymi oczyma na zachodzące słońce, z tak niewysłowioną nostalgią, że trudno niekiedy było wciąż obstawać przy przekonaniu, że to tylko pies. Jej wzrok w takich chwilach wyrażał cały ból wszechświata, całe to niewypowiedziane cierpienie, które w jakiś niewytłumaczalny sposób łączyło mnie z nią.

W każdym razie mieliśmy pewien rytuał. Wstawaliśmy razem koło ósmej nad ranem i wybieraliśmy się na prawie godzinny spacer po mieście. Oczywiście nasz szlak był przemyślany. Chcieliśmy – z oczywistych względów – zachować przez ten cały czas w tajemnicy moją obecność w Mieście Kata. Mimo rozmowy z Drzazgą nie chciałem kontaktować się jeszcze z Deanem. Wiedziałem, czym będzie pachniała ta rozmowa, szczególnie że moje przybycie okazało się być spóźnionym.

Ze względu na swoje uderzające podobieństwo do Deana z powieści Kerouaca W drodze – który naznaczając wszystko, co się rusza i posiada waginę, niezmywalnym stygmatem swego coraz bardziej sławnego penisa – przybrał też takie imię, a następnie został nim również formalnie ochrzczony przez naszą (mającą wkrótce powstać) małą bohemiczną grupę poetów – i tak już zostało.

Poznałem Deana na pierwszym roku studiów. Był nad wyraz energicznym młodym mężczyzną, o gładko jeszcze wtedy golonej twarzy, błękitnych, szaleńczo rozbieganych oczach, wyszukujących bez przerwy nowej sposobności do popisania się. Było go wówczas pełno nie tylko na wydziale naszej uczelni, ale w ogóle w całym Mieście Kata. Trzeba mu oddać jednak hołd, gdyż był w tamtym czasie najsławniejszym mężczyzną (czy może raczej jeszcze chłopakiem?), który wsławił się nie tylko tajemną umiejętnością bycia w kilku miejscach naraz, ale również – jak głosiła legenda miejska – niemiłosiernie obfitym przyrodzeniem.

Nie mnie potwierdzać lub dementować tę pogłoskę, faktem jednak było niezwykłe powodzenie Deana wśród reprezentantek płci przeciwnej, co nie kolidowało w żaden sposób z jego dotychczasowym kilkuletnim związkiem z jego ówczesną partnerką. Ale muszę dodać, że nie był tak skończonym draniem, na jakiego wyglądał, gdyż po rozstaniu z Kobietą Kotem – bo tak trochę ironicznie mówiliśmy o jego oficjalnej wybrance serca, która nieco nostalgiczna i nad wyraz delikatna, raczej demonizowana przez Deana w sprawach łóżkowych, była w istocie hamulcem jego działań artystycznych – popadł rzeczywiście w głęboką depresję. Rozpościerający się przed nim wachlarz możliwości zawodowych odrzucał w obłąkańczym zadowoleniu chyba świadomie – tak mi się teraz wydaje – dążąc do samozagłady, która przecież nadejść nie mogła, pozostawiając go w najgorszym z możliwych stanów – stanie zawieszenia. Dean przegrał walkę o siebie i swoje marzenia w półmrokach knajp, poddając się imaginacjom, w których z czasem nawet nikt nie chciał już brać udziału.

Mimo pozorów, które świadomie i z rozmysłem roztaczał wokół siebie w niewyobrażalnym natężeniu, stając się dla niektórych wręcz alegorią optymizmu i studenckości, Dean okazał się wielkim duchem w skórze błazna, którego maska, raz przywdziana w oczach otaczających go ludzi, nie pozwalała się zrzucić. Miałem niewiarygodne szczęście, że los w jakiś przedziwny sposób skrzyżował nasze życiowe drogi, determinując przyjaźń, która po pierwszej rozmowie wydawałaby się niemożliwą.

O ile współczesna nauka – zdaje się – znalazła dla Freuda świetne miejsce między bajkami, to Dean okazał się żywym dowodem na bezzasadność takiego potraktowania twórcy psychoanalizy. Mój przyjaciel był kimś, kto uosabiał wszystkie problemy człowieka, z którymi próbował się zmierzyć dziewiętnastowieczny psychiatra, z drobną świecą wiedzy starający się rozświetlić mroczny gmach ludzkiej psychiki. Najtragiczniejszy był jednak fakt, że Dean był w zupełności świadom swojej podległości koncepcjom austriackiego psychiatry, którego teorie zdeterminowały tego wielkiego dwudziestoletniego wówczas poetę.

Dean był ikoną tragizmu do tego stopnia, że sam Szekspir nie powstydziłby się takiej inspiracji. To był człowiek, którego w czasach jego świetności postrzegałem jako niewypalającą się rzymską pochodnię, zastygły fajerwerk na smolnym firmamencie nieba na wzór antycznego posągu, uosabiający potworne rozgorączkowanie nieprzystosowanej do świata jednostki, szamoczącej się z samą sobą i wszelką dysharmonią świata, noszącej w swoim sercu, które zawsze kwitnie krwawą różą na wyciągniętej dłoni, teoretyczny i idealny obraz życiowej równowagi. To był człowiek, którego duch był wiecznie niespokojny, wiecznie nienasycony, którego skronie palił nieprzerwany, wciąż w nieskończoność rozniecający się żar poznania, nad którym, przy całym swoim tragizmie i dekadenckości, w pewnym momencie musiały wziąć prym słabnące z sekundy na sekundę ciało i umysł.

Była w nim wojna, którą mało kto dostrzegał. Nawet dla mnie początkowo zdawał się groteskowy, dopóki pewnego razu w barze, po paru głębszych, kiedy rozstał się z rzeczoną długoletnią partnerką, nie ujrzałem w nim prawdziwej natury nigdy niemogącej zagoić się krzywdy.

Gdy tak popadał w swój nieunikniony dekadentyzm, któremu przecież wszyscy pozostawialiśmy później wrota swojej duszy stojące szerokim otworem, czułem całym sobą, że siedzi obok mnie zranione i stłamszone zwierzę, któremu nawet śmierć nie odda przysługi spokoju duszy. Zwierzę, bo był na wskroś niewinnym człowiekiem, któremu niczego zarzucić nie można było. Skrywał w sobie niezgłębione tajemnice bytu, których nawet my – bohemiczne koło wybrańców – nie mogliśmy zgłębić tak naprawdę.

Byliśmy jego sympozjum psychiatrycznym, w którego twarzach szukał potwierdzenia wyroku, znanego przezeń już od zawsze; nie chciał go przy tym negować, a jedynie zebrać wystarczającą ilość argumentów na nieistnienie możliwości jego odroczenia. Płonął razem z nami i było w tym coś pięknego, choć nieludzkiego. To on był stosem całopalnym, przy którego świętym a żałobnym cieple grzaliśmy nasze śmiertelne, gnijące z dnia na dzień dusze. Każde spotkanie było w istocie stypą, mocno okraszaną żałobnym tokajem.

Nikomu z nas nie przyszło jednak wtedy na myśl, że ten człowiek ma wytłoczone kursywą na czole słowo: ofiara. Może nikt z nas nie chciał tego widzieć, może początkowo nawet i on sam. Byliśmy w tamtym czasie młodymi rozpoetyzowanymi samozwańczymi literatami, którzy próbowali rozkoszować się każdą chwilą istnienia, jakkolwiek świadomymi swojej znikomości.

Dean doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że byłem jedyną osobą, która może w jakikolwiek sposób dotrzeć do Cichego – mojego byłego wielkiego mistrza pesymizmu, z którym wędrowałem razem w pustce egzystencji, mnożąc w nieskończoność rozmowy dotyczące bezsensu życia i jego celu. Wtedy jednak te całonocne rozmowy nie niosły ze sobą zagrożenia, przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Cichy, jako porzucony przez kobietę czterdziestolatek, zatapiał się w przyjemnym bagnie nostalgii, która stanowiła dla niego niezwykle atrakcyjne ukojenie, pozwalając na jęk skargi, w żaden sposób niekolidującej z błogim stanem cierpienia, kultywowanym przez niego z niemałym zapałem.

Smakowanie życiowej porażki stało się jakby jego hobby, sposobem na życie. Prowadził on wówczas drobne studio muzyczne, które podnajmował młodym, świetnie zapowiadającym się garażowym kapelom, niemającym w dużym mieście warunków do grania po piwnicach, garażach czy choćby domach kultury. Swoje miejsce docelowe do zmagań o sławę odnajdywali właśnie u Cichego. Dzięki temu zajęciu mógł prowadzić ze mną całonocne nihilistyczne rozważania o istocie życia, zarabiając tym samym na ten ascetyczny byt. Był w tamtym czasie w podobnej sytuacji, co ja teraz. Na moją ucieczkę do Miasta Kata pozwalały zyski z książki, którą dzięki temu miastu napisałem. Teraz trwoniłem ten łatwy zarobek w tutejszych knajpach, zatapiając beznadziejnie wzrok w śmiesznych twarzach ludzi, które coraz bardziej wykrzywiał grymas wewnętrznego niezadowolenia. Nieważne. W każdym razie owe trzy dni do pogrzebu Cichego przebiegły nie inaczej niż poprzednie.

W końcu nadszedł ten dzień. Pogoda była paskudna. Ludzie nie dopisali. Poza mną w rozmokłej i rozdeptanej po minionym Święcie Zmarłych glinie stali matka Cichego wsparta o silne ramię niskiego, lecz krzepkiego męża, kilku znajomych, których twarzy jednak nie kojarzyłem z naszym elitarnym światkiem.

Wraz z silnym powiewem wiatru pojawiła się siostra zmarłego. Wyglądała ona na trzydzieści kilka lat, miała założone ciemne okulary, za którymi nieudolnie skrywała rozpacz. Gdy zbliżyła się do kręgu przybyłych, zauważyłem, że w rękach niesie niewielkich rozmiarów urnę. Usłyszałem w tym momencie za sobą dźwięk butów brodzących we wszechobecnym bagnie, do którego powiększenia niezdarni grabarze dołożyli swoje trzy grosze.

– Dobrze cię widzieć – rozległ się obok mnie zionący sarkazmem głos Deana.

Nie zareagowałem na zaczepkę. Odwróciłem się w kierunku głosu, by ujrzeć tę znaną mi zarośniętą blond zarostem twarz o niecierpiących niegdyś milczenia ustach pełnych, różowych, które Dean zwykł zwilżać nerwowym ruchem języka. Rozejrzał się z zaciekawieniem dookoła, wysunął z paczki dwa papierosy.

– Bierz, bracie. Dawnośmy się nie widzieli.

– Jedni widują się na weselach, nam zostały pogrzeby… – rzuciłem, zapalając równocześnie papierosa mojego darczyńcy.

– Tia.

Dean przystąpił bliżej mnie, wygniatając w błocie odrobinę miejsca dla siebie. Wypuścił kłąb dymu, po czym skinął głową na urnę, którą z kamiennym spokojem trzymała tuż nad grobem siostra Cichego.

– Znasz go. Nie chciał mieć nic wspólnego z chrześcijaństwem. To mi się podoba – być do końca wiernym swoim przekonaniom. Jego brat, wiesz, taki wysoki, spokojny biznesmen z Miasta Kraka. O! O wilku mowa! – Tu wbił wzrok w postawnego mężczyznę, ubranego w długi czarny prochowy płaszcz, którego dolna część zupełnie była pokryta żółcią gliny.

Tuż za nim przedzierał się między nagrobkami urzędnik państwowy w czarnym garniturze i tegoż samego koloru krawacie.

– Jego brat… – zacząłem nieco przyciszonym głosem.

– Tak, jego brat twierdzi, że Cichy wyraźnie zaznaczył w liście pożegnalnym swoją ostatnią wolę, którą było właśnie skremowanie zwłok, pochowanie na nieświęconej ziemi w obecności urzędnika państwowego i… – tu Dean spoważniał, by dodać szeptem – reprezentanta jakiejś sekty.

Spojrzałem na niego zaskoczony, z malującym się na twarzy pytaniem. Wyjaśnił mi konfidencjonalnym tonem, że Cichy niebawem po moim wyjeździe postanowił niczym Faust Goethego posiąść wszelką wiedzę o istocie i sensie istnienia. Nie mogąc odnaleźć wyczerpującej i przekonywującej odpowiedzi w filozofii dwudziestowiecznej, sięgnął w akcie rozpaczy po ostatni bastion nadziei, którym był – podobnie jak w przypadku literackiego straceńca – okultyzm, ten zawsze atrakcyjny kawałek chleba obiecujący zgłodniałym sycące okruchy pewności ludzkiej egzystencji.

Ceremonia pochówku właśnie się zaczęła. Ktoś z rodziny zabrał na kilka minut głos, by uczcić pamięć zmarłego. Równocześnie Dean opowiadał mi o Cichym mniej lub bardziej spójne i prawdopodobne doniesienia, z których wynikało, że nasz wspólny znajomy natrafił na działającą od niedawna organizację związaną z ruchem New Age. Nazywali się Zakonem Szafirowej Gwiazdy, który wywodził swoje korzenie z zachodniej tradycji ezoterycznej. Założyciel niniejszego ugrupowania, utworzonego na kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej, twierdził, że w czasie swojej pielgrzymki do świętego grobu w Jerozolimie spotkał tajemniczego wędrowca, który wyjawił mu, że jest jednym z trzech wielkich panów sprawujących w bliżej niewyjaśniony sposób władzę nad światem i tak dalej – mniejsza z tym.

W każdym razie Cichy w niejasnych okolicznościach został członkiem tego stowarzyszenia. Dean twierdził, że rozmawiał z nim jeszcze dzień przed spotkaniem z reprezentantem Zakonu. Umówił się bowiem Cichy na spotkanie inicjacyjne, od którego zależeć miało, czy nadaje się na neofitę Szafirowej Gwiazdy, czyli ucznia. To było jednak ostatnie spotkanie Deana z Cichym, którego każdy z nas znał. Od tamtego spotkania z reprezentantem sekty stał się on milczący, zamknięty w sobie, nieskory do jakiejkolwiek rozmowy, spotkania. Jednakowoż jego kontakt z Deanem się nie urwał.

– Cichy był w tamtym czasie zupełnie nieswój. Opowiadał zdawkowo o tym, że w końcu odnalazł właściwą drogę, że w końcu uzyska odpowiedzi na wszelkie swoje pytania.

– Yhm – skwitowałem z braku możliwości innej reakcji.

– Wiesz… on wydawał się być niemalże obłąkany, był zafiksowany na punkcie odnajdywania prawdy. Sam nigdy nie wyjawił, o jakie pytania chodzi, jaką prawdę chce odkryć dokładnie. Powiem ci tylko jedno, Ignacy. To, że spotykamy się przy takiej okazji, to wyłącznie twoja wina. – Spojrzał mi w oczy z wyrzutem, po czym utkwił wzrok w opuszczanej w głąb ust ziemi urnie, która pochłonęła i moje zainteresowanie.

– Cichy sobie to świetnie przemyślał: brak ciała to brak dowodów istnienia, dowodów cierpienia. Jeśli Biblia obiecuje nam ciał wskrzeszenie, powrót na ziemię w tej samej lub doskonalszej formie, to gdzie podzieje się Cichy? Świetnie to sobie przemyślał… – wyszeptałem zamyślony pod nosem. – Wykreślił się na własną rękę z księgi żywota…

– Co powiedziałeś? – podjął zirytowany Dean.

– Nic… nic… tylko to, że nie mogłem zjawić się wcześniej…

– Co chrzanisz?! – wykrzyknął, ściągając na siebie spojrzenia żałobników. – Gadałem z Drzazgą, który wygadał się, że bawisz w Mieście Kata od kilku ładnych tygodni! Co teraz, nad grobem przyjaciela, powiesz jego rodzinie? Może to, że musiałeś się zaaklimatyzować, co?!

Nic nie odpowiedziałem. Wbiłem wzrok w ubłocone czubki butów. Miałem wrażenie, że tkwi na nich drobna, dostrzegalna tylko dla moich oczu plamka krwi.

– Widzisz, coś ty najlepszego narobił? Mógł żyć, rozumiesz? Byłeś dla niego ostatnią deską ratunku. Tylko ty mogłeś do niego jakoś dotrzeć! – Westchnął ciężko, sięgając po kolejnego papierosa.

Próbując go zapalić, złamał kilka zapałek. Należy pamiętać, że Dean to była klasa sama dla siebie, autentyczne dziecko stworzonej przez nas bohemy – zapalniczka była dla niego wynalazkiem uwłaczającym tradycji, jak twierdził: papieros lepiej smakuje zapalany zapałką. Wiem, że to mało istotna anegdota, w takich jednak momentach zawsze do głowy przychodzą najmniej odpowiednie słowa, obrazy… Na przykład twarz Cichego, który rzuca kamieniami w skradające się przez parking koty, zaśmiewając się do upadłego.

Widząc podenerwowanie Deana, które było jego charakterystyczną cechą zdecydowanie wrodzoną, postanowiłem wyjąć pudełko z jego rąk i odpalić mu w moim stylu, czyli ze stoickim spokojem. Zaciągnął się energicznie, jakby próbując złapać oddech, spojrzał na mnie kilka razy ukradkiem, po czym, plunąwszy w żółknącą pod naszymi butami glinę, po dłuższej chwili rzekł:

– Niech cię szlag, Ig! Dobra, rozumiem, miałeś jakieś swoje powody… – Dean poklepał mnie pojednawczo po ramieniu.

To był dobry facet, tyle że zbyt często ulegał emocjom. Za to go kochaliśmy – ja, Mecen i reszta naszej szalonej szajki artystycznej, przy czym to chyba jednak ja stanowiłem ów element styczny w naszej nierozłącznej czwórce. To chyba moja obecność była wymaganym czynnikiem, pozwalającym na względną symbiozę tych różnych żywiołów, które w przyrodzie nigdy nie występują ze sobą. Zbyłem słowa Deana przebaczającym wszelkie przewinienia milczeniem.

– Mecen! – syknął ironicznie Dean, wskazując głową bramę cmentarną.

Rzeczywiście, stał w niej nie kto inny jak legendarny reżyser kina niezależnego, który utracił swój reżyserski talent, kiedy przyszło mi opuszczać Miasto Kata. Teraz w roztargnieniu ćmił spokojnie papierosa, przyglądając się ceremonii żałobnej.

Pamiętam pierwsze spotkanie z Mecenem. Był wówczas milczkiem i niezwykłym ekscentrykiem, o dziwnym i intensywnym spojrzeniu, jakim obserwował mnie niepewnie spod ciemnych brwi. Mimo że Dean poznał go już wcześniej, dopiero po czasie odkryliśmy jego seksualną obsesję na punkcie nastolatek, które chętnie podążały za nutą tajemniczości i obietnicą dobrobytu. Początek naszej znajomości był dla Mecena owocnym czasem. Pamiętam, że gdy potrzebował pieniędzy, kręcił film tak, jakby było to dla niego najzwyklejszą czynnością na świecie, a następnie z obojętnością wysyłał go na konkursy, z których po niedługim czasie przychodziły przelewy opiewające na kilkanaście do kilkudziesięciu nawet tysięcy. Tak, nasz Mecen był zdziwaczałym i uznanym już w okresie studenckim filmowcem kina „ultraawangardowego”, jak to wykrzykiwała w artykułach prasowych krytyka.

To był typowy reżyser z silnym charakterem w stylu Clinta Eastwooda, o wręcz monstrualnych rozmiarów ego, wyrywającym się z okowów stoickiego spokoju na miarę Bogarta, by jedynie w sytuacjach granicznych ukazać się w całej swej potwornej okazałości. Na początku działalności rodzącej się dzięki nam bohemy mieliśmy trudne relacje, gdyż o ile my byliśmy z Deanem kapłanami słowa, to on kultywował bardziej współczesną religię – obrazu – i poza tą nutką tajemniczości nie mieliśmy wówczas zbyt wiele wspólnego na polu dociekań poetyckich. Miało się to jednak wkrótce zmienić, w trakcie jednego ze spotkań w Mateczniku, kiedy to Mecen okazał się nie tylko reżyserem, ale również poetą, i właśnie ów poetycki charakter naszych dusz pozwolił na wielką – wówczas – przyjaźń, której mesmeryczny fluid przyciągał innych twórców. Tym sposobem nasza cyganeria zaczęła przypominać rozrastający się błyskawicznie dziwny i dziki krzew, w którego upajającym zapachu kwiatów zatracaliśmy się chętnie całymi nocami.

Do poznania Mecena doszło na schodach wydziału naprędce, w wielkim pośpiechu. Dean wyrzucił w kierunku płonącego słońcem nieba ręce, krzycząc do mnie z tak dobrze mi znanym obłąkaniem w oczach:

– Ignacy, to jest właśnie nasz pan Mecenas!

Brunet wyraźnie się zmieszał. Nie zdziwiło mnie to jakoś – w końcu został przeszyty wzrokiem przynajmniej trzydzieściorga innych ludzi, którzy właśnie zażywali dobrodziejstwa inhalacji tytoniowej pod wydziałem filologicznym, do którego w trójkę należeliśmy. Mówię „w trójkę”, gdyż Cichego poznaliśmy później i mimo sporej różnicy wieku przygarnęliśmy go chętnie do grona tych „najbliższych” nam artystów, przez co stał się – podobnie jak nasza trójka – kamieniem węgielnym tego nieokiełznanego wówczas artystycznego ruchu.

Wracając jednak do powitania na schodach wydziału uczelni, to zawsze lubiliśmy robić to Mecenowi – podchwytując charakterystyczny dla Deana sposób okazywania radości. Nieraz na widok zbliżającego się skądś filmowca-poety, gdy siedzieliśmy z Deanem, rozpalając wzajemnie swoją poetycką wyobraźnię w uczelnianej kawiarni, wstawaliśmy z powagą, ku zdziwieniu braci studenckiej, klaszcząc i uroczyście go witając, nie pomijając jego niekończących się fikcyjnych tytułów naukowych: Witamy serdecznie szanownego pana profesora, doktora habilitowanego, magistra i licencjata nauk humanistycznych, a przede wszystkim pana Mecenasa! Ludzie w pomieszczeniu również raptownie wstawali, by oddać cześć szanownemu profesorowi, którego młodzieńczej twarzy, siedząc plecami do wejścia, nie mogli dostrzec. Ale to zamierzchła przeszłość. Ostatnie wspomnienie Mecena, jakie zachowałem w pamięci, to właśnie obraz cudownego artysty, który zapamiętawszy się w swoim erotycznym obłędzie z jedną szesnastolatką, zarzucił wszelkie podjęte wcześniej projekty i uległ marazmowi, podobnie jak Dean i reszta naszego artystycznego dziecka Miasta Kata.

Pół godziny później było po wszystkim. Oszczędziliśmy i sobie, i rodzinie kondolencji, które zawsze składane są nie w porę i zwykle, w obliczu tak bezsensownej śmierci, jaką poniósł nasz przyjaciel, nie wnoszą nic sensownego. Co tu dużo mówić – byliśmy w szoku, choć każdy z nas miał problem, by to okazać. Nie byliśmy w tym najlepsi.

Do centrum miasta mieliśmy godzinę drogi pieszo. Postanowiliśmy przejść się razem, choć atmosfera była grobowa. Zdawało się, że Mecen miał do mnie żal o moją nieobecność. W trakcie drogi niewiele rozmawialiśmy. Każdy z nas pogrążony był w swoistym letargu, próbując nieudolnie zmierzyć się z tym, co zawsze umyka śmiesznemu w takich sytuacjach do granic możliwości racjonalizmowi. Drzewa szumiały złowrogo, a wiatr, który zdawać się mogło nasilał się z dnia na dzień, miotał nam w twarz liśćmi i drobnymi strugami deszczu. Chłosta – należała się nam, a szczególnie mnie.

Gdy byliśmy stosunkowo blisko rynku, ciszę przerwał Mecen:

– Powiem tak. Byłem, zdaje się, jedną z ostatnich osób, które miały z nim kontakt w ostatnich dniach.

Dean pokiwał twierdząco głową.

Centrum było wyludnione. Tramwaje zgrzytały. Śmieszka pewnie już przeczuwała mój powrót.

– Na kilka tygodni przed jego… – tu Mecen jakby zachłysnął się powietrzem – …śmiercią był niezwykle pobudzony. Zwierzył mi się, że lada dzień dokona wielkiego czynu, który ze względu na swoją wagę jest niezwykle niebezpieczny.

– Przez ten czas, co cię nie było, Ig, zdobył on prawie wszystkie stopnie wtajemniczenia, których osiągnięcie zajmuje większości członków tego Zakonu przynajmniej kilkanaście lat! – wyjaśnił Dean.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. To była dla mnie zupełna abstrakcja. Historie, które spokojnie można by opowiadać dzieciom na dobranoc, gdyby nie fakt, że to właśnie te dobranocki doprowadziły Cichego pośrednio do samobójstwa. W głowie zajaśniał mi obraz. Pochmurne niebo, monotonnie dudniący o blaszany parapet deszcz, późne popołudnie, mdłe pomarańczowe światło latarni zawieszonej na wysokości okna Cichego i sam Cichy ułożony do wiecznego snu, z ulubioną poduszką pod głową, tulący się do włączonej kuchenki gazowej.

– Dobra, ale jaki w zasadzie ma związek to towarzystwo z jego decyzją? – rzuciłem lekko poirytowany tą całą atmosferą tajemniczości, którą na siłę roztaczano wokół zwykłej sekty, żerującej jak wszystkie tego typu organizacje na ludzkiej słabości i naiwności.

Dean zatrzymał się momentalnie i rzucił mi złowrogie spojrzenie.

– Ty sądzisz, że to była jedna z wielu sekt, które wykorzystują ludzi, prawda?

– Właśnie o tym przed chwilą pomyślałem. Tak, dokładnie takie jest moje zdanie. Paramasońskie brednie!

Mecen zatrzymał się kawałek dalej. Był wyraźnie zdecydowany nie wchodzić głębiej w zagadnienie, które najwidoczniej przekraczało jego racjonalne podejście do otaczającego go świata. I dobrze – tylko ja naiwny brnąłem wciąż w poznawanie fantazji Deana, do których zawsze miał skłonność.

– Ignacy, od dnia, kiedy Cichy dokonał rzeczonego rytuału, on zmienił się zupełnie, nie do poznania. Dlatego też wysłałem do ciebie ten pieprzony list! – wykrzyczał Dean z wyraźnym naciskiem na ostatnie słowo.

– Odpierdol się! – plunąłem.

– Nie rozumiesz jeszcze, że to przez ciebie się tutaj spotkaliśmy? Że to przez ciebie on nie żyje?!

Mecen, widząc, co się dzieje, podszedł do nas roztrzęsiony. Palił w zamyśleniu kolejnego camela, choć wcale nie był spokojny, co zdradzało drżenie jego dłoni i spłaszczony od nacisku palców filtr papierosa.

– A co niby miałem zrobić, co?

– Pogadać z nim, do kurwy nędzy! Byłeś jedynym człowiekiem, który docierał do jego i tak hermetycznego świata!

W tym momencie do rozmowy włączył się Mecen. Uniesione ręce powoli opuszczał ku chodnikowi, powtarzając hipnotycznie: „Spokojnie, spokojnie, spokojnie…”.

Dean kopnął w leżącą obok puszkę po piwie. Spojrzał na mnie z wyrzutem, po czym odwrócił się ostentacyjnie, obserwując ruch tramwajów rozjeżdżających natrętnie plac Miarki. Właśnie tam doprowadziły nas nasze ubłocone buty, umęczone stopy, zdruzgotane mózgi.

– Spokojnie, Dean, obaj wiemy, że Ignac nic by nie wskórał.

Dean na głos Mecena odwrócił jedynie głowę, rzucając mu jednoznacznie mściwe spojrzenie, by za moment znów zanurzyć się w obserwowaniu tramwajów.

– Co się właściwie stało, Mecen? Do czego zmierza ta cała fanatycznie brzmiąca historia żywcem wzięta z Meyrinka? – zacząłem stosunkowo spokojnie, lecz kategorycznie.

– Wiem, stary, że brzmi to jak baja, ale od tamtego dnia stało się coś potwornego, coś, o czym wspominał sam Cichy. Twierdził on, że rytuał, który zamierza przeprowadzić, jest niezwykle niebezpieczny. Uważał, że poprawne jego odprawienie uprawnia adepta do pozyskania wszelkiej wiedzy, szczególnie tej, której Cichy się dopominał – odpowiedzi na pytania o sens istnienia. Wiesz, jak bardzo był na tym punkcie zafiksowany. W zasadzie podążanie za odpowiedzią na pytanie o cel jego beznadziejnej egzystencji było jedynym sensem jego życia. Gdyby nie to, już dawno byśmy się tu spotkali…

Przytaknąłem niemo głową. Podrapałem się po karku i rzuciłem ponaglające spojrzenie, bo cała ta sprawa zaczynała mnie już nużyć, a współczucie i smutek po stracie przyjaciela ustępowały irytacji.

Tym razem głos zabrał Dean, który jednak nie pokusił się o oderwanie wzroku od szumiących metalicznym dźwiękiem szyn torowiska.

– Nie dał rady. Przepadł w „czeluści”, „rozpadlinie swojego ja”, „przepaści, z której nie ma powrotu” – tak o niej zwykł mawiać z chorym pobudzeniem, które było do niego zupełnie niepodobne. Uważał, że w trakcie tego rytuału mag – tak, dokładnie, mag – musi zmierzyć się z samym sobą, ze spotworniałą formą swojego własnego ja, co jest niezwykle trudne. By poznać prawdę, człowiek musi potrafić wyzbyć się swojego ja, ten jednak, kto nie zdoła pokonać siebie, nie może również odnaleźć powrotu do rzeczywistości. Do tego naszego tu i teraz! – Dean kopnął ze złością jakiś kamień, który potoczył się w dół ulicy.

To było bardziej niż niedorzeczne i zachodziłem w głowę, gdzie podział się zdrowy rozsądek moich rozmówców.

– Nie wiem, o co dokładnie w tym całym gównie chodzi, ale Cichy musiał utknąć w tym po uszy. Po dwóch dniach bez odzewu do mieszkania wtargnęła rodzina. – Dean nabrał głośno powietrza, po czym kontynuował zawiłą historię: – Znaleziono go podobno zupełnie zamroczonego, mamroczącego coś bez przerwy pod nosem. Wciąż powtarzał, że ktoś na niego czeka. Powtarzał to imię, ale brzmiało jakoś egzotycznie. W każdym razie to imię to była nazwa jakiegoś prabóstwa; według mitologii słowiańskiej zamieszkuje ono mityczny trójkąt, w który zostało zaklęte i wyparte przez wiernych. Nie mam pojęcia, skąd Cichy dowiedział się o nim, skoro nawet antropolodzy z katedry antropologii religii z całego kraju sprzeczają się co do istnienia w ogóle tego typu wierzeń. To jest zupełnie chora historia, o tyle chora, że nasz przyjaciel zmarł. Od tamtego incydentu Cichy stał się całkiem obłąkany. Rodzina znalazła u niego w mieszkaniu całe sterty pokreślonych chaotycznym, nieczytelnym pismem książek z zakresu filozofii i magii.

– Yhm… – mruknął Mecen, jakby chcąc potwierdzić wersję zdarzeń Deana.

– Trafił do zakładu dla obłąkanych na miesięczną obserwację. Wypuścili go mimo pewnych zastrzeżeń. Psychotropy i stały nadzór ze strony rodziny – standardowa procedura. Stwierdzili, że jest to niby depresja, ale powiem ci, Ig, jedno: Cichego w tym ciele już nie było. Został wydrążony, był zupełnie pusty w środku. To wyglądało tak, jakby rzeczywiście stracił… – Tu Dean zawiesił głos, który zagłuszyła wychodząca zza zakrętu grupa podpitych kibiców.

– …duszę – dokończył Mecen. – Powiedzieć to mogę bez krępacji, widziałem go w tym stanie – on stracił duszę.

– Dokładnie… – zaczął Dean.

– …i ani ty, ani ja, ani nawet Ig nie wskóralibyśmy nic.

Wyjąłem papierosa i zapaliłem go, by wraz z błękitnoszarym dymem papierosowym odlecieć w nisko osadzoną szarą breję nieba. Wypuściłem gęsty kłęb dymu, po czym przemknąłem spokojnym krokiem między ramionami Deana i Mecena. Po kilku krokach przystanąłem.

Zapadła chwila milczenia, która zdawała się jednak trwać wieczność. Przerwał ją spodziewanie Mecen.

– Ignacy… co jest z Laurą?

– Nie żyje. Zmarła dokładnie rok temu. – Nawet się nie odwróciłem. To nie miałoby większego sensu. W takich chwilach słowa są jedynie jak świecące nocą w lesie próchno, które wabi zbłąkanego wędrowca, mamiąc bladym blaskiem kruchej ułudy. Cokolwiek bym powiedział, byłoby fałszywe, bo język zdradza nas o wiele bardziej, niżby sobie roili lingwiści. Zdaje się, że tylko Burroughs zdawał sobie w zupełności sprawę z choroby słowa, wirusa języka, który toczy naszą cywilizację ku upadkowi.

Przyznaję ci rację, o wielki nieobecny, który wgryzasz się usilnie w te czarne labirynty tlące się niemo na białej kartce – wszystko to brzmi jakoś sztucznie, nieprawdopodobnie, papierowo, ale umówmy się, że powiem tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza twoja. Więc niech tak się stanie, że oto przemawiam milczeniem, które więcej pomieści w sobie udręki i rozpaczy, podobnie jak suche oczy Meursaulta, który niby spokojnie palił papierosa, stojąc nad zwłokami swojej matki. I czyż to nie jest tak cyniczne, że aż prawdziwe? Czyż i nasze życie nie zdaje się nam w takich chwilach na wskroś banalne i śmieszne, kiedy należałoby targać na sobie szaty i wylewać łzy? A jednak czeluść naszego ciała wiele głębsza jest, niżby się wydawało.

– Rak mięśnia serca…

Choć nie trwało to długo, to pamiętam teraz tylko jej wyjątkowo wątłe, tlące się już nieudolnie życie w ciele, które wykreślone już było z księgi życia. Te podkrążone, zaczerwienione oczy i oddech, który do dziś zgrozą mnie przejmuje, gdy nocą się zbudzę, choć dałbym słowo, że całymi nocami nie śnię. Później cichy dzień, cicha trumna i ciche ciało, które – nie wiedzieć nawet kiedy – zamilkło w tej białej ślubnej sukni, z obrączką złożoną na języku, jakby w nadziei na spokojny rejs po wodach niepamięci.

Z suchym okiem, chłodną skronią idę przed siebie jak we śnie. I tak też szedłem wtedy, kiedy dało się za mną słyszeć niemal bezdźwięczne przekleństwo z ust Deana i wyjątkowo rozrywające pierś westchnienie Mecena.

Była jesień. Wiatr wiał. Liście fruwały. A w sercu zima. Śnieg. A w tym śniegu żadnych śladów stóp. Pod śniegiem tylko piętra – niezliczona liczba pięter, a pod nimi rój much, ciężkich ciężarnych much.

Nie próbuj

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-828-4

 

© Mateusz Wróbel i Wydawnictwo Novae Res 2018

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Paweł Pomianek

KOREKTA: Maria Zając

OKŁADKA: Anna Gręda

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.