34,00 zł
W jednej ręce puszka z jasnym pełnym, w drugiej różaniec, w ustach papieros, w radiu Aerosmith. Trzy dziewczyny, które czują coś do siebie, jadą rozpadającym się oplem przez Polskę powiatową. Jedna opowiada pozostałym o swoim życiu: o pierwszej szkole, pierwszej przyjaźni i pierwszej miłości. Duchologiczna wyprawa do lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, którą podejmuje narratorka tej powieści drogi, okazuje się w istocie przenikliwą analizą klasowo-płciowej tożsamości i próbą opisu homoerotycznego pragnienia: najpierw całkowicie tłumionego przez heteronormę, potem wyrażanego w drobnych gestach i pocałunkach, wreszcie – jawnie wypowiedzianego w samochodowej podróży. Jej geograficznym celem jest Radom, ale egzystencjalnym – transgresja, afirmacja i ekstatyczne doświadczenie wolności.
*
Adam Pluszka:
Od pierwszych słów nie miałem wątpliwości, że trzymam w rękach doskonały debiut. Książkę niezwykłą, zmysłową, gęstą i niepokojącą. I tajemniczą.
*
Fragment książki:
Jedziemy starym, białym, przeżartym korozją oplem przez wiejskie drogi na Radom. Jest sierpień, ulice są puste od upału i święta. Na moim opalonym ramieniu perli się pot. Ze mną w samochodzie siedzą dwie kobiety, które kocham, i nie chcę, żeby ten dzień się kończył. Włosy Doroty, dawno niemyte, kręcą się jej nad uszami. Nos wysokiej dziewczyny, który widzę, kiedy się odwracam, jest spalony słońcem. Przez brudne szyby wpada do auta złociste, nabrzmiałe światło. Słuchamy kasety.
Wciąż jest rano, ale powietrze już zgęstniało i wszystko pachnie rozkładem. Dziś są moje urodziny, właśnie skończyłam trzydzieści lat. Sierpień jest początkiem i końcem mojego roku liturgicznego, narodzeniem, śmiercią, zmartwychwstaniem, wszystkim naraz.
Posłuchajcie, posłuchajcie opowieści o przystankach, od wtedy do teraz, stamtąd dotąd, do Radomia i z powrotem.
*
Olga Górska – urodziła się w Radomiu w połowie sierpnia 1988 roku. Z zawodu urzędniczka, z wykształcenia humanistka, z pochodzenia proletariuszka. Mieszkała w Lublinie, Gdańsku, Katowicach, Krakowie oraz Londynie. W dzieciństwie lubiła grać w piłkę (jako napastniczka), oglądać Króla Lwa i chodzić do kościoła. W dorosłym życiu lubi spać, oglądać stare filmy i słuchać soulu z lat sześćdziesiątych. Laureatka III edycji Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 193
PRZYSTANEK PIERWSZY
Nikt nie jest dobry w samotności
Pośrodku wyziębionego kościoła, naprzeciwko zdeformowanej twarzy Chrystusa, ksiądz Szymon uderzał w gitarę jak szaleniec, a pod pachami rosły mu plamy potu. Obok niego stała ona, moja pierwsza dziewczyna, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, i śmiała się ze wszystkiego, co mówił.
Zachowywali się, jakby dookoła nich nie było nikogo. A przecież z fioletowych, topornych witraży osiedlowego kościoła wciśniętego między bloki z prefabrykatów patrzył na nich sam Bóg. I ja.
Do rozpoczęcia spotkania zostało jeszcze piętnaście minut, a oni ćwiczyli pieśń, której nigdy wcześniej nie słyszałam. O upadaniu i podcinaniu. Lubiłam, kiedy Bóg był brutalny. Dziewczyna nawet na mnie nie patrzyła i tylko pochylała się w stronę Szymona. Miała na sobie swoje najlepsze dżinsy z targu i zieloną dziecinną bluzkę w kwiatki. Nie wiedziałam, że już niedługo drżącymi dłońmi będę ją z niej zdejmować. Na razie chciałam być na miejscu Szymona.
Stałam między ławkami i się rozglądałam. Podekscytowane dziewczyny wycinały Jezusa ze sztywnego kartonu, posępny ministrant ciągnął przez nawę za krótki kabel od mikrofonu, dwóch jego kolegów charczało ze śmiechu, przenosząc z miejsca na miejsce zrobiony z papier mâché grób Jezusa, który tamtego roku, jak zresztą każdego, umarł za nasze grzechy. Tylko ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Znów na nią spojrzałam. Nadal stała pośrodku kościoła obok księdza i zanosiła się śpiewem.
Obsceniczne bicepsy Szymona, odsłonięte, bo zamiast sutanny miał na sobie koszulę, napinały się, kiedy dotykał strun i próbował wyciągnąć z mojej pierwszej dziewczyny, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, wysokie dźwięki. Jego nie do końca czyste palce ściskały kostkę. Wszystko było w nim niedokończone, choć z daleka wydawał się bardzo piękny, jak apostoł z kolorowych Biblii dla dzieci, w których pastelowe anioły schodzą z nieba, a przystojni mężczyźni wraz z Jezusem przemierzają ziemię jałową.
Na jego zębach widziałam żółty papierosowy nalot.
Kiedy zaczęliśmy spotkanie, usiadła obok mnie. Wysoka i wyprostowana, była ładna, ale nie to mnie w niej pociągało. Chodziło o to, że miał ją Jezus i miał ją Szymon, a ja nie mogłam jej mieć. Wierciłam się na niewygodnym krześle przyniesionym z zakrystii i przyglądałam ludziom w kręgu. Rozmodlone oczy zawsze nabierały wody i przez to ich kolor rozcieńczał się, a potem znikał za wilgotną mgłą. Na oazie wszyscy mieli takie spojrzenia, jednocześnie lśniące i mętne. Sutanny księży nie były prane tak często, jak powinny, i sztywniały z brudu. Chłopcy byli pryszczaci i pokraczni. Nosili powyciągane ubrania, koszulki w modnych w tamtym czasie kolorach: pomarańczowym, żółtym i niebieskim. Dziewczyny były infantylne. Miały drżące usta, rozdygotane ciała, warkoczyki, włosy potraktowane karbownicą. Wystarczyło, że używała jej jedna w klasie – i nagle wszystkie nosiły na głowie sztywne, nienaturalne fale. Były ubrane w dzwony, które zaliczyły wtedy głośny powrót, ale tylko na jedno lato. Każdy z uczestników miał jakąś rolę: w chórze, w wycinaniu ozdób, w służeniu do mszy. Każdy oprócz mnie.
Animatorzy, podnieceni obecnością księdza Szymona, zaczęli od modlitwy. Mamrotali pod nosem słowa, które – pozbawione przecinków i oddechów – brzmiały jak mantra. Ściskali nasze dłonie tak mocno, że bielały im knykcie, i wyglądali, jakby miały rozstąpić się nad nimi niebiosa. Wolałabym zwykłe Ojcze nasz, ale nie miałam nic do gadania. Pół roku wcześniej nadano mi status obserwatorki, więc moim zadaniem było siedzieć cicho i kołysać się w rytm Abba, Ojcze. Animatorką mogłam zostać najprędzej za trzy lata. Trzy lata wydawały mi się wtedy pieprzoną wiecznością, którą musiałabym spędzić między lekko przepoconymi, rozochoconymi Jezusem małoletnimi katolikami, naćpanymi kremówkami i Barką.
Moim głównym grzechem była pycha. Czułam się od nich wszystkich lepsza. Poza tym nie miałam tyle czasu. Próbowałam więc na własną rękę nawracać nieodpowiednie dziewczyny na wąskich korytarzach XIII Liceum Ogólnokształcącego imienia Majora Hubala. Zaczepiałam je na przerwach, w pół soczku, kiedy nie mogły się obronić, a dłonie miały wypełnione bułkami z serem i szynką, i opowiadałam im o ciele Chrystusa i potędze ofiary, którą za nas złożył.
Patrzyły na mnie wielkimi oczami, które przykrywały ciężkie powieki, a ja nie mogłam oderwać wzroku od ich twarzy. Zaczepiałam je na Gadu-Gadu, kiedy ich status zmieniał się na dostępny, i rozpalona do czerwoności snułam wizje piekieł, straszniejsze od dantejskich, czując mrowienie w całym ciele.
To mama powiedziała, żebym zapisała się na oazę. Chyba martwiło ją, że nie mam przyjaciół. Udział w spotkaniach oazowych był – jak wszystko w moim życiu – wypadkową odziedziczonej po starych bierności i rozpaczliwej potrzeby przynależenia. Na krótki moment oaza dała mi złudzenie wspólnoty, szybko jednak stałam się elementem niepożądanym. Chodziłam tam w końcu tylko po to, żeby patrzeć na moją pierwszą dziewczynę, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła.
Spreparowana atmosfera miłości, wyrażana niezręcznym dotykaniem nieustannie spoconych ciał, nie była dla mnie. Nie opuszczałam jednak spotkań, próbowałam wtopić się w tłum i przebrać swoją wiarę w ich ekspresję: taniec, śpiew, grę na gitarze, ogniska w lesie, nocne drogi krzyżowe, zstępowanie Ducha Świętego i ekstatyczne różańce. Bombardowanie miłością przez fajnych księży, takich jak Szymon, nie było mi potrzebne. Działało raczej na wysokie i szczupłe licealistki, których spoceni starzy wracali z roboty, żeby pić warkę do Teleexpressu, i zasypiali w fotelach, kiedy matki syczały: „Nie budźcie ojca”. Oaza oferowała cały szereg rozrywek dla młodych katolików, zachowywanie dziewictwa do ślubu, rekonstrukcje Grobu Pańskiego, odgrywanie pasji, piesze pielgrzymki do Częstochowy, całowanie się z porządkowymi podczas pieszych pielgrzymek do Częstochowy, koncerty na Lednicy, a dla najlepszych wyjazd na Taizé. Nic z tego mnie nie interesowało. Oprócz niej.
Mogłam od razu przewidzieć, że oaza skończy się dla mnie klęską, choć na tamto spotkanie jednak przyszłam. Już miałam uciekać, kiedy podszedł do mnie Szymon i powiedział coś, co mnie zatrzymało. Że nikt nie jest dobry w samotności. Podobał mi się kształt tych słów, to, jak dobrze obracało się je w ustach: „Nikt nie jest dobry w samotności, nawet Bóg”. Położył dłoń na moim ramieniu, a ja się odsunęłam. Stał tak blisko mnie, że poczułam jego oddech i zapach taniej wody kolońskiej, brutalnie męski.
Po modlitwie i świadectwach przyszedł czas na śpiew. Moja pierwsza dziewczyna, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, stanęła pod amboną obok Szymona i zaczęła wydobywać z siebie cieniutkie dźwięki:
– Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski, stratowałeś, stanąłeś na mnie. Ległem zbity, łaską podcięty, jak dym, gdy wicher go nagnie.
Była fatalną wokalistką, jej głos łamał się i drżał, więc wszyscy, ze mną na czele, powtarzali jej, że jest świetna. Ale tym razem pieśń była ważniejsza od niej. Pieśń o „Jeźdźcu niebieskim” rozpaliła moją i tak rozgorączkowaną duszę, niosła w sobie zapowiedź katastrofy, którą i ja przeczuwałam od dawna. Pragnęłam, żeby to mnie podciął łaską i stratował. Bóg wystawia swoich wybrańców na próby, a ja bez wątpienia się do nich zaliczałam.
Od tamtego dnia z jeszcze większym zapałem przelewałam swoją witalność i wszystkie cielesne pragnienia na Boga o twarzy i ciele młodego mężczyzny wiszącego na krzyżu. Fantazjowałam o stratowaniu i podcięciu łaską tak często, że pieprzyłam potem moją pierwszą dziewczynę w rytm tych słów, które dla mnie już zawsze będą mieć w sobie coś erotycznego. Seks widziałam w drżących ustach i zamglonych oczach dziewczyn z oazy, w ich pieśniach, tańcach i zabawach.
W pierwsze piątki moja pierwsza dziewczyna z rozwodnionymi oczami prosiła mnie: „Wyspowiadaj się, wyspowiadaj się z grzechu, którym jestem ja”. Ulegałam jej w te piątki, tym banalnym zdaniom wyjętym z katolickich romansów, które czytała z wypiekami na twarzy, ale nie wyznawałam tego, co należało. Klękałam przy konfesjonale dla niej. Jej ciało, jej osiemnastoletnie ciało, było tak otwarte, tak moje, że nie mogłam go stracić. Nie miałam wtedy pojęcia, że istnieją jeszcze inne ciała, które nie będą żądać ode mnie klękania tam, gdzie mój oddech i oddech spowiednika mieszają się aż do momentu rozgrzeszenia. Po wyjściu z kościoła żułam gumę. Po każdym księdzu inny smak.
Moja pierwsza dziewczyna, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, nie była „taka”. „Nie jestem taka”, szeptała za każdym razem, kiedy jej dotykałam.
Nie wiedziałam jeszcze, że dziewczyn jest więcej. Że ciał jest we wszechświecie niemal nieskończona ilość. Że wystarczy tylko przełamać wstyd – i można je mieć. Wszystkie. Albo wiele. Jedna dawała się tylko całować w ciemnych zakamarkach klubów, przyciśnięta do ściany, podniecona do granic. Inna chciała pójść ze mną do domu. Kolejnej nieporadnie ściągałam majtki, nie wiedząc, co zrobię dalej. Inna dochodziła pode mną ciężko, a ja myślałam, że trzeba się ratować, uciekać, zostawiając za sobą pożogę. Przy każdej z nich czułam się pierwszym człowiekiem, jak Neil Armstrong na Księżycu, każdy dotyk był wtedy pierwszy. Podobno nikt nie jest dobry w samotności.