Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bianka od lat dręczy swojego młodszego brata Seta. W końcu sprawy zachodzą jednak za daleko i Set postanawia się zemścić. Razem ze swoim najlepszym przyjacielem Harrym zapoczątkowuje w internecie ruch #niezwalajwinynablond, który zakłada mszczenie się na oprawcach, bez szukania usprawiedliwień dla ich czynów.
Bianka oczywiście nie zamierza bezczynnie przypatrywać się działaniom Seta. Wkrótce między rodzeństwem zaczyna się rozgrywka, w której wszystkie chwyty są dozwolone...
„Nie zwalaj winy na blond” to tragikomedia, tsunami nawiązań serialowo-filmowych i pięć faz żałoby. Co najważniejsze, samozwańczy amerykańscy naukowcy określili współczynnik bezsenności podczas lektury tej książki jako skrajnie wysoki.
Czy amerykańscy naukowcy mogą się mylić? Sprawdź sam!
Uwaga!
Produkt zawiera szopa pracza żrącego wszystko, co popadnie oraz wisielczy humor.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 489
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– To dajecie, zakładacie maski i akcja – mówię do Harry’ego i Eli. Przechodnie gapią się na ich czerwone stroje, co ładuje mnie taką energią, że chce mi się skakać niczym Harry po kilku kawach. Ten film będzie świetny.
Moi przyjaciele wkładają maski – à la Salvador Dalí z La casa de papel (tyle że z większym otworem na usta) – i chwytają mikrofony. Stoją przed czarnymi murami banku na placu Wolności. Ela wkłada wystające kosmyki włosów pod kaptur jak Monica swoje loki (tak, znowu motyw z La casa de papel).
John Doe, stękając, kładzie obok nich głośnik. Naprawdę duży głośnik. Do takich akcji nie wystarcza marny JBL Flip 4 – ani nawet JBL Charge.
Piękny obrazek.
Zdejmuję z głowy białą fedorę i kładę przy nogach Eli, jak gdyby nigdy nic (czuje się, jakbym brał udział w jednym z tych filmowych flash mobów – tylko że nikt akurat nie zacznie zaraz tańczyć), a potem wyciągam woreczek z monetami (w sumie koło stówy w drobnych) i po kryjomu wsypuję do środka. Tak na zachętę. Niedługo pójdę gdzieś się ukryć, żeby w spokoju wszystko nagrać.
Pamiętam jeszcze, jak to się wszystko zaczęło. Jak ja, Harry i Ela chodziliśmy po klasach w Łejerach, nagrywając różne pranki. Na przykład w siódmej klasie (czyli dwa lata temu) w prima aprilis wpadaliśmy z Harrym znienacka do klas, walcząc na szpady w maskach V z V jak Vendetta, a potem jeden z nas ginął w kałuży sztucznej krwi (Ela za rolę w tym widowisku podziękowała ze względu na „brak wystarczającej liczby T-shirtów do wyrzucenia”).
Plusy: dobra zabawa, śmiech na sali (dosłownie) i przełamywanie oporów – bo zwykle na zajęciach teatralnych wolałem pracę na backstage’u, ale to był wyjątek – pewnie trochę dlatego, że maski nadawały anonimowości, nie musiałem nic mówić, no i musiałem skupić się na tym, żeby nie zostać przebitym na wylot przez Harry’ego.
Minusy: po części zirytowany, a po części rozbawiony tłum nauczycieli, masa sztucznej krwi do sprzątania, masa T-shirtów zabrudzonych sztuczną krwią, uwaga od wychowawczyni i dywanik u dyrektora, który niby nas opieprzył, ale też pochwalił za kreatywność.
Podaję Harry’emu kartonową tabliczkę, którą wcześniej trzymałem pod pachą. „Zbieramy na napad na mennicę/ bank jak w La casa de papel”. Pomysł na napis mój – wykonanie Eli, bo ja piszę naprawdę okropnie.
Nagrywam z boku, ale wszystko świetnie widać. Pierwsza moneta wpada do kapelusza. Druga. Trzecia, czwarta, piąta. Potem pierwszy banknot. Ciekawe! Tego się nie spodziewałem. Naprawdę dużo ludzi zatrzymuje się przy moich przyjaciołach. Pieniądze dostajemy głównie od zachwyconych kilkulatków, którzy błagają rodziców o parę złotych, i od wesołych starszych pań, ale osoby w naszym wieku też coś tam wrzucają. Rewelacja. Kąciki ust same podjeżdżają mi do góry i nie mogę ich opuścić – normalnie jak Joker, kiedy nie mógł przestać się śmiać. Żałuję, że nie śpiewam z nimi, ale nie jestem w tym zbyt dobry. Jeżeli przyjąć, że głos Eli brzmi anielsko, to mój bez wątpienia diabelsko. Albo bardziej obrazowo: brzmię jak zarzynana kura. A czasami ze stresu po prostu głos mi więźnie w gardle.
Wydaje mi się, że mijają godziny, ale gdy sprawdzam zegarek, okazuje się, że mamy za sobą dopiero jakieś czterdzieści minut. Ciągłe śpiewanie tego samego kawałka pewnie męczy siedzących na tarasie, ale na razie nikt nie protestuje. Mnóstwo osób zwraca uwagę na moich przyjaciół – aż można by pomyśleć, że śpiew zainspirowany przez La casa de papel to nie pomysł nastolatków, którym nudzi się w życiu, tylko wielka akcja organizowana przy placu Wolności przez jakąś znaną markę.
Nagle zza moich pleców wychodzi dwóch policjantów. Kierują się w stronę Eli i Harry’ego. Kurde! Nie przestając nagrywać, cicho podążam za nimi. Próbuję dać jakiś znak przyjaciołom, ale są zbyt zajęci śpiewaniem. Zresztą co mieliby zrobić? Zacząć uciekać w czerwonych strojach z całym sprzętem? Właściwie nawet nie wiadomo, czy to poważna sprawa – choć jak dla mnie policja zawsze wygląda groźnie. Kiedy mija mnie wóz policyjny na ulicy, od razu czuję się, jakbym rzeczywiście napadł na mennicę.
Ale Ela chyba wie, jak rozmawiać z policją, skoro jej tata jest policjantem, prawda?
Policjanci zbliżają się do występujących, co przyciąga jeszcze więcej gapiów. Harry przestaje śpiewać, a Ela przez chwilę patrzy na niego zdezorientowana (no, ma maskę, więc nie widać, ale na pewno jest zdezorientowana), aż wreszcie zauważa mundurowych i przerywa. Akompaniament gra nadal.
Ela zdejmuje swoją.
Harry zgina się wpół. Parska, a potem wybucha śmiechem.
Tyczkowaty podnosi tabliczkę i czyta.
Nie róbcie więcej takich numerów, dobra?
Odchodzą. Przez chwilę Harry wygląda, jakby miał wywalone na to, co powiedział policjant, i chciał znowu zacząć śpiewać, ale Ela wyłącza głośnik.
Dziewczyna trąca go w ramię, mocno się rumieniąc, i patrzy po ludziach zgromadzonych wokół niej, jakby dopiero teraz ich wszystkich zobaczyła.
Ten, którego imienia nie można wymawiać (bo nikt jego imienia nie pamięta)
Jay? Czy raczej – jak go wolimy nazywać, kiedy nas nie słyszy – John Doe? Kto to w ogóle jest? Dobre pytanie. Przypałętał się do naszej ekipy filmowej przy okazji jakiejś imprezy (niestety nikt nie pamięta, kiedy to było) – i jakoś został.
Jak ma na imię? Gdzie mieszka? Gdzie chodzi do szkoły (albo: czy)? Nie mamy pojęcia i nie dopytujemy. Ważne, że umie genialnie kadrować. Poza tym prawie ciągle zamula na telefonie i rzadko kiedy się odzywa*.
Ale serio – zastanawia mnie, skąd w ogóle ten typ się urwał.
* Harry podejrzewa, że John Doe jest internetowym trollem na pełen etat i dlatego praktycznie nie odrywa się od komórki.
WN. POKÓJ SETA MYŚLIWCA – DZIEŃ LICZBA SUBSKRYPCJI: 7519
Johnny Depp, srebrny autograf Deppa, Uma Thurman z plakatu Pulp Fiction i grube wydanie Igrzysk śmierci na półce przypatrują się nam z przeciwległej ściany. Ja i Harry montujemy film, leżąc na brzuchach na moim łóżku. Ela siedzi przy biurku, a Jay zapada się w moim czarnym, zamszowym fotelu, przeglądając coś na telefonie.
Kiwam głową. Harry i Ela naprawdę dali czadu. Chociaż słyszałem, jak wcześniej ćwiczyli, nie sądziłem, że tak fantastycznie im to wyjdzie w praktyce. Znaczy, domyślałem się, że będą ekstra, ale totalnie przekroczyli moje oczekiwania. Wprawdzie nasz wcześniejszy projekt – Riverdejl. Koryto rzeki – wyszedł nam świetnie, myślę jednak, że widzom bardziej spodobają się porąbane akcje niż filmy fabularne (albo parodie dzieł fabularnych). Szczególnie jeśli nazwiemy ten film CHCIELI NAS ARESZTOWAĆ?! (konieczny Caps Lock).
Harry zapisuje projekt i głośno wypuszcza powietrze.
W przypadku Harry’ego i tak lepiej, że to alkohol, a nie energole albo kawa. Wódka przynajmniej go otępia – po kofeinie nie ma z nim życia.
Jej włosy tańczą jak języki ognia.
Ela wznosi oczy. Mam nadzieję, że nie zwraca za bardzo uwagi na szczelinę w moim suficie, która pojawiła się niedawno i niespodziewanie jak pryszcz na środku czoła przed balem ósmoklasisty. Wiem, że niby to nic takiego, jak poprzednio dziura w skarpecie, ale trochę głupio. Nasze mieszkanie się zapada, ja się zapadam.
Ela opuszcza spojrzenie na starą, wypłowiałą naklejkę na biurku (jaką – nie widzę – pewnie reklamówkę jakiegoś filmu albo, co gorsza, „Dzielny pacjent”) i zaczyna ją skubać. Kiedyś mnie pytała, czy może to robić, więc to nie tak, że ona lubi niszczyć ludziom rzeczy czy coś.
Jej palce po prostu nie wytrzymują braku aktywności. Albo muszą się wbijać we wnętrza dłoni, albo skrobać skórki, albo kark, albo twarz. Co za gnoje! Niech już nawet psują te naklejki, które i tak mi się nie podobają. Przynajmniej zostawią skórę Eli w spokoju.
Harry bierze kolejny łyk, a potem wygrzebuje z Vansa tubę cebulowych Pringlesów. Otwiera i wysypuje sobie garść. Kącik ust unosi mu się zawadiacko do góry.
Okej, wytacza mocne działa. Bardzo nie chcę myć ścian ani szorować podłóg, więc biorę od niego wódkę.
Ela przestaje skubać naklejkę. Jej twarz zastyga. Na chwilę nasze oczy się spotykają, ale ona szybko odwraca wzrok. Zaciska usta i marszczy brwi, co od razu przypomina mi o Krasnoroście. To jego spojrzenie sprzed dwóch tygodni. Wiedział oczywiście, że piliśmy, ale i tak się nami zajął, mimo że pewnie totalnie bał się o Elę. I może miał powody.
Oddaję butelkę Harry’emu i wskazuję brodą czipsy: – Stary, ogarnij się. Daj trochę Eli.
Harry jeszcze przez chwilę się wzbrania, ale w końcu podaje jej paczkę. Znowu przez moment, może milisekundę, patrzymy na siebie z Elą. Nie wiem, dlaczego nie możemy zwyczajnie utrzymać kontaktu wzrokowego. Przebiega pomiędzy nami jakaś energia, raczej pozytywna, ale bardzo stresująca. Nasze spojrzenia odpychają się od siebie jak magnesy o tych samych biegunach.
Johnny Depp gapi się na mnie kpiąco ze zdjęcia. Oj, daj spokój, Johnny, nie każdy musi być we wszystkim tak perfekcyjny jak ty.
Przynajmniej Harry nie komentuje tego dziwnego napięcia pomiędzy mną a Elą. Wygląda, jakby myślami był gdzie indziej. Pewnie wyobraża sobie swoją przyszłą sławę na YouTubie: własny sklep z koszulkami i pierdołami, tłum psychofanek chcących, żeby podpisał im się na biustach, i – co najważniejsze – złoty przycisk za milion subskrypcji.
Na razie musi się zadowolić naszymi siedmioma tysiącami. Mnie całkiem cieszy tyle subów, ale Harry bezustannie chce więcej i motywuje nas do tego, żebyśmy wstawiali przynajmniej jeden film na tydzień-dwa.
Jest tak zamyślony, że mogę spokojnie, jak śpiącemu dziecku, wyjąć mu z rąk butelkę i schować ją do bordowego plecaka. Nie zwraca na to uwagi.
Siadamy w salonie na podłodze przed telewizorem, oparci o przód kanapy. Sama kanapa zepsuła się na imprezie Bianki i za każdym razem, kiedy ktoś na niej usiądzie, rozjeżdża się pod tyłkiem. W rezultacie człowiek wpada do jej wnętrza – tam, gdzie powinno się przechowywać pościel dla gości – przez co kanapa wygląda, jakby zjadała biednego śmiałka. Lepiej nie ryzykować bycia pożartym przez mebel i usiąść na podłodze.
WN. SALA OD POLSKIEGO – DZIEŃ LICZBA SUBSKRYPCJI: 7660
Ten, kto postanowił pomalować ściany w tej sali na jasnozielono, prawdopodobnie myślał, że będzie to kojąco wpływać na ludzi w trudnym wieku, przynajmniej emocjonalnie trudnym. Ale to kicz. Oraz jedna z przyczyn pojawienia się pytania w mojej głowie: „Co ja tutaj, kurde, robię?”.
Najbardziej dołujące urodziny ever.
Nie mam pojęcia, jak tu przetrwałem od września do kwietnia.
Powinienem być w klasie z moimi przyjaciółmi, tak jak przez osiem lat podstawówki. Tylko że w zeszłym roku Harry nigdzie się nie dostał i polazł do prywatnej szkoły dla snobów, Ela koniecznie chciała na profil aktorski, a Jay… No, nie da się stwierdzić, czy on w ogóle chodzi do szkoły, zresztą co za różnica. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o tym typie jak o przyjacielu.
A ja mam tego swojego humana, do którego nie jestem do końca przekonany. Mam te swoje cztery zielone, przybrudzone ściany i rozszerzenie z historii, które sprawia, że chcę zostać barbarzyńcą i zburzyć całą szkołę. Zamiast Kartaginy czy coś.
Rozszerzenie z polaka zresztą nie prezentuje się lepiej. Ciągle tylko walona historia literatury, zamiast – no nie wiem – czegokolwiek twórczego? Na przykład kreatywnego pisania? Ale o jakim kreatywnym pisaniu ma być tu mowa, skoro szkoła dosłownie zabija kreatywność?
Powinienem był bardziej protestować, kiedy mama stwierdziła, że najlepiej będzie, jak pójdę tam, gdzie Bianka. Yikes. O dziwo wtedy ta myśl nie odrzucała mnie aż tak, szczególnie że human podobno miał być tutaj w miarę dobry. Czuję się oszukany.
Chyba Ra.
Uśmiecha się z wysiłkiem, pewnie wkurzona, że jej przerwałem. Wszystko jedno, nie zniósłbym katowania pochodzeniem mojego imienia. Już i tak uważam, że rodzice mnie nim skrzywdzili, a „Setito” i „Setuś” Harry’ego nie poprawiają mi samopoczucia. Typy siedzące przede mną odwracają się w moją stronę. Kurde, dlaczego?! Przełykam ślinę. Niech sobie popiszą z kimś na telefonie. Czy coś. Znajdą jakieś ciekawsze zajęcie. Mniej stresu.
Jakie mam wrażenia? Coraz szybsze dudnienie serca, które – cholera! – wydaje się tak niewiarygodnie głośne? Suchość w ustach, jakbym nic nie pił przez cały dzień? Paraliż?
Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę. Słowa nie układają mi się w zdania, mógłbym najwyżej rzucać hasłami, choć i tak byłyby bardzo nieskładne.
Ale dlaczego?! Zaciskam palce na długopisie. Przecież rozumiem ten obraz, tak bardzo go rozumiem, ale ja – niby taki scenariopisarz, niby ktoś, kto pracuje słowem – gdy przychodzi do mówienia na głos przed większą grupą ludzi, nagle nic nie potrafię z siebie wydusić.
Cruella pyta jeszcze parę osób, które są bardziej ogarnięte niż ja (i umieją mówić). Przy każdej odpowiedzi dostaję coraz większego szczękościsku, bo – cholera! – przecież ja to wszystko wiedziałem. Chciałem to wszystko powiedzieć. Po prostu nie mogłem.
Twarz zastyga mi jak maska w starogreckim teatrze – i to raczej ta przeraźliwie wykrzywiona niż wesoła.
Oczywiście ci mądrzy o tym powiedzieli. Gratulacje.
Po co ja w ogóle słucham tej lekcji? Mógłbym teraz pisać scenariusz następnego filmu. Albo codzienną scenkę z Johnnym Deppem czy Dr. House’em. Co za marnowanie czasu!
Ciekawe, jak Bianka sobie radzi trzeci rok na humanie. Czy tak samo się męczy? Szkoda, że nigdy mi o tym nie opowiadała ani nic.
Nienawidzi mnie. Dlatego mnie walnęła. I trochę ją nawet rozumiem. To wszystko przeze mnie.
Czerwone obcasy stukoczą, jakby wbijały się prosto w umysł. Wzdrygam się z każdym ich stuknięciem. Zegar pokazuje piętnastą. Jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Nie wiem, czy wytrzymam tutaj i czy wytrzymam w domu, bo tam z kolei cisza doprowadza mnie do szału.
Wykrzywiona gęba faceta z Krzyku stanowi wystarczające ostrzeżenie. Wrzeszczy do mnie: „Uciekaj!”.
PL. PRZED BLOKIEM MYŚLIWCÓW – DZIEŃ LICZBA SUBSKRYPCJI: 7662
Dzień w szkole przemaszerował po mojej godności jak armia klonów. Powrót do domu po takim dniu jest jak przejście z jednego piekła do drugiego.
Siadam pod blokiem obok pana Miecia i wyjmuję dla niego kanapkę z plecaka. W szkole byłem trochę głodny, ale stwierdziłem, że zostawię jedzenie dla osiedlowego menela, bo w poniedziałki z jakiegoś powodu zazwyczaj tu przesiaduje. Może robi to właśnie po to, żebym dawał mu kanapki. Pierwszy raz dałem mu je kiedyś w poniedziałek, więc uznał to za rytuał.
Szczerzy się, co nie jest zbyt przyjemnym widokiem, bo brakuje mu kilku zębów. A te, które ma, też nie prezentują się zbyt dobrze. Żółty kolor, te sprawy.
Przyciągam do siebie kolana i składam na nich głowę. Bruk chłodzi mi tyłek. Mieciu je w milczeniu, co mnie trochę rozczarowuje. Chyba po prostu chciałbym trafić na ascetycznego mędrca, który podzieliłby się ze mną życiowymi prawdami. No dobra, może Mieciu średnio się nadaje, ale widać, że dużo przeszedł, więc mógłby coś poradzić.
Bez sensu tu siedzieć. Raczej pójdę na górę. Bianki pewnie i tak nie będzie jeszcze w domu, nie mam co się martwić. – To do widzenia, panie Mietku – mówię pod nosem, a on się kłania i uśmiecha.
Gdy wchodzę do domu, okazuje się, że mama już wróciła z pracy.
Ocalone nadal mocno pachną proszkiem do prania, ale to nawet przyjemne. Tak się zastanawiam, co się stało z ciuchami innych ludzi, ale o dziwo nikt nie żądał ode mnie hajsu. Najwyraźniej uznali, że dość się nacierpiałem na tej imprezie. Ewentualnie byli nawaleni w trupa i uznali, że ich ubrania same się podarły, kiedy wracali po imprezie do domu na autopilocie.
Bianka siedzi na podłodze oparta o zepsutą kanapę. Czyli jednak jest w domu! Ogląda jakiś netfliksowy serial, z tego co kojarzę. Tak, Trinkets. O kleptomankach. Jaki człowiek, taki serial. Na stole kawowym przykrytym czerwonym obrusem stoi kilka prezentów i mały tort czekoladowy z wbitymi dwiema świeczkami: jedynką i piątką. Piętnaście lat, a czasami czuję się nadal jak dwunastolatek, bruh.
Co? Bianka mi coś dała? Spoglądam podejrzliwie na siostrę, ale ona zupełnie nie zwraca na mnie uwagi. Może jednak nie nienawidzi mnie aż tak…
Bianka ściąga usta w kreskę i nie wtóruje mamie, tylko czeka na pilota. Niby dała mi prezent, a teraz tak się zachowuje… Chyba minie wiele czasu, zanim zdołam ją ogarnąć.
Życzenie… Takie samo, jak co roku. Nigdy nie wypowiedziałem go na głos, ale myślę, że każdy w tym pokoju wie, jakie ja mogę mieć życzenie.
Zdmuchuję świeczki. I co z tego? Życzenie tak czy siak się nie spełni – jak co roku. Mama odkłada tort na stolik, klaszcze w dłonie, po czym wybiega z pokoju.
Jak zawsze znika w najmniej spodziewanym momencie. Do tego niezbyt komfortowym, bo przebywanie sam na sam z Bianką od jakiegoś czasu jest dla mnie jak powolne stąpanie po rozżarzonych węglach.
Brr. Psychopatka.
Mama wraca z tacą – na tacy ma mrożone herbaty, talerzyki, sztućce i wielki, lśniący od nabłyszczacza nóż, który Harry nazywa Pogromcą Blondynek (spokojnie, nóż na razie nie odebrał nikomu życia. Ale Bianka raz zacięła się nim w palec, gdy kroiła warzywa na sałatkę, i Harry był bardzo usatysfakcjonowany).
Dostaję wielki kawał tortu. W środku wygląda świetnie. Brownie przetykane białym kremem. Oczywiście kupne, mama by nigdy sama takiego nie upiekła. Dzięki temu przynajmniej można się dobrze najeść, niezależnie od tego, jak okropne by nie były te urodziny.
Bianka udaje, że podrzyna sobie gardło palcem, i pada na przód kanapy, który skrzypi, niebezpiecznie się kołysząc. Jeżeli nie będzie wystarczająco ostrożna, ten mebel w końcu serio ją pożre.
Moja siostra bierze mrożoną herbatę i pije.
Nadal mam ochotę robić na złość Biance (kazała mi otworzyć prezenty, a ja nie mam zamiaru robić tego, co ona mi każe!), ale mama uśmiecha się tak radośnie, że w końcu otwieram pakunki. Od cioci Agaty dostałem książki o reżyserii i scenariopisarstwie, o które prosiłem, od mamy dwa bilety na koncert Quebo. Stary Mat – malarz amator, konstruktor dziwnych przedmiotów i przemiły odludek, mieszkający w starej przyczepie na wsi, niedaleko domu ciotki – dał mi klaps filmowy, zrobiony przez niego własnoręcznie. Co prawda jako ekipa StereoTypów mamy klaps, ale Harry przetrzymuje go w domu, więc miło, że będę mógł swój chociaż postawić w pokoju. Poza tym super, że stary Mat o mnie pamiętał – przecież byłem u niego tak dawno…
Myślałem, że będzie gorzej i że będę musiał bardziej udawać, że się cieszę.
Został jeszcze prezent od Bianki. Mała, nieregularna paczuszka owinięta wstążką. Rozplątuję ją i rozdzieram papier. Co ona mogła mi dać…
To materiałowa laleczka. Jasne włosy, czarna bluzka, niebieskie dżinsy. To ja.
Laleczka ma zasznurowane usta.
Mam wrażenie, że los sobie ze mnie kpi. Jeszcze ten
Krzyk w szkole…
Wybiegam z mieszkania jak najszybciej, ignorując wołanie mamy.
Najbardziej znienawidzone modyfikacje mojego imienia wymyślone przez Harry’ego: