Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarta część bestsellerowego wywiadu-rzeki. Ks. profesor Waldemar Chrostowski tym razem za rozmówcę obrał sobie Tomasza Rowińskiego. Po trzech tomach, Bóg, Biblia, Mesjasz, Kościół, Żydzi, Polska oraz Prawda, Chrystus, Judaizm, które okazały się wydawniczymi hitami, ks. Waldemar Chrostowski podsumowuje zmiany w Kościele i świecie, jakie nastąpiły od czasu publikacji pierwszego tomu serii.
Z perspektywy czasu ocenia dialog katolicyzmu z judaizmem i Polaków z Żydami. Przygląda się uważnie nowym zjawiskom współczesnego świata zderzeniem struktur wiary z narastającą falą ateizmu i duchowej indyferencji, wielowątkowym skutkom pandemii, a wreszcie - nowym zjawiskom wewnątrz samego Kościoła synodalności, brakiem powołań i nieuporządkowaniem moralnym wielu osób poświęconych Bogu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Projekt okładki i stron tytułowychFahrenheit 451
RedakcjaMałgorzata Ablewska (UKKLW)
KorektaJoanna Misztal (UKKLW)
Dyrektor projektów wydawniczychMaciej Marchewicz
ISBN 9788380798571
Copyright © by Waldemar ChrostowskiCopyright © by Tomasz RowińskiCopyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2022
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Polska – mówią – wspaniale, lecz trzeba po trochu
Ją ucywilizować – niech klęczy na grochu,
Niech zmądrzeje, niech zmieni swoje obyczaje…
Jarosław Marek Rymkiewicz
Czy uważa ksiądz profesor, że ciągle warto pisać kolejne książki o wierze, o religii, o Kościele? Przecież każdego roku ukazują się dziesiątki, setki takich pozycji. Czy czytanie i pisanie książek nadal ma sens?
Pisanie książek ma sens przede wszystkim dlatego, że wciąż są ci, którzy ich potrzebują i je czytają. Obserwujemy w Polsce, i w ogóle w Europie, że czytelnictwo przeżywa kryzys, ale nie jest on ani pierwszy, ani ostatni. Dobra książka ma to do siebie, że na rozmaite sposoby utrwala pamięć o tym, co było i co jest, przez co wywiera wpływ na kształt przyszłości. Można wskazać niemało książek, które oddziałują na wybory światopoglądowe, moralne i polityczne dokonywane przez ich czytelników. To samo, może nawet w większym stopniu, dotyczy książek o tematyce religijnej. Na jednym biegunie umiejscawiają się te, które budują wiarę w Boga oraz służą jej rozwijaniu i umacnianiu, a na drugim inne, których celem jest dekonstrukcja wiary. Napisanie dobrej książki wymaga wysiłku intelektualnego i duchowego, tak samo jak jej owocne przeczytanie.
Wiele lat temu w Stanach Zjednoczonych zauważyłem dziwne zjawisko, a mianowicie domy bez książek – i był to dla mnie szok. Zrozumiałem, że tacy ludzie są zdecydowanie bardziej podatni na przysłowie, najczęściej przypisywane żyjącemu w XVI wieku kardynałowi Carlowi Caraffie, późniejszemu papieżowi Pawłowi IV: Mundus vult decipi, ergo decipiatur, „Świat chce być oszukiwany, a więc niech będzie oszukiwany”. Jedno jest pewne: osoby, które czytają dobre książki, różnią się od tych, które ich nie czytają. Podróżując po świecie, trzymam się rady usłyszanej niegdyś we Francji i Włoszech: „Kiedy udasz się do jakiegoś miasta, dobrze się rozglądaj, czy są tam restauracje i księgarnie. Jeżeli nie ma księgarni, poprzestań na przenocowaniu, a jeżeli nie ma księgarni ani restauracji, uciekaj stamtąd, zanim zapadnie zmierzch”.
Książka jest dobra, jeżeli w każdej dziedzinie wiedzy – humanistycznej, naukach społecznych i ścisłych – opiera się na sprawdzonych informacjach, czyli rzetelnych, zebranych sumiennie oraz bez ideologicznych przesłanek i założeń. Wtedy odzwierciedla i współtworzy wiedzę. Prawdziwą wiedzę, której nie ograniczają bariery czasu i przestrzeni. Dobra książka jest potrzebna, bo sprzyja prawidłowemu rozróżnianiu między wiedzą a opiniami czy poglądami. W dzisiejszym świecie na wszystkie tematy dominują właśnie opinie i poglądy. Często są wręcz śmieszne, gdyż odwzorowują ignorancję i zaciekle stoją na jej straży. Mnożą się sondaże, w których próbuje się nie tyle uzyskać, ile modelować i narzucać określone opinie. Sprowadzają się one do zdawkowych odpowiedzi na starannie obmyślane pytania, przy czym te pytania są tak sformułowane, że każda odpowiedź jest zła. Naśladują podstępną strategię wyrażoną w pytaniu: „Czy pan/i przestał/a już kraść?”. Co ma odpowiedzieć respondent? Najbezpieczniejsza jest odpowiedź: „Proszę dać mi spokój!”. W ostatnich latach sytuacja uległa kolejnej zmianie: opinie i poglądy przestają być ważne, a ich miejsce zajmują odczucia. Dlatego nie ma rzeczywistości, są tylko jej interpretacje. Dominują subiektywizm i relatywizm, gdzie nie ma miejsca na tradycję i autorytet.
Dobra książka przeciwstawia się tej podstępnej strategii. Autor, który podziela te współczesne trendy, musi się liczyć z tym, że jego poglądy, opinie i odczucia utrwalone na piśmie mają znacznie dłuższą żywotność niż wypowiedziane ustnie, zatem wcześniej czy później zostaną zweryfikowane. Ta weryfikacja dotyczy nie tylko tego, co napisał, lecz także wiarygodności jego osoby. Są książki, które pozostają zawsze aktualne, a nawet swoiście nieśmiertelne, oraz takie, których żywotność jest niewiele dłuższa niż gazety codziennej. Chociaż się je nagłaśnia, reklamuje i popularyzuje, pamięć o nich ginie równie szybko, jak była zapoczątkowana i narzucana innym.
Jaka jest więc rola opinii? Mimo wszystko są one chyba ważne?
Opinie były i są zjawiskiem powszechnym, ale w naszych czasach pewną część z nich zaczęto monopolizować. Liczy się nie najwartościowszy, lecz ten, który wygrywa licytację na to, co i kogo bardziej boli, ukazując swoje nadęte ego jako zranioną wrażliwość. Internet sprawił, że coraz bardziej dominuje wybiórcza wiedza o rzeczywistości, która przestała być ważna i straciła znaczenie. Zaplanowane dawkowanie codziennej porcji ogłupiania obaliło hierarchię i zaufanie pomiędzy ludźmi, skutkując narzuceniem postaw i poglądów zaplanowanych przez autorów zamierzonej poprawności. Opinie i odczucia zastępują wiedzę. Można i trzeba mieć opinię na jakiś temat i ją wyrażać, ale wtedy, gdy jest dojrzała i opiera się na solidnie ugruntowanej wiedzy.
Tymczasem promuje się nadęty subiektywizm i każdy, a zwłaszcza ci, którzy nie mają do powiedzenia wiele wartościowego, dają upust temu, co im się wydaje, albo co chcieliby, aby ziściło się po ich myśli. Chorzy ludzie kochają chorobę, która ich wyniszcza. Wypaczona prawda nie jest prawdą, bo prawdy nie da się podrobić. Parodiowanie prawdy sprawia, że w tak zwanym demokratycznym świecie rozmaite opinie – również te, które są ze sobą sprzeczne i wzajemnie się wykluczają – mają taką samą wartość. Podczas głosowania do urny wyborczej idzie zarówno obywatel doskonale zaznajomiony z realiami społecznymi, politycznymi i religijnymi, w pełni odpowiedzialny za swoje wybory, jak i ten, którego głos kupiono za czcze obietnice powtarzane w środkach masowego przekazu, a nawet za przysłowiowe pół litra. Ich głosy w urnie wyborczej są równoważne.
Wygląda na to, że każdy zawsze zna się na wszystkim, i ta uzurpacja jest skrupulatnie wykorzystywana przez ideologów programujących życie społeczne. Oni dobrze wiedzą, jak wydobyć z człowieka ukryte pokłady egoizmu, pychy i chciwości. W sytuacjach krytycznych, napiętych albo nośnych politycznie i społecznie zamiast podawania i korzystania z wiedzy preferuje się przedstawianie opinii wspierane słupkami popularności i statystykami. To bardzo podatny grunt dla propagandy, której rozmiary przekraczają dzisiaj wszystko, co wymyślono i nagłaśniano w przeszłości. Współcześni propagandyści dysponują funduszami i narzędziami, o których ich poprzednicy nie mogli marzyć. Wyniki ankiet, podawane jako rezultat badania opinii publicznej i jej uśredniania, opierają się na matematyce, która – jako królowa nauk – dostarcza im narzędzi. Jednak nie tylko nie usuwa to możliwości manipulacji i przekrętów, lecz je wzmacnia.
Nigdy dość przypominania słów Winstona Churchilla, który powiedział, że ufa wiarygodności tylko tych ankiet, które sam zmanipulował. Od jego czasów zjawisko manipulacji przybrało tak zastraszające rozmiary, że nikt rozsądny nie powinien bezkrytycznie polegać na opublikowanych rezultatach ankiet. Większość z nich, wychodząc naprzeciw popytowi na opłacane poglądy, stanowi część świata poglądów urynkowionych.
Tak samo jest w sprawach religii i Kościoła?
Tak, a nawet jeszcze bardziej, bo coraz bardziej pleni się urynkowiona teologia. Gdy chodzi o relację między Kościołem a światem, mamy do czynienia z paradoksalnym napięciem. Zobrazuję to wspomnieniem, do którego często wracam. W latach 2000 i 2001 byłem konsultantem historycznym i teologicznym filmu Quo vadis. Gdy film był już prawie gotowy, Jerzy Kawalerowicz podzielił się pomysłem, że skoro obraz powstaje za pontyfikatu papieża Polaka, byłoby dobrze, gdyby premiera odbyła się w Watykanie – w obecności Jana Pawła II. Początkowo ów projekt z różnych powodów wydawał się zbyt śmiały, jednak postanowiliśmy spróbować.
Wiosną 2001 roku udaliśmy się do Watykanu, gdzie z pomocą księdza Zbigniewa Kiernikowskiego, ówczesnego rektora Papieskiego Instytutu Polskiego, zyskaliśmy przyczółek do spotkania z biskupem Stanisławem Dziwiszem i przedstawienia tej propozycji Ojcu Świętemu. Jerzy Kawalerowicz podszedł do okna Pałacu Apostolskiego i długo patrzył na plac św. Piotra – stał jak zahipnotyzowany. W pewnym momencie przerwałem mu to skupienie, a on, obróciwszy się, powiedział: „Wiesz, stąd wszystko wygląda zupełnie inaczej!”. To dobra metafora patrzenia na wiarę w Boga i Kościół oraz na świat. Można patrzeć na watykański Pałac Apostolski z placu św. Piotra, lecz można też patrzeć z Pałacu Apostolskiego na plac św. Piotra. To dwie zupełnie odmienne perspektywy, które mogą obrazować spojrzenie świata na Kościół oraz spojrzenie Kościoła na świat. Mogą być one udziałem tylko tych osób, które poruszają się w obydwu światach, a więc chrześcijan, którzy są mocno osadzeni w Kościele i w świecie.
Kościół stanowi część rzeczywistości świata, ale się w niej nie wyczerpuje i świat go nie ogranicza. Zawsze, a szczególnie wtedy, gdy wiernie wypełnia swoje posłannictwo, staje się znakiem sprzeciwu. Idąc pod prąd narzucanych ideologii, staje się niechciany i jest zwalczany jako niewygodny. Przeciwności nie są niczym nowym, natomiast stale trzeba rozpoznawać, skąd pochodzą i na czym polegają, oraz odnawiać gorliwość niezbędną do ich pokonywania. Przeplatają się dwie perspektywy: spojrzenie na Kościół ludzi, którzy z wiarą w Boga i Kościołem nie mają nic wspólnego, oraz spojrzenie na świat wierzących, dla których Kościół jest duchową ojczyzną. Wśród pierwszych nie brakuje osób, którym rzeczywistość Kościoła jest całkowicie obca, a nawet są mu mniej czy bardziej otwarcie wrodzy. Co się tyczy drugiej perspektywy, to rzadko i z wielkimi oporami odbywa się jej przedstawianie i upowszechnianie w środkach masowego przekazu. To napięcie istniało bowiem zawsze, poczynając od wiary biblijnego Izraela i Kościoła apostolskiego, która musiała się zmagać ze sprzeciwami i oddziaływaniem ówczesnego świata. Wgląd w dzieje chrześcijaństwa jeszcze bardziej to potwierdza, przy czym w czasach nowożytnych, od XVIII wieku, to napięcie zyskało na sile i nabrało nowych rysów. Kościół katolicki stał się ofiarą (anty) kultury unieważniania, która niszczy tożsamość Europy i wymazuje całe epoki jej historii. Zdemaskowana ideologia, podobnie jak zdemaskowana głupota, staje się agresywna. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy opłacanie poglądów nie przynosi spodziewanych rezultatów.
Spojrzenie światowe, pozbawione wszelkiego podglebia religijnego, a nawet mu wrogie, którego częścią jest kultura unieważniania, jest przenoszone do Kościoła. Zamazuje się obraz, kto wszedł na czyje terytorium. Pod płaszczem zarzutów, że Kościół ingeruje w autonomiczne terytorium świata, jest bezwzględnie ze świata wypychany. Sprzyja temu atomizacja społeczeństwa oraz coraz mocniejsze kwestionowanie suwerenności i odrębności kulturowej. Złudny egalitaryzm zabija specyfikę treści orędzia chrześcijańskiego. Świat ze swoimi sposobami myślenia i działania wszedł do Kościoła i się w nim panoszy po to, aby nim rządzić.
Znana jest diagnoza, którą w nawiązaniu do recepcji Soboru Watykańskiego II (1962–1965) sformułował kardynał Joseph Ratzinger. Stwierdził, że z jednej strony istniał sobór ojców, czyli biskupów uczestniczących w obradach, i dokumentów, które zostały przygotowane i podpisane, a z drugiej strony – sobór mediów, który znalazł wyraz w streszczeniach i komentarzach dziennikarzy i publicystów przedstawiających przebieg oraz rezultaty obrad i ustaleń soboru. W większości spraw obraz medialny nie miał nic wspólnego z rzetelną prezentacją soboru ojców. Co więcej, często świadomie wypaczano przekaz, puszczając w obieg wymysły i dezinformacje oraz tworząc fałszywe skojarzenia, które zawładnęły wiarą i wyobraźnią wielu ludzi. Ta strategia wyrządziła Kościołowi ogromne szkody.
W homilii wygłoszonej 29 czerwca 1972 roku, w uroczystość Apostołów Piotra i Pawła, papież Paweł VI przedstawił diagnozę, która została niemal całkowicie przemilczana: „Moglibyśmy powiedzieć, że przez jakąś tajemniczą szczelinę, ale nie, nie jest tajemnicza; przez jakąś szczelinę do świątyni Boga przedostał się swąd szatana. […] Spodziewaliśmy się po Soborze słonecznego dnia dla dziejów Kościoła, a tymczasem nadciągnęły chmury, burze, mrok i niepewność”.
Na przełomie wieków XX i XXI rozbrat między kościelną rzeczywistością a jej medialnym obrazem, przenikając do życia i nauczania Kościoła, pogłębił się. W informacyjnych bańkach bezkarnie wciąż mnożą się opinie, które z prawdą nie mają nic wspólnego. Najbardziej dotkliwe przekłamania dotyczą tego, czym naprawdę są wiara religijna i Kościół. Propaganda, analogicznie jak w polityce, jest ukierunkowana na wywołanie zamętu i dezorientacji, a wiadomo, że łatwiej można dotrzeć do prawdy od fałszu niż z zamętu. Przywarą współczesnego Kościoła są dyskusjonizm i dialogizm, wskutek czego Kościół stał się rozgadany i rozdygotany. A przecież – zamiast na poleganiu na sondażach i doraźnie pozyskiwanych „ekspertach” promujących wdzieranie się światowości do Kościoła – jego najważniejsze zadanie polega na prowadzeniu wiernych do świętości.
Ten wątek chciałbym rozwinąć. Czy nie tu właśnie tkwi źródło problemu, który wspomniany przez księdza profesora kardynał Joseph Ratzinger nazwał relatywizmem w teologii? Przyszły papież już w latach 70. mówił, że relatywizm stanowi centralny problem dzisiejszej wiary. Wielu ludziom wydaje się, że w sprawach religii mogą mieć dowolne opinie, tak jakby religia w ogóle była tylko kwestią opinii, a nie wiedzy. W konsekwencji przyjmują, że prawda w religii właściwie nie obowiązuje, ponieważ religię, tak jak opinię, każdy może mieć swoją.
Aczkolwiek w przeszłości nie brakowało precedensów, które sprzyjały relatywizacji wiary chrześcijańskiej, jednak tak dosadnie sformułowany postulat zrelatywizowania religii jest zjawiskiem, które odzwierciedla duchową kondycję ludzkości pogarszającą się od ponad dwustu lat. W tym okresie miało miejsce wiele wydarzeń i wynalazków, które stały się pożywką dla subiektywizmu i relatywizmu. Skutki przemian potwierdzają, że wszystko można podrobić – z wyjątkiem prawdy. Podrobiona prawda jest karykaturą samej siebie, co na każdym polu skutkuje błędnym sposobem myślenia i działania.
Co ksiądz ma na myśli?
Między innymi to, że ważne zjawiska społeczne nie zostały należycie przepracowane od strony religijnej i teologicznej. Erozja prawidłowego myślenia i działania niemałej liczby chrześcijan poczyniła duże spustoszenie już od czasów reformacji i przybrała na sile w okresie oświecenia. Nowe wyłomy przyniósł wiek XIX, a zwłaszcza wiek XX. Z perspektywy europejskiej, która dominowała w Kościele, na pierwszym miejscu wymieniłbym dwa śmiercionośne totalitaryzmy – czerwony, komunistyczny, i brunatny, narodowosocjalistyczny – oraz dwie wielkie wojny światowe, w latach 1914–1918 i 1939–1945. Do tego dochodzi duża liczba większych i mniejszych konfliktów zbrojnych, które zdziesiątkowały ludzkość. Poważnie nadszarpnęły wartości uznawane za wspólne i podważyły pewność wiary w Boga.
Urodzony na samym początku drugiej połowy XX wieku przeżywałem swoje dzieciństwo i młodość w cieniu dramatycznych skutków wojny. Wprawdzie zakończyła się prawie sześć lat wcześniej, ale wciąż trwała w pamięci rodziców i sąsiadów, a także w ówczesnych przekazach medialnych. Była także obecna w powszechnym wtedy widoku ludzi okaleczonych i schorowanych oraz w postaci ruin i zniszczeń. Wierzący w Boga potrzebowali pomocy w poszukiwaniach odpowiedzi na pytanie, dlaczego w świecie stworzonym i kierowanym przez Boga doszło do takich okrucieństw.
Nie otrzymywali tej pomocy?
Na pewno była niewystarczająca. Jako alumn warszawskiego seminarium duchownego w pierwszej połowie lat 70. zapoznałem się z dokumentami II Soboru Watykańskiego. Zaskakiwał mnie brak wyraźnego potępienia śmiercionośnych totalitaryzmów i szerszego nawiązania do dwóch krwawych wojen światowych, a tym samym – brak teologicznej odpowiedzi na dylematy przeżywane przez wiernych. Nie znając historii i nie wiedząc, co wydarzyło się między I (1870) a II Soborem Watykańskim, na podstawie samych tylko dokumentów soborowych nie mielibyśmy żadnego pojęcia o nieszczęściach, których doświadczyły setki milionów ludzi pomiędzy tymi dwoma soborami. Rzesze katolików zmagały się z pytaniem o obecność Boga w świecie i Jego opatrzność przejawiającą się w historii. Dopiero w ostatnich dekadach XX wieku, a więc w okresie posoborowym, głównie pod wpływem teologii żydowskiej, która z całą ostrością postawiła sprawę „teologii (po) Auschwitz”, również teologowie katoliccy podjęli kwestie, które dotąd były zaniedbane.
Ten przykład w niemałym stopniu egzemplifikuje korzenie sytuacji, z jaką teraz mamy do czynienia. Skoro Kościół nie daje należytej duchowej pomocy w zmaganiach z arcytrudnymi pytaniami i wyzwaniami, zatem wierni są zdani na siebie, a tym samym – na podszepty tych, którzy uzurpują sobie prawo i władzę do zastąpienia Kościoła. Pole dla rozmaitych subiektywizmów staje się rozległe, a wiedzę zastępują opinie i odczucia, które plenią się jak chwasty. Dostęp do sprawdzonych informacji jest coraz trudniejszy, a rzetelne środki przekazu stają się rzadkością. W natłoku opinii liczy się nie prawda, lecz racja. Spory o to, kto ma rację, przenikają również do Kościoła, jątrząc i dzieląc wiernych.
Od wiosny 2020 roku sytuacja jeszcze bardziej się zaostrzyła. Pandemia, podczas której zamknięto i przemodelowano świat, obnażyła bezradność ludzi Kościoła. Ci, którzy wzięli na siebie odpowiedzialność za czystość i krzewienie wiary, przede wszystkim duchowni, skupili się na pytaniu „jak przeżyć?”, a nie „jak żyć?”. Zamknięte kościoły, horrendalne zakazy uczestnictwa wiernych w liturgii, umieranie i śmierć w samotności tysięcy chorych covidowych i znacznie większej liczby niecovidowych pozbawionych należnej im opieki duszpasterskiej oraz godziwych pogrzebów w gronie rodziny i przyjaciół – to wszystko dało mocny impuls do szukania własnych odpowiedzi wynikających z osobistych doświadczeń i sugestii podawanych w mediach.
Wiele złego zrobił zwłaszcza surowy zakaz uczestnictwa w liturgii sprawowanej w świątyniach oraz zalecenie korzystania z transmisji telewizyjnych i internetowych, tak jakby były równoważne z żywym udziałem w liturgii. Autorytet państwa i jego agend znacznie przewyższył autorytet Boga. Pozwoliliśmy się zastraszyć i ogłupić, zaś wiele form zachowania, które wybieraliśmy, dorównywało starożytnym zabobonom i przesądom. Nic dziwnego, że osłabły, a w wielu miejscach prawie zanikły, praktyki religijne.
Co więcej, miejsce refleksji i pokuty zajęło porzucanie wiary nakręcane w Polsce od jesieni 2020 roku przez siły jawnie wrogie Kościołowi. Zresztą wdzierały się też do niego, znajdując wyraz w usprawiedliwianiu i wybielaniu prowokatorów niewiary i apostazji. Największe spustoszenie dotyczy młodzieży, która stała się pierwszorzędnym adresatem bezwzględnej propagandy. Zepsuciu uległ również język polski, bo wulgaryzmy i wezwania do przemocy stały się normą. To, co do tej pory było uznawane za rynsztok, usadowiło się w ustach wielu przedstawicieli kultury i sztuki, którzy zintensyfikowali licytację, kto dotkliwiej ugodzi w Kościół i w wiarę w Boga. Kilkoro z nich, najbardziej bezwzględnych i bezwstydnych, ma w tej dziedzinie spory dorobek.
Wierni chcą znać przyczyny zła i nieszczęść, które ich spotykają. Jeśli Kościół im w tym skutecznie nie pomaga, wtedy staje się niepotrzebny, co obraca się również przeciw wierze w Boga, bo ona słabnie i więdnie. W takiej sytuacji przestrzeń dla różnej maści subiektywizmów stale się powiększa, nasilając rosnącą dezorientację, którą sprytnie wykorzystują ideolodzy i propagandyści. Zaczynają od małych kłamstw, a gdy te przechodzą bez oporów – rozpowszechniają wielkie kłamstwa. Gdy ankiety i sondaże się kompromitują, natychmiast podsuwane i wyolbrzymiane są nowe tematy, które mają przyćmić porażki manipulacji.
Czy jest jeszcze coś, co wpływa na szerzenie się subiektywizmu?
Na pewno sprzyjają mu daleko posunięta globalizacja świata i bezprecedensowa rola środków masowego przekazu. Wiele z nich służy ateistycznej indoktrynacji, która nie powiodłaby się, gdyby nie udało się pozbawić pewności płynącej z wiary w Boga. Media przenoszą najrozmaitsze opinie z jednych środowisk kulturowych, światopoglądowych i religijnych do innych, gdzie są całkowicie obce.
To niedobrze?
Oddziaływanie środków masowego przekazu usiłuje kreować nową rzeczywistość skrojoną według miary tych, którzy je posiadają i nimi rządzą. Żadne medium nie jest światopoglądowo neutralne, bo neutralność światopoglądowa to utopia. Gdy do świata muzułmańskiego próbuje się przenieść wzorce spoza jego kręgu kulturowego, całkowicie mu obce, sprzeciw wobec tych nacisków bywa bardzo silny. To samo dotyczy ortodoksyjnego świata żydowskiego, który – jako niezwykle hermetyczny – żyje własnym życiem. Obce wpływy tam nie przenikają, ponieważ pilnie dba się, żeby ustalone przez wieki granice kultury, obyczaju i religijności nie zostały nadszarpnięte, a tym bardziej przekroczone. Ktoś, kto w Jerozolimie uda się do dzielnicy Mea Szearim, musi się dostosować do rozporządzeń umieszczonych na murach budynków przy głównej ulicy. Każdy, kto w szabat – od piątkowego do sobotniego wieczoru – uda się pod jerozolimską Ścianę Płaczu, musi zrezygnować z wszelkich zakazanych tego dnia czynności, jak robienie zdjęć czy notatek albo zapalenie papierosa. Pole dla subiektywnych poczynań jest rygorystycznie ograniczone.
Natomiast jeżeli chodzi o chrześcijaństwo, mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Jest ono bardzo zróżnicowane – najogólniej: prawosławie, katolicy i rozmaite odmiany protestantyzmu. Prawosławną kobietę z Irkucka czy Nowosybirska od protestanckiej lesbijki ze Skandynawii czy zachodniej Europy dzieli prawdziwa przepaść. Ta przepaść jest sprytnie zapełniana przez sugerowanie, że w gruncie rzeczy nie ma w tym nic dziwnego, bo rzekomo można w pełni żyć po chrześcijańsku zarówno na sposób owej prawosławnej kobiety, jak i w stylu protestanckiej lesbijki obnoszącej się ze swoją orientacją seksualną. Wmawia się nam, że jedno i drugie to chrześcijaństwo.
Tego typu sugestie powodują, że zanika kryterium tego, co prawdziwie chrześcijańskie i kto rzeczywiście jest chrześcijaninem. W narastającym zamęcie ginie z oczu Credo, podstawowe wyznanie wiary, a także moralność zakorzeniona w Dekalogu, nauczaniu Jezusa Chrystusa i wielowiekowej tradycji Kościoła. Konsekwencją zamętu są próby radykalnej reinterpretacji prawd wiary i moralności, w gruncie rzeczy podejmowane w duchu antychrześcijańskim. Kościół katolicki, sytuując się między prawosławiem a protestantyzmem, stał się – na naszych oczach – polem szczególnie intensywnego narastania takich napięć.
Może ta różnorodność i rozdyskutowanie, przynajmniej częściowo, jest efektem pewnej chrześcijańskiej specyfiki intelektualnej? Kultura chrześcijańska zawsze była poszukiwaniem – traktowanym z pełną powagą – syntezy doświadczenia ludzkiego, efektów pracy przyrodzonego rozumu i Objawienia. Muzułmanie czy żydzi potrafią się zamknąć w swoim czysto religijnym wyobrażeniu o nadprzyrodzoności i niejako odciąć od świata. My tymczasem – chrześcijanie w szerokim tego słowa znaczeniu – nieustannie zmagamy się z napięciem, jakie występuje między prawdą religijną a ludzkim doświadczeniem.
Najważniejsza jest sprawa aksjologii, czyli systemu wartości. Stajemy wobec fundamentalnego pytania: czy istnieje prawda przez małe „p” i, konsekwentnie, czy istnieje Prawda przez duże „P”, którą jest Bóg i Jego wola wyrażona w przykazaniach. Chrześcijaństwo, a także judaizm i islam, wyrosły z przekonania, że Bóg istnieje. W judaizmie i islamie istotny jest dobitny nacisk na to, co stanowi niezbędne spoiwo wspólnoty. Natomiast wiara przypomina w pewnym stopniu gastronomiczny szwedzki stół: można wybierać, co się chce i lubi, pod warunkiem że to nie zaszkodzi. Rozmaite poglądy traktuje się pobłażliwie tak długo, jak długo nie niszczą jedności wspólnoty. Podczas gdy Kościół katolicki przykłada dużą wagę do ortodoksji, czyli poprawności wyznawanej wiary, w judaizmie i islamie nacisk spoczywa na ortopraksji, czyli ustalonych w tych wspólnotach wzorcach postępowania.
Co to znaczy?
Obowiązki religijne znajdują wyraz nie tyle, a nawet nie tylko w wewnętrznych wierzeniach, lecz w określonym sposobie życia i zachowania. Żydowskie credo sprowadza się do wyznania: „Słuchaj, Izraelu, Pan, nasz Bóg, Pan jest Jedyny”, przy czym wyrażenie hebrajskie można rozumieć i przełożyć na trzy albo cztery inne sposoby. Nie jest tak ważne, w co wierzysz, ale to, jak się zachowujesz, jak postępujesz – to integruje i scala świat judaizmu oraz islamu. Paradoks polega na tym, że przeciętny katolik, który we własnym domu nie przykłada wagi do zachowywania piątkowego postu, a nawet postu w Środę Popielcową i Wielki Piątek czy regularnej obecności na niedzielnej Mszy św., kiedy uda się do Jerozolimy, jest pełen zachwytu dla żydów, którzy bezkompromisowo dają zewnętrzny wyraz swojej wierze. Podziwiając ich postawę, nie potrafi jednak jej naśladować, bo wraca do domu i nadal trwa przy dawnym sposobie życia. To, co w pewien sposób atrakcyjne, ale trudne, jest wypychane ze świadomości, zaś poddane gruntownej refleksji mogłoby zburzyć dotychczasowy styl życia. Tymczasem brak czy słabość praktyk religijnych skutkuje uwiądem wiary, a w końcu także jej kryzysem i odrzuceniem.
Gdy umawialiśmy się na wspólną pracę nad tą książką, zapytałem księdza profesora, o czym właściwie powinniśmy rozmawiać. Ksiądz pozostawił mi wówczas wolny wybór, a ja pomyślałem, że nasza rozmowa powinna dotyczyć tych elementów rzeczywistości wiary Kościoła, które powodują dziś największe napięcia. Te napięcia pojawiają się zarówno w relacjach z niechrześcijańskim światem, jak i pomiędzy samymi katolikami. Czy uważa ksiądz, że to dobry pomysł, byśmy poszli właśnie takim tropem i postarali się każdą z kwestii rzetelnie oświetlić z katolickiej perspektywy? Sądzę, że to może być przydatne dla naszych czytelników.
Tak, oczywiście, tym bardziej że wyzwania, do których powinniśmy się odnieść, nie są niczym nowym, lecz istniały zawsze. Od czasów apostolskich Kościół, pozostając w świecie, musiał się wobec niego stale określać. Byłoby dobrze, gdyby udało się nam wskazać aspekty, które są specyficzne dla początku XXI wieku. Jestem przekonany, że wielu czytelników jest dobrze obeznanych w tematach, które chcemy podjąć. Oby nasza rozmowa była im pomocna w utwierdzeniu się w pewności, że w swoich przemyśleniach i konkluzjach nie są osamotnieni.
Sądzi ksiądz, że taka rozmowa może być potrzebna zarówno wierzącym, jak i niewierzącym? Czy tym, którzy nie są katolikami, albo mają wątpliwości, może ona pomóc w zrozumieniu Kościoła, wiary, w pokonaniu przesądów, które na ten temat być może mają?
Zacznijmy od wierzących. Byłoby groźnie, gdyby chrześcijanie stracili z oczu podstawową prawdę, że wiara w Boga nie sprowadza się do niejasnego przekonania ani też nie jest światopoglądem konkurującym z innymi światopoglądami. Jej sedno stanowi pełne zawierzenie Bogu, który objawił siebie w Jezusie Chrystusie, oraz osobista więź z Chrystusem. Gdy traktujemy chrześcijaństwo jako światopogląd, wtedy powstają i mnożą się najrozmaitsze wątpliwości, które mają charakter obiektywny – wynikają na przykład z postępu nauk przyrodniczych – ale częściej są uwarunkowane subiektywnie, przede wszystkim stylem życia. Gdy ktoś żyje tak, że uważa, iż lepiej dla niego, aby Boga nie było, to postrzega Kościół przypominający mu o istnieniu prawd wiary i zasad moralnych jako burzyciela jego (nie)świętego spokoju.
Ewangelia stanowiąca sedno chrześcijaństwa uczy nas czegoś innego, co wynika ze słów Jezusa Chrystusa: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać do nawrócenia się sprawiedliwych, lecz grzeszników” (Łk 5,31–32). Kościół nie promuje światopoglądu, lecz wzywa każdego do podjęcia osobistego rzetelnego rachunku sumienia i – jeśli istnieje taka potrzeba – zmiany sposobu życia. Wielu wiernych to przyjmuje, lecz nie brakuje takich, którzy, nie chcąc niczego zmieniać, mnożą wątpliwości pod adresem wiary i Kościoła. Taka postawa skutkuje aroganckim buntem stanowiącym podglebie dla zjawiska apostazji.
Gdy chodzi o niewierzących, to – w moim przekonaniu – nie ma ludzi niewierzących, są natomiast wierzący inaczej. Tam, gdzie nie ma religii i wiary w osobowego Boga, jej miejsce zajmują stereotypy, zabobony i przesądy. Nagminne stało się hołdowanie niedorzecznościom i bzdurom opowiadanym przez medialne „autorytety”, które mają wspólne to, że pochodzą z niewiary albo lenistwa duchowego oraz butnej i cynicznej arogancji. Zabobony i przesądy zawsze istniały – właśnie ich dotyczy pierwsze i drugie przykazanie Dekalogu. W starożytności miały charakter bardzo prymitywny, najczęściej sprowadzały się do różnych form kultu sił natury czy ubóstwiania prawdziwych albo mitycznych postaci. Natomiast w naszych czasach są zdecydowanie bardziej wyrafinowane, bo przyoblekają się w piórka naukowości i popularności. Ich nośnikiem stał się zwłaszcza internet oraz inne środki masowego przekazu, jakkolwiek mentalność, która za nimi stoi, jest taka sama jak od zarania dziejów ludzkości.
Zmagania z przesądami i zabobonami są trudne i często skazane na niepowodzenie. Musimy przyjąć do wiadomości, że ludzie przesądni i zabobonni istnieją i żyją obok nas. Być może trzeba dążyć nie tyle do ich pozyskiwania, gdyż takie wysiłki są na ogół bezowocne, ile do ułożenia z nimi w miarę pokojowego współżycia. Jest to tym trudniejsze, że wiele takich osób stało się więźniami antyreligijnych uprzedzeń, z którymi nie potrafią albo nie chcą się rozstać. Naszym zadaniem jest dawanie świadectwa, że bycie chrześcijaninem owocuje poczuciem dobrze przeżytego i spełnionego życia, którego fundament stanowi zawierzenie Bogu. To znacznie trudniejsze niż deklarowanie wiary religijnej, ponieważ wymaga związania z Bogiem swego życia i polegania na Bogu we wszystkich sytuacjach, zwłaszcza tych najtrudniejszych.
Nie mogę nie zadać tego pytania. Dlaczego prawda jest tak ważna? Dlaczego chrześcijanie od początku kładli nacisk na kwestię prawdy tak dalece, że byli gotowi w swojej pracy duchowej i intelektualnej iść raczej z filozofami, którzy byli – już w antyku! – uważani za ateistów, niż sympatyzować z przebogatym, ale relatywistycznym światem religii. Dzisiaj chrześcijańska perspektywa jakby się zmieniła: raczej zachęca się chrześcijan do sojuszu z innymi religiami. Czy nie mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju spoganieniem chrześcijan, którzy chyba słabiej niż kiedyś widzą, że misja Pana Jezusa była jedyna w swoim rodzaju?
Prawda jest ważna, ponieważ to najsolidniejszy fundament całościowego poznawania świata i układania naszego życia. Rezygnacja z prawdy stanowi obrazę rozumu. Musimy na czymś oprzeć swoje życie, najlepiej na wartościach sprawdzonych i trwałych, które nadają mu właściwy sens i kierunek. W wielu okolicznościach i sytuacjach potrzebujemy solidnej przystani, w której można bezpiecznie zakotwiczyć i sprostać zawieruchom. Każdy myślący i odpowiedzialny człowiek zadaje sobie pytanie o sens życia i jego ostateczne przeznaczenie, a wtedy pojawiają się wspomniana prawda przez małe „p” i Prawda przez duże „P”, czyli pytanie o Boga.
Istnieje ścisły związek wyborów, jakich dokonujemy w sumieniu, z obiektywną prawdą. Sumienie nie może poprzestać na eksponowaniu własnego „ja” ani męczyć się niepewnością wynikającą z niemocy znalezienia prawdy, a więc również Prawdy. W tym, co najważniejsze, odpowiedź niosą słowa Jezusa zapisane w Ewangelii według św. Jana: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem” (J 14,6). Te trzy wymiary – droga, prawda i życie – są ze sobą ściśle związane. Każdy rozsądny człowiek chciałby osiągnąć pewność, że istnieje prawda, a skoro tak, to i droga, która do niej prowadzi – i dlatego życie ma sens oraz stanowi wielką wartość. Dzięki temu wiara w Boga nie zamyka się w obrębie doczesności.
Jak zatem rozumieć prawdę w religii? Ludzie często – jest taka charakterystyka człowieka współczesnego – oczekują od religii pewności niemal naukowej. Czy to oczekiwanie jest zrozumiałe, właściwe? A może wynika z pewnego rodzaju nieporozumienia co do natury prawdy religijnej?
Przenoszenie koncepcji prawdy właściwej dla nauk ścisłych i przyrodniczych na obszar religii jest częstą pokusą, przede wszystkim dlatego, że te nauki poczyniły przeogromne postępy. Jednak dzięki nim człowiek nie powinien unosić się pychą, bo może coraz bardziej zachwycać się światem, a zarazem zastanawiać nad tajemnicą jego istnienia i trwania. Nauki przyrodnicze – im szersze perspektywy przed nami otwierają, im głębiej sięgają pod ziemię i w oceany oraz im wyżej sięgają do planet i gwiazd – nie mogą pominąć pytania o sens życia oraz ostateczne przeznaczenie świata i człowieka. Im wspanialsze są osiągnięcia techniczne i technologiczne, tym lepiej wskazują na kruchość i przejściowość ludzkiej egzystencji. Od czasów Starego Testamentu niewiele się zmieniło. Psalmista stwierdził, że kresem życia człowieka jest lat siedemdziesiąt, a gdy jest mocny – lat osiemdziesiąt. Nawet jeżeli są tacy – zawsze byli! – którzy dożywają stu lat i trochę więcej, to pytanie o sens życia wcale nie przestaje ich dręczyć, a nawet narasta.
Człowiek dąży do osiągnięcia pewności, która daje poczucie bezpieczeństwa. Dążenie do niej i jej osiągnięcie nie przychodzi za darmo. Podobnie jak wielkie odkrycia były dokonywane po żmudnych badaniach i doświadczeniach, również w życiu duchowym niezbędne są wysiłek i trud, które owocują pewnością dostarczaną przez wiarę w Boga. Kryterium prawdy w naukach przyrodniczych stanowi sprawdzalność weryfikowana przez obliczenia i doświadczenia. Życie duchowe i religijne też potrzebuje weryfikacji, aczkolwiek ma ona inną naturę niż ta, jaką się osiąga dzięki badaniom i doświadczeniom przyrodniczym.
Wiele osób, część z nich z własnej winy, nie jest przygotowanych do głębszego życia duchowego. Kryzysy, które przeżywają, nierzadko posunięte do zagubienia i rozpaczy, potwierdzają, jak wielką wartość mają prawda i wiara w Boga. Bez nich człowiek doświadcza przejmującej i tragicznej samotności. Największą liczbę samobójstw wynikających z braku poczucia sensu życia stwierdza się w krajach najbogatszych, najzamożniejszych. Tam, gdzie życie jako takie jest wartością, w najbiedniejszych krajach Afryki i Azji, zjawisko samobójstw prawie nie istnieje. Przekonanie o potrzebie zawierzenia Bogu nie zawsze jest intelektualnie pogłębione i ma charakter chrześcijański, ale zawsze opiera się na intuicji, kim naprawdę jest człowiek oraz na czym polega jego godność i jakie jest jego ostateczne przeznaczenie.
Dlaczego – wobec tego – rozwój nauki okazuje się dla ludzi argumentem przeciwko religii? Klasyczny – antyczny i średniowieczny, nawet jeszcze wczesnonowożytny – sposób myślenia podpowiada nam, że poznając coraz lepiej sposoby funkcjonowania świata, po prostu odkrywamy wspaniałość Bożego dzieła, coraz bardziej otwiera się przed nami księga stworzenia. Tymczasem my – ludzie nowocześni – mamy raczej odruch, by religię konfrontować z osiągnięciami nauki. Tak jakby wzrost wiedzy naukowej musiał umniejszać znaczenie prawd religijnych. Czy straciliśmy zdolność myślenia syntetycznego? A może w samym projekcie nowoczesnych nauk zostało zasadzone wrogie religii nasiono?
Trzeba postawić diagnozę, gdzie istnieje ów problem i napięcia, które z niego wynikają. Daje on o sobie znać w tych społeczeństwach i rejonach świata, gdzie technika i technologia poczyniły największe postępy i gdzie ludzie korzystają na co dzień z dóbr luksusowych, jak ciepła i zimna woda w kranach, ogrzewanie i chłodzenie mieszkań, wymyślne potrawy, ekskluzywne ubrania czy egzotyczne podróże. Gdyby nasza rozmowa odbywała się na przykład w Jordanii albo Egipcie, pytanie o relację wiedzy naukowej do religii byłoby swoiście bezprzedmiotowe. Chociaż i tam nie brakuje korzyści ze stosowania techniki i technologii, jednak w o wiele większym stopniu widać biedę, nieszczęścia, krzywdę i głód, co sprawia, że ludzie muszą zająć się sobą i własną rodziną. Ponieważ życie jest trudne i kruche, dar życia staje się bezcenny.
My żyjemy w innym świecie, w swoistym raju – uważamy, że sami go sobie zapewniliśmy. Naszym największym nieszczęściem jest to, że chorujemy, starzejemy się i musimy umrzeć. Myśl o śmierci jest wypierana ze świadomości albo swoiście oswajana. Niemałej liczbie tych, którzy uważają się za chrześcijan, wystarczy powiedzenie Epikura: „Śmierć wcale nas nie dotyczy, bo gdy istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma”. Są to słowa poganina, który nie znał chrześcijaństwa. Gdy ludzi, którzy tak myślą, spotykają cierpienia i choroby, żałują, że wszystko, z czego obficie korzystali, zmienia się i kończy. Woleliby, żeby rzeczy i sprawy pozostały takimi, jakie są. Perspektywa życia wiecznego i nieba ma dla nich kształt ziemskiego dostatku i pomyślności, a ponieważ wiadomo, że te oczekiwania są płonne, miejsce wiary zajmuje kontestacja traktowania śmierci jako bramy do innego życia.
Bezprecedensowy postęp cywilizacyjny zapewnił niezwykle wysoki poziom dobrobytu, dlatego tym boleśniej, często zupełnie niespodziewanie, daje o sobie znać kruchość naszej egzystencji. Podczas ostatniej pandemii, gdy świat nagle został niemal zamknięty, człowiek ze wszystkimi zdobyczami medycyny, techniki i technologii stał się dramatycznie niepewny, drżał, żeby przeżyć. Nauki ścisłe, osiągnięcia techniczne, postęp i wynalazki – wszystko, co jest udziałem współczesnego człowieka – pomagają w przypadku katastrof, wypadków i zarazy, ale nie mogą zapewnić trwałego poczucia bezpieczeństwa. Tylko religia i wiara w Boga dają odpowiedź na pytanie, jak żyć w każdej sytuacji, a zwłaszcza w tej, gdy dostatnie życie zostaje przerwane przez wypadek, chorobę i śmierć. Osiągnięcia naukowe, także w dziedzinie medycyny, są przeogromne, ale nikogo nie chronią przed śmiercią, mogą ją tylko odłożyć w czasie. Głęboka mądrość zawiera się w odwiecznej prawdzie, że lekarze leczą, lecz Bóg uzdrawia.
Czy możemy powiedzieć, że jest taki rodzaj wiedzy, który nazwalibyśmy mądrością i której nie zapewni postęp nauk szczegółowych? Myślę tu także o naukach humanistycznych, jak psychologia czy antropologia. A może w religii nie tyle chodzi o – jak to się dziś mówi – poczucie sensu, ile o rozpoznanie rzeczy ostatecznych człowieka: śmierci, sądu Bożego, nieba i piekła? Tymi sprawami żadna dziedzina ludzkiej wiedzy – poza religią – tak naprawdę przecież się nie zajmuje.
Istnieje ogromna różnica między wiedzą a mądrością. Wiedza uzyskana przez przyswajanie i pomnażanie osiągnięć nauk szczegółowych może być bardzo rozległa i godna podziwu. Lecz jej pierwszorzędnym celem nie jest nieograniczone pomnażanie posiadanych informacji, lecz nabywanie mądrości. W każdym czasie istnieje potrzeba uczonych, którzy są nauczycielami życia. Jednak by osiągnąć taki autorytet, konieczne są pokora i miłość bliźniego. Egoizm, pycha i próżność, które nie omijają ludzi bardzo wykształconych, stoją na przeszkodzie w nabywaniu mądrości, a nawet je uniemożliwiają.
Z drugiej strony – im ktoś ma większą wiedzę, tym bardziej dostrzega ograniczenia ludzkiej egzystencji i w gąszczu naukowych wywodów oraz sukcesów widzi miejsce dla wiary w Boga. To samo dotyczy nauk humanistycznych, aczkolwiek wydaje się, że uprawiający nauki ścisłe są bardziej podatni na refleksję i hipotezę Boga niż wielu przedstawicieli nauk humanistycznych, zwłaszcza tych, którzy pozostają na usługach politycznej poprawności i propagandy.
Przy tej okazji opowiem anegdotę: podczas rozmowy o religii, jaką moja córka przeprowadziła kiedyś ze swoim ulubionym nauczycielem, usłyszała takie słowa: „Przeczytałem całe Pismo Święte, całą Biblię i nie wiem, jak ludzie mogą ciągle opierać swoje życie na tekstach, które przecież już zostały sfalsyfikowane przez postęp wiedzy naukowej”. Co ksiądz na to by powiedział?
Przykro mi to mówić, ale mamy do czynienia z nader wymownym przykładem, który egzemplifikuje postawę niemałej liczby przedstawicieli nauk humanistycznych. Cała Biblia jest przez nich czytana i objaśniana dosłownie, a przecież choćby tylko wzgląd na obecne w niej różne rodzaje literackie powinien uwypuklić fakt, że jej orędzie nie jest naukowe ani nienaukowe, lecz przednaukowe, ponieważ nauki we współczesnym tego słowa znaczeniu ani jej zdobyczy w starożytności nie było. Wszystkie teksty biblijne odzwierciedlają rozeznanie o świecie, które wtedy istniało. Gdyby autorzy biblijni znali osiągnięcia nowożytnej paleontologii, paleoantropologii czy genetyki, nie mówiąc o wielu innych dziedzinach wiedzy, zapewne wypracowaliby inny obraz początków świata i człowieka niż ten, który powstał w konfrontacji z ówczesnym środowiskiem pogańskim i znalazł wyraz nie tylko w dwóch pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju, lecz w całej Biblii.
Postęp wiedzy naukowej nie sfalsyfikował i nie unieważnił tekstów biblijnych; przeciwnie – wydatnie przyczynił się do poprawnego odczytania zawartego w nich przesłania religijnego. Wyrosły one z wiary w Boga, a ich celem było i jest wzmacnianie oraz budowanie tej wiary. Wszystko inne, co w nich znajdujemy, stanowi historyczno-kulturową oprawę dla przekazywania odwiecznej prawdy o Bogu, który objawił siebie w Jezusie Chrystusie, oraz o życiodajnej obecności Boga w świecie. Prawidłowa lektura Biblii potwierdza potrzebę umiejętnego łączenia rozumu i wiary, także w procesie coraz lepszego poznawania chrześcijańskich prawd wiary. Szkoda, że wciąż mało znana i słabo przyswojona pozostaje encyklika Fides et ratio papieża Jana Pawła II oraz ponawiane wezwania Benedykta XVI do poszerzania horyzontów rozumu.
W tym miejscu trzeba poczynić ważne dopowiedzenie. Pokutujący przez wiele stuleci błąd Kościoła polegał na tym, że na jednej szali stawiano ludzką stronę Biblii z jej przednaukową kosmologią, kosmografią i antropologią, z treściami Objawienia Bożego, które są niezależne od tych uwarunkowań. Mimo że Kościół głęboko przemyślał i zrewidował hermeneutykę biblijną, czyli sztukę interpretacji ksiąg Starego i Nowego Testamentu, wiele osób nadal nie rozdziela tych dwóch autonomicznych rzeczywistości i poddaje Objawienie własnemu osądowi karmionemu zacieśnieniem perspektywy do tego, co naturalne. Zdając sobie z tego sprawę lub nie, redukują oni Biblię oraz jej treść do miary i poziomu rozumu. Wiara i doświadczenie Boga, a więc również Biblia, która z nich wyrosła, są racjonalne, aczkolwiek nie da się ich udowodnić według zasad przyjętych w naukach przyrodniczych. Powtórzę: także Kościół długo tego nie dostrzegał i nie rozróżniał, skąd wynikły wielkie nieporozumienia. A ich prostowanie nie jest łatwe.
Jednym z promowanych haseł naszych czasów jest użyteczność. Przez jej pryzmat patrzymy dzisiaj także na religię. Ludzie współcześni rzadko zastanawiają się, czy jakaś konkretna religia jest prawdziwa albo fałszywa. Raczej zajmuje ich kwestia, czy konkretny człowiek religii potrzebuje, czy jednak może się bez niej obejść. Utylitarystyczna odpowiedź na tak postawioną kwestię brzmi: jeżeli będziemy potrafili skonstruować społeczeństwo, w którym religia wyda się niepotrzebna, po prostu będzie można ją odrzucić. Byłoby dobrze, a w każdym razie ciekawie, gdybyśmy spróbowali w naszej rozmowie pokazać, że nie o doraźną użyteczność chodzi, lecz o prawdę dotyczącą rzeczywistości ostatecznych, zetknięcia z którymi nikt z ludzi nie uniknie.
Postulatu użyteczności nie można lekceważyć, ponieważ towarzyszy nam ona w różnych wymiarach codziennego życia. Człowiek potrzebuje religii i jest ona użyteczna choćby w tym, że wychodzi naprzeciw naszym najgłębszym potrzebom duchowym. Znane są słowa św. Augustyna, że niespokojne jest serce człowieka, póki nie spocznie w Bogu. Religia udziela odpowiedzi w poszukiwaniach dotyczących sensu istnienia świata i celu życia. Ale nie wymyśla wymiaru nadprzyrodzonego, tylko przypomina o jego istnieniu i pomaga w docieraniu do tego, co nadprzyrodzone.
Jeżeli zamkniemy religię i religijność w obrębie tego, co doczesne i naturalne, czyli w ramach świata, który nas otacza i coraz lepiej go poznajemy, wtedy religia w gruncie rzeczy staje się niepotrzebna. Wiarę religijną zastąpią jej namiastki, a nawet parodie, znajdując ujście w rozmaitych wierzeniach oraz różnych odmianach ideologii. Trzeba przyznać, że istnieją formy i modele postępowania w zakresie moralności, wzniosłe i nie mniej szczytne niż te, które są właściwe dla religii. Działalność dobroczynna, pomaganie biednym, niesienie wsparcia potrzebującym, opieka nad chorymi – można to ofiarnie czynić bez motywacji religijnej. Jednak właśnie wtedy często dochodzi do głosu ideologia, bo niosąc pomoc, kopiąc studnię na pustyni albo dostarczając wodę, zarazem zachęca się albo wręcz zmusza na przykład do korzystania ze środków antykoncepcyjnych lub aborcji.
Religia jest potrzebna, wręcz niezbędna, żeby stale przypominać ten wymiar rzeczywistości, który nie jest fizycznie namacalny. Tym niemniej jest on wyczuwalny i chciany, bo ma charakter duchowy i nadprzyrodzony. Współczesny katolicyzm przeżywa silny kryzys, gdyż wielu wiernych zadaje pytanie, co właściwie daje im Kościół, skoro jego nauczanie często sprowadza się do perspektywy społecznej, troski o klimat oraz promowania różnych przedsięwzięć politycznych, gospodarczych i ekonomicznych. Tymczasem to, czego wierni naprawdę potrzebują, dotyczy wyraźnego ukierunkowania ku Bogu i rzeczywistości nadprzyrodzonej. Jeżeli tak się nie dzieje, wtedy biskupi i księża upodabniają się do sprzedawców towaru, którego nie brak na sąsiednich straganach, podawanego w tak samo dobrym albo nawet lepszym opakowaniu.
Taka sytuacja ma miejsce wówczas, gdy wymiar pionowy Kościoła, ukierunkowany ku Bogu, ulega zatarciu wskutek koncentracji na wymiarze poziomym, ukierunkowanym wyłącznie ku ludziom i ich naturalnym potrzebom. Nie można tych potrzeb nie dostrzegać ani nie cenić, jednak to wymiar nadprzyrodzony i eschatologiczny – ukierunkowany ku Bogu i rzeczom ostatecznym – jest najcenniejszym i najważniejszym bogactwem chrześcijaństwa. Z właściwej, opartej na zawierzeniu Jezusowi Chrystusowi odpowiedzi na pytanie, jak żyć, wyłaniają się poszczególne, jednostkowe odpowiedzi, które wskazują, jak w zmieniających się okolicznościach i warunkach układać własne życie i godnie je przeżywać.
Czy celem religii nie jest jednak też dawanie ludziom siły, by potrafili stawiać opór złu społecznemu? Zupełnie świecki autor, Alexis de Tocqueville, znany z dzieła O demokracji w Ameryce, pisał – oczywiście w duchu apologii ustroju społecznego, jaki ukształtował się w Stanach Zjednoczonych – że obywatele tego kraju dlatego potrafią stawiać opór tyranii, ponieważ są religijni, to znaczy są chrześcijanami. Zdaniem Tocqueville’a religia stanowi wewnętrzny punkt oparcia, który daje człowiekowi wolność i odwagę, by przeciwstawić się presji potęg tego świata. Wiek XX był czasem rozkwitu ideologii, które można potraktować jako dobry przykład strasznych sił historii miotających ludźmi i niszczących ich. A jednak wielu zdołało stawić im opór, często w imię wiary religijnej. Inni, choć nawet ginęli, dzięki przywiązaniu do wiary potrafili zachować godność. Czy można mówić, że religia ma też swoje cele społeczno-polityczne, czy to jednak jest jej umniejszenie?
Alexis de Tocqueville, francuski myśliciel polityczny i polityk, żył w pierwszej połowie XIX wieku; zmarł w 1859 roku. Jednak przez prawie dwa stulecia w Stanach Zjednoczonych bardzo wiele się zmieniło i nie jestem pewny, czy aktualnie stanowią one dobry przykład takiej demokracji, która, posiłkując się religią, stawia skuteczny opór wszelkiej tyranii. Z dawną diagnozą Tocqueville’a nie zgadza się nowa, którą postawił Michel Houellebecq, też Francuz, stwierdzając, że „paranoiczni grabarze z Ameryki” bezwzględnie narzucają cancel culture – (anty)kulturę unieważniania i wymazywania tożsamości Europy.
Rzeczywiście, Tocqueville notował wspomniane przeze mnie uwagi w czwartej dekadzie XIX wieku. W swoim obszernym dziele o amerykańskiej demokracji wiele rozdziałów poświęcił też możliwej degeneracji ustroju społecznego Stanów Zjednoczonych. Niestety, trafnie diagnozował, co niedobrego może się stać z tym krajem.
W XIX wieku i pierwszej połowie XX wieku rządzący Stanami Zjednoczonymi potrzebowali religii jako spoiwa, które zintegruje tysiące ludzi przybywających z różnych stron świata. Nie jest tajemnicą, że chętnie przyjmowano duchownych wszystkich wyznań, ponieważ byli pożyteczni zwłaszcza tam, dokąd nie docierali policjanci. W trzeciej dekadzie XXI wieku diagnoza Tocqueville’a ma już niewiele wspólnego z rzeczywistością. Jak w wielu innych rejonach świata, tak i w Stanach Zjednoczonych dominuje nie religia, lecz państwowa ideologia, a religie są jej podporządkowywane. Odbywa się to na różne sposoby i z rozmaitym skutkiem, lecz wciąż się nasila.
Czy religia może być zabezpieczeniem dla demokracji oraz, vice versa, czy demokracja może być zabezpieczeniem dla religii? Mówi się, że wprawdzie demokracja ma wady, ale nie wymyślono i nie wdrożono nic lepszego. Jednak demokracja, kiedy uważnie jej się przyjrzymy – poczynając od najstarszych wzorców sięgających starożytnej Grecji, przede wszystkim Aten – dostarcza wiele materiału do głębszych przemyśleń. Opiewana przez jednych, a krytykowana przez innych nie sprzyjała integracji świata greckiego, który został zintegrowany nie poprzez tendencje demokratyczne, lecz za czasów Aleksandra Macedońskiego, a on demokratą na pewno nie był. Zasadniczo nowe impulsy, które nakazują przewartościowanie demokracji, wniosło chrześcijaństwo, kładąc podwaliny pod wielowiekową tożsamość europejską.
Obecnie demokracja jest poprawnym politycznie hasłem, swoistym zaklęciem, które pojawia się w różnych kontekstach i dla różnych celów – na pewno nie po to, żeby religię chronić czy jej sprzyjać, ale po to, by ją podporządkować promowaniu demokracji. Niedawne, w sumie tragiczne przykłady nieudanej realizacji tej strategii to Irak i Afganistan. Pod pretekstem zaprowadzania demokracji zginęło tam około miliona niewinnych ludzi, a w Iraku liczba chrześcijan zmniejszyła się ponad pięciokrotnie. Wystarczyło kilkanaście lat, by pod sztandarem zaprowadzania demokracji przelać krew i wyrządzić wiele krzywd.
Czy dzisiaj wiara katolicka ciągle może być punktem oparcia dla sprzeciwu wobec mającej ideologiczny wymiar presji politycznej? Czy warto w myśleniu i działaniu publicznym kierować się zasadami katolickiej nauki społecznej? Wydaje się, że magisterium społeczne Kościoła pozwala lepiej rozpoznawać, co jest dobre, a co złe w różnych tendencjach społeczno-politycznych.
Współczesny świat nie sprzyja rzetelnemu rozpoznawaniu i promowaniu tego, co dobre, oraz odrzucaniu tego, co złe. Dwa czy trzy pokolenia ludzi przeżywają wszechstronną rewolucję ekonomiczną, kulturową, społeczną i polityczną. Urodziłem się i dorastałem w zupełnie innych warunkach niż te, w których teraz żyję. W ciągu kilkudziesięciu lat wszystko nabrało niezwykłego przyspieszenia i wydarzyło się wiele rzeczy przedtem zupełnie nieznanych. Pierwszą nowością była telewizja – i w konsekwencji codzienne wejście do domów gromady nowych gości. Przedtem ważne było życie rodzinne i sąsiedzkie, ludzie się odwiedzali i rozmawiali ze sobą; telewizja zastąpiła te relacje i je wyparła. Człowiek z sąsiedztwa przestał być zauważany i potrzebny, bo zastąpił go ekran telewizora i ludzie, którzy się na nim pojawiają. Wyobraźnię wielu osób zaprzątają telewizyjne seriale i przygody wyimaginowanych bohaterów, podczas gdy za ścianą albo za płotem żyją sąsiedzi potrzebujący dobrego słowa i wsparcia.
Następna sprawa to telefony komórkowe. Wcześniej, dzwoniąc do kogoś, mówiło się to, co ważne. Telefony komórkowe spowodowały dewaluację rozmawiania i relacji między ludźmi, często zastępując bezpośrednie kontakty. Ta forma komunikacji wymaga też szybkiego podejmowania decyzji, co nigdy nie sprzyja dobremu rozeznaniu i właściwym wyborom. Kolejna nowość to internet. Świat stał się tak mały, że o tym, co przed chwilą miało miejsce na Ukrainie albo w Japonii, dowiadujemy się szybciej niż o tym, co wydarzyło się w sąsiedztwie. Nieograniczony napływ informacji spowodował duże znieczulenie na krzywdę i przemoc oraz obojętność na zło. Oczywiście nie brak przejawów okazywania dobroci i wyrazów współczucia, ale stają się one coraz bardziej zdawkowe i sztuczne.
Te zagrożenia – mówimy o nich, a nie o pożytkach i szansach, jakie dają telewizja i nowoczesne formy komunikacji społecznej – nie omijają ludzi wierzących i Kościoła. To nie jest, rzecz jasna, pełna diagnoza. W zastraszającym tempie i bezkarnie narasta cenzura ze strony wielkich korporacji, która depcze i wyklucza wolność słowa. Wyświechtanym frazesem stała się idea równości wobec prawa, bo ideologia politycznej poprawności dusi każdego, kto staje na jej drodze. Coraz bardziej wszechobecne jest nagminne promowanie rozpusty i rozmaitych dewiacji, a liderzy polityczni są liderami tylko z nazwy.
Czy chcemy o tym mówić, czy nie, światem często rządzą nie osoby, które zostały wybrane na prominentne stanowiska i urzędy, ale ci, którzy za nimi stoją – to oni podejmują decyzje mające realny wpływ na losy milionów ludzi. Wielu rządzących udziela własnych nazwisk i twarzy, ale muszą wykonywać wolę swoich mocodawców, którzy doprowadzili ich do sprawowania władzy. Gdyby się nie sprawdzili, zostaną jej pozbawieni. W tych warunkach najważniejsze zadanie Kościoła polega na tym, żeby nauczać z mocą i jasno. Wzgląd na to, co się dzieje, nie zostawia wątpliwości, że jest to zadanie bardzo trudne, ale jeśli Kościół mu nie sprosta, skazuje wiernych na niepewność, zagubienie i błędy, które przyniosą jeszcze większe rozczarowanie oraz rosnącą rezerwę wobec Kościoła.