Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sukces czytelniczy wywiadu-rzeki, pt. Bóg, Biblia, Mesjasz, stał się impulsem do kolejnych twórczych dokonań Grzegorza Górnego i Rafała Tichego. Otrzymujemy oto kolejny tom pasjonujących rozmów. Tym razem wybitny biblista, ks. prof. W. Chrostowski opowiada dziennikarzom o swoim zaangażowaniu w dialog katolicko- i polsko-żydowski. Podaje przy tym szereg mało znanych faktów, pokazując kulisy i bezdroża tego skomplikowanego procesu. Przedstawia m.in. okoliczności wielu ważnych i nagłośnionych medialnie wydarzeń, jak np. konfliktu o Karmel czy sporu o krzyż w Oświęcimiu. Pomimo zasady tzw. "politycznej poprawności" ukazuje rzeczywisty stan i perspektywy relacji Kościoła z Żydami i z judaizmem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 624
Opracowanie wywiaduGrzegorz Górny
Przepisywanie z taśmGrażyna Kurkowska
Redakcja tekstu i korektaHanna Stompor
Korekta wydania IIAnna Teresa Nowak
Projekt okładkiJan Zieliński
Opracowanie graficzne i łamaniePanDawer (www.pandawer.pl)
Copyright©2009 by FRONDA PL Warszawa
Zrealizowano w ramach Programu Operacyjnego Promocja Czytelnictwa ogłoszonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
ISBN 978-83-64095-25-2
WydawcaFRONDA PL Spółka z o. o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa tel. (22) 8365444, 8773735 fax (22) 8773734 e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwo
Wydanie IV
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Facilius venitur ad veritatem ex errore, quam ex confusione
Łatwiej dochodzi się do prawdy od błędu, niż z zamętu
św. Tomasz z Akwinu
Wystarczy nie dać się zastraszyć
ROZDZIAŁ I
Jest Ksiądz znany jako czołowa postać dialogu chrześcijańsko-żydowskiego w Polsce. Jak to się zaczęło? Chcielibyśmy sięgnąć do źródeł i przyczyn włączenia się Księdza w ten trudny dialog. Zacznijmy więc od dzieciństwa. Urodził się Ksiądz i wychował w Chrostowie na północnym Mazowszu, w rodzinie polskiej i katolickiej. Czy miał Ksiądz szanse zetknąć się z jakimiś aspektami życia żydowskiego na ziemiach polskich, czy może słyszał o nich wyłącznie opowieści?
Urodziłem się prawie sześć lat po zakończeniu II wojny światowej w Chrostowie, nieopodal Ostrołęki. Od dziecka wiedziałem, że przed wojną mieszkała tam rodzina żydowska. Ojciec często pokazywał mi miejsce, gdzie było ich domostwo. W latach 60. wybudowano tam szkołę podstawową i ślady dawnej obecności uległy całkowitemu zatarciu. Pamięć o Żydach wracała również w przedwojennych i wojennych wspomnieniach rodziców i dziadka oraz sąsiadów. Opowiadano np. o Żydzie, który, uciekając z likwidowanego przez Niemców getta w Warszawie, dotarł w tamte okolice i zastukał późnym wieczorem do drzwi jednego z domów. Wynędzniały i brudny, prosił o coś do jedzenia. Był tak zwany przednówek, czyli trudny okres przed pierwszymi zbiorami zbóż, zaś ubiegłoroczne zapasy właśnie się kończyły. Zresztą żywności w ogóle było bardzo niewiele, gdyż Niemcy nałożyli obowiązek dostarczania zboża i mięsa do specjalnie wydzielonych punktów. Żydowski uciekinier usłyszał: „Sami niewiele mamy; jest tylko chleb i słonina, a ty jesteś Żydem i wieprzowiny nie jadasz”. Odpowiedział: „Teraz dla mnie nie ma przykazań, zjem, co mi dacie”. Posilił się i przenocował, a nad ranem udał się dalej, w stronę Śniadowa. Wiedział, że gdyby Niemcy go znaleźli, zabiliby i jego, i rodzinę, która udzieliła mu schronienia. Jako dziecko nie mogłem pojąć, dlaczego Żyd musiał uciekać, dlaczego nie powinien, a jednak jadł słoninę, dlaczego Niemcy chcieli go zabić i dlaczego wraz z nim miała zginąć cała rodzina jego dobroczyńców. Rodzice starali się oszczędzać mi takich opowieści, bo widzieli, że nie pozostają one bez konsekwencji. Z czasem dowiadywałem się coraz więcej, ale rozumiałem coraz mniej. Później zrozumiałem, że nad moim dzieciństwem krążył cień Zagłady.
Pamięć rodzinna i sąsiedzka była przede wszystkim związana z cierpieniami i gehenną Polaków. Złożyły się na nią dwie okupacje – sowiecka, która rozpoczęła się we wrześniu 1939 r. i trwała ponad półtora roku, do ataku Hitlera na Związek Radziecki, oraz niemiecka, od czerwca 1941 do sierpnia 1944 r., po której przyszło „wyzwolenie”. W rezultacie porozumienia ZSRR z Trzecią Rzeszą, określanego jako pakt Ribbentrop-Mołotow, moje rodzinne strony znalazły się w strefie radzieckiej i zostały przyłączone do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej jako Zachodnia Białoruś. Po kilku miesiącach w szkole wprowadzono obowiązkowo język rosyjski, próbowano też wprowadzić białoruski, ale nikt go nie znał. Ponieważ władze uznały, że szkoły radzieckie są lepsze, wszystkich uczniów cofnięto o jedną klasę niżej, by nadrobili zaległości – przede wszystkim z dziedziny wiedzy o społeczeństwie. Propaganda szła w parze z terrorem. Okupacja rozpoczęła się od eliminowania „podejrzanych elementów” i była naznaczona wywózkami i strachem, co w 1941 r. Niemcy sprytnie wykorzystywali do swoich celów propagandowych. Od jednego z sąsiadów, który wiele czytał, usłyszałem ukute przez Niemców powiedzenie, którym określali sowieckie deportacje Polaków: Beria-Reisebüro. Długo nie wiedziałem, co to znaczy, a gdy je rozszyfrowałem, zabrzmiało tyleż ironicznie, ileż groźnie i pogardliwie. Podczas najazdu Sowietów dobrze pamiętano zakończony zaledwie dwie dekady wcześniej czas zaboru rosyjskiego. Wielu dorosłych i starszych nieźle mówiło po rosyjsku i potrafiło dogadać się z najeźdźcami, niektórzy starsi służyli niegdyś w armii carskiej, a wielu pamiętało rewolucję bolszewicką. W lokalnej pamięci zbiorowej Rosjanie byli więc mimo wszystko jakoś oswojeni, ale istniał ogromny lęk przed NKWD. Właśnie w tym kontekście jeszcze długo po wojnie wyczuwało się dwuznaczność w stosunku do Żydów: z jednej strony pewna nostalgia, a z drugiej strach i niechęć wobec nich.
Można jakoś określić charakter i źródła tej dwuznaczności?
U jej podstaw znajdowała się najpierw nieznajomość Żydów oraz ich życia i religii, której podłożem była silna obustronna izolacja polskich i żydowskich sąsiadów. Moi rodzice, mieszkając nieopodal żydowskiej rodziny, w gruncie rzeczy wiedzieli o niej bardzo mało. Wprawdzie zdarzało się, że dzieci bawiły się razem, ale nie było mowy o wzajemnym odwiedzaniu się, kontakty ograniczały się do tego, co dyktowała konieczność. Unikano jednak antagonizmów i wypracowano sposoby zabezpieczające przed konfliktami i napięciami. Żyd Ajcyk, który w Troszynie trudnił się kowalstwem, powstrzymywał się od pracy w niedzielę, a katolicy szanowali specyficznie żydowski charakter szabatu, kiedy kwitło żydowskie życie religijne, kulturalne i towarzyskie. Małe dzieci miały swoich nauczycieli, starsi chłopcy uczyli się w miastach, najzdolniejsi korzystali z finansowego wsparcia całej społeczności. Do końca lat 20. ludność żydowska z okolicznych wsi często zbierała się w miejscowości Zamość. Mieszkało w niej kilkanaście rodzin żydowskich, odwiedzał ją czasem wędrowny kaznodzieja, który zostawał na szabat. Jesienią 1928 r., podczas silnego kryzysu gospodarczego, ostatni Żydzi wyjechali z Zamościa, udając się głównie do Ameryki – Północnej i Południowej. Bieda dotknęła także Polaków. W tym samym czasie do Ameryki wyjechał mój dziadek ze strony matki, ale wrócił po kilku latach. Żydzi zajmowali się handlem, rzemiosłem i rolnictwem, kupując i sprzedając co się dało: zboże, mąkę, warzywa, owoce, nabiał, runo leśne, domowe ptactwo i cielęcinę. Towar wysyłano do Ostrołęki i Warszawy, a nawet na Prusy, do których też nie było daleko. Dużo podróżowali do Ostrołęki, gdzie była mykwa i kirkut oraz urzędował rabin. W Kaczynach pod Ostrołęką zaopatrywali się w koszerne mięso.
Czasami polsko-żydowskie sąsiedztwo przybierało nieoczekiwany obrót. Dam przykład, który usłyszałem znacznie później, lecz jestem przekonany, że dobrze ilustruje klimat, jaki istniał przed wojną. Ksiądz prałat Romuald Kołakowski, wieloletni proboszcz warszawskiej Parafii Opatrzności Bożej i budowniczy świątyni, urodzony przed wojną na ziemi łomżyńskiej, opowiadał, że gdy był dzieckiem, starsi rówieśnicy namówili go, by do garnków żydowskiej sąsiadki wrzucił jakieś kości. Gdy to zrobił, sąsiadka przyszła do matki, skarżąc się, że musi kupić dla swojej rodziny nowe garnki, bo w starych nie może już przyrządzać potraw. Ojciec uiścił należność za garnki, po czym wziął „żartownisia” na stronę i pierwszy, a także jedyny, raz w życiu sprawił mu solidne lanie. Długo też odmawiał mu drobnych datków, wyjaśniając, że złożyły się one na „żydowskie garnki”. Taka była codzienność polsko-żydowskiego sąsiedztwa. Wojna i okupacja brutalnie je przerwały. Po wejściu armii radzieckiej położenie Żydów w zasadzie się nie zmieniło, natomiast Polaków – tak. Dawne podziały i różnice przeobrażały się w przepaści, spotęgowała się też kwestia lojalności. Władze sprawnie tworzyły tzw. Siel-Sowiety, czyli Rady Wiejskie, oraz milicję, dysponując bardzo dobrym rozeznaniem co do przydatności tej czy innej osoby w tych strukturach.
Po wojnie Żydów w tych okolicach było statystycznie niewielu, ale ich nadreprezentatywność w systemie sprawowania władzy sprawiła, że powszechnie kojarzono ich z komunizmem, a ten nie cieszył się popularnością. Jako dziecko nie przykładałem wagi do opowiadań na te tematy, ale utkwiły mi wspomnienia o kilku próbach odgórnego ideologizowania miejscowej ludności, w których czołową rolę odgrywali działacze partyjni żydowskiego pochodzenia. Ponieważ natrafiały one na silny opór, szybko ustały, za to pamięć o nich trwała bardzo długo.
W wyobraźni dziecka mnożyły się przede wszystkim okupacyjne wspomnienia dorosłych...
Było ich bardzo wiele, a wszystkie specyficzne, bo losy Chrostowa w okresie wojny były zmienne i burzliwe. W drugiej połowie września 1939 r. zajęli je Sowieci, ustalając dwa kilometry na zachód nową granicę z Niemcami. Ten szczegół sprawił, że nie byłem w stanie bezkrytycznie korzystać z PRL-owskich podręczników historii, w których propagandziści twierdzili, że Armia Czerwona zajęła i zabezpieczyła tereny Zachodniej Białorusi. Nawiasem mówiąc, ciekawe, gdzie podziały się te podręczniki, a zwłaszcza ich autorzy, równie też ciekawe jest, kim byli i dlaczego przez całe lata sączyli dzieciom i młodzieży historyczny fałsz i obłudę. Z licznych opowiadań wiedziałem o losach ludzi wywożonych na wschód, do Kraju Ałtajskiego i Krasnojarskiego oraz do Kazachstanu. Wielu przetrzymywano najpierw w więzieniu w Łomży i poddawano okrutnym przesłuchaniom. Aresztowaniami zajmowało się NKWD, tropiąc przede wszystkim osoby znane i wpływowe w swoim środowisku. Oprawcy dysponowali szeroką wiedzą o swoich ofiarach. Trwało to do końca sowieckiej okupacji, gdyż ostatni więźniowie podczas transportów dowiadywali się o napaści Niemców na Związek Radziecki, co dawało im pewną nadzieję na przeżycie, ale rozsierdziło ich prześladowców.
W czerwcu 1941 r. przygraniczne wówczas Chrostowo zajęli Niemcy i rozpoczął się najtrudniejszy okupacyjny okres. Trzy lata później, w sierpniu 1944 r., znowu przyszła Armia Czerwona, zaprowadzając nowe porządki. Wojna pozostawiła wiele zniszczeń i krwawych śladów. W ciągu trzech lat niemieckiej okupacji okoliczni Żydzi „znikli”. Mówię tak, bo według zgodnego świadectwa rodziców i sąsiadów lokalna ludność tak naprawdę długo nie wiedziała, co się z nimi stało. Otrzymali polecenie stawienia się we wskazanym miejscu i posłusznie je wykonali, po czym zostali wywiezieni. Wyjątek stanowiła grupa Żydów, mężczyzn i kobiet, którzy uciekli przed aresztowaniem i wywiezieniem do getta, ukrywając się na mokradłach i bagnach w okolicach wsi Trzaski. Długo korzystali z pomocy okolicznej ludności, która dostarczała im żywność: chleb, mąkę i kaszę oraz cebulę i kiszoną kapustę, a także ziemniaki i mleko. Niemcy dowiedzieli się o nich i wysłali żandarmów, którzy dokonali rzezi. Pochówek zabitych Żydów zlecono miejscowej ludności. Z zemsty za udzielanie pomocy aresztowano miejscowego sołtysa Hieronima Chrostowskiego i wywieziono go do obozu koncentracyjnego.
Początkowo Niemcy przedstawiali represje wobec Żydów jako karę za ich konszachty z Sowietami i komunizmem, gdy na tych terenach rządziła Armia Czerwona. Z czasem coraz groźniej brzmiała nazwa „Oświęcim” i dochodziły wieści, że Niemcy mordują Żydów. Sytuacja stale się pogarszała, a dotkliwe represje objęły również coraz większą liczbę Polaków. Nie było rodziny, w której nie zginąłby albo nie cierpiał ktoś bliski. Pokolenie moich rodziców było silnie naznaczone piętnem wojny i jej okropności. Znacznie później wiele słuchałem o radykalnej odmienności losu Żydów i Polaków podczas okupacji niemieckiej. Ale we mnie słowo „Niemiec” od dziecka budziło silny lęk i strach. Brzmiało groźnie! Często zdarzało się, że „Niemcami” straszono niegrzeczne dzieci, a największą obelgą było nazwanie kogoś „hitlerowcem” lub „gestapowcem”. Był to synonim okrucieństwa kojarzonego z aresztowaniem, upokorzeniem i śmiercią.
A po wojnie?
Po wojnie do Ostrołęki przybyli nieznani wcześniej Żydzi i znaleźli zatrudnienie w miejscowej administracji, ale o nich dorośli rozmawiali wyłącznie między sobą. Wyraźnie się ich bali, czuli też wobec nich strach i bezsilność. Wyglądało na to, że w nowych warunkach politycznych mogą oni wszystko. Ale to „wszystko” nie było dobre. Okolica, gdzie się urodziłem i wychowywałem, była odporna na komunizm. Przez cały powojenny okres zwerbowano do partii bardzo niewiele osób, a i tak nie mogły się one obnosić ze swoją partyjną przynależnością. To, co o Żydach pamiętam z dzieciństwa, kojarzy mi się dwuznacznie: z jednej strony przedwojenne i wojenne wspomnienia rodziców i sąsiadów, a z drugiej strach przed nimi i milczenie na temat ich udziału w tworzeniu nowego ustroju po wojnie.
A lekcje religii, przygotowania do Pierwszej Komunii świętej i kazania w kościele?
Nikt – ani w rodzinie, ani w kościele, ani w szkole – nie uczył mnie złego nastawienia do Żydów i ich religii. Były to lata 50. i wczesne lata 60. XX w., okres przed II Soborem Watykańskim, czyli przeddialogowy. W tym, co słyszałem w kontekście nauczania religii, Żydzi byli zawsze obecni, ale nigdy nie przedstawiano ich tak, bym o nich pomyślał z niechęcią czy pogardą. Moje pierwsze wyraźne skojarzenia z Żydami mają dziwne podłoże: łączą się z pracami archeologicznymi w pobliskich Rostkach. Chyba pod koniec lat 50. odkryto tam dobrze zachowane kamienne kręgi, prawdopodobnie ze starożytnego cmentarzyska. Pewnego dnia wybraliśmy się z kolegami, by je zobaczyć. Jeden z archeologów powiedział, że pochodzą „z czasów Pana Jezusa”. Odtąd stale zapładniały one moją wyobraźnię, a i Pana Jezusa postrzegałem tak, jakby naprawdę przebywał w naszej okolicy. Odtąd ważne stało się dla mnie wszystko, co Go dotyczyło. Dużo później dowiedziałem się, że tajemnicze cmentarzysko rzeczywiście pochodzi z I w. ery chrześcijańskiej, a więc jest współczesne Jezusowi i Jego czasom! Było to dla mnie niezwykle ważne odkrycie, które przesądziło, że odległa starożytność znalazła się jakoś w zasięgu ręki.
Wzmianki w kościele i na lekcjach religii traktowały Żydów jako relikt z odległej przeszłości, naród z czasów Jezusa Chrystusa. Miałem wrażenie, że Żydzi, o których mowa w kościele, i ci, o których milczą rodzice i sąsiedzi, to ludzie, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego. Pewnego dnia usłyszałem od jednej z kobiet, dla której moja mama szyła sukienkę, że „Żydzi ukrzyżowali Pana Jezusa” i są gorsi od Cyganów. Nieco wcześniej do Chrostowa przybył cygański tabor. Ludzie spędzali do zagród domowe ptactwo i zabezpieczali różne rzeczy w przekonaniu, że Cyganie mogą uszczuplić ich majątek. Zarazem byli wobec nich dość wyrozumiali. „Cygan – powtarzano – ukradł na Golgocie jeden z gwoździ, które miały przebić nogi Zbawiciela. Oszczędził Mu więc trochę cierpień i dlatego drobne kradzieże popełniane przez Cyganów to nie grzech”. Żydom nie przypisywano takich zasług, więc patrzono na nich inaczej.
Jako jedenastolub dwunastoletni chłopiec napotkałem pewną trudność, która pojawiła się podczas czytania Ewangelii i Dziejów Apostolskich z egzemplarza Nowego Testamentu, który mama nabyła dla mnie w Łomży. Natrafiłem na mnóstwo nazw, jak Betlejem, Nazaret, Jordan, Kana Galilejska, Jezioro Galilejskie, Jerycho, Pustynia Judzka, a przede wszystkim Jerozolima. Wiedziałem, że ziemia, gdzie owe miejsca się znajdują, na pewno istnieje i można się tam udać. W Ewangeliach czytałem także o Żydach i zwyczajach żydowskich. Wielu z nich zupełnie nie znałem ani nie rozumiałem, wydawały mi się więc czymś bardzo odległym w czasie i przebrzmiałym.
Nie było wokół żadnych Żydów? Jakie więc było pojęcie o ich religii?
Przez całe moje dzieciństwo nie spotkałem żadnego Żyda, ale to nie znaczy, że nie było ich w mojej wyobraźni. Będąc w starszych klasach szkoły podstawowej, gdy słyszałem słowo „Żyd”, oznaczało ono w moim środowisku ateistę i komunistę, czyli nie miało nic wspólnego z religią. Religię żydowską postrzegałem jako religię Starego Testamentu i bardzo wcześnie miałem z tym dużą trudność. Czytając Nowy Testament, natrafiałem na wzmianki o świątyni jerozolimskiej i krwawych ofiarach. Oburzałem się przeciw temu, że zwierzęta były w niej tak masowo uśmiercane. Grzeszyli ludzie, a cierpiały zwierzęta! Buntowałem się wewnętrznie przeciwko temu i odczuwałem wyraźną ulgę, że krwawy kult i ofiary w świątyni jerozolimskiej już nie istnieją. Katecheta, ks. Edward Orłowski, późniejszy proboszcz w Jedwabnem, powiedział na lekcji religii, że ma to związek ze śmiercią Pana Jezusa, który umarł za wszystkich i za cały świat. Cieszyłem się, że Jego śmierć ocaliła również życie tysięcy, a może nawet milionów zwierząt. Patrząc na zwierzęta myślałem, że i one powinny być wdzięczne Panu Jezusowi. Miało to dla mnie szczególne znaczenie zwłaszcza w Wigilię świąt Bożego Narodzenia. Pod koniec wieczerzy wigilijnej ojciec zawsze udawał się do naszych zwierząt i karmił je opłatkiem. Do dzisiaj pamiętam swoją radość, że i one korzystają z dzieła zbawienia.
W 1964 r. rozpoczęła się nauka w Liceum św. Augustyna w Warszawie. To była wyjątkowa szkoła, a więc i wyjątkowe doświadczenia?
Na pewno to była wyjątkowa szkoła, zaś jej nauczycielom i wychowawcom bardzo wiele zawdzięczam. Z pierwszego roku nauki, czyli z klasy ósmej, doskonale pamiętam lekcje języka polskiego, rosyjskiego i łaciny, a także historię. Nasi nauczyciele odchodzili od informacji zawartych w podręcznikach i znacznie poszerzali nasze horyzonty. Nauczyciel historii potwierdził prawdę o Katyniu, którą znałem od ojca. Ojciec często powtarzał, że był to mord popełniony na naszych oficerach przez Sowietów. Wzruszał się, dodając, że jego wielkim marzeniem była zawodowa służba w wojsku. Opowieści z dzieciństwa i lekcje w szkole średniej stanowiły odległą inspirację do pielgrzymki do Katynia. Odbyłem ją tak szybko, jak było to dla mnie możliwe, czyli w październiku 1989 r. z pierwszą grupą Rodzin Katyńskich. Niezapomniane, poruszające przeżycie!
Profesor Jan Górski z pasją przybliżał literaturę polską, podkreślając jej korzenie, wielowątkowość i wielokulturowość. Z kolei prof. Jerzy Gutowski, który uczył łaciny, wprowadzał nas w arkana kultury antycznej, rozbudzając ciekawość i wyobraźnię, które zaowocowały tęsknotą za Rzymem, wielokrotnie spełnianą poczynając od 1978 r.
Z okresu pierwszych lat nauki w liceum nie pamiętam żadnego specjalnego zainteresowania tematyką żydowską. Jedyne skojarzenia, jakie przychodzą mi do głowy, mają związek z lekcjami religii. Franciszkanin, o. Robert Madejski, przybliżał nam życie Jezusa Chrystusa i początki Kościoła. Przy tej sposobności wspominał o Żydach. Czynił to bez entuzjazmu, ale i bez niechęci czy uprzedzeń. W połowie lat 60. w Warszawie wszędzie było mnóstwo ruin i wojennych zniszczeń. Nasilała się we mnie świadomość, że stolica strasznie ucierpiała. Dużo dowiadywałem się o Powstaniu Warszawskim, tym bardziej że mieszkałem i uczyłem się w sześciopiętrowym budynku na Mokotowie, nazywanym Pudełkiem, trwale wpisanym w krwawe losy Powstania. Uczono nas, że Niemcy wymordowali warszawskich Żydów i nie rozdzielano wojennych losów mieszkańców stolicy. Jako uczniowie opiekowaliśmy się kwaterą żołnierzy pochowanych na cmentarzu w Laskach pod Warszawą. To była doskonała lekcja patriotyzmu!
Niemały wstrząs przyszedł wiosną 1968 r. Przygotowując się do matury, zaprzyjaźniłem się z dawnym uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Pewnego dnia zapytałem go, co właściwie się w Polsce dzieje. Odpowiedź była krótka: „Komuniści pokłócili się między sobą, a znowu ucierpią Polacy!”. Tłumaczył, że chodzi o bezpardonowy konflikt w obrębie partii komunistycznej, w której partyjni „narodowcy” tym razem biorą górę nad „żydowskimi internacjonałami”. Dodał, że po zajęciu w 1967 r. nowych terytoriów Izrael potrzebuje dopływu świeżej krwi i chętnie przyjmuje żydowskich emigrantów z Polski. Uzupełniał to komentarzem, że wielu Polaków też chciałoby wyjechać z komunistycznego „raju” na Zachód, ale nie daje się im paszportów. Wkrótce zdałem maturę i opuściłem Warszawę, więc Marzec 1968 nie zajmował już mojej uwagi. Kilka miesięcy później, w sierpniu, przejąłem się znacznie bardziej inwazją wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację.
W klasie maturalnej odbyliśmy wycieczkę do Krakowa i Oświęcimia. To, co zobaczyłem w Oświęcimiu, wywarło przeogromne wrażenie. Wtedy także przyszedł pierwszy wstrząs. Przewodnik mówił o czterech milionach zamordowanych w oświęcimskim obozie śmierci. Kolega, niezwykle biegły w matematyce, szybko obliczył, że gdyby ich ustawić w rzędach po dwadzieścia osób, rząd za rzędem w odległości jednego metra, wówczas długość tak szerokiej kolumny wynosiłaby około dwustu kilometrów. Uznał, że to niemożliwe, a i ja nie mogłem sobie tego wyobrazić. Informacja o czterech milionach ofiar wydała się nam niewiarygodna, lecz wraz z przybyciem do Warszawy ten temat się skończył.
Po maturze zaczęły się studia w seminarium duchownym w Łomży. Czy coś wniosły do zainteresowania problematyką żydowską?
Gdy we wrześniu 1968 r. rozpoczynałem studia w Wyższym Seminarium Duchownym w Łomży, nie obchodziły mnie w ogóle rozliczenia komunistów między sobą. Był to całkowicie obcy świat, z którym nie miałem nic do czynienia. Pochłonęło mnie życie seminaryjne, którego sens stanowiło przygotowanie do kapłaństwa. Jednak problematyka żydowska wkrótce odżyła. Rozpoczynając studia i ucząc się pogłębionego życia modlitewnego, codziennie słyszeliśmy i myśleliśmy o Jezusie. Nie można było uniknąć pytania, kim On jest, ani poznawania świata, w którym żył, nauczał i działał. Barwnie opowiadał o tym ks. prof. Walerian Szubzda, autor przekładu Księgi Nahuma i Księgi Sofoniasza w pierwszych wydaniach Biblii Tysiąclecia. Pozostali wykładowcy podejmowali na tym etapie naszej formacji duchowej trud racjonalizowania wiary, czyli jej rozumowego tłumaczenia i uzasadniania, w czym sporadycznie pojawiały się również pytania o Żydów i ich religię.
Późną jesienią, podczas wyprawy po ziemniaki do parafii, w której zbierano ziemiopłody na utrzymanie seminarium, nieopodal miasteczka Jedwabne, podczas wieczornej rozmowy usłyszałem sporo o tragedii, która miała tam miejsce wczesnym latem 1941 r. Pamięć tych wydarzeń była nadal bardzo żywa, upłynęło przecież od nich tylko nieco ponad ćwierć wieku. Przypomniałem sobie reminiscencje opowiadań z dzieciństwa. We wspomnianej rozmowie wyczuwało się dwuznaczność: z jednej strony potępienie i lęk wobec oprawców, a z drugiej przywoływanie nielojalnej roli Żydów „za Ruskich”, czyli po wkroczeniu na te tereny Armii Czerwonej i sowieckiej okupacji w latach 1939-1941. Potwierdziła się informacja, jaką miałem od ojca, że piwnice łomżyńskiego seminarium duchownego Sowieci zamienili na katownię. Osadzali w nich duchownych i świeckich, między innymi proboszcza z Jedwabnego, z których bardzo wielu wywieziono na Wschód. Większość nigdy już nie wróciła do swoich domów. Podczas tego wieczoru opowiadano, że niemały udział w tych prześladowaniach mieli niektórzy miejscowi i napływowi Żydzi. Zaraz po przybyciu Sowietów nałożyli na ramiona czerwone opaski i wskazywali kułaków oraz innych, o których twierdzili, że nie nadają się do budowy nowego ustroju. Muszę powiedzieć, że ta nocna rozmowa bardzo mnie poruszyła i dała wiele do myślenia. Właśnie wtedy zacząłem się poważnie zastanawiać, czym właściwie był i jest komunizm.
We wrześniu 1970 r. wstępuje Ksiądz do seminarium duchownego w Warszawie, gdzie podejmuje ze szczególnym zainteresowaniem studia nad Biblią, najpierw nad Nowym Testamentem...
Tak, ale wcześniej, w pierwszej połowie 1970 r., odbyłem kilkumiesięczną praktykę duszpasterską w Łękach Kościelnych, nieopodal Kutna. Tam z nauczanego stałem się nauczającym. Katechizując setki dzieci w kilku szkołach podstawowych, uczyłem ich o życiu Jezusa, a także o okolicznościach Jego męki i śmierci. Przedstawiałem je, na swoim i ich poziomie, w perspektywie historycznej i teologicznej. Problematyka żydowska pojawiała się przede wszystkim w kontekście życia, nauczania i działalności Jezusa, ale nigdy nie przychodziło mi do głowy, by odpowiedzialnością za Jego śmierć obarczać wszystkich Żydów, aż po współczesność. Odczuwałem coraz większą potrzebę bardziej gruntownej wiedzy o świecie i religii żydowskiej, dawnej i obecnej. Miałem w głowie schemat, że judaizm jest religią Starego Testamentu, aczkolwiek zastanawiał mnie brak w nim wielu starotestamentowych instytucji religijnych. Na szczęście, dzieci nie zadawały aż tak trudnych pytań i nie musiałem pilnie szukać ich rozwiązania.
Pierwszy rok studiów w warszawskim seminarium duchownym, a drugi w cyklu przygotowania do kapłaństwa, upłynął na przyswajaniu problematyki filozoficznej. Dopiero w następnym roku dominowały wykłady o profilu teologicznym, a wśród nich o tematyce biblijnej, które mnie fascynowały. Szczególnym zainteresowaniem darzyłem te, które prowadzili ks. prof. Kazimierz Romaniuk i ks. prof. Czesław Jakubiec. Pierwszy nauczał Nowego Testamentu, a drugi – Starego. Robili to profesjonalnie, co rozbudzało ciekawość i wyobraźnię. Do obydwu uczęszczałem na seminaria naukowe. Co się tyczy Nowego Testamentu, zająłem się zagadnieniem bluźnierstwa przeciw Duchowi Świętemu, o którym mowa w Ewangeliach synoptycznych, natomiast na seminarium Starego Testamentu poświęciłem uwagę Bożemu imieniu Jahwe, objawionemu Mojżeszowi, o czym mowa w trzecim rozdziale Księgi Wyjścia. Obydwa tematy wymagały pogłębionej refleksji nad religią żydowską, głównie jednak starożytną, która stanowiła kontekst tekstów biblijnych. Wtedy również zacząłem się uczyć języka hebrajskiego i greckiego. Nie oznaczało to jednak spotkania z żywym judaizmem, przede wszystkim dlatego, że nie spotykałem Żydów religijnych wcale, a ci, o których mówiło się, że są Żydami, byli włączeni w struktury partyjne i propagandowe, od których trzymaliśmy się z daleka. Znowu wydawało się, że judaizm to religia przeszłości.
Czy zetknął się Ksiądz w środowisku seminaryjnym z niechęcią wobec Żydów? Często bowiem podnoszony jest argument, że choć, co prawda, antysemityzmu nie ma w oficjalnej nauce Kościoła, to jednak jest on obecny w nauczaniu Kościoła.
Jak już powiedziałem – i powtarzam z całą szczerością – nigdy podczas studiów seminaryjnych i teologicznych nikt nie sączył ani nie wpajał we mnie żadnego antysemityzmu. Co prawda, nie mówiło się również o konieczności jego przezwyciężania, ale to zapewne dlatego, że cała ta problematyka była dla nas po prostu obca i w pewnym sensie egzotyczna. Temat Żydów wracał przede wszystkim we wspomnieniach okropności wojennych – to wszystko wciąż było w Warszawie świeże. Niektórzy wykładowcy seminaryjni wspominali o Żydach z prawdziwym sentymentem, inni bez entuzjazmu. Jeden z nich, powołując się na przedwojenne przepowiednie jakiegoś rabina, wyjaśniał, że zagłada Żydów to kara za to, czego się dopuszczali, odstępując od obowiązku wierności Bogu i Jego woli wyrażonej w przymierzu na Synaju. Przepowiednia rabina zaintrygowała mnie, lecz zarazem zastanawiałem się, jak to możliwe, by niemieccy zbrodniarze byli narzędziem przywracania sprawiedliwości przez Boga. Gdy zadałem to pytanie, wykładowca odpowiedział, że przecież w czasach Starego Testamentu obcy władcy, asyryjscy i babilońscy, wyniszczali Izraelitów, co Biblia przedstawia jako słuszną karę za ich grzechy i niewierności. Ten wątek wzmógł moje zainteresowania Starym Testamentem bo, czytając go codziennie, dociekałem czy rzeczywiście tak jest.
No dobrze, ale na pewno w seminarium studiował Ksiądz niejako obligatoryjnie dokumenty II Soboru Watykańskiego, a wśród nich deklarację „Nostra aetate”, która w sposób wyraźny stawiała kwestię stosunku Kościoła do innych religii, w tym judaizmu. Nie robiło to na Księdzu wrażenia? Nie popychało do czynu?
Na tym etapie swojego życia traktowałem soborową Deklarację o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate jako jeden z wielu dokumentów i, w moim odczuciu, nie najważniejszy, bo za najważniejsze uważałem Konstytucję o Objawieniu Bożym Dei Verbum oraz Konstytucję o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes. Obydwa dokumenty dotyczą istoty tożsamości chrześcijańskiej i natury Kościoła. Natomiast jeżeli chodzi o problematykę stosunku do innych religii i światopoglądów, co stanowi temat Nostra aetate, dla mnie największym problemem w tamtych latach była relacja nie tyle wobec innych religii, ile wobec niewierzących, bo spotykało się w Polsce ludzi, którzy deklarowali niewiarę, zaś ateizm był promowany przez istniejący wówczas system polityczny. Jeżeli chodzi o konflikty ideowe, które przyciągały moją uwagę, jak też uwagę innych alumnów i księży, były to napięcia między wiarą religijną a ateistycznym komunizmem. Głośnym echem odbijały się bardzo interesujące polemiki, które ks. prof. Janusz Frankowski prowadził ze Zbigniewem Kosidowskim. Mogę natomiast z pełnym przekonaniem powiedzieć, że w pierwszej połowie lat 70. nadal nie spotykałem wierzących, religijnych Żydów, a ci, o których wiedziałem, że są Żydami, byli zaangażowani w system komunistyczny i występowali jako ateiści – i z tej perspektywy na nich patrzono.
A po święceniach kapłańskich w 1976 r. – dwuletnia praca duszpasterska. Co z zarzutem, że antysemityzm kwitnie w praktyce duszpasterskiej, zwłaszcza w środowiskach księży i biskupów, w ich prywatnych rozmowach, docinkach, aluzjach...
Pracę kapłańską w charakterze wikariusza poprzedziła półtoraroczna, od stycznia 1975 do maja 1976 r., praca duszpasterska w Parafii Przemienienia Pańskiego w Budziszewicach, między Rawą a Tomaszowem Mazowieckim. Tam znowu byłem katechetą w kilku szkołach podstawowych. Tym razem doświadczenie było dłuższe, a więc i bardziej owocne. Tematyka żydowska pojawiała się w trakcie katechez, na których omawialiśmy historię zbawienia, o której mowa na kartach Starego i Nowego Testamentu. Czasami pojawiało się pytanie o Żydów i ich religię, a gdy myślę o odpowiedziach, jakich udzielałem, dochodzę do wniosku, że judaizm nadal traktowałem jako religię Starego Testamentu. Pod koniec roku szkolnego pojechałem z grupą starszych dzieci do Częstochowy, Krakowa i Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie są słynne „dróżki”. Pamiętam, że podczas rozważań jedna z dziewcząt zapytała, czy Żydzi dzisiaj postąpiliby z Jezusem tak samo, jak tamci, starożytni. Odpowiedziałem, że powinniśmy zadać sobie pytanie, czy my na pewno postąpilibyśmy inaczej. Ta odpowiedź zadowoliła pytającą.
Niedługo po święceniach ojciec zadał mi trudne pytanie: Skoro Stary Testament tak wyraźnie, jak to twierdzą księża, zapowiadał Mesjasza i określał, kim On jest, dlaczego Żydzi nie uznali Jezusa za Mesjasza? Przecież powinni pierwsi to uczynić! Skoro zatem uwierzyli w Niego tylko niektórzy, istnieją dwie możliwości: albo Żydzi to naród krnąbrny i nieposłuszny Bogu, o zatwardziałych sercach i sumieniach, albo w życiu Jezusa i w głoszonej przez Niego Ewangelii istnieje jakaś słabość czy brak, które przesądziły, że przeważająca większość Żydów Go nie uznała. Nie sądzę, by moja ówczesna odpowiedź przekonała ojca; mam nadzieję, że ten wątek będzie wracał podczas naszej rozmowy.
Dwa lata (1976-1978) pracowałem jako wikariusz w Parafii św. Trójcy w Ząbkach pod Warszawą, gdzie ks. proboszcz Tadeusz Karolak powierzył mi katechizację młodzieży licealnej i studenckiej. Była to wspaniała młodzież, z którą bardzo szybko nawiązałem znakomity kontakt. Mając doświadczenia w katechizacji, często odchodziłem od sztywnego programu i włączałem wątki biblijne. Omawialiśmy Ewangelie i życie Jezusa Chrystusa oraz Dzieje Apostolskie i listy Nowego Testamentu, a zatem także narodziny i początki Kościoła. Teraz znacznie częściej pojawiała się problematyka żydowska, zawsze w perspektywie historycznej i teologicznej, nigdy politycznej, bo po prostu nie było takiej potrzeby. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, co myśleć i jak oceniać istniejący system. Kościół katolicki na co dzień był bastionem oporu wobec komunizmu i miejscem, gdzie prawie każdy mówił to, co wie i myśli. Dobrze, by i z dzisiejszej perspektywy o tym pamiętać, bo w przeciwnym przypadku sączy się młodym kolejny zafałszowany obraz historii najnowszej.
Tematy żydowskie pojawiały się czasami przy sposobności wizyty duszpasterskiej, czyli tak zwanej kolędy. Parafia znajduje się na obrzeżach Warszawy i większość mieszkańców pracowała w stolicy. W niektórych domach, a kapłana przyjmowała każda rodzina, spotykaliśmy osoby mocniej włączone w ówczesne życie społeczne i polityczne, które podejmowały sprawy odgórnej ateizacji i narzucania kłamliwej ideologii. W takich rozmowach dość często przewijały się wzmianki o osobach pochodzenia żydowskiego, które nie kryły się ze swoją niechęcią czy wrogością wobec wiary chrześcijańskiej i Kościoła. Cena, jaką płacili katolicy, była wielka: wyśmiewanie, donosicielstwo, utrudnianie i uniemożliwianie awansów zawodowych, odsuwanie od rozmaitych ówczesnych profitów, jak talony samochodowe, przydziały mieszkań itp.
Potem studia na Papieskim Instytucie Biblijnym w Rzymie, przede wszystkim nad Starym Testamentem. Wnikanie w egzegezę i teologię Starego Testamentu spowodowało u Księdza – o czym rozmawialiśmy w książce „Bóg, Biblia, Mesjasz” – naturalne zainteresowanie historią, myślą i kulturą judaizmu biblijnego. Czy miało to jakieś przełożenie na zainteresowanie się judaizmem współczesnym i czy już wtedy rodzi się w Księdzu myśl o naprawie stosunków chrześcijańsko-żydowskich?
To, co powiem, wzbudzi zapewne zdziwienie: również na tym etapie nie odczuwałem potrzeby włączenia się w zinstytucjonalizowany czy oficjalny dialog chrześcijańsko-żydowski, zresztą takiego dialogu wtedy po prostu nie było. Jak mówiłem, nie miałem problemów z Żydami i ich religią. Mój stosunek do judaizmu był w dużej mierze analogiczny do stosunku wobec innych wyznań chrześcijańskich. Tam, gdzie pracowałem jako duszpasterz, nie było prawosławnych, protestantów ani wyznawców judaizmu. Z protestantami spotkałem się w lecie 1978 r. w Holandii, co znalazło wyraz w uprawianiu ekumenizmu praktycznego, czyli w zwyczajnej koegzystencji i przyjaźniach. Po przybyciu pod koniec sierpnia 1978 r. do Rzymu odbierałem Wieczne Miasto jako monolitycznie katolickie, a w pewnym sensie nawet polskie, bo wkrótce kardynałowie na konklawe wybrali Karola Wojtyłę na papieża, dzięki czemu „daleki kraj”, Polska, stał się Kościołowi powszechnemu i światu znacznie bliższy. W szybkim tempie poznawałem i przyswajałem sobie biblijny język hebrajski oraz biblijną grekę, co jeszcze pełniej otwierało na przebogaty świat Biblii. Oznaczało to, oczywiście, perspektywę bliskiego spotkania z judaizmem jako religią ludu Bożego wybrania.
No właśnie. W 1979 r. otrzymuje Ksiądz stypendium Papieskiego Instytutu Biblijnego i kard. Stefana Wyszyńskiego do wykorzystania na Uniwersytecie Hebrajskim i wyjeżdża do Izraela, gdzie styka się z żywym judaizmem. Problem relacji do Żydów, ich religii, kultury, tożsamości nabiera chyba w tym kontekście nowych wymiarów?
O fascynacji Ziemią Świętą i o tym, jak przeżywałem spotkanie z nią, mówiłem w rozmowie zamieszczonej w książce Bóg, Biblia, Mesjasz. Tutaj mogę raz jeszcze potwierdzić wszystko, co powiedziałem, i dodać, że błogosławione rezultaty tej wspaniałej przygody duchowej wciąż trwają. Kiedy udałem się do Izraela i zamieszkałem w Jerozolimie, zobaczyłem, w stopniu, którego przedtem nie znałem ani sobie nie uświadamiałem, religijne życie żydowskie, czyli judaizm jako żywą religię. Wcześniej był on dla mnie religią z zamierzchłej przeszłości, w pewnym sensie przestarzałą i martwą. Miałem poczucie, jakby jego czas, zamknięty w ramach wiary i pobożności Starego Testamentu, bezpowrotnie minął. Gdy zobaczyłem wyznawców judaizmu, których w Polsce nigdy nie widziałem, pojawiła się ciekawość, w co i jak wierzą, jak wygląda ich życie religijne, w jakim stopniu różni się ono od tego, które kiedyś istniało, a w jakim stanowi kontynuację Starego Testamentu. Z nową mocą odżyło pytanie, które postawił ojciec: Dlaczego Żydzi, którzy zostali przez Boga wybrani i byli cierpliwie przygotowywani na przyjście Mesjasza, z którymi wiązały się nadzieje i obietnice mesjańskie, gdy Mesjasz przyszedł, w większości Go nie uznali, zaś chrześcijaństwo stało się głównie religią dawnych pogan nawróconych na wiarę w Jezusa Chrystusa? Przyznam, że w tamtej rozmowie z ojcem byłem bezradny; pojąłem, że odpowiedzi, jakie daję, w końcu obracają się przeciw Bogu albo przeciw Żydom. Postanowiłem wiele czytać i rozmawiać, by znaleźć przekonującą odpowiedź na to pytanie, które – jestem przekonany – należy do istoty chrześcijańskiej teologii judaizmu.
Jak się odnoszono do Księdza w Izraelu?
Podczas pierwszego pobytu w Izraelu w latach 1979-1980 kontakty z Żydami i judaizmem ograniczały się przede wszystkim do środowiska akademickiego. W relacjach z wykładowcami i studentami Uniwersytetu Hebrajskiego nie pamiętam żadnych napięć. Wprost przeciwnie, były to spotkania ludzi należących do różnych kultur i wspólnot religijnych, naznaczone obustronną ciekawością, a zarazem szacunkiem i zaufaniem. Tych spotkań nie traktowałem w kategoriach dialogu, lecz zwyczajnych relacji międzyludzkich, naznaczonych po obu stronach dozą sympatii i życzliwego zainteresowania. Widziałem wielki sentyment do naszego kraju jako miejsca narodzin, dzieciństwa i młodości oraz związanych z tym najpiękniejszych wspomnień wielu moich rozmówców.
Nie zabrakło nowych doświadczeń. Wkrótce po przybyciu do Izraela brałem udział w pracach wykopaliskowych w Yoqneam, w pobliżu starożytnego Megiddo i Hajfy. Była druga połowa lipca i upały. Wstawaliśmy przed świtem, szliśmy na tell (wzgórze) i tam pracowaliśmy. W południe była przerwa, a kilka godzin później objaśnienia i wykłady, zaś wieczorem czas wolny. Znalazłem w pobliżu niewielki kram z napojami. Właściciel uważnie mi się przyglądał, po czym zapytał: „Pan to chyba z Polski?”. Kiedy potwierdziłem, był zachwycony. Wyjął z lodówki nową butelkę, nie chciał zapłaty i pytał o Warszawę. Zapraszał, by przychodzić codziennie na jego rachunek. Opowiadał o Warszawie i słuchał... Było wspaniale i bardzo wiele się dowiedziałem. Któregoś dnia zapytałem, dlaczego pod koniec 1968 r. wyjechał z Polski. Był kierownikiem sklepu meblowego i dobrze mu się powodziło. – „Bo musiałem!”. – „Co to znaczy?”. – „Gmina kazała!”. Byłem zdumiony. – „Gmina, jaka gmina?”. – „Gmina żydowska!”. Machnięcie ręki oznaczało, że rozmowę na ten temat uważa za zakończoną. Tak dotarła do mnie świadomość o drugim dnie Marca ’68.
Kilka miesięcy później u sióstr elżbietanek w Nowym Domu Polskim spotkałem Polkę, która wyszła za mąż za Żyda. Mieszkali w Warszawie. On był działaczem partyjnym i wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim. Wyjechali z Polski w 1968 r. Mieli syna, o którym w Polsce mówiono: „To Żyd”, a w Izraelu: „To goj”. Mąż zachorował na nowotwór i zmarł. Kobieta pracowała w szpitalu jako pielęgniarka, słysząc często: „To gojka”. Po kilku latach miała tego dość. Bardzo chciała wrócić do Polski, ale pozbawiono ją polskiego paszportu. Syn dorastał i myślał o wyjeździe do Ameryki. Matka powtarzała wierszyk, który ułożył:
„Mam dwie ojczyzny i obie nie moje.
Jedna – bom był Żydem, druga – bom jest gojem”.
Kobieta marzyła o powrocie do Polski, ale stale spotykała się z odmową. Była bliska załamania. Nie trzeba wyjaśniać, że tak wtedy, jak i po 1989 r., ci, którzy decydowali o jej życiu, mają się dobrze. Również w tym widzę rażącą niesprawiedliwość polityki „grubej kreski”.
A studia na Uniwersytecie Hebrajskim?
Pogłębiałem i poszerzałem znajomość języka hebrajskiego oraz judaizmu, zarówno dawnego – przez specjalistyczne studia nad starożytną żydowską egzegezą biblijną, zwiedzanie miejsc biblijnych i udział w pracach archeologicznych – jak też judaizmu współczesnego. Poznawałem rabiniczne komentarze do ksiąg świętych, a także żydowskie patrzenie na Jezusa i chrześcijaństwo. Ogromnym przeżyciem okazał się wyjazd z dużą, bo liczącą około półtorej setki osób, grupą studenckiej młodzieży żydowskiej na Synaj oraz wspólne wejście na Górę Mojżesza. Zarazem jednak dawała o sobie znać separacja, której skutek stanowiła świadomość, jak wiele nas dzieli. Coraz głębsze wnikanie w świat żydowski miało dwa wymiary. Z jednej strony zdałem sobie sprawę, jak bardzo owocny dla mnie, jako chrześcijanina i biblisty, jest kontakt ze współczesnym judaizmem, dlatego że nikt nie czyta Biblii Hebrajskiej tak jak Żydzi, nikt jej tak dobrze nie rozumie, co słychać choćby w samym sposobie czytania, nikt jej tak mocno nie przeżywa, nikt nie potrafi jej z taką pasją interpretować, objaśniać, tłumaczyć i komentować jak Żydzi. Nigdzie nie można też zobaczyć świąt żydowskich przeżywanych tak intensywnie i pięknie jak w Izraelu. Zdałem sobie sprawę, że Izrael to nie skansen, w którym Żydzi próbują odgrywać siebie, oni są tam po prostu sobą. Bardzo wymowne, poruszające i pouczające jest to, że ogląda się judaizm jako religię żywą. Oczywiście, spotkanie z każdą religią jest ciekawe, ale spotkanie chrześcijanina z religią żydowską ma wyjątkowy charakter, bo ta religia stanowi kontynuację wiary i pobożności biblijnego Izraela. Współczesne żydowskie życie religijne to drzwi otwarte na bogactwo biblijnego Izraela; można przez nie w ten świat nieco wejść. Zarazem nie można na tym poprzestać, bo dzisiejszy judaizm stanowi rozwinięcie i wielostronną modyfikację religii Starego Testamentu, a więc trzeba na niego patrzeć w jego własnych kategoriach i przez pryzmat uszanowania jego odrębnej tożsamości.
Z tego względu istnieje także drugi wymiar rzeczywistości judaizmu. Wyczuwa się go i poznaje zwłaszcza wtedy, gdy chrześcijanin zna język hebrajski i zastanawia się nad tym, czego doświadcza. Nasuwa się wtedy pytanie nie tylko o ciągłość z religią biblijnego Izraela, ale także o radykalną nowość współczesnego judaizmu. Na czym polegają najbardziej zasadnicze zmiany, które się dokonały między judaizmem biblijnym a rabinicznym? Jak i dlaczego na wspólnej glebie biblijnego Izraela doszło do tak wielkiego podziału, że drogi wyznawców Chrystusa i wyznawców judaizmu całkowicie się rozeszły? Jeżeli wiele nas łączy, to co nas dzieli?; jeżeli tak wiele nas dzieli, co nas łączy? Spotykając się z Żydami, nie możemy też uniknąć pytania o ich nastawienie wobec nas. Czy Żydzi są ciekawi chrześcijańskiego życia religijnego? Czy starają się je poznać i wiedzieć coś o naszej wierze? Wielokrotnie stwierdzałem, że nie, to znaczy że chrześcijańskie życie religijne zupełnie ich nie interesuje, mało tego, stronią od niego, tak samo jak stronią od wszelkich dyskusji religijnych i teologicznych z chrześcijanami. Jakakolwiek próba rozmowy na te tematy niemal zawsze była skazana na niepowodzenie. Podczas pobytu w Jerozolimie nauczyłem się i zobaczyłem wiele, czego przedtem nikt mi nie mówił i o czym nigdy nie słyszałem.
Tylko sporadycznie spotykałem się z przejawami otwartej niechęci. Nie były szczególnie dokuczliwe, więc nie przykładałem do nich większej wagi. Mówiąc prawdę, jakieś nieporozumienia i napięcia wydawały mi się zupełnie naturalne. Skoro wiemy o sobie nawzajem tak mało, łatwo o uprzedzenia, jednostronności i uleganie stereotypom. Kiedyś usłyszałem, że położenie Żydów w Polsce było bardzo trudne i dla nich bolesne, bo nie traktowano ich jako pełnowartościowych sąsiadów. Ripostowałem: teraz jesteście u siebie i na przykładzie koegzystencji z Arabami dajcie dobry przykład, jak powinny wyglądać relacje z sąsiadami. Czasami dawały o sobie znać uprzedzenia o charakterze specyficznie religijnym, ale dochodzenie do przyczyn i pokładów niechęci czy wrogości wobec chrześcijaństwa nie było łatwe. Zazwyczaj dowiadywałem się czegoś przy okazji jakiejś rozmowy albo przebywając pod Ścianą Płaczu.
Pod Ścianą Płaczu?
Wtedy ciągle jeszcze nazywano tak zachowany fragment muru znanego obecnie jako Mur Zachodni, który stanowi ocalały fragment muru okalającego niegdyś świątynię jerozolimską. Udawałem się tam zazwyczaj w szabat, mieszkałem bowiem w odległości kilkunastu minut spaceru. Zdarzało się, że pod Ścianą Płaczu brano mnie za Żyda, ponieważ mówiłem i czytałem po hebrajsku. Wywiązywało się wiele interesujących rozmów, w których wychodziły na jaw rozmaite pikantne szczegóły. Podczas tych spotkań przypominałem sobie dawne rozmowy o Żydach w Polsce. Coraz lepiej widziałem, że w naszej, chrześcijańskiej i katolickiej tradycji istnieją stereotypy, które nie ułatwiają spotkania z judaizmem. Najbardziej poruszyła mnie lakoniczna uwaga jednego z rozmówców: „Nie traktujcie nas jak skamielinę albo skansen! My tu naprawdę prowadzimy własne życie religijne, odmienne od tego, jakie istniało dwa tysiące lat temu. Nie jesteśmy tutaj po to, byście nas oglądali i odtwarzali elementy dawnej przeszłości, lecz wielbimy Boga jako Jego pełnowartościowi wyznawcy”. Odebrałem to jako wielkie, w pewnym sensie swoiście rozpaczliwe, wołanie pod adresem chrześcijanina o uszanowanie i akceptację żydowskiej drogi życia i wiary.
Z dnia na dzień coraz lepiej widziałem, że te dwa światy – chrześcijański w wydaniu polskim oraz żydowski w wydaniu jerozolimskim – mają ze sobą bardzo wiele wspólnego, ale również, że po obu stronach nagromadzone są pokłady niechęci i uprzedzeń, które stale dają o sobie znać. Nie kumulowałem tej wiedzy ani jej nie porządkowałem, ona sama narastała, uświadamiając, że istnieje potężny balast, który bardzo obciąża i utrudnia nasze wzajemne relacje.
Kiedy ta wiedza o współczesnym judaizmie i trudnej historii łączącej Żydów, chrześcijan i Polaków zaowocowała w Księdzu refleksją, by coś w tym zmienić, by mieć swój udział w przełamywaniu tych stereotypów?
Nie stało się to natychmiast ani gwałtownie. W latach 1980-1983 kontynuowałem studia biblijne w Rzymie i wróciłem do zgłębiania religii starożytnego Izraela. Wykładowcy Papieskiego Instytutu Biblijnego są świetnymi specjalistami i zawdzięczam im bardzo wiele. Nadal zajmowała mnie żydowska egzegeza ksiąg świętych, czyli sposób ich czytania i objaśniania zarówno przed, jak i po narodzinach chrześcijaństwa. Wiele czasu poświęciłem studiowaniu piśmiennictwa targumicznego, czyli starożytnych żydowskich przekładów Biblii Hebrajskiej na język aramejski. Głównym przedmiotem zainteresowania stały się księgi prorockie Starego Testamentu, a wśród nich Księga Ezechiela oraz okres wygnania babilońskiego. Na tym etapie już wyraźnie odróżniałem Izrael biblijny od judaizmu pobiblijnego, rabinicznego. Czasami ta problematyka powracała w rozmowach z kolegami, którzy, studiując w Rzymie, byli żywo zainteresowani doświadczeniami z Jerozolimy i Izraela.
Kilka tygodni po ogłoszeniu stanu wojennego, w styczniu 1982 r., otrzymałem kolejne stypendium na wyjazd do Ziemi Świętej. Tym razem zamieszkałem u sióstr elżbietanek w Nowym Domu Polskim usytuowanym w ortodoksyjnej dzielnicy żydowskiej w Jerozolimie. Patrzyłem z bliska na znane mi przejawy życia religijnego, zwłaszcza uroczyste świętowanie szabatu. Innych kontaktów praktycznie nie było, co odbierałem jako ilustrację tego, jak wyglądała obustronna koegzystencja w przedwojennej Polsce. Można było mieszkać obok siebie, ale wiedzieć o sobie nawzajem bardzo mało, a także zachowywać dystans, który w gruncie rzeczy uniemożliwiał zadzierzganie więzi przyjaźni i zażyłość.
Wiosną 1982 r. znowu znalazłem się w Rzymie. Wprawdzie interesowały mnie wieści, jakie napływały z Izraela, ale najbardziej wyczekiwaliśmy wieści z Polski. Nadal fascynowało mnie piśmiennictwo targumiczne, czyli Biblia Aramejska, a także Septuaginta, czyli Biblia Grecka, o czym rozmawialiśmy podczas spotkań utrwalonych w zapisach zawartych w poprzednim tomie. Poznawałem bardzo zróżnicowany starożytny świat żydowski, z jego pluralizmem religijnym i teologicznym oraz wielopostaciowością, która dawała wiele do myślenia. Dzięki temu coraz lepiej rozumiałem naturę judaizmu rabinicznego oraz uwarunkowania i okoliczności, w jakich w drugiej połowie I w. ery chrześcijańskiej nastąpiło rozejście się dróg Kościoła i Synagogi.
Ale nie oznaczało to jeszcze udziału w dialogu?
Nie, bo dialog katolicko-żydowski z udziałem Polaków w pierwszej połowie lat 80. nadal nie istniał. Polacy byli zajęci innymi sprawami, a słowo „Żyd” kojarzyło się tak samo, jak dawniej, czyli z komunizmem. Były jednak pewne symptomy zmian. Wielkie wrażenie wywarło na mnie przemówienie Jana Pawła II wygłoszone w czerwcu 1979 r. podczas odwiedzin na terenie byłego niemieckiego obozu zagłady w Brzezince w ramach pierwszej podróży apostolskiej do ojczyzny. Ojciec Święty powiedział: „Przychodzę więc i klękam na tej Golgocie naszych czasów, na tych mogiłach w ogromnej mierze bezimiennych, jak gigantyczny grób nieznanego żołnierza. Klękam przy wszystkich po kolei tablicach Brzezinki, na których napisane jest wspomnienie ofiar Oświęcimia”. Nazwanie tego miejsca Golgotą naszych czasów nieodparcie nasuwało pamięć historycznej Golgoty, a ofiary obozu śmierci nabrały wyraźnych rysów utożsamiających je z Jezusem na krzyżu. To bardzo chrześcijańskie spojrzenie na Auschwitz oraz to, co się tam wydarzyło! Wkrótce stan wojenny i ponura atmosfera społeczno-polityczna nie sprzyjały tego typu rozważaniom.
W lecie 1983 r. nastąpił powrót Księdza do Polski i najpierw praca duszpasterska w trzech warszawskich parafiach: św. Józefa na Kole, Nawrócenia św. Pawła na Grochowie i Opatrzności Bożej na Ochocie. Czy tematy żydowskie wtedy istniały?
Przede wszystkim w kontekście katechezy młodzieży i studentów, która stanowiła moje główne zajęcie. Opowiadałem o Ziemi Świętej, pokazywałem zdjęcia i przeźrocza, czytaliśmy i rozważaliśmy obszerne fragmenty Pisma Świętego, było zatem sporo okazji do wzmianek o Żydach. Moim uczniom wydawali się oni ludem z epoki, która bezpowrotnie minęła. Podkreślałem, że w Izraelu mieszkają Żydzi i wiodą tam intensywne życie religijne, ale dla moich młodych słuchaczy była to czysta abstrakcja. Ich obraz Żyda nie różnił się od tego, jaki zapamiętałem z własnego dzieciństwa i młodości. Jesienią 1983 r. przypadkowo poznałem Juliana Stryjkowskiego. Odbyliśmy kilka spotkań, bo intrygował go fakt moich studiów w Jerozolimie. Mnie zaś fascynował jego specyficznie żydowski sposób patrzenia na świat i ludzi oraz przeżywania Boga i spraw religijnych. W tym okresie Jerzy Kawalerowicz, z którym później się zaprzyjaźniłem, ekranizował „Austerię”. Stryjkowski bardzo przeżywał filmowe wskrzeszenie dawnego żydowskiego świata.
W warunkach pracy parafialnej zacząłem pisać artykuły, które dzięki życzliwości ks. Mirosława Paciuszkiewicza, redaktora „Przeglądu Powszechnego”, w lecie 1984 r. zaczęły się ukazywać na łamach tego miesięcznika. Zostały przyjęte jako nowatorskie i odważne. Omawiałem wybrane epizody z pierwszych jedenastu rozdziałów Księgi Rodzaju, jak kuszenie Ewy i Adama, Kain i Abel, potop, przekleństwo Kanaana oraz wieża (w) Babel, wykorzystując w ich objaśnianiu ciekawe elementy egzegezy żydowskiej. Stawało się widoczne, że może i powinna być ona wykorzystywana w chrześcijańskiej interpretacji Pisma Świętego. Kolejny cykl otwierał artykuł na temat sytuacji językowej w Palestynie w epoce przedchrześcijańskiej, po którym nastąpiły artykuły o dziejach zapisu i przekazu tekstu świętego, a później o rabinach i dokonanych przez nich zapisach ustnej Tradycji klasycznego judaizmu. Wtedy w Polsce tej problematyki praktycznie nie podejmowano.
W 1984 r. poznałem ks. doc. Henryka Muszyńskiego, u którego podjąłem pracę nad doktoratem. Refleksja nad Księgą Rodzaju 1-11 miała charakter synchroniczny, to znaczy objaśniała tekst biblijny takim, jaki jest, bez wdawania się w genezę oraz okoliczności, w jakich powstał. Temat rozprawy doktorskiej łączył dwa wymiary egzegezy biblijnej: diachroniczny i synchroniczny. Przedmiot badań stanowiły trzy rozdziały z Księgi Ezechiela – 16, 20 i 23 – traktujące o historii Izraela przed wygnaniem babilońskim. Pierwsza część rozprawy omawiała ich pochodzenie i domniemane etapy formacji przedliterackiej i literackiej, a także okoliczności powstania. Część druga ukazywała sposoby rozumienia i objaśniania tych niezwykłych tekstów utrwalone w Biblii Greckiej, czyli Septuagincie, oraz w Biblii Aramejskiej, czyli w targumie. Rozprawa powstawała podczas pracy duszpasterskiej w Parafii Nawrócenia św. Pawła na Grochowie, a potem w Parafii Opatrzności Bożej na warszawskim Rakowcu. W jednej i drugiej, obok katechizacji młodzieży, prowadziłem konwersatoria dla studentów i problematyka żydowska stale wracała. Czytaliśmy i komentowaliśmy Dzieje Apostolskie, ilustrując je przezroczami z Ziemi Świętej. Coraz lepiej rozumiałem słowa Jana Pawła II, wypowiedziane jesienią 1980 r. w Moguncji podczas pielgrzymki do Republiki Federalnej Niemiec: „Kto spotyka Jezusa Chrystusa, spotyka judaizm”.
Czy właśnie wtedy krystalizowała się perspektywa włączenia w dialog z Żydami i judaizmem?
Dużym przeżyciem były dla mnie odwiedziny Jana Pawła II w synagodze rzymskiej. Zbiegły się one z końcowymi przygotowaniami do obrony doktoratu, która miała miejsce w czerwcu 1986 r. Kilka tygodni wcześniej, 13 kwietnia, Ojciec Święty powiedział do Żydów, że nasz stosunek do ich religii jest absolutnie wyjątkowy, bo „wgłębiając się we własną tajemnicę”, Kościół odkrywa swoją szczególną „więź” z judaizmem. Zaraz potem dodał: „Jesteście naszymi umiłowanymi braćmi” oraz nazwał ich także „w pewien sposób, można by powiedzieć, naszymi starszymi braćmi”. Pontyfikat i nauczanie papieża traktowałem i traktuję bardzo poważnie, dlatego uważałem, że Jan Paweł II nie powiedział tych słów tak sobie, że nie zostały rzucone na wiatr, ale muszą mieć głębszą wymowę i stanowią dla nas istotne wyzwanie. Bardziej niż nazwanie Żydów starszymi braćmi poruszało i zastanawiało mnie to, że papież nazwał ich umiłowanymi braćmi. Nigdy wcześniej nikt w Kościele tak nie mówił! Przeczuwałem, że nie tylko o emocje tutaj chodzi. Odwiedziny Jana Pawła II w synagodze wywarły ogromne wrażenie nie tylko na mnie. Wielu ludzi – wiernych, uczniów, studentów i księży – wypytywało o najprostsze sprawy. Co to jest synagoga? Skąd wzięła się synagoga w Rzymie? Czy w Warszawie jest synagoga? Czy każdy może tam wejść? Proszono, żebym opowiadał o żydowskim życiu religijnym. Tak zaczynała się przygoda z dialogiem, który na tym etapie miał charakter i zasięg wewnątrzkatolicki i wewnątrzkościelny.
I wtedy Ksiądz się zdecydował, żeby włączyć się w dialog?
Ten okres, czyli połowę lat 80. XX w., można określić jako protodialogowy, dostrzegało się bowiem rozmaite zwiastuny nowego nastawienia. Zarówno zainteresowania i zamiłowania biblijne, jak praca duszpasterska i naukowa, coraz bardziej otwierały mnie na problematykę dialogu, wewnętrznie przygotowywały do jej podjęcia. Ostatecznie decydująca okazała się bliska znajomość z promotorem mojego doktoratu, który w marcu 1985 r. przyjął sakrę biskupią. Biskup Henryk Muszyński był jednym z inicjatorów powołania Podkomisji Episkopatu Polski do spraw Dialogu z Judaizmem. Została utworzona na początku maja 1986 r., trzy tygodnie po wizycie Jana Pawła II w synagodze rzymskiej. Wkrótce bp Muszyński zaproponował mi udział w pracach nowo utworzonej Podkomisji. I tak się zaczęło...
Był Ksiądz pełen zapału i optymizmu?
Na pewno tak! Ale z drugiej strony moje doświadczenia z Izraela i wiedza, jakiej nabyłem podczas studiów, sprawiły, że nie był to optymizm naiwny, nie zdający sobie sprawy z trudów i przeciwności, jakim trzeba będzie sprostać. Po niezwykłym geście Jana Pawła II, jakim było odwiedzenie rzymskiej synagogi, i po słowach o umiłowanych oraz „w pewien sposób” starszych braciach było dla mnie oczywiste, że ten gest spotka się z wzajemnością, że czymś naturalnym będzie rewizyta głównego rabina Rzymu lub innego ważnego przedstawiciela żydowskiego życia religijnego w Bazylice św. Piotra albo innym rzymskim kościele. Nie wiedziałem jeszcze, że potencjał niechęci jest tak duży, iż absolutnie zabrania się wyznawcom judaizmu wejścia do świątyni chrześcijańskiej. Moja wiedza była spora, ale nie znałem wielu szczegółów i uwarunkowań, które postulat zbliżenia katolicko-żydowskiego czynią niezmiernie trudnym. Bardzo szybko przekonałem się, że jest mnóstwo pracy do wykonania.