Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W nowej książce Huberta Klimko-Dobrzanieckiego splatają się trzy historie, jedno miasto – Wiedeń - i jeden wspólny motyw – śmierć. To co pozornie proste i nieuniknione odsłoni jednak przed czytelnikiem cały kalejdoskop postaw i odcieni. W słodko-gorzkim korowodzie towarzyszyć będziemy bohaterom w ich ostatniej drodze, którą i my sami kiedyś będziemy musieli przemierzyć. Książka eksperymentuje z narracją i językiem, balansuje pomiędzy humorem i powagą, tworząc celny, tragikomiczny portret austriackiego społeczeństwa. Ale to zwierciadło, w którym śmiało i my sami moglibyśmy się przejrzeć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
2
Ernesto. Imię sugerujące, że los przypisał mnie do innego miejsca... Ale przypisał do tego, miejsca małego, wykastrowanego przynajmniej dwukrotnie. Pierwszy raz po pierwszej wojnie światowej. Drugi – po drugiej, choć niektórzy mówili, że wcześniej, z chwilą zlikwidowania granicy z wielkim sąsiadem. Zresztą sprawa imienia miała dłuższą historię. Ernesto nijak się nie wiązał z Ernstem. Tak naprawdę mam na imię Hans... Owszem, imię całkiem w porządku, łatwe do zapamiętania, ale nazbyt popularne i pozbawione brzmienia, które budzi respekt. Ernesto ma w sobie to coś... Z jednej strony odstrasza, z drugiej – przyciąga te wszystkie kobiety, które wzdychają za prawdziwym samcem: bykiem, lwem, ogierem, nieustraszonym iberyjskim legionistą, który śmierć wychwalał nad życie.
Na dobrą sprawę nie przypominałem typowego Hansa, bo ci zazwyczaj dobijają do średniego wzrostu, są blondynami albo rudzielcami, łysieją w młodym wieku, błyskawicznie przybierają na wadze, mają niebieskie oczy, rumiane twarze, niewiele do powiedzenia na temat bieżącej polityki, za to nazbyt często sięgają pamięcią wstecz. Ubierają się schludnie, lecz bez polotu, rzadko zapuszczają wąsy. Charakteryzują się nadmiernym owłosieniem kończyn, co w przypadku tych rudych, obdarzonych wyjątkowo bladą skórą upstrzoną piegami, fatalnie wpływa na powodzenie u kobiet. Wyjątek stanowią rude. Kulinarnie żaden Hans nie wychodzi przed szereg. Ulubioną potrawą prawdziwych Hansów są knedle z morelami. W rzadszych przypadkach ze śliwkami. Lubią knedle w panierce. I najważniejsze, żeby były okraszone dużą ilością cukru pudru, cynamonu oraz kwaśnej śmietany. Poza knedlami lubią rosół z kluseczkami wątrobianymi, sałatkę ziemniaczaną ostro podlaną octem jabłkowym, no i sznycla. Sznycla wieprzowego, cielęce są zbyt drogie. Ich oszczędność balansująca na granicy skąpstwa zraża potencjalne partnerki. Dlatego znaczny procent Hansów żyje samotnie. Na starość jednak kupują psy. Preferują buty lekkie, wiązane nad kostką. Wybierają posady państwowe. Nie lubią zmian. Nierzadko doczekują emerytury w miejscu, w którym pracę rozpoczęli. Chętnie wykonują zawód katechety. Wynika to z ich pragmatyzmu, a jednocześnie z przywiązania do tradycji.
Mój ojciec, Hans Ernst, skupiał w sobie większość tych cech, ale w niektórych punktach wykazywał wyraźne odchylenia. Był szczupłym, wysokim brunetem o piwnych oczach, ale lubił knedle z morelami. Uwielbiał sałatkę ziemniaczaną ostro podlaną octem jabłkowym, sznycle zaś jadał wyłącznie cielęce. Wieprzowymi gardził, uważał je za nędzną imitację o słowiańskim rodowodzie. Jego przynależność religijna ograniczała się na ogół do płacenia regularnych składek na Kościół. Nawet podczas świąt nie chodził na mszę. Uważał Kościół za organizację balansującą na granicy szaleństwa i zdrowego rozsądku, co wcale nie przeszkadzało mu być nauczycielem religii w jednym z powojennych stołecznych gimnazjów.
Żona Hansa Ernsta, a moja matka Anna, pochodziła z mieszczaństwa. Jej rodzice przyjęli chrzest i zmienili nazwisko, co miało później wyłącznie pozytywne skutki. Dokładnie to samo zrobili rodzice ojca. Zapewne dzięki dalekowzroczności przodków ja – Hans Ernst junior – i moja młodsza siostra Elisabeth, zwana Beti, mogliśmy pojawić się na tym świecie.
Z czasem ojciec otrzymał posadę wysokiego urzędnika. I jako wysoki urzędnik współorganizował wysyłki znacznej części mieszkańców Wiednia do obozów. Majątki po nich przejmowało państwo lub inni mieszkańcy Wiednia, zwykle ściśle związani z partią, do której ojciec należał. W efekcie dostał on medal i podziękowanie od samego ministra propagandy za ogromny wkład w utrzymanie czystości rasowej. Ponieważ wojna skończyła się sromotną klęską Niemiec, które wchłonęły na kilka lat Austrię, Wiedeń został podzielony na strefy okupacyjne. Ojciec – odpowiednio wcześniej uprzedzony, że dzielnica, w której znajdowało się nasze mieszkanie, zostanie włączona do strefy radzieckiej – taktycznie przeniósł się tam, gdzie mieli urzędować Anglicy. Dostał od nich pięć lat, z czego przesiedział trzy. Potrafił udowodnić, że jedynie wykonywał rozkazy swoich przełożonych, żadnego mieszczanina nie zabił, a wielu ludziom, zawczasu ostrzegłszy ich o niebezpieczeństwie, uratował życie. Na dowód swojej sympatii do wywiezionych przedstawił dokumenty, z których jasno wynikało, że w linii prostej wywodzi się z wiedeńskiego żydostwa, a jego rodzina została zmuszona do wyrzeczenia się wiary przodków, by przetrwać, i że żona oraz dzieci, przebywające w radzieckiej strefie okupacyjnej, również są potomkami narodu prześladowanego. Mój ojciec został nie tylko wypuszczony na wolność. Ba! Wypłacono mu odszkodowanie za niesłuszny wyrok oraz zachęcano do osiedlenia się w Wielkiej Brytanii. Odmówił. Potem pracował przez pewien czas jako katecheta. Zmarł w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Żona odeszła zaledwie dwa lata po nim, zostawiając mi i Elisabeth w spadku trzy nieruchomości i sporo gotówki. Zamieniłem Hansa Ernsta na Ernesta, bo nigdy nie chciałem być taki jak ojciec, który uważał, że jak człowiek chce, to może wszystko. No, prawie wszystko.
Najpierw myślałem o Dawidzie, ale wykombinowałem, że jeśli do swojego nazwiska dołożę dwie dodatkowe samogłoski, to z nazwiska powstanie imię. Imię silne i wspaniałe, imię, które nosił ten legendarny dowódca hiszpańskich zabijaków, którzy latami strzegli Europy przed napływem barbarzyńskiej tłuszczy. Tak więc Ernesto dla najbliższych, a Ernst dla urzędów i całej tej skomplikowanej biurokracji, która nie chciała się początkowo zgodzić, aż w końcu uległa, gdy już mnie samemu przestało zależeć na zmianach w dokumentach. I Ernesto postanowił, że zostanie artystą. Muzykiem konkretnie.
Jednak bycie muzykiem to nie to samo, co bycie poetą. Muzyka wymaga dyscypliny. Dlatego prawdziwy muzyk, artysta, a przecież nim chciałem być jako Ernesto, musiał ćwiczyć kilka godzin dziennie. Uwielbiałem czarnoskórych trębaczy. Byli dla mnie niedoścignionym wzorem, ludźmi, którzy w odróżnieniu od białych, a tym bardziej żółtych, wiedzieli, co robić z trąbką. Wiedzieli i czuli, jakie możliwości kryje w sobie ten blaszany instrument. Byłem nawet zwolennikiem bardzo karkołomnej tezy, mówiącej o tym, że pewne rodzaje instrumentów zostały stworzone, żeby podział na czarnych, białych i żółtych stale się utrzymywał. A kiedy słyszałem argumenty typu „przecież Murzyni nie wymyślili trąbki”, z całym przekonaniem, na podstawie dostępnych źródeł wiedzy, próbowałem udowadniać, że to tylko część prawdy.
Zanim sięgnąłem po mój ulubiony instrument, dniami i nocami studiowałem jego historię. Według twórców i wyznawców teorii instrumentalno-rasowej Aborygeni z Australii, ludzie bezspornie należący do rasy czarnej, wymyślili instrument będący dalekim przodkiem współczesnej trąbki. Didgeridoo to instrument, o który rzeczywiście można się spierać. Jedno jednak było pewne: grali na nim czarnoskórzy, od tysięcy lat, i był dęty, choć z drewna. Według teorii, nazwanej potem didgeridoo, Aborygeni ze swoimi drewnianymi trąbami przedostali się na Papuę, która to wyspa dawno temu nie była wcale wyspą, tylko ogromnym półwyspem połączonym z Australią szeroką mierzeją. Część Aborygenów postanowiła się dalej nie ruszać, natomiast inna część – mniejsza, choć zdecydowanie bardziej inteligentna – ominąwszy wiele większych i mniejszych wysp na swoich prymitywnych, ale niezawodnych łodziach, dotarła do Azji. Gdzieś po drodze podzieliła się na dwie grupy. Jedna z nich dotarła do obecnych wysp japońskich, sukcesywnie posuwając się na północ. Po upływie setek lat, na skutek interakcji z lokalnymi mieszkańcami, Aborygenom wybielała dusza, ale nie przestali grać na trąbach. Według bardzo małego, choć wpływowego zespołu naukowców, to właśnie Aborygeni z Australii są w prostej linii przodkami współczesnych Ajnów! Z czasem grupa, którą umownie można nazwać północną, ze względu na ciężkie warunki klimatyczne, brak słońca i niesnaski plemienne spaliła swoje instrumenty, bo wyszła z założenia, że wszystkie nieszczęścia, jakie się jej przydarzyły, związane były z grą na trąbach. O wiele ciekawszy i łaskawszy los spotkał drugą grupę. Dotarła ona na stały ląd kontynentu azjatyckiego. Stosunkowo szybko zaczęła się mieszać z lokalnymi ludami, a te przejęły od przybyszów zwyczaj grania na trąbach. Trąby z czasem ulegały skróceniu, ale w niektórych, bardzo rzadkich przypadkach stawało się odwrotnie – dowodem na to są trąby używane przez mnichów w buddyjskich klasztorach. Te, które skrócono, powoli zamieniały się w znane nam trąbki. Rzemieślnicy przestali używać do ich budowy drewna. Metal okazał się trwalszy. Miał też lepsze walory dźwiękowe. Jako instrumenty metalowe trąbki dotarły do Europy. Na Starym Kontynencie instrument ulepszono. Klapki, zawory, ustniki. Jak wiadomo, dla Brytyjczyków zamieszkane przez nich wyspy okazały się za ciasne. Wsiedli na statki i ruszyli na zachód. Tam przybysze założyli kolonie, do których sprowadzili niewolników. Potem kolonie się zbuntowały. Powstało nowe państwo, które nie wszystkich traktowało równo. Ci, którym było źle – tak się składa, że czarni – najpierw przez długie lata śpiewali, a potem przerzucali się na trąbki, już ulepszone i przywiezione przez białych ze Starego Kontynentu. Instrument ten tak bardzo się spodobał potomkom niewolników, że wielu z nich zostało wirtuozami, przy okazji tworząc nowy gatunek muzyczny.
I właśnie w taką teorię wierzyłem jako Ernesto. Jazz, czarnoskórzy trębacze to było coś, co mogło się narodzić tylko w taki sposób i na pewno nie w moim kraju. Uważałem też, że czasy klasyki dawno się skończyły i że liczne świetnie wyszkolone orkiestry symfoniczne to żywe skanseny, a przy tym wylęgarnie obrzydliwych plotek; miejsca, gdzie chmary pasożytów żerowały na zwykłych podatnikach. Komórki tak zwanej kultury wysokiej, co dla mnie oznaczało: sztywnej, zachowawczej i zamkniętej. Wreszcie instytucje etatystyczne, podległe państwu oraz zależne od obrzydliwie bogatych przemysłowców. Ci ostatni nie byli zresztą zbytnio zainteresowani muzyką klasyczną. Posiadanie orkiestry symfonicznej sprawiało, że rosło im ego, a w nierzadkich przypadkach służyło również rozładowaniu napięcia seksualnego.
Kiedy zakomunikowałem rodzicom, że chcę zostać trębaczem, nie spotkałem się z nadmiernym zainteresowaniem. Gra na trąbce kojarzyła się im, a szczególnie ojcu, z orkiestrami dętymi. Wojskiem, strażą pożarną, policją. Trąbkę uważał za instrument plebejski, o ograniczonych możliwościach. Chciał, by jego syn, jeśli już zamierzał zostać muzykiem, grał na czymś bardziej dystyngowanym. Dlatego z miejsca zaoferował mi sfinansowanie prywatnych lekcji fortepianu. Jednak fortepian w ogóle mnie nie pociągał, bo historia tego instrumentu wydawała mi się zbyt płaska i oczywista. Obstawałem więc przy trąbce.
Wiele tygodni upłynęło, nim rodzice oswoili się z faktem, że odrzuciłem naukę gry na fortepianie. Ale nie byliby dobrą rodziną, gdyby nie znaleźli kompromisu. Beti! Tak, to jej zaproponowano fortepian. Choć nigdy wcześniej ani przy mnie, ani w obecności rodziców nie przejawiała chęci grania na czymkolwiek, to zgodziła się, by nie sprawiać im przykrości. Zakupiono więc fortepian dla Beti i trąbkę dla mnie.
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące powieści Huberta Klimko-Dobrzanieckiego:
SAMOTNOŚĆ2015
ZOSTAWIĆ ISLANDIĘ2016
DŻENDER DOMOWY I INNE HISTORIE2017
BORNHOLM, BORNHOLM2018
ZŁODZIEJE BZU2019